- Opowiadanie: Kulosław - To nie jest kolejne opowiadanie o Wiedźminie

To nie jest kolejne opowiadanie o Wiedźminie

Jak w tytule, to naprawdę nie jest kolejne z opowiadań o Wiedźminie.

Dziękuję wspaniałej @Ambush za betę i pomoc w doszlifowaniu tego potworka i nieocenione rady.

A ciebie, przypadkowy czytelniku być może zaintrygowany tytułem, zapraszam do zapoznania się z tekstem i wystawienia jakiejś opinii na jej temat, cobym lepsze rzeczy kiedyś mógł tworzyć :)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

To nie jest kolejne opowiadanie o Wiedźminie

Gdy przypominam sobie przebieg tamtego dnia, w pierwszej kolejności nasuwają się dwa fakty: padało i miałem strasznego pietra.

Drugiego dnia, trzeciego miesiąca, roku sto pięćdziesiątego dziewiątego po śmierci Wielkiego Założyciela liczba patroli na ulicach została wielokrotnie zwiększona. Miasto przypominało scenę rozgrywaną w teatrze; pomarańczowi latali nad ulicami w patrolowcach i rzucali blade snopy światła w każde podejrzane miejsce, niczym na aktorów. Nie ulegało wątpliwości, że czegoś – lub kogoś – szukali. Oficjalna informacja była taka, że przeprowadzano testy bezpieczeństwa i sprawności bojowej. Nikt w to oczywiście nie uwierzył, ale też nikt nie zakrzątał sobie głowy gierkami ze szczytu. Ja w szczególności. Inna rzecz trzymała moje myśli w żelaznym uścisku. Przez całą drogę odchodziłem od zmysłów, zamartwiając się czy generator tarczy hydrofobowej wytrzyma tak duże natężenie wilgoci. Wciąż przed oczami majaczył mi obraz, jak sprzęt dostaje spięcia i tarcza po prostu się rozprasza. „Cholera” – przeklinałem w myślach. – „Na Sugaronie VII pada dwa razy do roku i musiało lunąć akurat dzisiaj!”. Całe szczęście, sprzęt wytrzymał i pole nie przepuściło nawet kropli. To był model firmy Manaann, jak się później dowiedziałem, niezwykle wadliwy. W tamtym okresie produkowano mnóstwo badziewia, a na trzeciorzędną planetę trafiał szrot z najpodlejszych partii, nierzadko z wywindowanymi cenami.

Żeby nie zapomnieć: poszukiwania tamtego dnia spełzły na niczym – i całe szczęście, jak się później okazało. Ale o tym nieco później.

W tej części historii zmierzaliśmy na ulicę C12, do jednego z opuszczonych magazynów. Zamknięto go jakoś przed dwudziestoma laty, więc żaden z nas nie miał okazji zobaczyć czy zwiedzić budynku wcześniej. Sądziliśmy jednak, że organizatorzy wybiorą miejsce przeciętne do bólu; koniec końców nasze przypuszczenia się spełniły. Był to gmach jak każdy inny na tej planecie; dla nierozeznanych w niuansach sugarońskiej architektury: prostokątny kolos o długości niemalże kilometra, z ciągnącymi się rzędami pionowych okien z ekoplastiku, przypominający z maści lisa: czarno-pomarańczowy, z ogromnym placem przeładunkowym, oświetlonym wysokimi lampami ulicznymi – w tej chwili działały może trzy z nich.

Po przeskoczeniu zamkniętej na trzy zardzewiałe kłódki bramy przywitała nas wadliwa lampa pierścieniowa, mrugająca porozumiewawczo bladym światłem, oraz szeroko otwarte drzwi. Stare skrzydła zżerała od spodu korozja, a farba została prawie całkowicie spłukana przez sporadyczne opady, lecz wciąż można było odczytać oznaczenie: literę H na lewym i numer 22 na prawym. Przystanąłem przed wejściem, nie mogąc przekroczyć progu. Kumple gdy tylko zauważyli moje zawahanie przeszli do ofensywy:

– Janek, co ty? Nie pękasz chyba? – zapytał Laska, zaraz po nim wtrącił się Tomzi:

– Stary, nie mamy wyboru. Gruby hajs poszedł w obieg, teraz głupotą byłoby się wycofać.

Przełknąłem ślinę, próbując zmusić mięśnie nóg do koniecznej pracy. Cholera, mieli rację, wiedziałem to. Sam przecież wyłożyłem jedną trzecią puli – to znaczy Laska wyłożył, a ja oddawałem ratalnie – więc czemu się wahałem? Chłopakom już mówiłem mimochodem, że nie nie znam tego sprzętu, że mogę błędnie sparować się z awatronem, że to, że tamto. Ale prawda miała bardziej ludzkie oblicze. Bałem się konsekwencji. W przypadku nalotu udział w nielegalnych walkach skutkował dezaktywacją benefitów, w skrajnych przypadkach sypały się dyscyplinarki.

Z drugiej strony stawki były konkretne, kilka takich wygranych zapewniało przepustkę do innego – i jak się łudziłem – lepszego świata. Dostrzegałem to: plusy i minusy, ale pierwszy lepszy psycholog postawiłby diagnozę, że dla mnie szklanka jest w połowie pusta. Lasce i Tomziemu nigdy nie przyznałem się, że mam pietra, choć wydaje mi się, że podejrzewali co w trawie piszczy. Ponadto znali skuteczny sposób na złamanie mnie, to jest: naciskali, aż w końcu się zgadzałem. Wstydzę się tego kim byłem do dziś – całe szczęście – trochę podrosłem. Prawda stara jak świat: im jesteś starszy, tym jesteś twardszy.

– Dobra – powiedziałem pozornie pewnym tonem. – Wchodzimy.

Na wejściu wyłączyliśmy generatory hydrofobowe, żeby nie zużywać akumulatorów. W środku panował przeszywający kości mróz. Cztery lub pięć lamp wciąż trwała na swoim stanowisku, pozornie tylko wywiązując się z zadania, bo każda mrugała bez wyraźnej synchronizacji. Z każdej strony dochodził do mnie szybki tupot łapek; to szczury sprawdzały kto postanowił je odwiedzić. W dużym skrócie: ponure miejsce.

Nałożyliśmy na nosy okulary. Moje wyprodukowała firma DSOM, model '71. Klasyczne, okrągłe szkła o szerokiej średnicy, z białymi oprawkami, w których kryła się cała nanotechnologia. Zgubiłem je rok później podczas pewnej akcji i po dziś dzień ubolewam nad tym faktem. To były świetne okulary, dziś już się takich nie produkuje. Ale wracając z dygresji; aktywowaliśmy funkcję nocnego widzenia. Piętrzące się na trzydzieści metrów metalowe regały rozbłysły zielonym, nienaturalnym światłem. Wyregulowałem kontrast i ustawiłem soczewkę na dalekowzroczność; najbliższe otoczenie było rozmyte, ale pozwalało to na wyraźne dostrzeganie oznaczeń regałów, bez których mogliśmy błądzić tutaj przez wiele godzin.

Przemykając jak duchy przez tętniące niegdyś życiem miejsce, szukaliśmy właściwego zaułka. Część składowa magazynu przywodziła na myśl mityczny labirynt minotaura. „O8, O9, O1O, O12… Co do k…”. Tomzi zorientował się szybciej niż Laska, ale i on zauważył, że zniknął nam korytarz.

– Minęliśmy go?– zapytał.

– Niemożliwe – odpowiedziałem Tomziemu, nie wierząc we własne słowa. Wtrącił się Laska:

– Może jak w Harrym Potterze, musimy wbiec prosto w ścianę?

Wymieniliśmy z Tomzim porozumiewawcze spojrzenia jednomyślnie ignorując kompana. Dobry był z niego kumpel – ale niestety – niezbyt bystry. Zwiększyłem ostrość w okularach, przeczesując sufit starałem się dostrzec coś, czego tam po prostu brakowało. Wtedy ktoś obcy poświecił nam latarkami po twarzach.

Momentalnie straciłem zmysł wzroku, zapomniałem że mam okulary na twarzy. W wyniku paniki byłem gotów machać pięściami na prawo i lewo, choć musicie wiedzieć, że wybitnie słabo się biłem. Uspokoiłem się dopiero na dźwięk głosu, szorstkiego i podejrzliwego. Z jakiegoś powodu wiedziałem, że to nie patrol.

– Ktoś wy?

– Gadaj pierwszy! – rzucił jak zawsze skory do bójki Tomzi.

– My spytaliśmy pierwsi! – odpowiedział głos od strony latarki. Tomzi nie odpuszczał:

– Zgaś tą przeklętą żaróweczkę, bo dostanę jaskry!

Światło zgasło. To były inne czasy, dziś mogę śmiało stwierdzić, że pionierskie. Byliśmy wtedy jak dzieci, wracające codziennie ze szkoły tą samą trasą; umknęły nam zmiany w otoczeniu, bo były zbyt subtelne. Mgła pojawiła się tak naturalnie, że przyjęliśmy ją za element stały i niezmienny. Nie chcę i nie mógłbym stwierdzić, że byliśmy głupi. Po prostu oni okazali się mądrzejsi. Ale wracając; gdy otoczenie na nowo rozgorzało zieloną poświatą, byliśmy pewni że trafiliśmy na swojaków. Trudno określić jedną ogólną cechę odróżniającą pomarańczowe kołnierzyki od zwykłych fizoli, ale jeśli miałbym spróbować, to powiedziałbym, że chodzi o błysk w oku. Kołnierzykom po prostu go brakowało.

– Wy na walki, co? – zapytał prosto z mostu Laska.

Miałem ochotę złapać się za głowę, a najlepiej Laskę za gardło. Jego bezpośredniość potrafiła być niebezpieczna, ale jak już wspomniałem, to były inne czasy. Dodatkowo Laska jako jedyny z nas wydawał się nie tyle zaskoczony ich nagłym pojawieniem się, co zdumiony w ogóle ich obecnością. To sprawiało, że ciśnienie nieco opadło, choć ich twarze mogły sugerować coś innego. Dokładnie się przyjrzałem; byli jak trojaczki, wszyscy w tych samych brązowych uniformach z pomarańczowym logiem. Jak każdy na Sugaronie ostrzyżeni krótko, co pomagało zmylić monitoring. Dla ułatwienia nazwijmy ich kolejno: Gruby, Chudy i Wysoki.

– Tak jak i wy – powiedział Chudy, a po chwili swoje dopowiedział Gruby:

– Regał O12 jest po drugiej stronie magazynu. Chodźcie za nami.

Nasza paczka powiększyła się. Ruszyliśmy razem, brnąc przez tony kurzu po od dawna niezamiatanej podłodze, co chwilę dostrzegając na półkach pozostawiony towar. „Jakie tutaj są cuda!” – zachwycałem się na widok nigdy nierozpakowanych paczek. Playstation 15, biowczepy, imitatory metarzeczywistości, generatory hydrofobowe starszej generacji i prawdziwe rarytasy; a wśród nich paczki kawy. Nie mogłem oprzeć się pokusie i dyskretnie zwinąłem do kieszeni niewielkie, tytanowe pudełko pełne egzotycznych nasion. Kilka dni później dowiedziałem się, że Laska i Tomzi również mieli lepkie dłonie.

Pewnie nawet zgarnąłbym więcej fantów, ale w pewnym momencie przestałem zauważać cokolwiek, poza czubkami własnych butów. Czułem jak sztywnieją mi nogi i tylko siłą woli popychałem oporne ciało do przodu. Gdybyśmy byli w trójkę, może podjąłbym próbę zawrócenia, ale w obliczu obcych nie chciałem wyjść na panikarza. Krok po kroku czułem, jak wzrasta ciśnienie pod czaszką, byłem pewien, że głowa wkrótce eksploduje. Do dziś nie wiem, jakim cudem nie zemdlałem po drodze. Miałem w tamtym czasie bardzo słabe nerwy, ale z perspektywy czasu nie żałuję żadnego kroku.

Łatwo było ominąć punkt docelowy. Wysoki musiał być tutaj niepierwszy raz, bo bez żadnego wyraźnego powodu zatrzymał się przez metalowymi drzwiami, gdzieś w samym rogu tego molocha. Walnął pięścią w drzwi trzykrotnie: Bam! Bam! Dwie sekundy przerwy – Bam!

„O tym nie wiedziałem” – doszło do mnie, gdy drzwi otwarły się na oścież. O kodzie pamiętać miał Laska.

 

Niewiele szczegółów pamiętam z samej szatni. Gdyby ktoś poprosił mnie choćby o opis kanciapy, w której czekałem na swoją kolej, odpowiedziałbym: ściany były chyba żółte, albo czerwone. Ktoś życzył powodzenia, ktoś poprawił mi pasek uniformu, ktoś pytał jak się czuję. Tyle. Nic więcej nie zarejestrowałem. Rzeczywistość dorwała mnie, gdy wąskim korytarzem poszedłem na arenę. To była trzecia walka tego wieczoru i tłum miał gorącą krew; pragnęli więcej i więcej. Aplauz był ogłuszający – dobrze, że kompleks ulokowano pod ziemią.

Sama arena przypominała pionowo wydrążony tunel. Pnące się ściany zostały przystosowane do swojego zadania i przypominały pszczeli ul, z niezliczoną ilością lóż. Widzów od niechybnej śmierci chroniły grube kraty, choć miałem wrażenie, że długo nie wytrzymają. Wszyscy napierali na nie, jakby sami chcieli się zmierzyć w dole. Na dnie tego krateru zbudowano ring; nic nadzwyczajnego: kwadrat o długości boków dwa na dwa, z charakterystycznym dla nielegalnej dyscypliny matowym, grafitowym prostopadłościanem na środku. Minuty tylko dzieliły mnie od krwawej jatki.

Przy ujściu z tunelu natrafiłem na kobietę; miała długie blond włosy uformowane w warkoczyki i wygoloną głowę po bokach. Śliczna twarz: szczupła, z pełnymi ustami i kocimi oczami, do tego ozdobiona tatuażami – jak zresztą większa część powierzchni ciała, co zauważyłem przez jej skąpe ubranie. Ot, zwykły oliwkowy top i dżinsowe krótkie szorty. Zmierzyła mnie zaintrygowanym spojrzeniem.

– Jak się nazywasz?

– Janek – odpowiedziałem, na co ona uniosła brwi i odpowiedziała znudzonym tonem:

– Ambitnie.

Wzięła z ziemi opartą o ścianę tablicę, na której wprowadziła moje imię, i zrozumiałem, że chodziło o pseudonim. W jednej chwili pragnąłem zawrócić. Cholera, powiedziałem jedno słowo. Jedno słowo! Tyle wystarczyło, żeby z potencjalnego, przyszłego tryumfatora zamienić się we frajera w długiej kolejce po choćby jedno jej spojrzenie.

Ruszyliśmy razem w stronę ringu, ona krocząc pewnie z tablicą nad głową, której obraz był jednocześnie transmitowany na wielkich ekranach wiele metrów nad nami, a ja z tyłu, czerwony na twarzy i zażenowany. Z poczucia beznadziei wyciągnął mnie widok kołyszących bioder. Przysięgam na wszystko co znam, miała najlepszy tyłek jaki kiedykolwiek widziałem! Ruch jej pośladków wprawił mnie w stan hipnozy, dzięki któremu na chwilę zapomniałem o bożym świecie.

Zostawiła mnie samego, a tłum zaczął głośniej wiwatować. To było niesamowite. Tysiące gardeł zdziera się na sam twój widok, tysiące par oczu czujnie obserwują najmniejszy ruch. Poczułem się jak ktoś. Nie byłem tylko Jankiem Wąskim, chudym chłopakiem, jednym z miliona Sugarian na umowie o pracę. Tutaj byłem Jankiem, przyszłym zwycięzcą. Naprawdę w to wierzyłem i naprawdę sądziłem, że wiwatowano na mój widok. Ale wtedy zobaczyłem przeciwnika.

W życiu nie widziałem takiego dryblasa! Był największym bykiem, z jakim miałem do czynienia. Czarnoskóra kupa mięśni, ciasno opiętych zbyt małym uniformem – pewnie na całej planecie nie mieli jego rozmiaru. Głowa okrągła jak piłka, z charakterystyczną dla Sugaronu VII fryzurą. Ale najbardziej w oczy rzucała się jego twarz, a konkretnie niemały detal w postaci obrzydliwej blizny na lewym policzku. Sam jej widok wykręcał mi wnętrzności. Gdy stanęliśmy naprzeciw siebie, wyglądaliśmy jak Dawid i Goliat, jak Asterix i Obelix; on był Gargamelem, a mnie przypadła rola smerfa – Ciamajdy.

Podeszliśmy do matowego pudła na ringu. Mistrz gali zaczął przedstawiać nas publice, ale wystarczyłoby spojrzeć mi w oczy z bliska i prawda stałaby się oczywista: mnie tam nie było! Skurczyłem się do płytkiego oddechu, pulsu w skroniach walącego jak młot i ciała jakby odlanego ze źle zmieszanej masy. Umysł dokonywał przy okazji kalkulacji nie gorzej niż superkomputery, ale wszystkie symulacje sprowadzały się do podobnego wyniku, którego pewnie się domyślacie. To był ostatni moment, w którym mogłem się wycofać. Tyle, że strach przybiera różne maski, a ta była w stylu: nie możesz uciekać. To właśnie ja: niewolnik własnej podświadomości.

Kierowany dziwnym transem, który każe piłkarzom wystawiać się do podania, włożyłem dłonie w otwory matowego pudła. OG Assfucker – i to jest porządny pseudonim! – uczynił podobnie. Przez chwilę czułem znajome mrowienie; przeszło przez każdą chrząstkę, każdy staw, najdrobniejszą kostkę i rozpłynęło się w okolicach paznokci. Wyciągnąłem kończyny gdy chłód był już trudny do wytrzymania. Biorękawice oplotły moje ręce do połowy przedramienia. Tekstura przez krótką chwilę wyglądała jak żywa; obwody łączyły się w zwartą sieć, a nanosterowniki szukały właściwego sobie miejsca, by ostatecznie uformować czarną, lśniącą powłokę poprzecinaną cienkimi, niebieskimi żyłkami. Zacisnąłem i rozprostowałem palce, wszystko wyglądało w porządku. Pod lewą powieką uruchomiłem asystenta neurowego, produkcji firmy Neuralink. Straszne badziewie, do tego powodowało koszmarne migreny, ale jaki miałem wybór? W każdym razie; asystent wyświetlił pasek parowania; system scalił się w 99%.

Pierwszy gong był jak strzał w pysk. Wróciłem! Znów stałem twardo na ziemi i świadomość przejęła władzę. Coś się jednak zmieniło; wtedy sądziłem, że jakaś część mnie umarła lub zasnęła, ale dziś, wiele lat po tym wydarzeniu znam siebie na tyle dobrze, że mogę jasno powiedzieć: ring mnie uspokajał. Tam, gdzie inni tracili w panice zmysły i kręcili się bez ładu i składu, ja byłem jak ryba w wodzie.

Odzyskawszy spokój, mogłem działać automatycznie. Wyciągnąłem dłonie nad matowe pudło, z którego wyskoczyły dwie macki, scalając się z biorękawicami. Wciąż nie zamykałem dłoni, poruszyłem tylko nieznacznie palcami, żeby rozładować napięcie elektryczne. Słyszałem kiedyś o typie, który nie zrobił tego i skończył sparaliżowany od szyi w dół. To pewnie tylko plotki, ale lepiej dmuchać na zimne.

Drugi gong. Zacisnąłem dłonie na czarnych mackach i wiele rzeczy zadziało się wtedy równocześnie. Zaparty dech tysiąca gardeł, kropla potu łaskocząca moją skroń, kilkadziesiąt holorzutników dookoła ringu i czas, który zdawał się zatrzymać. To bardzo uzależniające uczucie; stan zawahania, gdzie wygrana i przegrana są równie prawdopodobne. Hazardziści znają to doskonale, gdy leżąca na stole fortuna jest zależna od ostatniej, nieodsłoniętej karty. Spojrzałem na OG Assfukera i widziałem jak błądzi wzrokiem, jak unika mojego spojrzenia, próbując nie myśleć o zżerającej tremie i demonach, które całkowicie opanowały go, tak jak i mnie chwilę wcześniej. Miałem ochotę śmiać się jak wariat, ale ten sport wymagał szaleństwa. OG może był waleczny i utalentowany, ale jednocześnie zbyt spokojny, przynajmniej na ringu.

Trzeci gong. Blokada na prostopadłościanie została zwolniona, a nad nami zmaterializowały się dwa bokserskie kształty. Kolosy miały po dwadzieścia metrów wysokości; mój był niebieski, a jego czerwony – odwieczna walka dobra ze złem. Nie miały wymodelowanych twarzy, ani ciał zaprojektowanych pod konkretny styl walki. To były prymitywne bryły, stworzone na komputerach o mocy obliczeniowej równej tej z mojego dzisiejszego sygnetu. Jakim cudem ta wiązka energii nie rozpadła się od razu po skupieniu? Tego nie wiem. Jakim cudem awatron wytrzymał tak niestabilne połączenie? Tego też nie wiem.

Nie było nam dane również poznać wyniku samej walki. Bo widzicie, w chwili gdy wiele rzeczy zadziało się jednocześnie, ominąłem jeden detal, który był niezwykle istotny dla całej opowieści, ale musiałem to zrobić, by pokazać wam, że naprawdę byłem gotowy stanąć do tej walki. Słuchając mojej relacji od samego początku i znając ten szczegół, można by odnieść wrażenie, że był to rodzaj cudu, na który czekałem. A tak wcale nie było! Zbieg okoliczności i tyle. Tak więc, jak mówiłem: kropla potu, czas, holorzutniki… i tynk.

Najpierw drobny pył opadł na mój kark, ale zignorowałem go, lub nawet nie zauważyłem. Gdy po trzecim gongu berserkerzy zmaterializowali się, tynkiem sypnęło po oczach mojemu przeciwnikowi. Moja pierwsza myśl: Uderzaj! Uderzaj! Mało sportowa reakcja, zresztą spadający z nieba kawał betonu nie pozwoliłby na wyprowadzenie sierpowego.

Nastąpił huk spowodowany eksplozją i sufit runął z nieba. To ironiczne, że w momencie prawdziwego zagrożenia, czas wyznacza własne tempo, zazwyczaj nie do ogarnięcia dla zwykłego śmiertelnika. Zadziałałem instynktownie, w jakimś bohaterskim odruchu. Oderwałem dłonie od awatrona – powodując przy tym rozległe oparzenia po nieproceduralnym odłączeniu – i popchnąłem mojego przeciwnika, ratując go przed niechybną śmiercią przez zgniecenie. Upadł na ziemię, a w jego miejscu pojawił się ogromny kawał materiału budowlanego. Coś spadło po mojej lewej i coś spadło po mojej prawej stronie – chyba sam Bóg nade mną czuwał. OG Assfucker nie miał tyle szczęścia. Owszem, najgorszy odłamek minął go o centymetry, ale trochę mniejszy trafił precyzyjnie w głowę rozbijając czaszkę.

Sparaliżowało mnie. „O cholera… O kurwa! Zabiłem go!” – panikowałem i czułem jakbym zamarzał od środka. Pierwszy raz, w całym moim dotychczasowym życiu czułem, że zrobiłem coś dobrego, a cena okazała się niebotycznie wysoka. Szkoda tylko, że czasu na etyczne rozterki miałem tyle, co kot napłakał. Szybko zapomniałem o drobnej wpadce, na widok sunących z sufitu po linach żołnierzy i komandosów w charakterystycznych uniformach. Bojowe, pomarańczowe kołnierzyki.

Przyszli tam po mnie. To znaczy, tak naprawdę szukali kogoś innego, ale przysięgam, że życie przebiegło mi przed oczami, gdyż byłem święcie przekonany, że wysłano cały oddział uzbrojony po zęby tylko po to, by pojmać Janka Wąskiego i postawić mu zarzuty. Miałem to przed oczami: „Konsumentopracowniku numer 468P-K21, zostajesz wydalony z pracy, a tym samym tracisz wszystkie przywileje i prawa obowiązujące na Sugaronie VII.” Nie miałem zamiaru do tego dopuścić. Zrobiłem jedyną rzecz, jaką zrobiłby każdy na moim miejscu: dałem w długą przez ciągnący się za moimi plecami tunel. W ostatnie nieobstawione wyjście. To był mój pierwszy błąd, ale do tego wrócimy.

W tym momencie należy jedną rzecz ustalić. Raz na zawsze, bo na mojej rodzinnej planecie teorie i przekłamania żyją dotychczas, mając się świetnie. Dla tych wszystkich, którzy sądzą, że ktoś sypnął i władze chciały odstrzelić pokazówkę: to gówno prawda. Ci co mają wiedzieć wiedzą, a ja – absolutnym przypadkiem – znalazłem się wśród tych osób. Mianowicie, nie było sypania, tylko doskonale zorganizowana akcja. Cały turniej miał zamknąć nas w jednym pomieszczeniu i dać możliwość znalezienia jednej, konkretnej osoby. Każda śmierć, hospitalizacja, odbieranie przywilejów były wliczone w koszta. Mówię to z perspektywy czasu, znając fakty, kontekst i postawione cele. Wtedy, na miejscu, myślałem inaczej. Byłem jak wszyscy przekonany, że ktoś puścił farbę, a celem numer jeden jestem ja.

Więc biegłem. Ile sił w nogach. Ciasny i duszny korytarz wyglądał na brudny i często używany, to też myślałem… wróć, byłem przekonany! Że trafię tym do jakiegoś wyjścia. Człowiek w panice nie myśli i nie rozważa. Analityczne myślenie trafia na śmietnik, gdy waży się życie. W takim histerycznym szale, wszystkiego jest się pewnym, jak tego że po nocy przychodzi dzień. Dlatego byłem pewny, że trafię do wyjścia. Odgłos rozkazów i szybkich kroków gdzieś za moimi plecami dodawał adrenaliny, dzięki której zmuszałem mięśnie do nadludzkiego wysiłku, choć płuca wkrótce zaczęły sygnalizować, żebym zbastował.

W końcu na ostatkach sił dobiegłem do drzwi na końcu korytarza po lewej stronie. Rzuciłem się na nie z impetem, przez co po drugiej stronie znalazłem się bez powietrza w płucach, za to z tępym bólem rozchodzącym się po całym ramieniu. Wstałem szybko z ziemi i rozejrzałem się za schodami, ale trafiłem tylko do pustego gabinetu. Lub raczej pułapki, bo kroki na zewnątrz wydawały się coraz wyraźniejsze.

Nie miałem wyboru; przeskoczyłem przez biurko położone na środku pokoju i ukryłem się w jego wnęce. Tonący brzytwy się chwyta. Nie pomyślałem, że pierwsze miejsce do sprawdzenia, w pokoju do którego wyważono drzwi, jest właśnie biurko. Ale co innego mogłem zrobić? Skulony i w szalenie niewygodnej pozycji nasłuchiwałem kroków i starałem się opanować bicie serca, bo w całej tej historii brakuje tylko zawału. To byłoby niegodne zakończenie mojej drogi.

Tak więc; próbując ratować życie, pozbawiłem się wszelkiej możliwości ucieczki, a nawet podglądu sytuacji! Nie wiedziałem ile będę musiał przesiedzieć w pozycji embrionalnej, nim swobodnie opuszczę arenę. Co gorsza, do gabinetu ktoś wszedł. Sądząc po krokach były to dwie osoby. Z głosu zupełnie jak kobieta i mężczyzna.

– Ślepy zaułek. – To kobieta, miała rozedrgany głos, ale wydawał się irytująco znajomy. Mężczyzna jej odpowiedział:

– Maja, schowaj się pod biurko, odwrócę ich uwagę. Nie mogą cię dorwać.

– Nie będę czmychać pod meble jak karaluch! – Ałć, to zabolało. Mężczyzna nie ustępował:

– Jeśli teraz cię dopadną wszystko przepadnie!

– Jack, cholera! To dopiero początek!

– … I koniec zarazem.

Ten głos był nowy. Szorstki, szydzący i narcystyczny. Znałem go z pewnością, choć w nieco innym wydaniu. Wysoki, czy jak on się naprawdę nazywa. Zaprowadził nas na arenę. Cholera! Piliśmy razem whisky na odwagę przez walką!

– To koniec. Poddajcie się, a nic wam się nie stanie.

– Wal się, psie! Wiesz co to jest?

Nastąpiła chwila zawahania. Zacząłem się wiercić, pragnąc za wszelką cenę zobaczyć co jest powodem tak napiętej atmosfery. Równocześnie z całych sił chciałem pozostać bezpieczny w swojej karaluszej kryjówce. Byłem rozdarty, choć wybór już po ułamku sekundy zdawał się jasny i logiczny. Szkoda tylko, że przy okazji nie był najwygodniejszy, bo sztywniejące po morderczym biegu mięśnie zaczynały błagać o tlen. Sekundy mijały.

– Odłóż to – zaczął delikatnie Wysoki, starając się uspokoić sytuację. – Dostaniecie sprawiedliwy sąd, postawimy wam tylko zarzut nielegalnych demonstracji.

Przysięgam, że sprzedałbym własną babcię, za choćby dziurkę w fasadzie mahoniowego biurka. Ale została mi ciemność, widok moich kolan i mokrych od potu dłoni. Oczami wyobraźni dopowiadałem więc sobie obraz.

Widziałem mężczyznę, umięśnionego i wysokiego, ale nie przystojnego, choć mógłby spodobać się pewnej ilości kobiet. Miał ręce pokryte tatuażami, zawziętość w oczach i prawdziwe oddanie swojej partnerce. Wyobrażałem sobie, że był niegdyś mechanikiem.

Widziałem kobietę, elegancką i szczupłą. Może brunetkę, zawsze je lubiłem. Nosiła okulary i miała smutny wyraz twarzy. Lubiła czytać i pracowała na szkoleniach. No i miała świetny tyłek, a co do tego posiadałem świetny materiał źródłowy.

Stali objęci razem, a mój ponury towarzysz mierzył do nich pistoletem na wodę, z wyrazem konsternacji na twarzy, na widok dziwnego urządzenia-straszydła, które dzierżył mężczyzna. Wyobraziłem sobie, że trzyma detonator, a do jego pasa przypięta jest bomba turgorowa. Meksykański pat, tak to nazywają na Ziemi.

Jak się później dowiedziałem, pomieszałem jedynie detale. Za Wysokim stało jeszcze kilku żołnierzy, a mężczyzna nie miał detonatora, tylko hydrogranat. Na jedno wychodzi.

– Pieprzyć Korpokrację Amazona!

Usłyszałem syk, jakby gaz ulatniał się z butelki. Pierwsza sekunda; eden hazardzistów, wszystko i nic, każdy w pokoju na chwilę naprawdę umarł. Miałem oczy ściśnięte, jakbym myślał, że obroni mnie to przed roztopieniem. Ale mijała druga sekunda, trzecia, a przy czwartej było jasne, że granat okazał się niewypałem. Współczułem jego posiadaczowi, bo wiedziałem czym kończy się na tej planecie próba zamachu. Rozkaz wydany przez wysokiego zmroził mi krew w żyłach.

– Ściągnąć go.

Dźwięk rosnącego ciśnienia w karabinach, szloch kobiety, dwa kroki ciężko okutych butów i w końcu strzał wiązką wody. Mężczyzna nie krzyknął. Kobieta tylko wykonała kilka kroków w lewo – co uświadomiło mi, że jednak nie stali objęci – unikając kontaktu z śmiercionośną cieczą. Stróżka wody wpłynęła pod biurko, więc uniosłem nieznacznie cielsko, żeby nie podzielić jego losu.

Wysoki podjął tubalnym głosem.

– W imieniu Korpokracji Amazon zostajesz aresztowana. Masz prawo zachować milczenie, wszystko co powiesz może zostać wykorzystane przeciwko tobie. Będziesz postawiona przed dział HR, gdzie odpowiesz za wszystkie swoje zbrodnie.

Serce biło mi jak oszalałe. Zagłuszał je jedynie odgłos kroków żołnierzy, podchodzących do kobiety z próbą zakucia jej w kajdany. W tym momencie sądziłem, że historia buntów na Sugaronie VII dobiegła końca, ale myliłem się. Jak bardzo się myliłem. Bo wiecie, gdy życie daje wam cytryny, to robicie lemoniadę. Ona nie dostała cytryn, ale granaty wpadające do pokoju jak najbardziej.

I to te paskudne, które nie wybuchają, tylko tryskają wodną wiązką po nogach. Dziewczyna musiała to w porę zauważyć, bo zaraz po metalicznym dźwięku toczącym się po podłodze, usłyszałem trzask biurka, zupełnie jakby ktoś na nie wskoczył.

Krzyki ludzi były przerażające, gdy urządzenia jednocześnie się odpaliły. Usłyszałem kilka nowych kroków w pomieszczeniu, a następnie krótkie wiązki z wodnej broni. To nie był proces, tylko egzekucja. Jedna z par butów zbliżała się coraz bardziej, aż w końcu usłyszałem jak kobieta schodzi z biurka i wtula się w nowe ciało. Siedziałem zamurowany. Nie chciałem nic już oglądać, żyć jakby chyba też nie, ale to było związane z szokiem. Po prostu byłem w szoku.

A do moich uszu dobiegł nowy, męski głos:

– Jesteś bezpieczna. Uciekajmy stąd, pomarańczowych są tu dziesiątki. – Na co odpowiedział mu roztrzęsiony, damski głos:

– Co się stało? Czemu jego granat nie odpalił?

– Nie wiem, później będziemy do tego dochodzić, jak i do tego, co tutaj w ogóle robisz.

– Miałam stać przed wejściem na arenę i czekać na informatora, ale zamiast tego pojawili się pomarańczowi.

– Jak to?! Kto ci to zlecił?

– Truman. Ale co wy tu robicie?

– Też dostaliśmy info od Trumana. Swoją drogą, staruszek nie żyje.

– Co…

– Nie ma czasu. Zaraz nas tu zdziesiątkują. Później wyjaśnię ci wszystko. Chodź już!

Tętent szybkich kroków, a po chwili głęboka cisza. Zostałem sam. W końcu! Jeszcze chwila w takiej pozycji i musieliby amputować mi nogi od niedokrwienia. Ale pomimo najwidoczniej pustego pokoju, nie miałem ochoty opuszczać bezpiecznej pozycji. Byłem roztrzęsiony; całe życie starałem się możliwie unikać zagrożenia, a tu w mniej niż pół godziny zginęło przy mnie sześciu ludzi, sam otarłem się o śmierć ledwie o włos. Do tego zostałem wplątany w aferę o niewyobrażalnej skali, ale o tym trochę później. Póki co – w tamtym momencie – po prostu siedziałem i z początku nie myślałem o niczym. Z czasem zaczęły do mnie docierać ludzkie odruchy; najpierw głód, bo on zawsze przychodzi jako pierwszy, a później emocje. Popłakałbym się, ale łzy wyschły przed gabinetem. Zostało tylko przeświadczenie. Bo wiecie, gdy żyje się w kokonie, nie widać co dzieje się dookoła. A działo się dużo. Bezpieczna skorupa pękła bezpowrotnie i pierwszy raz widziałem blask słońca. Siedząc w tym gabinecie, sam z własnymi myślami, uświadomiłem sobie, że w tym wszystkim chodzi o coś więcej. To nie tylko praca i czekanie, aż śmierć przyjdzie z braku laku. To również wybory; nawet gdyby mnie później nie znaleźli, to sam bym to zrobił.

Gdy wstałem z brudnej ziemi wiedziałem mniej więcej co robić. Wiedziałem, że gra toczy się o ogromną stawkę i chyba po prostu chciałem uczestniczyć w czymś ważnym. Bo zrozumiałem, że chodzi o coś więcej.

 

– I tak stałeś się bohaterem? – zapytał mnie reporter.

Ważę przez chwilę w myślach to słowo. Bohaterem? Cóż, zależy dla kogo, ale na poczet wywiadu odpowiedź jest jedna.

– To nie ja w tej historii jestem bohaterem, Jim. Ja tylko zrobiłem to, co mogłem najlepiej.

Reporter siedzący obok mnie na kanapie uśmiecha się szeroko, po czym odwraca w stronę ekipy filmowej, będącej naszą prowizoryczną widownią. Pierwsza kamera robi najazd na jego twarz, druga utrzymuje mnie w kadrze. Obie lewitują rzecz jasna, a operator znudzony kolejnym mało ambitnym projektem, żuje gumę i woli oglądać kwiatki w moim apartamencie, po drugiej stronie pokoju.

Reporter objął szeroko spojrzeniem pomieszczenie, przez co wnioskuję, że dograją do tego momentu klaskanie tłumu. Czekam cierpliwie, obracając obok twarzy szklankę do whisky. Trzymam ją tak, by mieć pewność, że logo Chivas Regal będzie doskonale widoczne. Zapłacili mi za reklamę, a teraz mam jak idiota popijać namiętnie herbatę – bo alkoholu nie pozwolono mi oczywiście spożywać w trakcie wywiadu – a to chłodzić sobie skroń samomrożącym się szkłem. Mam już powoli dość, strasznie chce mi się jarać, a do tego mam paskudnego kaca, którego wyproszę z pomocą ukochanej piersióweczki, schowanej na tarasie. Ten ulizany, nowobogacki frajer i tak nie poczuje.

– Powiedz mi w takim razie, jak cię znaleźli? Bo, że udało im się, jest wiedzą powszechną.

Uśmiecham się pod nosem. Ale nie przez wspomnienie – skądinąd miłe – tylko na myśl o uduszeniu reportera. Chętnie powiedziałbym tej fujarze, żeby zajęła się czymś sensownym, bo jest takim reporterem, jak z mojego buta Miss Universe. Chętnie wstałbym, powiedziałbym coś w stylu: obciągnij mi fiuta, to w końcu zrobisz coś pożytecznego z tą gębą. Powiedziałbym to, gdyby nie tatuś milioner, który sypnie groszem do mojej kielni. Grzebię więc w pamięci i rzucam, jakbym opowiadał śmieszną anegdotkę:

– Pamiętasz, jak mówiłem, że wyważyłem drzwi?

– Oczywiście – odpowiada żywo podekscytowany, więc kontynuuję:

– To był mój drugi błąd. Na Sugaronie mieliśmy identyfikatory w postaci… eee to wyglądało jak stara karta kredytowa, pewnie kojarzysz z jakiegoś filmu. Dzisiaj tatuaże fluorescencyjne zastąpiły to, ale nieważne. Musieliśmy identyfikatory nosić przytroczone do pasa, żeby kontrole były jak najefektywniejsze. Podczas wyważania drzwi nawet nie zauważyłem, że odpiął mi się od pasa. Dobrze, że jako pierwsi do pokoju nie weszli pomarańczowi, bo pewnie rozmawiałbyś właśnie z kimś innym! No ale to buntownicy znaleźli go, a kilka dni później wracam z roboty, wchodzę do swojego pokoju, a tam przy stole siedzi jakiś facet. Myślę: co jest grane? A on rzuca mi identyfikator i mówi: pamiętasz może gdzie to zgubiłeś? Reszta to już historia, do której mam nadzieję zaraz wrócić.

Rozsiadam się wygodniej na kanapie. Z trudem opanowuję rozedrgane dłonie i myślę jak dać znać temu bananowemu ćwierćmózgowi, żeby w końcu zarządził przerwę. On tylko siedzi nieruchomo i uśmiecha się jak idiota, kiwając do tego głową, jakby była przytwierdzona do tułowia sprężyną. Po całej wieczności ciągnie temat dalej:

– Musimy zrobić krótką przerwę, ale zanim wyłączymy kamery, chciałbym zadać ci ostatnie pytanie.

– Wal śmiało – odpowiadam coraz bardziej zniecierpliwiony.

– Cała akcja, o której rozmawiamy. Ile to trwało? Rok? Dłużej?

– Nieco ponad dwa lata.

– W porządku, w takim razie moje pytanie: Spędziłeś wśród terrorystów dwa lata. Wybacz, ponad dwa lata! Żyłeś z tymi dzikusami, niejeden pewnie zatraciłby się w swojej przykrywce, ale ty grałeś do samego końca! Powiedz mi, jak rozpoznajesz moment, w którym możesz w końcu zdjąć maskę i uciec od takiej zgrai?

Czuję, jak odzywa się stary ból w kręgosłupie. Prawie tracę medialną autentyczność niepotrzebnym grymasem, ale w porę się powstrzymuję. Nienawidzę tego pytania. Jakbym się napił i w końcu zajarał, to śmiało! Możemy rozmawiać. Teraz jest tylko jak szpila. Nie to, że nie jestem gotowy, bo zawsze jestem.

– Słuchaj, Jim – zaczynam dziarsko. – Jeśli chciałbyś kiedyś spróbować jako wtyka, a zapewniam cię, że nie masz do tego żadnych predyspozycji. – Zacinam się na moment i patrzę jak Jim zatacza się ze śmiechu na kanapie. Popijam nieco herbaty w absurdalnie przerysowany sposób, bo sponsorzy kochają napięcie. – To musisz czekać na te cztery proste słowa. Słuchasz?

– Jestem cały twój.

Unoszę dłoń przed jego twarz. Dwójka mnie łapie, oświetlenie jest doskonałe, odliczam kolejno palcami.

– Tylko. Tobie. Mogę. Zaufać.

Jim zrywa się z nóg i zaczyna dziko klaskać. Ja – niby nieśmiało – uśmiecham się i macham do niego, żeby przestał. Oświetlenie skupia się na Jimie, dwójka ruszyła do góry żeby zrobić efekt oddalenia, a jedynka skupiła się na reporterze.

– Drodzy państwo, rozmawiamy dziś z Jankiem Wąskim, słynnym antyterrorystą! Przerwa na reklamy i wracamy!

Czerwone diody na kamerach gasną, Jim jeszcze przez chwilę głupkowato suszy zęby, a gdy upewnia się, że wszystko poszło po jego myśli, wstaje z miejsca. Ja drapię się po głowie, chcę coś wydukać pod jego adresem, ale zanim otwieram gębę, odchodzi lekkim krokiem jak trzpiotka i z ekscytacją podejmuje temat z makijażystką. Trudno, i tak nie miałem ochoty.

Wstaję ciężko z kanapy, poprawiam szlafrok – bo musieli oczywiście uprzeć się na „domowe” warunki nagrywania – i zmierzam do zostawionego na tarasie cygara i kochanej piersióweczki. Przy kontuarze przed szklanymi drzwiami zagaduje mnie trójka asystentów, słyszę jednym uchem coś w stylu: “Te! Cukrzaku!” Widzę jak jeden z nich teatralnie oblewa się wodą i przerażony wierzga w miejscu jak oparzony. Przedstawienie wzbudza śmiech wśród jego kompanów. Przystaję przy nich, uśmiecham się szeroko i przyklaskuję z podziwem temu kabaretowi, a w geście uznania wysyłam im dwa środkowe palce. Idę do swoich spraw. Mam dość tych ludzi i tego miejsca. Sami ksenofobowie.

Na tarasie pogoda jest jak zawsze doskonała. Sięgam do doniczki z fikusem i wyciągam pieczołowicie ukryty niedopałek cygara i metalową piersiówkę. Odpalam tytoń i zaciągam się głęboko. O Boże! Tego mi trzeba było. Opieram się o balustradę i dyskretnie pociągam z piersiówki. Przy kolejnym zaciągnięciu popiół spada na mój gruby brzuch, strzepuję go leniwym ruchem i myślę sobie, że muszę w końcu schudnąć. Ale rok do roku gdy patrzę w lustro widzę to samo i powtarzam to samo. Może czas skończyć z tym w końcu? Z resztą w świecie doskonale wymodelowanych ludzi, dodatkowe pięćdziesiąt kilogramów dodaje mi autentyczności. Jakbym naprawdę był z innego świata.

Topię tę myśl tanim burbonem. Od samego południa czuję uporczywy ból głowy; kac zmieszany z koszmarami. Od jakiegoś czasu znów nie dają spokoju. Sny to ciekawa sprawa, jeśli są totalnym abstraktem, zlepkiem niepasujących do siebie elementów i sytuacji nierealnych, szytych grubą nicią. Ale zdarzają się też wyrwane żywcem z życiorysu. Te drugie dały sobie ze mną spokój na jakiś czas, ale taryfa ulgowa najwidoczniej minęła. Znów śniła mi się Maja. Maja, z jej blond warkoczykami, tatuażami i najlepszym tyłkiem jaki kiedykolwiek widziałem. Maja, z którą zamknąłem się w naszej prywatnej kajucie, szukając chwili ucieczki od odpowiedzialności, buntu, wielkich planów i marzeń o nowym świecie. Maja, która powiedziała tam, że tylko mnie może zaufać. Który w ogóle mamy rok? Według sugariańskiego jakoś dwieście trzydziesty czwarty. To ile zostało jej odsiadki? Jakoś z milion lat. Może po takim czasie wybaczy mi w końcu.

Topię tę myśl tanim burbonem. Spoglądam pełnym nienawiści wzrokiem na reportera w jego zielonym kombinezonie wzorowanym na ziemski garnitur projektu Gucci Vitton, jak gawędzi z trójką asystentów, którzy chwilę wcześniej odstawiali Hamleta. Zawsze pytają o ten pierwszy raz. Wyuczyłem się odpowiedzi na pamięć, bo przy pierwszym razie złapałem taką zwiechę, jakbym dostał czymś ciężkim w głowę. Odpowiedź jest połowicznie prawdziwa, a i nieźle wygląda przed kamerą. Cała prawda wyglądała jednak inaczej i na samą myśl, mam ochotę zwinąć się w kłębek i przespać tę depresję. Pamiętam jakby to było wczoraj.

Wróciłem do domu – chociaż lepszym określeniem byłaby nora – a przy stole siedział Laska z butelką wódki i dwoma kieliszkami. Laska, mój przyjaciel. Laska, zazwyczaj głupiutki i oderwany od rzeczywistości, tym razem śmiertelnie poważny i rozdrażniony, bo plan się wlecze. Jego wielki plan, w którym byłem najważniejszym trybikiem, choć prawie do końca o niczym nie wiedziałem. Spytał mnie: „Dlaczego nie przyznałeś się, że dołączyłeś do terrorystów?” Byłem tak skonfundowany, że stałem tylko w progu i nie potrafiłem się ruszyć. Chciałem ich chronić, podjąłem ryzyko na własną kieszeń. Byłem gotowy na odstrzelanie, byle nie narażać bliskich. A Laska nie dość, że wszystko wiedział, to wydawał się moim zachowaniem rozczarowany. Zaprosił gestem do stolika, rozlał kolejkę i brutalnie mnie wyjaśnił: „Janeczku, przyjacielu, wszystko ci się pomieszało. Zapomniałeś, jacy z nas trzej amigos? Zapomniałeś, że nam możesz powiedzieć wszystko? Ale to nic, może zbyt dobrze poszło nam budowanie twojej pewności. Ale powiedz mi, myślisz, że gdyby nie ja i agent T, to w ogóle byś trafił na tamten turniej? Myślisz, że nalot w tamtym dniu był przypadkowy? Że uciekałeś akurat tym korytarzem przypadkowo? Że identyfikator sam się odpiął akurat w gabinecie, do którego rzekomo przypadkiem trafiłeś? Janeczku, przyjacielu, co cię tak zajęło, że nie podzieliłeś się tym wszystkim z nami?” Czuję, że łzy ciekną mi po policzkach. Ocieram twarz, zamykam oczy jakbym widział przed sobą potwora, ale obraz wypalony na wieki w korze mózgowej, nie pozwala o sobie zapomnieć. Pamiętam, że z początku chciałem uciec, zbuntować się, ale Laska uprzedził mnie, wyciągając na stół blaster wodny. Pamiętam, jak mówił: „Agent T, chciał wysłać kogoś bardziej doświadczonego i inteligentnego, ale ja postawiłem na ciebie, bo nie miałeś żadnych powiązań. Byłeś czysty jak łza, więc mogli ci zaufać. Trochę się pogubiłeś po drodze, ale nic nie szkodzi. Teraz ci ufają, i ty także wiesz komu masz zaufać. Janeczku, jutro zjawisz się w centrali i powiesz co wiesz, nadrobimy te dwa lata tajemnic szybciutko. A czego jeszcze nie wiesz to wyciągniesz ze swojej niuni. Nie myśl, Janeczku, że jesteśmy potworami. Damy ci za to pieniądze i możliwość ucieczki z tej dziury. Zawsze o tym marzyłeś. Pamiętaj tylko od dzisiaj, po czyjej jesteś stronie. Trochę nas zawiodłeś tym, ale nic nie szkodzi. My po prostu chcemy raz a dobrze zająć się tym śmiesznym buntem. I pamiętaj, jeśli wpadniesz na jakiś głupi pomysł, to rozjebiemy w drobny mak ten pierdolony ruch oporu. A potem kolejny raz i kolejny. Masz szansę uratować więcej istnień niż ci się wydaje.” Po tym przydługim przemówieniu wypił jeszcze kolejkę i pozdrowił mnie, tak jak mieliśmy przez te wszystkie lata w zwyczaju. Kilka miesięcy później opuściłem Sugaron VII z obiecanymi pieniędzmi i rozrywającym duszę poczuciem winy.

Topię tę myśl tanim burbonem. Pociągam drugi i trzeci raz, aż piersiówka jest pusta. W końcu robi się lżej, przyjemniej, a wspomnienia zasnuwa mgła. Wracam do trybu pracy. Nie mogę tak traktować tego reportera, bo strzeli focha i tyle z wypłaty. Muszę też wysilić mózg, żeby lepiej pocisnąć bajerkę. Żadna korporacja od lat nie zatrudnia mnie jako wtyki, a od kiedy sprzedałem wizerunek medialnie to już w ogóle jestem persona non grata. Zostają wywiady, tylko że tych też jakby coraz mniej. A pieniążki topnieją jak ziemskie lodowce.

Zaciągam się głęboko cygarem i myślę, czy wszystko póki co idzie właściwym torem. Trochę moralizowania? Jest. Napięcie, suspens i wracanie do wcześniej rozpoczętych wątków? Jest. Dyskretne lokowanie produktu? Jest. Klepię się po grubym brzuchu, dopalam cygaro i wyrzucam sto pięter w dół. Odpocznę za milion lat, gdy w końcu spotkam Maję, teraz muszę zarobić pieniążki.

Wchodzę do środka i tryskam pijaną energią, nieczułą na cokolwiek poniżej pięćdziesiątego piętra. Teraz w końcu mają mnie za jednego ze swoich. Działamy.

Koniec

Komentarze

Kulosław przeczytałem twój tekst. Nie wszystko zrozumiałem ale niektóre fragmenty mi się podobały. Kurcze tekst ma trochę charakter dydaktyczny i coś z niego wyniosłem ale nie jest to najlepsze opowiadanie jakie tu przeczytałem. Ciekaw jestem jak ocenia to fachowcy, może być tak, że im się dużo bardziej spodoba :)

 

Pozdrawiam!

Jestem niepełnosprawny...

Kolejne opowiadanie o Wiedźminie to rzeczywiście nie jest, a główny bohater może kojarzyć się z Wiedźminem tylko o tyle, że pomylił niebo z gwiazdami odbitymi na powierzchni stawu. Rozumiem, że tytuł miał być przynętą, ale nie każdego czytelnika ucieszy, iż się dał złapać.

Światotwórstwo nie ze wszystkim oryginalne, ale na pewno ma potencjał. Planeta pod niepodzielnymi rządami korporacji to nic nowego, ruch oporu raczej pretekstowy, nie pokazujesz jego celów, ideologii, metod rekrutacji. Pomysł z wodą śmiertelnie niebezpieczną dla bohaterów nawet intrygujący, bardzo jednak brakuje wyjaśnienia, jaki mógłby być mechanizm tego zjawiska: dlaczego woda nagle zaczęła szkodzić ludziom? A może Janek Wąski (wraz z innymi) nie jest człowiekiem – tylko skąd wówczas takie imię i nazwisko? Zupełnie nielogiczne jest na dodatek, że radośnie popija sobie napoje alkoholowe zawierające w sumie spory odsetek wody, która ponoć miała go zabijać.

Nie mam chwilowo sił na szczegółową łapankę językową, ale dwa błędy są naprawdę rażące. Poznaj różnice:

Witek cierpi na wrodzoną ślepotę Lebera, Zuzia na fokomelię, to też schorzenie genetyczne.

Witek cierpi na wrodzoną ślepotę Lebera, Zuzia na fokomelię, toteż ich rozmowa o pięknie Schodów Hiszpańskich w Rzymie wydaje się bezcelowa.

 

Spiralną klatką schodową staromiejskiej kamienicy spływała strużka krwi, tak czerwona, że w niedostatecznym oświetleniu niemal czarna. “Zapewne stróżka znów pobiła dziewczęta z przybytku uciech na drugim piętrze” – pomyślał Cezary, przypominając sobie dbałą o obyczajność dozorczynię.

 

Może się podobać, że Janek – gdy podobni do niego bohaterowie zazwyczaj zmieniają kobiety jak rękawiczki – jest gotów poczekać na Maję, poczekać zapewne długo, choć milion lat zdaje się figuratywny (ale i to trudno ocenić w świecie tak odmiennym od naszego). I przecież wcale nie ma pewności, czy ona zechce go jeszcze znać. W tym sensie zostawiłeś sobie pole do popisu na sequel. Na pewno można to jeszcze rozwinąć, intryga zdaje się obiecująca, pewne kłopoty z opisem świata. Pamiętaj (też muszę się starać zapamiętać…), że nie wystarczy, abyś Ty miał coś ukształtowane w głowie – czytelnik również musi dostać szansę, aby to zobaczyć. Pokazuj, czym i dlaczego różni się Twój świat od znanego nam na co dzień, jakie są motywy działań postaci.

Dziękuję za lekturę i pozdrawiam!

@dawidiq150 dzięki za przeczytanie i komentarz :) szkoda, ze nie spodobało się, ale liczę że jakaś przyszła wrzuta celniej trafi w serce

 

@Ślimak Zagłady, ałć – ale należało się za niedopracowanie świata. Moje założenie było w sumie żartem, że świat gdzie wszyscy są z cukru i tyle, za bardzo chciałem skupić się tez ma symbolicznym opisie bohatera i nagłym odwróceniu jego roli, niż ruchu oporu, których było już mnóstwo. Należało się, dobre teksty bronią się same, a słabe bronią autorzy. Dzięki za rady, mocno się pochylę następnym razem mając to wszystko na uwadze. 

Pozdrawiam was obu :)

Zawsze coś da się poprawić

Kulosławie, nie mogę powiedzieć, że opowiadanie przypadło mi do gustu, bo od samego początku nie umiałam wykrzesać w sobie zainteresowania dla opisywanych zdarzeń. Nie mogę też powiedzieć, że rozumiałam, o czym opowiada Janek – np. zupełnie nie pojmuję, na czym polegał jego pojedynek z osiłkiem, a w końcówce to już całkiem się pogubiłam.

Wykonanie, co stwierdzam z przykrością, pozostawia sporo do życzenia.

 

ale też nikt nie za­krzą­tał sobie głowy… ―> Pewnie miało być: …ale też nikt nie za­przą­tał sobie głowy

 

„Cho­le­ra” – prze­kli­na­łem w my­ślach. „Na Su­ga­ro­nie VII pada dwa razy do roku i mu­sia­ło lunąć aku­rat dzi­siaj!”. ―> Zbędna półpauza po didaskaliach. To znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: Zapis myśli bohaterów

 

Po prze­sko­cze­niu za­mknię­tej na trzy za­rdze­wia­łe kłód­ki bramy przy­wi­ta­ła nas wa­dli­wa lampa pier­ście­nio­wa… ―> Czy dobrze rozumiem, że wadliwa lampa przeskoczyła bramę i przywitała przybyłych?

 

Ale wra­ca­jąc z dy­gre­sji; ―> Na czym polega powrót z dygresji?

 

– Mi­nę­li­śmy go?– za­py­tał. ―> Brak spacji po pytajniku.

 

– Zgaś prze­klę­tą ża­ró­wecz­kę… ―> – Zgaś prze­klę­tą ża­ró­wecz­kę

Choć rozumiem, że Tomzi nie musiał mówić poprawnie.

 

To były inne czasy, dziś mogę śmia­ło stwier­dzić, że pio­nier­skie. By­li­śmy wtedy jak dzie­ci, wra­ca­ją­ce co­dzien­nie ze szko­ły tą samą trasą; umknę­ły nam zmia­ny w oto­cze­niu, bo były zbyt… ―> Lekka byłoza.

 

wszy­scy w tych sa­mych brą­zo­wych uni­for­mach… ―> …wszy­scy w takich sa­mych brą­zo­wych uni­for­mach

 

Wy­so­ki mu­siał być tutaj nie­pierw­szy raz… ―> Wy­so­ki mu­siał być tutaj nie ­pierw­szy raz

 

za­trzy­mał się przez me­ta­lo­wy­mi drzwia­mi… ―> Literówka.

 

miała dłu­gie blond włosy ufor­mo­wa­ne w war­ko­czy­ki… ―> …miała dłu­gie blond włosy splecione/ zaplecione w war­ko­czy­ki…

 

i dżin­so­we krót­kie szor­ty. ―> Masło maślane – szorty są krótkie z definicji.

Wystarczy: …i dżin­so­we szor­ty.

 

– Janek – od­po­wie­dzia­łem, na co ona unio­sła brwi i od­po­wie­dzia­ła znu­dzo­nym tonem: ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

prawa obo­wią­zu­ją­ce na Su­ga­ro­nie VII.” ―> …prawa obo­wią­zu­ją­ce na Su­ga­ro­nie VII”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

były wli­czo­ne w kosz­ta. ―> …były wli­czo­ne w kosz­ty

Koszta to forma przestarzała.

 

ko­ry­tarz wy­glą­dał na brud­ny i czę­sto uży­wa­ny, to też my­śla­łem… ―> …ko­ry­tarz wy­glą­dał na brud­ny i czę­sto uży­wa­ny, toteż my­śla­łem

 

W końcu na ostat­kach sił do­bie­głem do drzwi na końcu ko­ry­ta­rza… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Ostatkiem sił do­bie­głem do drzwi na końcu ko­ry­ta­rza

 

prze­sko­czy­łem przez biur­ko po­ło­żo­ne na środ­ku po­ko­ju i ukry­łem się w jego wnęce. ―> Biurka nie mają wnęk. Czy biurko było przewrócone? Jeśli nie, to: …prze­sko­czy­łem przez biur­ko stojące na środ­ku po­ko­ju i ukry­łem się pod nim.

 

– … I ko­niec za­ra­zem. ―> Zbędna spacja po wielokropku.

 

mógł­by spodo­bać się pew­nej ilo­ści ko­biet. ―> …mógł­by spodo­bać się pew­nej liczbie ko­biet. Lub: …mógł­by spodo­bać się wielu ko­bietom.

 

Stali ob­ję­ci razem, a mój po­nu­ry to­wa­rzysz mie­rzył do nich pi­sto­le­tem na wodę… ―> Stali razem, ob­ję­ci, a mój po­nu­ry to­wa­rzysz mie­rzył do nich z pi­sto­le­tu na wodę

 

Stróż­ka wody wpły­nę­ła pod biur­ko… ―> Czy dobrze rozumiem, że pod biurko wpłynęła kobieta pilnująca wody?

Poznaj znaczenie słów stróżkastrużka.

 

mu­sie­li­by am­pu­to­wać mi nogi od nie­do­krwie­nia. ―> …mu­sie­li­by am­pu­to­wać mi nogi z powodu nie­do­krwie­nia.

 

Gdy wsta­łem z brud­nej ziemi… ―> Skoro to był gabinet, to: Gdy wsta­łem z brud­nej podłogi

 

ale na po­czet wy­wia­du od­po­wiedź jest jedna… ―> Chyba miało być: …ale na potrzeby wy­wia­du od­po­wiedź jest jedna

Za SJP PWN: poczet 1. «zespół osób» 2. daw. «oddział żołnierzy» 3. daw. «rachunek, rachuba»

 

Chęt­nie wstał­bym, po­wie­dział­bym coś w stylu… ―> Chęt­nie wstał­bym, po­wie­dział­ coś w stylu

 

Jim zrywa się z nóg i za­czy­na dziko kla­skać. ―> Co to znaczy zrywać się z nóg? Na czym polega dzikość klaskania?

A może miało być: Jim zrywa się na nogi i za­czy­na kla­skać.

 

Przy kon­tu­arze przed szkla­ny­mi drzwia­mi… ―> Skąd w mieszkaniu kontuar? A może chodziło parapet?

 

Sami kse­no­fo­bo­wie. ―> Sami kse­no­fo­bi.

 

Z resz­tą w świe­cie do­sko­na­le… ―> Zresz­tą w świe­cie do­sko­na­le

 

i bru­tal­nie mnie wy­ja­śnił… ―> …i bru­tal­nie mi wy­ja­śnił

 

wię­cej ist­nień niż ci się wy­da­je.” ―> …wię­cej ist­nień niż ci się wy­da­je”.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej,

Niby jest atrakcyjnie, jest strzelanina, pościg, zdrada, miłość, najbardziej ponętny tyłek świata, ale… Sposób podania, nie był dla mnie zbyt atrakcyjny. Podpisuję się po uwagami Slimaka, a oprócz tego mam kilka swoich.

Właściwie nie poznajemy bohatera w Twoim tekście, nie dokonuje on żadnych spektakularnych czynów, jest za to kilka, wg mnie przynajmniej, “niwypałów”. Pierwszy niewypał – walka na arenie, która konczy się zanim tak naprawdę się rozpoczęła, drugi niewypał – scena strzelanin, kiedy bohater jest pod biurkiem i wyobraża sobie co zaszło, trzeci niewypał – scena zdrady, która mało widowiskowo rozgrywa się właściwie podczas rozmowy Janka z Laską (BTW, Laska, jak ten bohater z “Chłopaki nie płaczą”?).

Całość mogłaby być strategią rozbijania napięcia, wyrzucania czytelnika z utartych schematów, IMHO, warto byłoby zaoferować dodatkową wartość rekompensującą tę utratę napięcia – np. humor, emocje. Ja nie znalazłem tej dodatkowej wartości.

Kolejna sprawa – prowadzenie narracji z perspektywy pierwszej osoby, która opowiada historię po latach dodatkowo komplikuje fabułę i dla mnie nie przynosi niczego poza dodatkowym skomplikowaniem historii oraz ponownie rozładowaniem napięcia. Czytelnik wie, że bohater przeżyje i wszystko będzie dobrze. Nie rozumiem celu tak zbudowanej narracji.

Z całego opowiadania najbardziej podobała mi się scena wywiadu i interakcji z ekipą nagrywającą – podstarzały bohater z nadwagą, reanimujący swoje dawne osiągnięcia, które były tak naprawdę zwykłą podłością. To ciekawe, to mnie wciągnęło ;)

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Dzięki @BasementKey za odwiedziny :)

Trochę tymi wszystkimi “dziwami” w stylu strzelanina, którą trzeba sobie wyobrazić chciałem porozbijać schematy, ale coś nie zagrało między moją wizją, a tekstem samym w sobie. Traktuję ten tekst po odbiorze jako szpilkę, która spuściła powietrze z ego-balonika. Dlatego obiecuję, że następnym razem będzie nieco bardziej schematycznie, ale przy tym na tyle przemyślanie, żeby nie było posmaku odtwórczości.

Ps. Laska jak ze wspomnianego przez ciebie filmu, ale inspiracja z kompletnie innego źródła.

Również pozdrawiam :)

Zawsze coś da się poprawić

Hmmm. Nie przemówił do mnie tytuł, bo jest negatywny i nijak nie wiąże się z tekstem. Nie jest to także instrukcja obsługi maszyny do szycia, ale to nadal prawie nic nie mówi o treści.

Nie wciągnęło. Pełno dygresji, przez wielką część tekstu bohater dociera na miejsce niedoszłej walki, potem chowa się pod biurkiem. Właściwą historię pokazujesz w ogromnym skrócie, w niedopowiedzeniach…

Też mi się wydawało dziwne, że facet rozpuszcza się w wodzie, ale whisky pije. Toż cukier w alkoholu też nie przetrwa.

I czy zdrajcy zostają bohaterami i celebrytami? Wydaje mi się, że nikt ich nie lubi (nawet ludzi ciągnący korzyści z ich zdrady), nie ufa im (skoro raz przeszli na drugą stronę…) i każdy pozbywa się, kiedy tylko przestaną być niezbędni.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka