- Opowiadanie: dawidiq150 - Czerwony klejnot

Czerwony klejnot

Opowieść fantasy o biednym chłopcu, który pewnego dnia znajduje klejnot, jest to wydarzenie, które odmienia jego los.

Mam wielką nadzieję, że ktoś przeczyta :)

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Czerwony klejnot

Był piękny, słoneczny poranek, Dalmest szedł dobrze sobie znaną drogą depcząc Twardki, niezwykłe małe, jaskrawoczerwone kwiaty, rosnące mimo chodzenia po nich i tratowania kołami wozów. Przyglądając się im dumał, co sprawia, że są tak wytrzymałe. W pewnym momencie ujrzał między nimi coś błyszczącego. Zaciekawiony schylił się, by się temu przyjrzeć. W kwiatach leżał nieduży czerwony klejnot. Podniósł go uradowany, gdyż pierwszy raz miał w dłoniach coś, co mogło być bardzo wartościowe. Przyszło mu na myśl, że mógłby wymienić klejnot na jakieś dobra, na przykład parę ton węgla potrzebnych w gospodarstwie, ciepłą kurtkę, bądź masę różnych innych rzeczy. Zdawał sobie jednak sprawę, że kosztowność równie dobrze może być niewiele warta.

Szedł dalej rozmyślając, co zrobić ze znaleziskiem.

Jego celem, była plantacja bananów, gdzie pracował za marne grosze razem z innymi ludźmi, którzy wiedzieli, że są wykorzystywani, lecz nie mieli innego wyjścia, taki był ich los.

Dalmest urodził się jako członek najniższej klasy społecznej krainy o nazwie Krystoks. Rządził tu król Wallrand, który razem ze szlachtą pławił się w luksusach olbrzymiego zamku. Zamek ten otaczało miasto, gdzie w dobrobycie szczęśliwie żyli poddani. Jednak najliczniejsza grupa ludzi w Krystoksie mieszkała biednie, w ubogich chatach. Może nie przymierali głodem, ale na pewno ich życie pozbawione przedmiotów zbytku i ciężka praca, którą musieli wykonywać co dzień, sprawiała, że egzystencja była mało ciekawa.

Dalmest najstarszy z rodzeństwa liczył sobie piętnaście lat. Co roku jego matka o imieniu Mszakja wydawała na świat nowe dziecko, nie zawsze jednak zdrowe, a kilka razy zdarzyło jej się poronić. Ostatecznie Dalmest miał cztery siostry i pięciu braci. Posiadał również wiele ciotek i wujków, babć i dziadków, a także dalszych krewnych.

W pewnym momencie, gdy tak szedł i rozmyślał, w głowie zaświtała mu pewna bardzo kusząca myśl. Dużo lepsza od innych i jej właśnie uległ. Postanowił, że po pracy uda się do miasta i wstąpi do wróżki przepowiadającej przyszłość. Chciał wiedzieć, czy jego marny los się kiedyś odmieni. W całym mieście wróżek było wiele, a łączyło je pokrewieństwo. Nie konkurowały ze sobą, tylko tworzyły sieć usług obejmującą całe miasto.

Na plantacji, jego zadaniem w tym tygodniu było sypanie nawozu pod młode drzewka bananowe. Zawsze praca strasznie mu się dłużyła, ale dzisiaj wyjątkowo. Nie mógł się doczekać zakończenia dniówki i wizyty u wróżki.

W końcu przerobił dwanaście godzin. Gdy był już wolny, skierował się w stronę miasta. Bardzo dawno tam nie był.

Minął wielką willę z basenem, siedzibę właściciela plantacji, a po dwóch kwadransach marszu ujrzał pierwsze miejskie domy. Diametralnie różniły się od chat, w których mieszkał z rodziną. Przede wszystkim, nie były drewniane, tylko zbudowane z cegły, a dach kryły dachówki. Szedł kierując się do dużego targu, gdzie jak był przekonany znajdował się namiot wróżki.

Czas mijał, a on rozglądał się i podziwiał przepych jaki tu panował, odczuwając jednocześnie zazdrość. Przy domkach były sady z ławeczkami. Dzieci bawiły się w piaskownicach i huśtały na huśtawkach. Raz zauważył w ogrodzie ogromne szachy, w których figury trzeba było przenosić.

Szedł i szedł, ale w końcu zdecydował się zapytać o drogę. Zagadnął handlarza, który w swoim ogrodzie urządził sklep spożywczy.

– Przepraszam, czy może mi pan wskazać drogę do targu? Mam sprawę do załatwienia, a bardzo dawno tu nie byłem.

Sprzedawca siedział na stołku i chrupał dojrzałe, czerwone jabłko. Wyglądał sympatycznie, przełknął kęs i odpowiedział:

– Musisz iść cały czas prosto, następnie skręcić w aleję „Chrabąszczy”, ona doprowadzi cię do targu. Nie martw się znajdziesz ją bez problemu, bo jest to brukowana droga.

Dalmest podziękował i ruszył dalej dziarskim krokiem. Cieszył się na spotkanie z wróżką. Wizyta u niej, mogła być z pewnością powodem do radości, gdyż kobieta nie oferowała jedynie przepowiedzenia przyszłości, a doradzała też co zrobić, by szczęście uśmiechnęło się do klienta.

Aleja Chrabąszczy, do której dotarł po kilkunastu minutach, była niezwykle zadbana. Bo bokach regularnie wyrywano chwasty, a trakt zawsze rano zamiatano.

Dalmest zwracał na siebie uwagę łachmanami, w które był ubrany. Mijani mieszczanie patrzyli na niego z zaciekawieniem. Co pewną odległość stały tu ławeczki z ozdobnymi metalowymi chrabąszczami. Na niektórych siedziały zakochane pary, na innych matki z małymi dziećmi. Spacer tędy był bardzo przyjemny.

Chłopakowi z głodu zaczęło burczeć w brzuchu, normalnie jadłby już domowy obiad. Marzył o ciepłej misce szarańczy z mlekiem i mąką. „Może wróżka mnie czymś poczęstuje” – pomyślał optymistycznie.

Wreszcie dotarł do dużej, otwartej przestrzeni. Bez wątpliwości to właśnie był rynek. Pierwsze na czym skupił się jego wzrok, to pasący się na środku olbrzymi jednorożec. Skubał trawę na sztucznej łące w kształcie gwiazdy. Można było podejść i pogłaskać zwierzę co zawsze przynosiło szczęście.

Na rynku stało wiele straganów z przeróżnymi towarami. Rozpoczął poszukiwania namiotu należącego do wróżki, bądź wynajętego przez nią lokalu.

Idąc powoli, uważnie się rozglądał. Cały jego dotychczasowy trud wreszcie został uwieńczony sukcesem. Jego oczom ukazał się ciekawie zaprojektowany, szpiczasty domek, pomalowany na biało z różnokolorowymi gwiazdami, a na nim wielki szyld „Poznaj swoją przyszłość! Wróżka Michalina”

Drzwi były otwarte na oścież, gdy się zbliżył poczuł woń kadzidła. Wszedł i znalazł się w poczekalni, gdzie czekały na swoją kolej dwie osoby.

W panującym tu półmroku poczuł się jakby leciał po gwiaździstym niebie w nocy. Usiadł na najbliższym wolnym fotelu, który okazał się niezwykle wygodny.

Z zachwytem przyglądał się otoczeniu, konstelacjom gwiazd, spadającym meteorytom i słońcu. Wszystko było jak prawdziwe. Po kilkunastu minutach z korytarza prowadzącego do wewnątrz jakiś kobiecy głos poprosił następnego klienta.

Minęło kolejne dwadzieścia minut i wreszcie przyszła kolej na niego.

Niezwykle podekscytowany ruszył korytarzem. Znalazł się w średniej wielkości pomieszczeniu, które było oświetlone w dziwny sposób. Z sufitu zwisała jakaś figurka, bożek dający mocne światło. Znajdował się tu duży stół, przykryty jasnoczerwonym obrusem. Na stole był talerz, leżał na nim duży mączny placek, taki jak Dalmest jadł codziennie na śniadanie. Obok stał słoik z jakimiś granulowanym proszkiem, a także nóż wyglądający na bardzo ostry.

Za stołem siedziała kobieta ubrana ogromnie bogato. Można by powiedzieć jak królowa. Miała kilkuczęściowy biało-srebrny kostium. Na jej szyi wisiały złote łańcuchy, do uszu miała przypięte klipsy z drogimi kamieniami. Włosy upięte w kok pokryte były świecącym żelem. Ręce ozdabiały jej złote obręcze a na każdym palcu tkwił sygnet.

Taki ubiór zakrawał na jakieś zboczenie. Dalmest pomyślał, że to dla stworzenia atmosfery, jakiegoś prestiżu jednak w jego ocenie była to przesada.

– Witaj – powiedziała wróżka Michalina – Co cię do mnie sprowadza? Po ubiorze domyślam się, że nie jesteś z miasta. Masz czym zapłacić?

– Dzisiaj idąc do pracy znalazłem to! – Dalmest wyjął z kieszeni czerwony kamień – Czy wystarczy?

Wróżka wzięła od niego kosztowność przez chwilę oglądała ją i stwierdziła:

– Nie jest wiele wart. Ale skoro już tu jesteś powróżę ci.

– Bardzo dziękuję.

– Daj rękę, trochę zaboli.

Dalmest wykonał polecenie a Michalina zrobiła nacięcie. Następnie nakierowała ranę tak by krew nakapała do słoika. Trwało to chwilę. Potem dała mu maść pomagającą w gojeniu się ran i sięgnęła po dzbanek z wodą. Wlała zapełniając jedną trzecią słoika.

Chłopak zauważył teraz w naczyniu setki poruszających się, małych żyjątek. Wróżka zakręciła pokrywkę i potrząsnęła mocno kilka razy, tak by zawartość dobrze się zmieszała. Potem wylała miksturę dokładnie na całą powierzchnię placka.

– Teraz musimy poczekać – powiedziała

Magiczne żyjątka pożywiały się. Zdumiony Dalmest obserwował, jak tworzy się jakaś płaskorzeźba. Po chwili, na talerzu znajdował się minismok z obrożą i smyczą, którą dzierżył chłopiec.

– Co to oznacza? – zapytał podniecony.

Wróżka uśmiechnęła się i odpowiedziała:

– Twój los może zostać odmieniony. Wygrasz w zawodach minismoków!

– Ja wygram? – Nie mógł uwierzyć. Zawody minismoków były wielkim wydarzeniem, na które zawsze wszyscy niecierpliwie czekali. Brali w nich udział jedynie szlachcice i bardzo bogaci mieszczanie, gdyż tylko oni mogli sobie pozwolić na kupno własnego minismoka. Gonitwa odbywała się co pół roku, a zwycięzca otrzymywał niezwykle wysoką nagrodę pieniężną. – Skąd ja niby wezmę to zwierze?

– Proponuję odwiedzić bibliotekę. Jest dostępna dla każdego pod warunkiem, że skorzystasz na miejscu. Dowiedz się, gdzie minismoki występują i jak je oswoić. Wszystkiego nie wiem, ale wróżba wyraźnie pokazuje, że masz szansę zdobyć to zwierze i wygrać turniej jeśli tylko się postarasz.

– Niesamowite, czegoś takiego się nie spodziewałem. Bardzo dziękuję. Czy to już wszystko?

– Tak, tylko pamiętaj, że zrobiłam ci przysługę, nie zapomnij czegoś mi odpalić jak już zdobędziesz nagrodę.

– Obiecuję! – krzyknął Dalmest.

– Proszę wyjdź tamtędy – wróżka wskazała na drzwi z tyłu.

 

&&&

 

Dalmest wrócił do domu i zwołał całą swoją rodzinę, następnie wszystko im opowiedział. Wizytę u wróżki zrelacjonował z najdrobniejszymi szczegółami.

Wszyscy go wysłuchali, jednak opinie na temat prawdziwości wróżby i tego, że zdecydował się oddać za nią klejnot, były podzielone. Jedni się uradowali inni byli sceptyczni. W końcu wypowiedziała się matka, która zawsze podejmowała decyzje.

– Wróżki cieszą się bardzo dobrą opinią, na pewno przepowiednia nie była oszustwem. Jednak ta przyszłość nie zdarzy się, jeśli nie pomożemy losowi. Na początek idź do tej biblioteki i przeczytaj wszystko, co będzie na temat minismoków. Potem odwiedzimy ciotkę Maldonę ona coś doradzi.

Maldona była bardzo uzdolnioną magicznie lekarką, może nawet najlepszą w całym królestwie. Jednak nie miała szansy zaprezentować swoich zdolności mieszczanom, a co dopiero szlachcie czy królowi.

Następnego dnia Dalmest zrobił sobie wolne od pracy. Pospał trochę dłużej i po zjedzeniu śniadania ruszył do miasta, w poszukiwaniu biblioteki. Dotarł do znanej już sobie Alei Chrabąszczów, przy której, jak się dowiedział znajdowały się wszystkie ważne gmachy, w tym również biblioteka.

Bez problemu trafił. Budowla była niezwykle pomysłowo zaprojektowana. Miała kształt otwartej księgi. Wszedł do środka i znalazł się w korytarzu, gdzie na podłodze leżał kolorowy gobelin, a na ścianach wisiały portrety jak się domyślał popularnych pisarzy i poetów. Na końcu była lada, przy której nikogo nie zauważył. Podszedł bliżej i jego oczom ukazały się regały pełne książek zajmujące pomieszczenie o dość dużej powierzchni. Były niskie i ustawione w dużych odstępach. „Marnotrawstwo miejsca” – przyszło mu na myśl.

Na ladzie ujrzał przycisk. Gdy go wcisnął, lampy na suficie zaczęły przez chwilę mrugać na zmianę niebiesko i czerwono. Po chwili zobaczył kobietę, która wolno szła w jego stronę. Zamiast lewej nogi miała protezę. Nie była stara Dalmest dałby jej może czterdzieści lat. Poza szpecącą protezą wyglądała bardzo atrakcyjnie. Włosy miała czarne i długie z krótką grzywką, a wzrost przeciętny. Ubrana była w elegancką, śnieżnobiałą koszulę i czerwoną spódnicę do kolan.

– Czym mogę służyć? – spytała przyjaźnie, kompletnie nie zwracając uwagi na ubogi strój klienta.

– Chcę dowiedzieć się jak najwięcej o minismokach, są jakieś książki na ten temat?

– Oczywiście, ale pozwolę panu skorzystać tylko z czytelni, chyba, że chce pan wyrobić sobie kartę biblioteczną, kosztuje to dwadzieścia srebrzaków. Musimy wtedy spisać umowę, w której zobowiązuje się pan przez pół roku, co miesiąc płacić dziesięć srebrzaków i w razie zniszczenia czy zgubienia książek….

– Nie, nie – przerwał jej Dalmest – nie mam pieniędzy. Chcę skorzystać na miejscu.

– W takim razie zapraszam – uniosła składaną część lady. – Czytelnia jest na prawo. Ja zaraz poszukam, co mamy w zbiorach na temat minismoków.

Dalmest wszedł za ladę i ujrzał rząd wielkich palm doniczkowych. Za nimi znajdowała się czytelnia pełna stolików i krzeseł, z której korzystały teraz trzy osoby.

Rozsiadł się wygodnie i czekał, ciekawy czego się zaraz dowie. Kilka ogólnych informacji już miał, wiele razy przyglądał się gonitwie. Minismoki były nieco mniejsze od koni. Charakteryzowały się tym, że grzbiet miały pofałdowany, tak jakby zostały wręcz stworzone do dosiadania ich.

Po dłuższej chwili przyszła bibliotekarka, niosąc dwie książki. Jedna z nich była cienką broszurą.

– Nic więcej nie mamy. – powiedziała i położyła na stole dwa opracowania.

– Dziękuję – odparł Dalmest i podekscytowany rozsiadł się wygodnie.

Najpierw zajął się przeglądaniem grubszego woluminu. Zawierał leksykon wszystkich zwierząt, występujących na kontynencie i ich krótki opis. Zaczął czytać interesujący go rozdział.

Pisało, że dzikie minismoki przybyły do Krystoks z zachodnich krain i zamieszkały w opuszczonych jaskiniach, gdzie dawno temu były kopalnie rudy bronxu. Zwierzęta te prowadzą samotne życie. Samica po urodzeniu dwóch a czasem trzech młodych przestaje być zdolna do prokreacji. Młode od razu po przyjściu na świat są samowystarczalne, potrafią polować i o siebie zadbać. Opuszczają matkę i szukają miejsca gdzie mogłyby prowadzić pustelnicze życie. Są drapieżnikami polującymi na nieduże zwierzęta, lecz w razie kłopotu ze znalezieniem mięsnego posiłku nie pogardzą pokarmem roślinnym. Zwierzęta te są długowieczne, dożywają stu pięćdziesięciu lat. Nie mają żadnych naturalnych wrogów, gdyż znajdują się na górze łańcucha pokarmowego.

Dalmest czytał i czytał, aż minęła prawie godzina. Gdy skończył, w głowie miał masę informacji dotyczących minismoków.

Podziękował bibliotekarce, oddał książki i opuścił gmach biblioteki. Potem skierował się z powrotem do domu.

 

&&&

 

Tego samego dnia, wieczorem Mszakja razem z Dalmestem wybrali się do ciotki Maldony. Zaczęło już zmierzchać. Była to jedyna dobra pora, gdyż Maldona przyjmowała pacjentów od rana przez cały dzień.

Pomagała każdemu, często za darmo. Wszyscy z rodziny jej mówili „gdybyś od każdego wzięła choćby pięć srebrzaków byłabyś najbogatszą mieszkanką slumsów”. Ona jednak miała swoje zdanie i żyła według własnych zasad.

Maldona serdecznie przywitała swoich krewnych i postawiła na stole dzban z miksturą poprawiającą samopoczucie, pełną witamin, której przepis sama opracowała.

Koło dzbana znalazł się też talerz z przygotowaną na takie okazje mieszanką różnych odmian orzechów.

Wszyscy usiedli przy stole i po krótkiej rozmowie na różne zwykłe tematy Mszakja zaczęła opowiadać siostrze z czym tak naprawdę do niej przyszła. Ta słuchała, kiwając od czasu do czasu głową, widać było radosny błysk w jej oczach, a gdy jej rozmówczyni skończyła uśmiechnęła się radośnie i powiedziała:

– Jak najbardziej mogę pomóc. – zwróciła się do Dalmesta – Uwarzę kilka mikstur, które na pewno ci bardzo pomogą w złapaniu i oswojeniu minismoka. Uważam tak jak matka, że wróżka Michalina nie jest oszustką.

Zrobiła pauzę i po chwili mówiła dalej:

– Potrzebuję od dwóch do trzech dni, muszę zdobyć potrzebne składniki i przypomnieć sobie niektóre zaklęcia. Przyjdę do was jak będę miała wszystko gotowe.

I tak spotkanie u Maldony zakończyło się. Było już ciemno gdy Mszakja i Dalmest wrócili radośni i pełni optymizmu do swojej chaty.

 

&&&

 

Zgodnie z obietnicą, po trzech dniach ciotka przyszła, niosąc przewieszoną przez ramię skórzaną torbę. Po przywitaniu się zdjęła ją i położyła na stole, potem zaczęła coś z niej wyjmować. Pierwszym przedmiotem była duża strzykawka używana do usypiania starych krów, zawierająca jakiś zielony płyn. Następnie na stole znalazła się buteleczka, podobnie z jakimś płynem, tym razem pomarańczowego koloru. Ostatnią rzeczą okazał się duży słoik z białą maścią.

Dalmest, który tak samo jak trzy dni temu, gdy w planach miał odwiedzenie biblioteki zrobił sobie wolne od pracy na plantacji, oczekiwał niecierpliwie wizyty ciotki. Zainteresowany teraz przedmiotami, które przyniosła pierwszy zapytał do czego służą.

– A więc tak – zaczęła wyjaśniać ciotka – zacznijmy od pillus carvi.

Wzięła buteleczkę z płynem o pomarańczowej barwie.

– Po wypiciu tego, na kilkanaście sekund staniesz się nie tylko niewidzialny ale i całkowicie niewykrywalny. To da ci chwilę na zbliżenie się do minismoka i zaaplikowanie masco granto, które jest w tej dużej strzykawce. Substancja zadziała natychmiast. Musisz popatrzeć zwierzęciu głęboko w oczy, pogłaskać i powiedzieć coś miłego. Wtedy się w tobie zakocha i uzna cię za swojego pana do końca swoich dni.

Ciotka Maldona wzięła ostatni wyjęty z torby przedmiot, czyli słoik z białą maścią. Taką samą jakiej używała wróżka Michalina.

– A to zwykła maść pomagająca goić rany. Uśmierza ból i sprawia, że krew momentalnie krzepnie. To jednak nie jest wszystko co dla ciebie przygotowałam – i wyjęła z torby kilka zwiniętych w rulon kartek. – To magiczne zwoje, mogą okazać się pomocne. Nauczę cię jak z nich korzystać, nie potrzeba do tego żadnego talentu magicznego.

Ciotka popatrzyła na Dalmesta.

– I to jest wszystko. Wierzę, że ci się uda. Najpierw zdobyć minismoka, a potem wygrać turniej. Choć na zewnątrz, nauczę cię jak używać magicznych zwojów.

Ciotka Maldona wzięła dwa rulony, mające posłużyć do nauki i wyszli z chaty.

– To jest bardzo łatwe, czytasz zaklęcie a potem niszczysz zwój, papier zgniatasz w kulkę, rzucasz na ziemię i przydeptujesz. Popatrz.

Teresa rozwinęła jeden rulon.

– Zaklęcie dla wędkarza – powiedziała – „Ma pakka pas ala kin waz”

Zgniotła papier upuściła na ziemie i przydeptała butem. Nagle wokoło Maldony z gleby zaczęły wychodzić świecące srebrzyście dżdżownice. Wystarczyło kucnąć i je pozbierać.

– Spróbuj – ciotka Maldona podała Dalmestowi rulon.

Ten rozwinął go zaciekawiony jakie będzie jego zaklęcie. U góry pisało: „Zaklęcie dla myśliwego” Zaczął czytać formułę „Kona se le palasme” Następnie zrobił z magicznym zwojem to samo, co jego ciotka.

Wtedy zza ich chaty wybiegła spłoszona łania, która przebiegła obok nich. Gdy znikła z pola ich widzenia z inne strony wybiegł dzik. W ten sam sposób przebiegły jeszcze trzy zwierzęta, gdyby Dalmest posiadał łuk z pewnością udało by mu się upolować któreś ze zwierząt.

 

&&&

 

Tego samego dnia, ojciec Dalmesta, który na imię miał Barnaba, wyciągnął spod łóżka pękaty woreczek pełen srebrzaków. Były to wszystkie oszczędności jego i żony. Potem skierował się do miasta na targ, z zamiarem zakupienia kilku rzeczy na wyprawę, dla najstarszego syna.

Wydał prawie wszystkie pieniądze. „Postawiliśmy wszystko na jedną kartę” – pomyślał sobie wracając do domu. Kupił plecak, buty do chodzenia po górach, pelerynę i trochę jedzenia, które nadawało się na prowiant. Srebrzaki, które mu zostały miały być zapłatą za wynajęcie wierzchowca.

– Nie ma na co czekać – powiedział Dalmest wieczorem do ojca – wyjeżdżamy jutro z rana.

I położył się wcześniej niż zwykle, by rano być wyspanym.

 

&&&

 

Dalmest długo nie mógł zasnąć, był za bardzo podekscytowany. „Razem z rodzicami zrobiliśmy wszystko co mogliśmy, musi mi się udać” – myślał. W końcu zmorzył go sen.

Gdy obudził się, było bardzo wcześnie, od razu wstał. Wszyscy z jego rodzeństwa jeszcze spali. Jednak przy stole, na którym przygotowano już mleko w kubku i wielki talerz pełny chlebowych placków posmarowanych dżemem, siedzieli jego rodzice.

Przysiadł się i zaczął jeść.

– Zjedz ile tylko możesz – powiedziała matka – szkoda po drodze tracić prowiant, ostatecznie nie wiemy ile możesz go potrzebować.

– Te kopalnie bronxu, byłeś tam kiedyś? – spytał Dalmest ojca – wiesz gdzie to jest?

– Nie byłem, ale popytałem, trafimy nie martw się. Zostaw to mnie.

Gdy Dalmest skończył jeść czwarty placek i oświadczył, że więcej już w siebie nie wciśnie, Barnaba spojrzał na syna i powiedział:

– Kupiłem ci parę przydatnych rzeczy – następnie podniósł z podłogi, obok swojego krzesła to co wczoraj nabył.

Gdy Dalmest zobaczył prezenty, a zwłaszcza nowe buty wzruszył się i powiedział:

– Tato, przecież musiałeś na to wydać masę pieniędzy.

– To jest inwestycja synu – zażartował ojciec.

Dalmest przymierzył buty, pasowały jak ulał. Potem spakował do nowego plecaka rzeczy od ciotki Maldony i bardzo duży zapas prowiantu przygotowany przez matkę. W międzyczasie obudziła się siedmioletnia Marlenka, która zamiast ubrać się i zjeść śniadanie pobiegła podniecona do przywiązanego na podwórzu konia.

Parę chwil później wszystko było gotowe, cała kilkunastoosobowa rodzina wyszła przed dom, by pożegnać Dalmesta i Barnabę. Wszyscy z rodzeństwa ucałowali w oba policzki najstarszego brata, a mama go mocno uściskała. Barnaba umiejący jeździć konno pierwszy wdrapał się na podwójne siodło. Potem trochę nieporadnie próbował zrobić to jego syn. Udało mu się to dopiero za trzecim razem.

W końcu konik, który na imię miał Tajfun, delikatnie popędzony, powoli skierował się do bramy i minął ją. Gdy jechali drogą, na której gdzieniegdzie rosły Twardki z zaciekawieniem przyglądali się im sąsiedzi.

– A gdzie to jedziecie Barnabo? – w pewnym momencie zawołał jeden.

– Przed siebie, tam gdzie nas nogi poniosą – odkrzyknął na odczepne Barnaba, gdyż nie chciał niczego zdradzać.

Gdy jeźdźcy opuścili tereny zabudowane, Barnaba wyjął z kieszeni stary, zardzewiały ale działający kompas.

– Kupiłem go za grosze od pewnego starego podróżnika. Mamy kierować się na północny wschód, w razie czego posiadam też mapę, którą mi narysował. A teraz trzymaj się mocno, ruszamy cwałem. Za cztery godziny prawdopodobnie dotrzemy do „Lasu nie z tej ziemi”. Wtedy damy Tajfunowi odpocząć.

Barnaba ukuł dwa razy wierzchowca ostrogami i wystrzelili przed siebie jak z procy.

Na początku jazda dla Dalmesta była frajdą. Potem jednak mocno grzejące słońce i twarde siodło sprawiło, że nie czuł się komfortowo. Początkowo mijali pola z rosnącym zbożem, a także plantacje bananów. Wszędzie w pocie czoła pracowali ludzie. Nagle ich oczom ukazało się coś, czego się tu nie spodziewali. Był to plac budowlany. Opaleni, rozebrani do spodenek robotnicy kopali doły i stawiali fundamenty.

Zaciekawiony Barnaba zatrzymał konia by przyjrzeć się robotom.

– Co tu budują? – zapytał ojca Dalmest.

– Nie mam pojęcia, podjadę i się spytamy.

Tak też zrobili. Będąc już blisko, jeden z robotników zainteresował się przybyszami, a Barnaba zawołał:

– Co tu budujecie?

– Willę dla zwycięscy najbliższego wyścigu minismoków. – odezwał się parobek przerywając na chwilę murowanie. – Na najbliższy wyścig przyjadą zawodnicy z trzech kontynentów i dom, który budujemy, będzie dodatkiem do najwyższej nagrody.

– Rysiek robisz czy sobie dyskutujesz? Bo na ciebie doniosę! – krzyknął inny bardzo potężnie zbudowany pracownik, który musiał przerwać wykonywaną czynność, bo pracowali razem.

Gdy odjechali kawałek, Barnaba powiedział:

– Ale zbieg okoliczności.

– To prawda – odparł jego syn – to wszystko wydaje się takie niezwykłe. Jakbym śnił cudowny sen.

I ruszyli dalej. Otoczenie zmieniło się. Nie było tu już żadnych oznak działalności ludzkiej. Mijali łąki, na których gdzieniegdzie rosły samotnie mięsożerne drzewa nazywane Czerwonopniami. Drzewa te miały charakterystyczną czerwoną korę. Był to ciekawy gatunek, znany dwóm jeźdźcom jedynie z opowieści. Drzewa posiadały olbrzymiej długości korzenie rozrastające się nawet na pół kilometra. W jakiś sposób korzenie te pobudzały wzrost trawy i sprawiały, że była bardzo smaczna dla pasących się zwierząt, w tym przypadku dzikich kóz. Gdy Czerwonopnij potrzebował pokarmu, a żywił się mięsem, wydzielał wabiący zwierzęta zapach potem chwytał je swoimi kończyno-gałęziami zabijał i trawił.

Po trzech godzinach jazdy, podróżnicy ujrzeli daleko przed sobą las zwany „Lasem nie z tej ziemi”.

– Dobrze, że jesteśmy już blisko, Tajfun bardzo zipie. – odezwał się Barnaba

– Świetnie, bo muszę rozprostować kości i rozmasować tyłek. – powiedział zadowolony Dalmest.

Jechali jeszcze dziesięć minut, by w końcu dotrzeć do wolno rosnących drzew. Kawałek dalej było ich więcej, a w końcu tworzyły gęsty las.

Zatrzymali się i zsiedli z konia, Barnaba przywiązał go do drzewa. Wierzchowiec sapał ze zmęczenia. Zgodnie z tym co w takiej sytuacji kazał zrobić wynajmujący zwierze właściciel, Barnaba poklepał go po pysku i powiedział „Odpocznij bo zipiesz”. Koń lekko zarżał i położył się na trawie. Barnaba wziął bukłak z wodą i polał zwierzęciu pysk. Tajfun z wdzięcznością popatrzył mu w oczy, potem zamknął je i zasnął.

– Dlaczego ten las się tak dziwnie nazywa? – spytał Dalmest – Przecież nie ma tu nic niezwykłego. Drzewa wyglądają zwyczajnie.

– Też nie wiem. Chodźmy się przespacerować.

Gdy weszli w głąb lasu, wszystko było normalnie, aż do momentu, gdy zaczęli w czasie spaceru odczuwać lekkość. Ojciec i syn nie mieli wykształcenia, więc nie wiedzieli nic o ziemskim przyciąganiu, które tu z niewiadomego powodu musiało być mniejsze.

Zauważyli, że drzewa obok siebie w ciągu, są tu pooznaczane czerwonymi krzyżami.

– Może nie powinniśmy iść dalej. – Dalmest nieco się obawiał – Co mogą oznaczać te czerwone znaki?

– Bzdura, nic nam nie grozi. – Barnaba był z natury ciekawski, a że rzadko kiedy się czegoś bał, poklepał jedynie syna po plecach i powiedział – wszystko jest pod kontrolą.

Barnaba ruszył odważnie, a za nim, trochę niespokojny jego syn. Minęli ciąg oznaczonych drzew i nagle stało się coś niezwykłego i niespodziewanego. Oboje stracili grunt pod nogami i powoli zaczęli się unosić. Nadal byli w lesie, lecz ten wyglądał zupełnie inaczej. Pnie drzew miały biały kolor i spiralne kształty. Nie posiadały w ogóle gałęzi, długie żółte liście wyrastały prosto z pni. Drzewa rosły w nieco większych odstępach. Podróżnicy unosili się coraz wyżej i nie wiadomo jakby się to skończyło, gdyby nie liny asekuracyjne, które ktoś tu roztropnie poprzywiązywał tworząc wielką sieć.

Obaj chwycili ją kurczowo i powoli przyciągali się, aż stanęli z powrotem na twardym gruncie.

Potem będąc już poza magicznym lasem Dalmest powiedział:

– Najadłem się trochę strachu, ale przeżycie było niezwykłe, co to za przedziwne miejsce?

– Nie wiem, miałeś rację. Gdyby nie liny… strach myśleć. – Barnaba jeszcze cały trząsł się z emocji.

Cała przygoda trwała niewiele ponad kwadrans, chodź im wydawało się, że minęła godzina. Gdy się nieco uspokoili usiedli na trawie obok konia. Przez chwile patrzyli sobie w oczy uśmiechając się porozumiewawczo. Obaj myśleli to samo – zajrzeli śmierci w oczy.

Dalmest zaproponował:

– Wiesz co? Zerkniemy na czarodziejskie zwoje, które dostałem od ciotki Maldony? Jestem ciekawy jakie zaklęcia się w nich kryją.

Barnaba nie oponował, więc chłopak wyjął z plecaka pięć zwiniętych w rulon arkuszy. Zwrócił teraz uwagę, że zrobione były z wytrzymałego błyszczącego papieru, którego na pewno nie zniszczyłby deszcz. Po kolei je rozwijał i czytał nagłówki:

„Dla spragnionego”, „Dla głodnego”, „Iluzja x 10”, „Zamiana w kruka” , „Okaż swoją radość”.

– Wyglądają na bardzo przydatne – powiedział, a jego ojciec kiwnął głową i spytał:

– Nie chcesz się zdrzemnąć? Ja będę czuwał, Tajfun musi odpocząć co najmniej godzinę.

– Dobrze – Dalmest położył się na trawie umieszczając plecak pod głową.

 

&&&

 

– Obudź się synu – Barnaba chwycił Dalmesta za ramię i lekko potrząsnął.

Gdy ten otworzył oczy powiedział:

– Czas na nas, spałeś ponad dwie godziny.

Dalmest podniósł się z ziemi i zobaczył, że Tajfun już stoi i jest gotowy do dalszej drogi. Zaspany przeciągnął się i przetarł dłońmi twarz.

Potem niezwłocznie dosiedli konia i ruszyli dalej, w kierunku starej kopalni bronxu.

Po półtorej godzinie ujrzeli w oddali pasmo gór, które było celem ich wyprawy.

– Na oko jeszcze niecała godzina jazdy, potem musimy znaleźć drogę prowadzącą do wyczerpanej kopalni. – powiedział Barnaba.

Gdy zauważyli wielkie jezioro ponownie się odezwał:

– Wszystko zgadza się z tym co mówił stary podróżnik, jesteśmy już niedaleko.

Pół godziny później, gdy znajdowali się jakieś pięćdziesiąt metrów od pierwszych masywów skalnych Barnaba znowu powiedział:

– Teraz będziemy objeżdżać tę górę, aż znajdziemy szeroką drogę po której wożono surowiec.

W pewnym momencie ujrzeli w oddali jakiś budynek. Dalmest krzyknął radośnie:

– Przecież ta budowla to magazyn, wygląda dokładnie jak u nas. Na pewno łączy się z kopalnią.

– Świetnie bystrzaku! – skwitował zadowolony z syna Barnaba.

Gdy dojechali do magazynu, ten okazał się stary i zaniedbany, widać od lat nikt go nie używał. Potem skierowali się drogą ciągnącą się od magazynu, prosto między góry.

– Dalej musisz iść sam – powiedział ojciec, gdy dotarli do miejsca, gdzie trakt po bokach miał skalne ściany.

Dalmest zsiadł z konia, ucałował tatę w dłoń i powiedział:

– Bardzo wierzę, że mi się uda i odmienię los nas wszystkich.

– Ja również w to wierzę – Barnaba uścisnął dłoń syna, a potem czule pogładził go po głowie. Jego oczy były szkliste ze wzruszenia.

 

&&&

 

Gdy Barnaba wracał, w pewnym momencie strasznie się rozpadało. Jeździec od dziecka nie pamiętam takiej ulewy. Pospieszył Tajfuna chcąc szybko dotrzeć do domu, bo był już blisko. Nie przewidział jednak jednej rzeczy, jego koń poślizgnął się na mokrej ziemi i bardzo nieszczęśliwie upadł łamiąc sobie obie przednie nogi. Sam Barnaba bardzo nie ucierpiał, lecz wiadome było, że będzie trzeba zapłacić za zwierze.

„Ile kosztuje taki koń?” – zastanawiał się poważnie zmartwiony – „Jeśli Dalmest nie zdobędzie nagrody marnie to wszystko widzę”

 

&&&

 

Dalmest szedł nie spiesząc się. Rozmyślał nad tym jak powstała ta droga. „Prawdopodobnie znajdowała się tu naturalna wyrwa, która została przez ludzi powiększona”. Ostatecznie musiała być na tyle szeroka, by mogły jechać nią wozy. Przez około godzinę maszerował równym tempem, lekko nachylonym ku górze traktem. Mijał liczne zakręty i w pewnym momencie postanowił, że po następnych trzech, zrobi sobie odpoczynek i coś przekąsi. Jednak już za drugim trafił na wielką polanę, która ciągnęła się daleko w lewą stronę, kryjąc się nieco za wysokimi krzakami. Kawałek w tamtym kierunku zbudowano solidny, szeroki most umocowany na grubych palach, który sięgał do wyższej partii skał. Natomiast po prawej stronie polany, znajdował się wodny zbiornik otoczony od zewnątrz skałami, z małą wysepką oddaloną o kilkanaście metrów od piaszczystej miniaturowej plaży.

Chłopak postanowił, że coś teraz zje i odpocznie. Rozglądnął się w poszukiwaniu czegoś, na czym mógłby usiąść. Niedaleko był duży kamień, świetnie się do tego nadający. Spoczął na nim i zaczął wyjmować jedzenie zaciekawiony, co też mama mu przygotowała. W wielkim worku znalazł zwykłe placki chlebowe posmarowane dżemem i złożone po dwa jeden na drugim, apetycznie wyglądający omlet, kilka marchewek, bananów oraz mandarynek, wielka paczka suszonej szarańczy w polewie miodowej i jeszcze kilka innych przysmaków. Odłożył na bok omlet a resztę z powrotem zapakował.

Gdy jadł i popijał wodą z bukłaka nagle po lewej stronie, jakieś sto metrów od niego, z krzaków wyłonił się olbrzymi niedźwiedź. Dalmest, gdy go ujrzał jego serce niemal się zatrzymało. Oblał go zimny pot i poczuł wielkie ukłucie strachu. Przez trzy sekundy drapieżne zwierze i człowiek patrzyli sobie w oczy. Pierwszy ruch uczyniła potencjalna ofiara. Dalmest rzucił w stronę niedźwiedzia niedojedzony omlet i chwyciwszy plecak, pobiegł w stronę zbiornika wodnego, jednocześnie zakładając swój bagaż na plecy. Następnie wskoczył do akwenu. Płynął jak mógł najszybciej do małej wysepki. Potem, gdy do niej dotarł, odwrócił się by spojrzeć jak wygląda sytuacja.

Niedźwiedź podszedł do leżącego na ziemi omletu, obwąchał go i zjadł. Następnie wpatrując się w Dalmesta, bez pośpiechu zaczął iść ku niemu. Zachowywał się jakby zdawał sobie sprawę, że jego ofiara nie ma gdzie uciec.

Chłopak czym prędzej zaczął szukać w plecaku zwoju o tytule „Iluzja x 10”. Szybko go znalazł i przeczytał zaklęcie.

„Johwa knu se male” – po czym zmiął papier i podeptał.

Zaklęcie zadziałało natychmiast. Wokoło niego na dużej przestrzeni, w równych odległościach dziesięciometrowych, pojawiły się identyczne jego kopie. Łatwo było odgadnąć, które są nieprawdziwe, gdyż stały na wodzie. Jednak zwierze nie miało na tyle inteligencji. Zdezorientowany niedźwiedź nie rozumiał co się stało.

Dalmest w pośpiechu przepłynął niewielką odległość dzielącą go od miniaturowej plaży. Jego sobowtóry robiły dokładnie to co on. Po chwili, gdy był z powrotem na lądzie, rzucił się biegiem w stronę dużego mostu. Niedźwiedź w tym czasie atakował iluzje, jego pazury przechodziły przez powietrze.

Od momentu pojawienia się niedźwiedzia minęło nie więcej niż pięć minut. Dalmest przebiegł cały most i stanął na jego końcu u góry. Nie wiedział ile czasu zaklęcie iluzji będzie trwać. Jedyne co mu przyszło do głowy, by nie stać się posiłkiem olbrzymiego zwierzęcia, to użycie jeszcze jednego zwoju tym razem o nazwie „Dla głodnego”.

Przeczytał pospiesznie zaklęcie i zniszczył papier. Przed nim pojawiła się zawieszona w powietrzu taca z pieczonym indykiem. Mięso pachniało wyśmienicie, upieczone na złoty kolor. Bez zastanowienia Dalmest cisnął posiłkiem w dół, celując w niedźwiedzia. Nie dorzucił tak daleko, ale zwierze musiało poczuć zapach pieczeni, która upadła kilka metrów od niego.

Następnie, już na nic nie czekając pobiegł dalej, w nadziei, że zwierzę nie rzuci się w pogoń za nim.

Dłuższą chwile później zasapany zatrzymał się. Jednak zrobił to nie tylko z powodu zmęczenia. Znajdował się bowiem w miejscu, z którego roztaczał się wspaniały widok. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, że wyszedł bardzo wysoko. Gdy zachwycony oglądał wielkie połacie zieleni, pasące się dzikie zwierzęta, które były teraz tylko małymi punktami, nagle ujrzał daleko na niebie dużego ptaka. Szybował przez chwilę w zasięgu wzroku Dalmesta, by po chwili zniknąć za skałami, które wznosiły się jeszcze wyżej po lewej stronie drogi do kopalni.

– A niech mnie! – powiedział na głos do siebie i pomyślał: „Czy ja właśnie ujrzałem minismoka?”

Za mało czasu, na przyjrzenie się, lecz Dalmest żywił wielką nadzieję, że to właśnie było zwierze, dzięki któremu miał odmienić się jego los.

Po chwili ruszył dalej, tak jak prowadziła go droga. Szedł i szedł, był już bardzo zmęczony, dlatego bardzo się ucieszył, gdy ujrzał przed sobą duży plac. Znajdował się tu zniszczony namiot, w którym kiedyś mogłoby spać nawet dwadzieścia osób. Również stał tu stary, murszejący drewniany wóz.

Gdy się zbliżył ujrzał wejście do kopalni.

„Co teraz? Jak dowiedzieć się, czy w środku znajduje się minismok? – Dalmest zaczął się zastanawiać.

Do zmroku zostało jakieś dwie godziny. Postanowił ukryć się za wozem i czekać. Trochę doskwierał mu głód, więc posilił się prowiantem, którego miał jeszcze bardzo dużo.

Cierpliwie czuwał, lecz w pewnym momencie naszła go straszna myśl. „A jeśli to wszystko jest nieprawdą? Jeśli wróżka go oszukała, a w jaskini nie mieszkał żaden minismok? Czy jego rozumowanie nie było cały czas zbyt optymistycznie?” Poczuł paraliżujący lęk. Odegnał te czarne myśli, jednak co jakiś czas one powracały.

Gdy słońce zachodziło, wreszcie go ujrzał. Minismok, dokładnie taki jak widział na turnieju. Zwierz ciało miał pokryte ciemnoczerwonymi łuskami. Tylne nogi, na których wylądował, były krótkie, ale grube i umięśnione. Natomiast przednie szczątkowe, nie mogły służyć do niczego. Gdy wylądował złożył olbrzymie skrzydła.

Zwierze nie posiadało szyi, jego głowa była bezpośrednio połączona z tułowiem, pysk natomiast nie pokrywały łuski, tylko skóra koloru ciemnej zieleni, śliska i błyszcząca od jakiejś wydzieliny. Ślepia idealnie okrągłe, nie posiadające źrenic, ani powiek. Były teraz żółte. Dalmest wiedział, że zmieniają barwę, w zależności od pory dnia. Minismok nie miał nosa, jedynie kilka dziurek między oczami a paszczą.

Gdy wylądował na ziemi, od razu zwrócił się w stronę, gdzie krył się chłopak. Nie widział go, lecz musiał poczuć jego zapach.

Dalmest wiedział co ma teraz zrobić. Nie było czasu do stracenia, musiał działać natychmiast. Wypił pomarańczowy płyn z przygotowanej od dawna buteleczki, którą dała mu ciotka Maldona. Poczuł dziwny, przyjemny dreszcz, który przeszedł po całym jego ciele, od szyi, do koniuszków palców i który nie ustępował, aż do końca działania eliksiru.

Minismok zrobił jeszcze parę kroków w stronę starego wozu, za którym ukryty był chłopak, lecz widocznie mikstura zadziałała, bo zwierz tracąc zainteresowanie, ponownie obrócił się w stronę skalnej jamy i zaczął iść do swojego gniazda ukrytego w starej kopalni bronxu.

Dalmest dzierżąc w dłoniach wielką strzykawkę, podbiegł i wbił igłę w miejsce, gdzie kończyły się twarde łuski a zaczynała ciemnozielona skóra głowy. Następnie wcisną tłoczek.

Zwierzę po chwili zaczęło kichać i prychać. Mikstura, którą wypił chłopak, zgodnie ze słowami Maldony działała tylko przez kilkanaście sekund. Więc, gdy poczuł się normalnie stanął przed minismokiem wpatrując mu się głęboko w oczy. Poklepał go po pysku. I powiedział:

– „Czerwony klejnot” takie będzie twoje imię.

Potem zgodnie z instrukcjami ciotki, mówił do niego patrząc mu przyjaźnie w oczy, aż ten wyciągnął język, by czule polizać twarz swojego pana. Następnie wydał donośny pisk i przykucnął dając do zrozumienia, że czeka by go dosiąść.

 

&&&

 

Dalmesta rozpierała radość. Chciał teraz jak najprędzej wrócić do rodziny i cieszyć się tym co do tej pory udało mu się osiągnąć.

Była już noc, kiedy założył plecak i dosiadł Czerwonego Klejnota. Kierowanie minismokiem było dużo łatwiejsze niż koniem. Chłopak nigdy tego nie robił, ale nauczył się błyskawicznie.

Od momentu oswojenia między minismokiem, a jego panem tworzyła się umysłowa więź. Polegało to na tym, że zwierze znało myśli swojego pana i w momencie, gdy ten skupił się na tym co od niego teraz chce, wykonywało jego wolę. Oczywiście dużo łatwiej było po prostu wypowiedzieć komendę, a myśli generowały się same.

 

&&&

 

Szybowanie na minismoku było dla Dalmesta nowym, niezwykłym przeżyciem. Najpierw jednak ostrożnie zrobił dwa wielkie koła. Gdy poczuł się już całkiem pewnie, wydał odpowiednią komendę i polecieli w stronę domu.

Minismok poruszał się bardzo szybko, niemal pięciokrotnie szybciej od konia i po niecałej godzinie lotu, oczom powietrznego jeźdźca ukazały się oświetlone przez księżyc tereny Krystoksu zamieszkane przez ludzi. Widział też ogniska przy strażnicach, gdzie zawsze całą noc czuwali żołnierze.

Dalmest przeleciał niezauważony nad posterunkami, jego celem, nie było jeszcze podwórko, na którym stała rodzinna chata, lecz bazar nieopodal.

Chwilę później wylądował na pustym o tej porze placu i zsiadł z „Czerwonego klejnota”. Wyjął z plecaka jeden z dwóch zwojów, które mu jeszcze zostały. Miał on nazwę „Okaż swoją radość”.

Ciekawy co się stanie, wykonał wyćwiczoną już procedurę rzucania zaklęcia. Ze zmiętej kulki podeptanego papieru, wystrzeliły świetliste pociski. Wzleciały wysoko w górę i rozprysły się na setki czerwonych punktów, które ponownie rozprysły się na zielono a te z kolei na różowo. Zjawisko trwało około trzydziestu sekund.

Dalmest radośnie wsiadł na „Czerwonego klejnota” i tym razem ruszył już prosto do domu.

 

&&&

 

Barnaba i Mszakja biegali od pokoju do pokoju budząc dzieci.

– Szybko wstawać i biegiem przed dom!

Po chwili na podwórzu zebrała się cała rodzina. Wpatrywali się w rozświetlone wybuchami niebo, przedziwne zjawisko niestety nie trwało zbyt długo.

– Mamo, a co to jest? – dopytywały się najmłodsze dzieci.

Mszakja pocałowała męża i zaczęła ściskać swoje pociechy radośnie krzycząc:

– To znak od Dalmesta. Udało mu się!

Chwilę potem ujrzeli lecącego minismoka, na którym siedział ich bohater.

Gdy wylądował uścisków, pocałunków i okrzyków radości było co niemiara. Wszyscy oczywiście zainteresowali się minismokiem, który odczytał myśli swojego pana i rozumiał, że ci nowi ludzie są przyjaźnie nastawieni. A będąc w centrum zainteresowania wydawał się być bardzo szczęśliwy.

 

&&&

 

Turniej minismoków miał odbyć się dokładnie za trzy tygodnie i dwa dni. Teraz należało trochę poćwiczyć.

Na południe od zamku znajdowały się olbrzymie tereny obrośnięte trawą, która była systematycznie koszona i nawadniana. Tutaj król grał w golfa i oczywiście tutaj miała odbyć się gonitwa. Lecz dokładnie dwa miesiące przed nią, teren służył do celów ćwiczebnych. Należało się zapisać w celu ustalenia, w jakich dniach, kto miał z niego korzystać.

Dalmest następnego dnia poszedł niezwłocznie, by wpisać się na listę zawodników. W tym samym czasie Barnaba musiał załatwić sprawę z koniem. Opowiedział zgodnie z prawdą co się stało. Cena wierzchowca o imieniu Tajfun była jak na biednego mieszkańca slumsów olbrzymia. Barnaba poprosił o czas na spłatę. I dostał miesiąc. Właściciel stadniny powiedział równie szczerze, że w razie nie uregulowania długu, po upływie tego czasu zajmie jego dom.

 

&&&

 

Zawodnicy biorący udział w wyścigu dobrze się znali, więc nowa postać posiadająca swojego smoka wzbudziła ogólne zainteresowanie.

Dalmest w wydzielone dla niego dni ćwiczył z „Czerwonym klejnotem”. Poznał kilku innych amatorów wyścigu. Wszyscy byli pod wielkim wrażeniem, że sam zdołał zdobyć swojego smoka, gdyż oni własne zakupili za niebotyczne kwoty.

A turniej się zbliżał i wszyscy bez wyjątku bardzo go oczekiwali.

 

&&&

 

„Wielki wyścig minismoków” z powodu deszczowej pogody przesunięto o dwa dni.

Dopiero we wtorek zrobiło się ciepło i przestało padać. Na miejsce startu przybył olbrzymi tłum, mało kto został w domu. Zaznaczona linia startu i mety była blisko zamku, tak by król i szlachta mogli oglądać z wielkiego tarasu to ważne, ekscytujące wydarzenie.

Pojawiły się stragany, w których sprzedawano łakocie takie jak; gotowana kukurydza, wata cukrowa, szarańcza w miodzie, lody, różnego rodzaju ciastka i wiele innych rzeczy.

Bukmacherzy rozbili wielki, biały namiot, ozdobiony podobiznami minismoków, w którym można było postawić każdą kwotę wyższą niż pięćdziesiąt srebrzaków.

Organizatorzy natomiast wybudowali z drewnianych belek wysoką wierzę, na której umieszczono platformę. Gdy nadszedł odpowiedni czas, na platformę po drabinie wdrapał się komentator dzierżący tubę, która wzmacniała jego głos.

Gdy zegar na zamkowej wieży wybił jedenastą rozpoczęto uroczyste otwarcie.

– Witajcie na dwudziestym trzecim wyścigu minismoków! – Zagrzmiał komentator. – Nasz król Wallard od zawsze organizator i fundator nagród, przygotował tym razem coś specjalnego. Sława gonitwy rozniosła się poza Krystoks na inne kontynenty i mam przyjemność przywitać sześciu nowych zawodników. Są nimi… – przemowa trwała dosyć długo, mężczyzna wymieniał po kolei imiona i krainy skąd przybyli nowi zawodnicy, oni natomiast ustawiali się w czterometrowych odstępach, przed oznaczoną białą farbą linią. Potem mówił o nagrodach, które tym razem były znacznie wyższe. Zwycięzca miał otrzymać milion srebrzaków i nowoczesną willę, która warta była drugie tyle. Wicemistrz pięćset tysięcy srebrzaków i wycieczkę po Barmencji (niezamieszkanej przez ludzi niewielkiej krainie, pełnej przeróżnych, niezwykłych dzikich zwierząt) a za trzecie miejsce nagrodą było sto tysięcy srebrzaków i ekskluzywny przelot balonem nad Krystoksem.

Następnie charyzmatyczny mężczyzna na wieży wywołał kolejnych zawodników, którzy ustawiali się przed białą linią ciągnącą się na blisko sto metrów. Gdy już wszystko było gotowe powiedział jeszcze:

– Za dwadzieścia minut gonitwa się rozpocznie. Zapraszamy do obstawiania zakładów. Kursy jak zawsze wiszą na ścianach białego namiotu.

Zasady turnieju były wszystkim doskonale znane. Wspaniale zadbana łąka służąca dzisiaj za tor wyścigowy, ciągnęła się na sześć kilometrów. Co kilometr ustawiono czterometrowe konstrukcje. Umieszczone były na nich kolorowe harfy, w liczbie równej ilości zawodników biorących udział w gonitwie. Każda w innym kolorze. Natomiast uczestnicy przywdziali szatę w kolorze swojej harfy. By zwyciężyć należało wykonać następujący manewr; dolecieć do pierwszej bazy, zabrać szarfę w swoim kolorze wrócić na linię startu, zostawić ją i to samo uczynić po kolei z pozostałymi czteroma szarfami.

By nie było żadnych pomyłek i by gra była fair play, na całej trasie wyścigu czuwali sędziowie.

Czas mijał, zawodnicy dosiedli swoje smoki. Dalmest jako ostatni zgłoszony rozpoczynał najbliżej lewej strony toru.

Komentator ryknął:

– GOTOWI! TRZY, DWA, JEDEN – i zapalił lont, który zwisał blisko niego z nieba. Lont momentalnie spłonął detonując bombę umieszczoną na latawcu szybującym po niebie. – START!

Bomba wybuchła rozsypując konfetti. A wyścig się rozpoczął.

 

&&&

 

Smoki rozłożyły skrzydła i przy olbrzymiej wrzawie tłumu zamachały nimi błyskawicznie wznosząc się w górę.

Każdy powietrzny jeździec wyćwiczył moment startu, by zrobić to jak najszybciej. Jednym udało się to lepiej, innym gorzej, jednak najwolniejszy był Dalmest na swoim „Czerwonym klejnocie”. Przeważył tu brak doświadczenia. Jednak gdy wszyscy wznieśli się już parę metrów nad ziemię okazało się, że smok Dalmesta żyjący dziko, jest dużo bardziej sprawny niż te, chowane w niewoli. Machał skrzydłami dużo szybciej i momentalnie wysunął się na pierwszą pozycję.

Tłum widząc to, pełen entuzjazmu zaczął jeszcze głośniej krzyczeć, mimo że przy wygranej „chłopaka ze slumsów” wielu straciłoby na zakładach ogromne pieniądze.

Na półmetku wszyscy byli już pewni sukcesu Dalmesta. Ostatecznie młodzieniec wygrał turniej i to wyprzedzając o całe trzy minuty faworyta, Krzebioza, który uplasował się na drugiej pozycji.

Z tłumu wybiegli Barnaba i Mszakja z dziećmi, a także ciotka Maldona. Otoczyli go i zaczęli próbować podrzucać, jednak robili to tak nieporadnie, że wylądował na trawie. Mimo to wszyscy byli ogromnie szczęśliwi.

 

&&&

 

Chwilę później z zamku wyszedł król, który miał już dokładne informacje o zwycięzcy a, że był człowiekiem szlachetnym zaprosił Dalmesta i całą jego najbliższą rodzinę na obiad.

Gdy już wszyscy usiedli przy wielkim stole i zaczęto przynosić posiłki wywiązała się interesująca rozmowa. Kiedy król Wallrand dowiedział się o Maldonie i jej profesji niezwłocznie po nią posłał. Córka króla była bowiem ciężko chora i nikt nie mógł jej uleczyć.

 

&&&

 

Coś co stało się cztery tygodnie wcześniej.

 

Balda, córka króla od dziecka uwielbiała jeździć na dalekie, zamorskie wyprawy. Niefortunnie ostatnim razem złapała jakąś nieznaną chorobę. Po powrocie cały czas leżała z gorączką w łóżku błagając o lekarstwo bowiem bardzo cierpiała. Mimo wysiłków lekarzy i znachorów, nikt nie mógł jej pomóc.

Król był człowiekiem niezwykle mądrym i długo rozmyślając, znalazł w końcu możliwość dającą jakąś nadzieję. Czytał kiedyś, w jakiejś księdze, że gdy człowiek bezbożny nawróci się na wiarę w Boga, ten zsyła na niego szczególne łaski. „Co gdybym tak nawrócił nie tylko siebie ale całe moje królestwo?”– pomyślał. Pospiesznie wsiadł na statek i popłyną na wyspę „Morstf”, gdzie znajdowała się największa znana mu świątynia.

Umówił się na spotkanie ze starym kapłanem, wizjonerem, który pełnił tam najwyższą funkcje. W czasie rozmowy kapłan potwierdził, że faktycznie prawdą jest, iż nawrócony bezbożnik zyskuje szczególne łaski. Obiecał zwrócić się do Boga w jego sprawie.

Następnego dnia, gdy ponownie się spotkali, stary zakonnik uśmiechając powiedział:

– Bóg odpowiedział co następuje: wróć do swego zamku przebierz się w łachmany weź jakiś małowartościowy klejnot i idź udając żebraka tam gdzie żyją najbiedniejsi twoi poddani. Następnie upuść klejnot na drogę między kwiaty, tak by nikt tego nie zauważył. Potem spokojnie wróć do zamku i czekaj, pomoc przyjdzie.

Król Wallrand wrócił i dokładnie tak uczynił.

 

EPILOG

 

Maldona uzdrowiła córkę króla, potem zamieszkała w zamku i dzięki swoim zdolnościom stała się najbogatszą znachorką w królestwie. W szczególnych przypadkach posyłano po nią nawet z innych krajów. Rodzina Dalmesta wprowadziła się do wygranej willi i od tej pory żyli w wielkim dobrobycie.

Król przyjął chrzest. W Krystoksie zaczęto budować zakony i kościoły.

Życie toczyło się dalej.

Koniec

Komentarze

Nie ukrywam, Dawidzie, że byłam ciekawa, co tym razem podyktowała Ci wyobraźnia i cóż, nieco się rozczarowałam, bo pomysł okazał się dość wtórny – było już wiele opowieści o tym, jak to ubogi chłopiec na skutek splotu szczególnych okoliczności zdobywa majątek i sławę.

Tym razem opowiadanie nie wywarło na mnie szczególnego wrażenia, bo nie znalazłam w nim nic, co trzymałoby uwagę w napięciu – ot, historia płynie potoczyście, Dalmest i jego rodzina znajdują wyjście z każdej sytuacji, więc opowiadanie toczy się gładko i bohater dąży do celu, nie napotykając na żadne przeszkody, a jeśli już coś mu zagraża, radzi sobie używając zaklęć.

Jednego nie mogę pojąć – jak to się stało, że kiedy Dalmest przyleciał do domu na Czerwonym Klejnocie, jego ojciec już tam był? Przecież Barnaba stracił konia i musiał wędrować, a miał przed sobą kawał drogi, za to nie miał prowiantu na taka podróż.

Muszę też wyznać, że zakończenie z wplecionym weń wątkiem religijnym, zupełnie nie przypadło mi do gustu i odebrałam je jako dość nachalne manifestowanie Twoich przekonań.

Wykonanie, niestety, pozostawia sporo do życzenia.  

 

dep­cząc Tward­ki, nie­zwy­kłe małe, ja­skra­wo­czer­wo­ne kwia­ty… ―> Dlaczego wielka litera?

 

sy­pa­nie na­wo­zu pod młode drzew­ka ba­na­no­we. ―> Banany nie rosną na drzewach.

 

na­stęp­nie skrę­cić w aleję „Chra­bąsz­czy”… ―> …następnie skręcić w aleję Chrabąszczy

Przy nazwach ulic, alei czy placów cudzysłów jest zbędny.

 

a na nim wiel­ki szyld „Po­znaj swoją przy­szłość! Wróż­ka Mi­cha­li­na” ―> Brak kropki na końcu zdania. Ten błąd pojawia się jeszcze kilka razy w dalszym ciągu opowiadania.

 

Obok stał słoik z ja­ki­miś gra­nu­lo­wa­nym prosz­kiem… ―> Albo słoik z granulatem, albo słoik z proszkiem.

 

Ręce ozda­bia­ły jej złote ob­rę­cze… ―> Raczej: Ręce ozda­bia­ły złote bransolety

 

a na każ­dym palcu tkwił sy­gnet. ―> Kobiety rzadko noszą sygnety, a już na pewno nie na każdym palcu.

 

– Teraz mu­si­my po­cze­kać – po­wie­dzia­ła ―> Brak kropki po didaskaliach.

 

– Skąd ja niby wezmę to zwie­rze? ―> Literówka. Winno być: – Skąd ja niby wezmę to zwie­rzę?

 

masz szan­sę zdo­być to zwie­rze… ―> Literówka.

 

Do­tarł do zna­nej już sobie Alei Chra­bąsz­czów… ―> Do­tarł do zna­nej już sobie alei Chra­bąsz­czy

 

na pod­ło­dze leżał ko­lo­ro­wy go­be­lin… ―> Gobelin to dekoracyjna tkanina, którą ozdabia się ściany, nie podłogę.

 

Ubra­na była w ele­ganc­ką, śnież­no­bia­łą ko­szu­lę… ―> Kobiety z reguły noszą bluzki, nie koszule. Bluzka może mieć krój koszulowy.

 

w razie znisz­cze­nia czy zgu­bie­nia ksią­żek…. ―> Po wielokropku nie stawia się kropki!

 

– Nic wię­cej nie mamy. – po­wie­dzia­ła i po­ło­ży­ła na stole dwa opra­co­wa­nia. ―> Zbędna kropka po wypowiedzi. Ten błąd pojawia się wielokrotnie w dalszym ciągu opowiadania.

 

Pi­sa­ło, że dzi­kie mi­ni­smo­ki… ―> Było napisane, że dzi­kie mi­ni­smo­ki

 

Te­re­sa roz­wi­nę­ła jeden rulon. ―> Kim jest Teresa?

 

U góry pi­sa­ło: ―> U góry było napisane:

 

Wtedy zza ich chaty wy­bie­gła spło­szo­na łania, która prze­bie­gła obok nich. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

inne stro­ny wy­biegł dzik. ―> Literówka.

 

na któ­rej gdzie­nie­gdzie rosły Tward­ki… ―> Dlaczego wielka litera?

 

A gdzie to je­dzie­cie Bar­na­bo? ―> A dokąd to je­dzie­cie, Bar­na­bo?

 

Bar­na­ba ukuł dwa razy wierz­chow­ca ostro­ga­mi… ―> Bar­na­ba ukłuł dwa razy wierz­chow­ca ostro­ga­mi

 

Będąc już bli­sko, jeden z ro­bot­ni­ków za­in­te­re­so­wał się przy­by­sza­mi… ―> Gdy byli już bli­sko, jeden z ro­bot­ni­ków za­in­te­re­so­wał się przy­by­sza­mi

 

drze­wa na­zy­wa­ne Czer­wo­nop­nia­mi. ―> Dlaczego wielka litera?

 

Gdy Czer­wo­nop­nij po­trze­bo­wał po­kar­mu… ―> Gdy czer­wo­nop­ień po­trze­bo­wał po­kar­mu

 

wy­naj­mu­ją­cy zwie­rze wła­ści­ciel… ―> Literówka.

 

 Oboje stra­ci­li grunt pod no­ga­mi… ―> Piszesz o mężczyznach, więc: Obaj stra­ci­li grunt pod no­ga­mi

Oboje to mężczyzna i kobieta.

 

przy­go­da trwa­ła nie­wie­le ponad kwa­drans, chodź im wy­da­wa­ło się… ―> …przy­go­da trwa­ła nie­wie­le ponad kwa­drans, choć im wy­da­wa­ło się

 

trze­ba za­pła­cić za zwie­rze. ―> Literówka.

 

Roz­gląd­nął się w po­szu­ki­wa­niu cze­goś… ―> Rozejrzał się w po­szu­ki­wa­niu cze­goś

 

dra­pież­ne zwie­rze i czło­wiek… ―> Literówka.

 

rzu­cił w stro­nę niedź­wie­dzia nie­do­je­dzo­ny omlet i chwy­ciw­szy ple­cak, po­biegł w stro­nę zbior­ni­ka… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Jed­nak zwie­rze nie miało… ―> Literówka.

 

taca z pie­czo­nym in­dy­kiem. Mięso pach­nia­ło wy­śmie­ni­cie, upie­czo­ne na złoty kolor. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

ale zwie­rze mu­sia­ło po­czuć… ―> Literówka.

 

Dłuż­szą chwi­le póź­niej… ―> Literówka.

 

Szy­bo­wał przez chwi­lę w za­się­gu wzro­ku Dal­me­sta, by po chwi­li znik­nąć… ―> Powtórzenie.

 

że to wła­śnie było zwie­rze… ―> Literówka.

 

Zwie­rze nie po­sia­da­ło szyi… ―> Literówka.

 

że zwie­rze znało myśli… ―> Literówka.

 

zsiadł z „Czer­wo­ne­go klej­no­ta”. ―> …zsiadł z Czer­wo­ne­go Klej­no­ta.

 

Dal­mest ra­do­śnie wsiadł na „Czer­wo­ne­go klej­no­ta”… ―> Dal­mest ra­do­śnie wsiadł na Czer­wo­ne­go Klej­no­ta

 

znaj­do­wa­ły się ol­brzy­mie te­re­ny ob­ro­śnię­te trawą… ―> …znaj­do­wa­ły się rozległe te­re­ny poro­śnię­te trawą

 

Dal­mest w wy­dzie­lo­ne dla niego dni ćwi­czył z „Czer­wo­nym klej­no­tem”. ―> Dal­mest,wyznaczone dla niego dni, ćwi­czył z Czer­wo­nym Klej­no­tem.

 

wy­so­ką wie­rzę, na której… ―> …wy­so­ką wie­żę, na której

 

na nich ko­lo­ro­we harfy, w licz­bie rów­nej ilo­ści za­wod­ni­ków bio­rą­cych udział w go­ni­twie. Każda w innym ko­lo­rze. Na­to­miast uczest­ni­cy przy­wdzia­li szatę w ko­lo­rze swo­jej harfy. By zwy­cię­żyć na­le­ża­ło wy­ko­nać na­stę­pu­ją­cy ma­newr; do­le­cieć do pierw­szej bazy, za­brać szar­fę w swoim ko­lo­rze wró­cić na linię star­tu, zo­sta­wić ją i to samo uczy­nić po kolei z po­zo­sta­ły­mi czte­ro­ma szar­fa­mi. ―> Harfa to dość duży instrument – nie bardzo wiem, czemu służyły kolorowe harfy… Czy aby nie pomyliłeś ich z szarfami?

 

i by gra była fair play… ―> Brzmi to fatalnie. Fair play to uczciwa gra, więc wystarczy: …i by gra była fair… Lub: …i by gra była uczciwa

 

Dal­mest na swoim „Czer­wo­nym klej­no­cie”. ―> Dal­mest na Czer­wo­nym Klej­no­cie.

 

wszy­scy usie­dli przy wiel­kim stole i za­czę­to przy­no­sić po­sił­ki… ―> …wszy­scy usie­dli przy wiel­kim stole i za­czę­to przy­no­sić dania

Obiad to posiłek i był jeden, choć pewnie składał sią z kilku dań.

 

po­pły­ną na wyspę „Mor­stf”… ―> …po­pły­nął na wyspę Mor­stf

 

gdy po­now­ni się spo­tka­li, stary za­kon­nik uśmie­cha­jąc po­wie­dział: ―> Pewnie chciałeś uniknąć powtórzenia się i wyszło trochę niezgrabnie.

Proponuję: …gdy po­now­ni się spo­tka­li, stary za­kon­nik po­wie­dział z uśmiechem:

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy cieszę się, że ktoś w ogóle to przeczytał, bo tekst jest bardzo długi :) Z tą Teresą to po prostu w pewnym momencie zamieniłem imiona na baśniowe i umknęło mi to dobrze, że tylko raz :))) Jeśli chodzi o wypadek na koniu to wyraźnie pisze, że się rozpadało a Barnaba był już blisko! domu więc pogonił konia.

Wyjechali rano droga do gór trwała kilka godzin a Dalmest długo podróżował jak był już sam. Mi się wydaje, że to akurat trzyma się kupy. 

Jeśli chodzi o zakończenie to naprawdę nie manifestuje tu swojej wiary uwierz mi na słowo, musiałem po prostu dać jakieś zakończenie. Nie wiem może brzmi to “na siłę” bo nie wymyśliłem tego na początku tylko, gdy zorientowałem się, że nie mogę zostawić, że główny bohater wygrał ten wyścig i tyle.

Przyznam się, że ukłuło mnie, że cię rozczarowałem :)) Naprawdę długo pracowałem nad tekstem i starałem się pamiętać by wszystko nie działo się tak łatwo jak po maśle. Ale nie wiem czy zauważyłaś, że takie zakończenie, usprawiedliwia trochę to, że głównemu bohaterowi wszystko się dobrze układa. (bo ingerował tu Bóg)

Pozdrawiam serdecznie i proszę się do mnie nie zrażać następnym razem bardziej mi się uda obiecuję!

Jestem niepełnosprawny...

i dziękuję za poprawienie błędów!

Jestem niepełnosprawny...

Jeśli cho­dzi o wy­pa­dek na koniu to wy­raź­nie pisze, że się roz­pa­da­ło a Bar­na­ba był już bli­sko! domu więc po­go­nił konia.

Dawidzie, koń ze złamaną nogą nie może się poruszać, a Twój rumak złamał dwie nogi, więc Barnaba już nie mógł go pogonić, musiał iść pieszo, więc nadal uważam, że miał małe szanse dotrzeć do domu przed synem, w dodatku w ulewie i głodny.

Jednak zdaję sobie sprawę, że to jest Twoje opowiadanie i jego bohaterowie będą przeżywać takie przygody, jakie dla nich wymyślisz.

 

…na­praw­dę nie ma­ni­fe­stu­je tu swo­jej wiary uwierz mi na słowo, mu­sia­łem po pro­stu dać ja­kieś za­koń­cze­nie.

No właśnie, musiałeś dać jakieś zakończenie i wybrałeś takie, w które wplątałeś Boga i mnie to nie przekonuje, bo wydaje mi się, że Bogu niespecjalnie po drodze z wróżkami, magią, rzucaniem czarów, że o smokach nie wspomnę.

 

Jednakowoż cieszę się, Dawidzie, że mimo drobnych potknięć nie zniechęcasz się, że jest w Tobie masa entuzjazmu i nie tracisz chęci do pisania. Piszesz bardzo dużo i nie ma nic dziwnego w tym, że przy takiej masie opowiadań raz trafi się lepsze, raz gorsze. Ważne, że wciąż nie zbywa Ci na pomysłach i jestem przekonana, że w przyszłości nadal będziesz tworzył opowiadania i mam nadzieję, że kiedyś ważniejsza stanie się dla Ciebie ich jakość, a nie ilość.

Powodzenia! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, Dawidzie!

 

Największy mój zarzut, to że wszystko idzie zbyt łatwo. Trochę jakbyś grał w grę, w której głównym bohaterem jest Dalmest i ma przed sobą określony scenariusz, który realizujesz, a nam przy okazji o tym opowiadasz – żadnego strachu, niepewności itd. bo, no cóż… szybko stało się jasne jak to się skończy.

Mam wrażenie, że opisujesz dość wyidealizowany świat. Niby jest bieda, ale ludzie są dla siebie mili i nawet jak facet, który stracił konia nie rzuca się i nie wygraża, tylko przedstawione jest to na zasadzie “a to spoko, najwyżej zajmę wasz dom”. Niestety byliśmy już wcześniej obok budowanej willi, więc wszyscy wiemy (no niby tylko się domyślamy), że i tak tam zamieszkają.

Dużo mówisz, a mało pokazujesz, przez co nie utożsamiam się z Dalmestem, ani jego rodziną. Wolałbym widzieć jak się wahają, jak dłonie zaciskają w pięści, jak brakuje im tchu.

Ja również uważam, że jest w Tobie sporo entuzjazmu i zacięcia. Wiem, że chcesz pisać jak najlepiej i to jest super, ale teraz warto zadbać o jakość.

Mi bardzo podobały się podcasty Ewy Madeyskiej.

Do tego książki o pisaniu, jest ich coraz więcej na rynku.

Jest “Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” Stephena Kinga

Jest “O pisaniu na chłodno” Remigiusza Mroza (mocno inspirowane Kingiem)

Jest “Maszyna do pisania” Kasi Bondy.

Jest “Jak napisać powieść” Tomka Węckiego.

Jest “Magia słów. Jak pisać teksty, które porwą tłumy” Joanny Wrycza-Bekier (ta książka, choć cienka, dużo mi dała)

I dużo, dużo więcej. Spróbuj poczytać i posłuchać o pisaniu, a potem po kolei wdrażaj te elementy do swojego pisania. Myślę, że to da więcej efektów, niż jak będziesz klepał kolejne tysiące znaków.

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokus bardzo mnie cieszy, że jest kolejna ocena. Zapamiętam rady. Już tyle rad przyswoiłem, że dlaczego miałbym i kolejnych nie przyswajać.

 

Natomiast piszę bo uwielbiam to robić. Uważam, że to nie jest złe żebym się edukował i jednocześnie tworzył :) Portal jest olbrzymi kto nie chce nie musi czytać. Chyba nie jest tak bardzo źle żebym “zaśmiecał” portal :(

 

Dzięki za tytuły, pędzę na allegro popatrzeć i zorientować się. Na pewno coś kupię. Nie zrażaj się do mnie ja się rozwijam i wystarczy przeczytać jedno z pierwszych moich opowiadań by to zauważyć.

 

Bardzo ci dziękuję!!! Rozumiem, że nie każdy wierzy w to, że można się bardzo rozwinąć, papier toaletowy się rozwija to człowiek się nie rozwinie??? :)))

 

Pozdrawiam.

Jestem niepełnosprawny...

Natomiast piszę bo uwielbiam to robić. Uważam, że to nie jest złe żebym się edukował i jednocześnie tworzył :) Portal jest olbrzymi kto nie chce nie musi czytać. Chyba nie jest tak bardzo źle żebym “zaśmiecał” portal :(

I to jest super, widać że masz pasję i chęci! Dlatego czytam Twoje teksty. Nie, nie zaśmiecasz portalu – uważam, że to jest miejsce dla pasjonatów fantastyki, więc Ty się kwalifikujesz całym sobą ;)

Nie zrażaj się do mnie ja się rozwijam i wystarczy przeczytać jedno z pierwszych moich opowiadań by to zauważyć.

Nie zrażam się :) zraziłbym się, gdybyś na siłę próbował mnie przekonać, że coś co mi się nie podobało jest ok i że to ze mną coś nie tak. Komentarze piszę raczej w dobrej wierze :) Ten mógł wybrzmieć negatywnie, bo faktycznie skupiłem się na tym co mi się nie podobało. Racja!

A spodobał mi się np. ten hmm… twist, że całość była ogarnięta przez Boga. Choć z drugiej strony Bóg chrześcijański kiepsko tu pasuje, bo tak jak napisała Reg, raczej nie po drodze mu ze smokami, czarami itd. (albo przynajmniej tak się przyjmuje. Kto wie, może zaczytuje się Tolkienem i Sapkiem w chwilach, gdy nie słucha modlitw wiernych). Wystarczyło wprowadzić własną, prostą mitologię. Bóg o takim i takim imieniu.

Czytałem “Odrodzenie…” i “Zaginiony…” i owszem – widzę postęp. A tu wrzucasz w dodatku tekst, którego nikt nie betował, a czytałem go płynnie.

Książek nie podawałem, żeby hmm… pokazać Ci jak to się robi, tylko dlatego, że widzę ile wkładasz w to wysiłku i uważam, że jeśli będziesz miał dobry kompas, to pożeglujesz na otwarte wody ;)

Jeśli poprzedni komentarz wybrzmiał bardzo negatywnie, to przepraszam – to zupełnie nie był mój zamiar.

Ja w Ciebie wierzę.

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

No, ja tam za bardzo narzekać nie będę, skoro lubię poczytać coś optymistycznego ;) A Twoje teksty mają w sobie sporo optymizmu. Fakt, że trochę tym bohaterom za łatwo idzie. Rzucasz Dalmestowi parę kłód pod nagi – niedźwiedzia na przykład, ale za każdym razem on ma na to prostą odpowiedź. Gdyby coś mu się po drodze nie udało, zwycięstwo miałoby słodszy smak ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka_Luz dzięki :) następnym razem będę bardziej zwracał na to uwagę. Ja zawsze zapamiętuje te wszystkie rady i uwagi. Ile ja się już tu na tym portalu nauczyłem!!!

 

Dla takiej osoby jak ja czyli niezdolnej do normalnej pracy pasja, którą jest pisanie to błogosławieństwo. Bogu dzięki, że to wszystko się tak ułożyło. Teraz będzie przerwa

 

 

 

 

 

jadę na wakacje oby wszystko było dobrze. Wrócę z naładowanym akumulatorem i będę dalej żył :) 

Pozdrawiam serdecznie!

Jestem niepełnosprawny...

Miłych wakacji :D

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka