- Opowiadanie: kokoner - Cień nad pustkowiem

Cień nad pustkowiem

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Cień nad pustkowiem

12 kwietnia

Jakiś kupiec wynajął mój oddział do przejęcia karawany z cennymi towarami. Nie spodziewałem się takich zadań. Ma nie być oporu ani żadnych innych problemów. Musimy jednak szybko dotrzeć z wozami do jego miasta, żeby ludzie merotańskiego hrabiego nas nie dogonili. Powinno pójść szybko.

 

14 kwietnia

Ruszyliśmy na karawanę. Merotańczycy byli zupełnie zaskoczeni i uciekli bez walki. To na pewno również zasługa naszej reputacji. Wszystko idzie jak po maśle, trzeba tylko nie dać się złapać pogoni. Na pewno jest o wiele liczniejsza niż tamta obstawa wozów. Za trzy dni będziemy w Mabninie.

 

17 kwietnia

Ja pierdolę.

 

Renar znowu się poślizgnął, próbując z kilkoma innymi najemnikami wypchać wóz z dziury, w której utknęło jego tylne koło. Tak jak cała reszta oblepiony był błotem, którego morze rozciągało się dookoła wśród przygnębiającego, płaskiego krajobrazu. Oparł się o pojazd, poprawił kapalin i spojrzał na ciemnoszare chmury – ich nieprzenikniona warstwa zupełnie zasłaniała niebo.

– Kurwa – mruknął z westchnieniem, wbijając wzrok na południe, gdzie pół mili dalej gęsta mgła przesłaniała nieodległą puszczę.

Wszyscy powoli opadali z sił, starając się jakkolwiek brnąć przez czarnobrązową maź. Konie dawały z siebie wszystko, lecz w tych warunkach ludzie musieli również zdobyć się na wysiłek. Roztopy zupełnie przykryły wyboisty gościniec i nie sposób było przejechać kilkanaście metrów bez ugrzęźnięcia. Dysząc i klnąc, żołnierze oraz inni członkowie karawany pchali osiemnaście wozów, których większość wypełniały różne dobra w beczkach, skrzynkach i kufrach.

Ochronę zapewniało około dwudziestu najemników, z czego dziewięciu, uzbrojonych po zęby, odznaczało się identycznym wyglądem. Głowę każdego z nich wieńczył, przypominający poniekąd dzwon, hełm z szerokim, mocno pochylonym rondem – przednia jego część była dłuższa niż tylna, a jej krawędź delikatnie zadarta do góry. Pod brygantynami znajdowały się przeszywanice z prostymi, zapinanymi kołnierzami. Duże naramienniki z folgowymi płytkami, wystającymi spod nich i sięgającymi blisko łokcia, chroniły ramiona. Przedramiona osłaniały karwasze wysadzane kilkoma ćwiekami. Skórzany, solidny pas ozdabiała pokaźna klamra w kształcie trupiej czaszki – symbolu Niszczycieli, elitarnych najemników z Naredii. Z niego zwisały po obu stronach po cztery folgi, od biodra do prawie połowy uda. Niżej Naredyjczycy nosili proste i dopasowane spodnie z nałożonymi na nie skórzanymi ochraniaczami na kolana. Pod organiczną warstwą znajdowała się metalowa płytka. Buty mieli z niskimi obcasami i zgrabnie przylegające do łydek. W pełnej wysokości zasłoniłyby większość nogi, ale zbrojni wywinęli cholewy i te zwisały tuż nad kostkami. Środkowy palec prawej dłoni zdobił pierścień z głową karakala i wygrawerowaną dewizą Lojalność jest wszystkim.

Przymocowana do pasa pochwa przechowywała długi tasak o lekko zakrzywionej głowni i sztychem wklęsło ściętym od strony grzbietu. Po drugiej stronie znajdował się kołczan z dwudziestoma bełtami, a tuż za nim prosty puginał. Na plecach wojak nosił dużą kuszę z metalowym łuczyskiem i dźwignią zamontowaną na łożu.

Całe wyposażenie tych ludzi, nawet drewno kusz, miało czarny kolor, z wyjątkiem metalowych części. Te wykuto ze stali o ciemnoszarej barwie. Jednymi elementami, jakie stworzono z jasnego kruszcu, były osobliwa klamra, ćwieki karwaszów, pierścień oraz broń.

Naredyjczycy wyróżniali się nie tylko kształtem i kolorem ponurego uzbrojenia i biżuterii, ale także postawą. Wszyscy rośli, emanujący butą, górowali wzrostem nad innymi żołnierzami, a Renar zaś przewyższał swoich rodaków. Nie mógł poszczycić się wielką muskularnością, ale sama jego wysokość przykuwała uwagę, podobnie jak posępne i szlachetne rysy. Te wraz z zadumanym zwykle wzrokiem i tak w większości przesłaniał kapalin i jego cień. To dodawało powierzchowności zbrojnego i jego towarzyszy zagadkowej i niepokojącej aury.

– Do chuja, ile jeszcze to może trwać – rzucił z irytacją Renar, kiedy ogłoszono krótki postój.

– Przestań jęczeć, ciągle narzekasz – zwrócił mu uwagę inny najemnik. – Jeszcze kilka godzin, a wydostaniemy się na twardszy teren i będzie z górki.

Renar zaklął cicho pod nosem i podrapał się po policzku porośniętym niezbyt gęstym, ale też niedziewiczym zarostem.

– Oby. Już dawno powinniśmy być w mieście, a zamiast tego prawie utknęliśmy na pustkowiu. Kurwa, jest środek kwietnia. Rozumiem, że śnieg może sobie posypać, ale żeby nasypało tak mocno, jak zimą? – W monotonnym jak zwykle głosie Renara dawała o sobie znać coraz silniejsza frustracja – Nie pamiętam, żeby coś takiego wydarzyło się w naszym kraju, a on leży przecież jeszcze bardziej na północy.

– Znowu to zawodzenie – westchnął kolega. – Nikt nie przewidzi, jak zmieni się pogoda, przynajmniej mało kto i nie zawsze trafnie. Jest, jak jest i trzeba robić swoje.

– Jakbym nie wiedział, Klind – warknął kusznik, wpatrując się w jakiś nieokreślony punkt na chmurnym stropie. Po chwili odwrócił się do kompana i oznajmił z posępnym uśmiechem:

– Ciekawe czy pościg też tak grzęźnie, jak my.

– Mam nadzieję. Też mnie to wkurza, Nie dość, że są coraz bliżej, to jeszcze ta okolica nawet wygląda na przeklętą. Jeżeli to prawda, co o niej mówią Sentarczycy, to te roztopy mogą nie być takie dziwne. Każdy z nich tutaj ma minę, jakby zaraz miał nadejść koniec świata. – Klind sięgnął po skórzany bukłak i pociągnął kilka łyków.

– Odkąd tylko zaczęliśmy naszą wojenną przygodę, często wpadamy na jakieś dziwne miejsca i rzeczy – zwrócił się do towarzysza Renar. – W klasztorze mówiono mi, że od wielkiej plagi robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Mnóstwo miast i wsi wyzdychało, nawet tutaj pewnie żyło wielu ludzi, a teraz to od dawna jałowe zadupie. Coś czuję, że Merotańczycy mogą nie być naszym jedynym zmartwieniem.

– To kto albo raczej co jeszcze? – odrzekł Klind.

Renar spojrzał na niego z ukosa.

– Nie wiem – mruknął. – Blisko na północy i południu rozciągają się wielkie lasy, chuj wie, co się chowa w ich głębi. Na pewno okultyści mają tam jedną ze swoich nor. – Zaczął strzelać stawami palców i westchnął przeciągle. – Martwi mnie to, ale będę robił, co do mnie należy, tylko los znowu nasrał nam do gardeł.

– Nie martw się, my to nie jacyś pierwsi lepsi siepacze.

– Tak… Kto, jak nie my, co nie? – Renar spojrzał udawanym uśmiechem na kompana

– Ty znowu się zgrywasz?

– Nie… no, może trochę.

Przerwa dobiegła końca i kilkudziesięciu ludzi z markotnymi twarzami znów zabrało się do uciążliwej pracy. Szary, zimny dzień jeszcze bardziej uprzykrzyło spadnięcie deszczu ze śniegiem, czego Renar nie omieszkał siarczyście skomentować. Z północy dmuchnął wiatr, jeszcze bardziej uprzykrzając wleczenie się i potęgując chłód. Pomimo ślimaczego tempa karawana wkrótce znalazła się na znacznie mniej grząskim gruncie i mężczyźni wsiedli z ulgą na wozy. Renar rozsiadł się wygodnie i odetchnął głęboko, Klind jednak stał i wiercił wzrokiem teren na zachodzie.

– Siadaj, jak pojawi się pościg, zaalarmują nas wozy z tyłu kolumny – rzekł Renar. – Nie zamartwiaj się tak.

Klind usiadł, ale minę miał niespokojną. Wóz kołysał się i trząsł, jednak jechał pewnie naprzód. Śnieg ustał, a wiatr nadal świszczał. Świat wokół zaczęły powoli spowijać ciemności nadchodzącej nocy. Zmierzchające słońce wciąż skrywały grube chmury.

– Renar, jak my wyglądamy? – spytał żartobliwie Klind.

– I kto tu niby marudzi – odpowiedział tamten, lekko się uśmiechając. – Nie mogę się doczekać, aż zmyję z siebie ten syf.

Do ich wozu podjechał na szarym koniu inny żołnierz, starszy i ze szramą na ogorzałej twarzy.

– Klind, Renar – powiedział spokojnym, niskim głosem – zdrzemnijcie się. Musicie być wypoczęci. Zwiadowcy na zachodzie powinni po zmroku wrócić z dokładnymi informacjami.

– Tak jest, kapitanie – odrzekli. Oficer odjechał i dwaj żołnierze zapadli w sen.

Kiedy się obudzili, otaczał ich gęsty mrok, rozjaśniany jedynie nielicznymi pochodniami na wozach. Chmurny sufit był czarny jak bezdenna studnia, a podmuch nadal dął, lecz już nie tak intensywnie, jak za dnia. Ledwo zjedli skromną, zimną kolację, gdy wszystkie konie zaczęły niespokojnie rżeć.

Sentarczycy ze strachem o czymś rozmawiali. Okazało się, że z dwóch stron do karawany podchodzą stwory, więc z wozów uformowano okrąg, a w jego środku umieszczono zwierzęta. Zapalono dodatkowe pochodnie, jednak te rozjaśniały jedynie wąską przestrzeń za wozami wysokimi burtami zwróconymi w stronę gęstych, bezbrzeżnych ciemności. Do Renara i Klinda dołączyło dwóch ludzi; żołnierz z ich formacji oraz inny najemnik.

– Ale tu u was luźno, pozwolicie, że się wepchamy – rzekł włócznik w ciężkiej kolczudze.

– Ależ proszę. Co dokładnie się zbliża? – spytał Klind.

– Wilkoszczury – odparł tamten z niepokojem. – Musiały nas zwęszyć i wylazły z lasu na południu.

– Ile ich może być? – Klind wyjrzał zza osłony, jakby wyczekiwał nagłego ataku potwora.

– Sporo, ale nawet jeden to już problem. Nie jest ich pewnie więcej niż tuzin, tyle najwięcej liczą ich sfory.

– Czyli czeka nas całonocna warta – mruknął Renar. Dobył przewieszonej przez plecy kuszy. – Pewnie nawet nie ma jeszcze północy.

– Ano – przytaknął przybyły kolega kusznik. – To będzie długa noc, ale raczej nie nudna. Nie bój się, Renar, ze mną nie zginiesz.

– Dobrze, że do nas dołączyłeś, Tanodzie, przyda nam się ktoś z twoim okiem – rzekł Klind.

Renar parsknął śmiechem.

– O tak, przecież jego sokoli wzrok przebije ciemność i trafi w prosto dupę herszta tego stada ze stu metrów – wtrącił.

Tanod spojrzał na Renara z byka.

– Z bliskiej odległości mogę bez zastanowienia trafić w prawie dowolny czuły punkt wroga, zamiast poddać się nerwom i spudłować – oznajmił. – O tym drugim mógłbyś co nieco powiedzieć, prawda? – Na twarzy Tanoda pojawił się złośliwy uśmiech. Renar przekręcił oczami i westchnął.

– No dobra, przyznaję, kilka razy nie wyczułem celu, ale dlatego, że wszystkie były całkiem szybkie. Tutaj nawet kret w worku na ziemniaki mógłby trafić w paszczę bestii, gdyby ta się rzuciła na niego z kilku metrów, ale do tej pory strzelaliśmy tylko do ludzi. W każde bydle, które nas otacza, trzeba będzie władować po parę bełtów, chyba że trafi się w łeb albo gardło.

– Dlatego macie mnie – rzekł Tanod, szeroko się uśmiechając. – Ogień i Bospen z włócznią będą trzymały stwory na dystans, a nawet, gdy na nas skoczą, mamy osłonę i tasaki. Nie narzekaj znowu.

W tym momencie zewsząd rozległo się chrapliwe wycie. Dzikie ryki wypełniały mrok dookoła, przestraszone konie wierzgały. Wszyscy zerwali się jak na baczność i trwożnie wpatrywali w nieprzeniknioną zasłonę ciemności. Stwory otoczyły krąg powozów i wolno, ale nieustannie się do niego zbliżały. Po dłuższej chwili drapieżny hałas ustał i jedynie konie wciąż nerwowo rżały, lecz nawet one w końcu umilkły w niespokojnym oczekiwaniu. Zapadła absolutna cisza. Renar i jego towarzysze wytężali słuch. Zdawało mu się, że słyszy cichy chlupot powolnych kroków. Złapał za dźwignię kuszy i naciągnął cięciwę. Wyjął z kołczanu przy lewym biodrze masywny bełt, załadował go i czekał.

Nic nie słyszał ani nic przed sobą nie widział. Wypatrywał zagrożenia czujnie, jak wszyscy inni, ale z każdą kolejną chwilą narastał w nim coraz większy lęk. Stał pewnie, ale jego ponure, błękitne oczy zdradzały nieustannie wzbierający niepokój. Zdawało mu się, że każdy oddech jest donośny jak podmuch górskiego wiatru, a przełknięcie śliny rozchodzi się hukiem w powietrzu. Było zimno, ale ręce miał mokre od potu, który też kilkoma kroplami zraszał wysokie czoło.

Coś wyczuł. Spiął się cały, zmrużył oczy i świdrował wzrokiem czarną przestrzeń tuż poza zasięgiem blasku pochodni. Nagle z mroku skoczyła ku niemu straszliwa paszcza najeżona wielkimi kłami. Serce skoczyło mu do gardła. Pociągnął za spust i kusza z wielką mocą uwolniła pocisk. Drapieżnik otrzymał śmiertelny strzał w gardło, charknął dziko i wyrżnął o burtę wozu. Renar cofnął się gwałtownie, kurczowo ściskając broń w prawej dłoni, a lewą przykładając do piersi. Po całym ciele przeszedł go dreszcz. Dyszał ciężko.

– Renar, dobra robota, ale musisz nam dalej pomagać! – usłyszał głos Klinda, strzelającego razem z Tanodem. Bospen nieustannie dźgał włócznią stwory, próbujące wskoczyć na pokład.

Oszołomienie nie trwało jednak dłużej niż kilka sekund. Znów przygotował kuszę do strzału. Wymierzył i posłał bełt prosto w krępy tors jednej z bestii, której zarys majaczył w słabym świetle pochodni. Zawyła boleśnie i pierzchła, znikając w ciemnościach. Reszta nadal warcząc, próbowała atakować, ale bezskutecznie. Czterej wojownicy zabili lub zranili jeszcze kilka stworów. Te, zdawało się, dały za wygraną i odstąpiły, lecz jedynie od tego fragmentu obronnej formacji.

Zewsząd dobiegały krzyki, wycia i warknięcia. Obrońcy karawany uderzali w cielska krępych, rzadko owłosionych monstrów wszystkim, czym tylko mogli: toporami, mieczami, pałkami, nożami. Wozy zapewniały dobrą osłonę i przewagę wysokości, lecz wiele załóg, składających się z niedoświadczonych żołnierzy lub zwykłej służby, paraliżował strach i kolejne ataki napotykały coraz słabszy opór.

Po pewnym czasie wilkoszczury ustąpiły i znów zaległa cisza, zakłócana jękami rannych. Zabitych znaczyły przegryzione krtanie, rozprute brzuchy i zmasakrowane, wręcz odgryzione twarze. Pokiereszowani, ale żywi, nie mieli wielkich szans. Jeżeli obrażenia były poważne, nadzieja na dojście do siebie szybko gasła. Głęboko pogryzieni po krótkim czasie, z powodu braku uzdrawiaczy oraz odpowiednich lekarstw, wyzionęli ducha.

– Wszyscy cali? – Tanod uważnie popatrzył na kompanów. Ci skinęli głowami.

– Tak, przynajmniej ja. To już koniec? – spytał półgłosem Klind, obserwując uważnie czarną zasłonę nocy.

– Nie jestem ekspertem od polowań, ale chyba ponowią atak – odrzekł Renar.

– Wilkoszczury są niesamowicie uparte i wytrwałe – mruknął Bospen – To jedne z najwredniejszych i najdzikszych bestii, jakie spotkałem przez wiele lat podróży i łowów. Nie odpuszczą, dopóki nas nie rozszarpią lub nie zabijemy ich wszystkich albo chociaż ich lidera. Ten zawsze trzyma się nieco z tyłu, żeby wesprzeć atakujących lub w ostateczności szybko uciec.

– Co to w ogóle za gówno? – W głosie Renara pojawiło się zaciekawienie zmieszane ze wstrętem. – Szczur i wilk, jak są duże, każdy wie, ale takie gówno, jak wilkoszczur, ma wielkość kuca. To kolejna abominacja jakiegoś maga sprzed wieków lub dekad?

– Nie wiem. To stwory, które przypominają szczury i wilki, ale poza wyglądem nie mają wiele wspólnego z tą gadziną. Może magowie stworzyli je tak jak wiele innych dziwactw. Może jakiś wariat powiększył i połączył te dwa zwierzęta. Słyszałem o tym niejedno gdybanie.

– Eh, tak czy inaczej, to nie ma teraz znaczenia, musimy je wytłuc. – Renar popatrzył w górę. Twarz jeszcze bardziej mu pochmurniała. – Do cholery, niechże przyjdzie wiatr i zdmuchnie te przeklęte chmury – warknął z cicha.

– Pójdę zobaczyć, co u innych – rzekł Tanod i odszedł w stronę wozów po drugiej stronie kręgu.

Sąsiedzi Renara i jego towarzyszy także wyszli bez uszczerbku, ale sytuacja w innych miejscach nie napawała optymizmem. Straty były niewielkie, ale trwoga przed krwiożerczymi stworami potęgowała się nieustannie.

Noc się wlokła. W milczeniu wyczekiwano następnego ataku, rozmawiano z rzadka, po cichu i krótko. Po kilku godzinach Renara znów zaczęła ogarniać senność. Potrząsał głową i ramionami, żeby pozbyć się znużenia, ale to wkrótce powracało. Lustrował wzrokiem teren, jednak nadal nic nie widział ani nie słyszał dalej niż na kilka metrów. Pomyślał, że być może wilkoszczury odeszły, ale ta nadzieja ustępowała jego wrodzonej ostrożności. Reszta osaczonych także ufała niepokojowi i czuwała zatopiona w ponurych myślach.

W godzinie przedświtu zerwał się silny wicher, który nieco przerzedził chmury, tu i ówdzie odsłaniając rozgwieżdżone niebo. Zza postrzępionych obłoków wychynął księżyc, siwą poświatą zalewając krajobraz. Prośba Renara się spełniła, nie otaczały go już grobowe ciemności. W szarym świetle dało się wypatrzeć sylwetki bestii. Jak widma krążyły dookoła ludzi, a ich ślepia migotały bladym odblaskiem księżyca. Wszyscy wyposażeni w broń dystansową mogli teraz celować i w stronę zwierząt sypnęły strzały i bełty. Noc rozdarły ryki. Wilkoszczury rozbiegły się, znikając w odleglejszych ciemnościach.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Szary brzask majaczył na wschodzie i powoli rozlewał się, pochłaniając coraz bledszą kopułę mroku. Renar usiadł, zdjął kapalin i przeczesał dłonią brązowe włosy.

– Chyba im pokazaliśmy – rzekł, wzdychając. – Cholera, nienawidzę zasypiać, gdy wstaje dzień, ale czuję, że już dłużej nie wytrzymam.

– Raczej nie wrócą – odparł Bospen. – Zdrzemnij się, ty tak samo, Klind. Ja jeszcze wytrzymam. Dobrze, że nikt mi nie kazał tak długo pchać tych wozów – zakończył, śmiejąc się cicho.

Kusznicy położyli się i Klind usnął od razu, Renar jednak, mimo zmęczenia, z początku nie mógł zmrużyć oczu. Złościł się w duchu z tego powodu, ale w końcu ogarnął go półsen. Nie trwał on długo. Słyszał jakieś odległe, stłumione wstrząsy. Brzmiały jak powolne, miarowe kroki stawiane przez jakąś ogromną istotę, przemierzającą przepastne połacie niezbadanej puszczy.

Wiatr jęczał, a w pewnym momencie wypełniło go wycie, przerażająco znajome wszystkim członkom karawany. Bospen zbudził Niszczycieli. Renar zerwał się jak oblany lodowatą wodą.

– Co jest, co to za wycie? – wybełkotał. – Nie mów, że one znowu tu lezą.

– Otóż lezą – mruknął wojownik.

Renar zaklął i wyjrzał zza burty. Wstawał kolejny posępny dzień. Pośród jałowego krajobrazu zobaczył dziesiątki wilkoszczurów, warujących dookoła wozów i poza zasięgiem broni strzeleckiej. Wyły dziko, a następnie runęły jak huragan w stronę ludzi. Momentalnie puściło go wszelkie zmęczenie. Wraz z Klindem przygotowali broń i kiedy bestie weszły w ich pole rażenia, wypuścili bełty. Pocisk Renara o włos minął cel, ledwie go muskając. Kusznik wyszczerzył wściekle zęby, pociągając za dźwignię.

– Skąd ich aż tyle, do kurwy nędzy – rzucił ze złością.

Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy, którzy mieli z czego, desperacko ostrzeliwali nadbiegające stwory. Strzały i bełty powaliły niejednego, ale reszta nacierała dalej. Wiele osobników po otrzymaniu nawet kilku strzałów zwalniała na chwilę, by zaraz przyspieszyć ze zdwojoną dzikością.

Renar po trafieniu wilkoszczura ledwo zaczął ładować kuszę po raz trzeci, gdy wielka sfora dopadła wozów, próbując się na nie wedrzeć. Bospen głęboko zatopił ostrze włóczni w grzbiecie jednej z bestii, ale ta w ostatnich chwilach życia gwałtownie się szarpnęła i drzewiec pękł z trzaskiem. Wtedy kolejny stwór skoczył na osłonę wozu, kłapiąc straszliwą paszczą tuż przed twarzą wojownika, który błyskawicznie się cofnął i oparł o przeciwległą ścianę. Drapieżnik gramolił się do środka, a Renar dobył tasaka i zamaszyście chlasnął z góry masywną szyję. Trysnęła ciemna posoka, zwierzę charknęło, ale nie zamierzało ustąpić. Niszczyciel z wściekłym warknięciem pchnął sztychem gardło i przekręcił ostrze, krzywiąc usta w gniewnym grymasie. Jeszcze więcej krwi chlusnęło, gdy wyciągał stal. Wilkoszczur zawisł martwy na burcie. W ten samej chwili Klind cofnął się przed kolejnym stworem, uderzając go po łbie kuszą, którą zaraz odrzucił, wyjmując z pochwy ostrze. Bospen sięgnął po toporek za pasem i trzech wojowników w zwarciu odpierało dzikie ataki. Wilkoszczury cuchnęły okropnie, a zwłaszcza powietrze z ich ryjów. Buchało raz po raz w twarze obrońców, przyprawiając ich o mdłości.

Renar sieknął kolejne zwierzę, gdy zaraz inne zacisnęło szczękę na jego przedramieniu. Kusznik poczuł mocny ucisk, ale wielkie kły nie mogły zmiażdżyć czarnego karwasza wysadzanego ćwiekami. Bospen wymierzył potężny cios w łeb, paszcza się otworzyła, a potwór runął w błoto. Z głębokiej rany strumieniem płynęła krew zmieszana z mózgiem.

Gdzie indziej ludzie nie zdołali wytrzymać i zostali rozszarpani, a drewniane pokłady kilku wozów zalała purpurowa ciecz. Drapieżcy wdzierali się do wnętrza kręgu, a konie zupełnie oszalały ze strachu. Próbowały się ratować, lecz zbyt wąskie przerwy między pojazdami uniemożliwiały ucieczkę od rzezi. Wilkoszczury skoczyły ku nim i zanurzyły straszliwe zęby w ciałach przerażonych zwierząt. Widząc to, przywódca karawany, Bamtran, rozkazał je ratować. Kilku Niszczycieli i innych najemników zeskoczyło z taboru i runęło z dwóch stron na atakujących. Napaści w innych miejscach ustały i zdało się, że horda obrała jeden, konkretny cel. Na zewnątrz jednak wciąż pozostawało kilka osobników, krążących w te i wewte.

– Powinniśmy też zejść i im pomóc – rzekł Klind.

– Chyba cię pojebało – żachnął się Renar. – Schodząc tam, ryzykujemy pewną śmierć. I tak jest tam zbyt ciasno.

– Mogą zginąć, jeśli im nie pomożemy!

Renar zaklął z irytacją.

– Jesteśmy kusznikami, więc nie szarżuj, tylko osłaniaj ich z kuszy. – Zmrużył oczy, przypatrując się brutalnemu starciu wewnątrz karawanowego kręgu. – Co ten debil robi?

Zobaczył Tanoda z tasakiem w prawej i z pochodnią w drugiej dłoni, rąbiącego jak oszalały po grzbietach stworów. Próbowały go powalić, ugryźć, lecz ludzie u jego boku, a także siła i zwinność żołnierza nie pozwalały na to. Z pysków wilkoszczurów ciekła piana, a ślepia rozbłyskiwały krwiożerczym płomieniem. Tanod cały czas był w ruchu, całkowicie pochłonięty przez ducha walki i wyrywając się co chwila z szeregu.

– Zaraz go zjedzą i wyrzygają – warknął niespokojnie Renar. Posłał bełta w zad jednego ze stworów, który zaraz miał rzucić się na najemnika. Trafiony, jęknął żałośnie. – Osłaniaj tego kretyna.

Klind również strzelał, ubezpieczając kompana, a Bospen z toporem ruszył na pomoc walczącym poza wozami. Ku chmurnemu niebu rozlegał się szaleńczy zgiełk chaotycznej walki. Wiele bestii ubyło, jednak wciąż ich liczba przytłaczała obrońców. Rzucano przekleństwami z wściekłości, strachu i bólu, wrogowie agresywnie warczeli i szczekali, a konie rżały ze zgrozy. Ludzie cofali się, trzymając dystans również do nich, mogących potężnie kopnąć w szale.

– Nie utrzymają się tam długo, niech wskakują z powrotem – mruknął Renar.

Nadal wspomagał ostrzałem, jednak gdy po raz kolejny sięgnął do kołczanu, nie wyczuł żadnego pocisku. Żołądek mu się skurczył, przełknął nerwowo ślinę. Odłożył kuszę. Klindowi również skończyła się amunicja.

– Nie mamy wyjścia, musimy teraz tam zejść. Pal licho te bestie na zewnątrz – krzyknął nerwowo Klind.

– Czekaj – syknął Renar. – Niech oni lepiej wracają.

– Myślisz, że na wozach się utrzymamy? Tylko to przedłużymy.

– Aż tak chcesz być rozerwanym na strzępy? Musimy coś wymyślić. Nie można teraz stracić głowy. – Umilkł i przymknął oczy, pogrążając się w myślach. Odezwał się wreszcie. – Musimy znaleźć głowę tej watahy. Odpierdolimy ją i reszta tego gówna powinna uciec.

– Wiesz, który to? Jak go rozpoznasz? Nie jesteś myśliwym.

– Nie trzeba być łowcą. Myślę, że będzie to największe bydle z watahy. – Powiódł wzrokiem po krępych stworach, lecz żaden się nie wyróżniał. Po dłuższej chwili w powoli jaśniejącym półmroku dostrzegł wilkoszczura, trzymającego się nieco na uboczu walki w kręgu – przypatrywał się zmaganiom, cały czas spięty w gotowości do ataku. Górował rozmiarem nad resztą sfory, a jego masywne cielsko znaczyły liczne i głębokie blizny.

– To chyba ten. – Renar wskazał cel. – To musi być ten.

Przebywających na sąsiednich wozach mężczyzn zbyt krępował strach. Nie chcieli ich opuścić, obawiając się także potworów czatujących poza okręgiem. Śledzili ich ruchy, jednak żaden nie zdawał się naprawdę szykować ataku. Naredyjczycy pożyczyli od Sentarczyków włócznie i tarcze, a następnie zeskoczyli.

– Ja biorę głowę watahy, ty mnie osłaniasz. Musimy zrobić to szybko… Na Boga… – sapnął drżącym głosem Renar.

W kilku długich susach znaleźli się przy przywódcy wilkoszczurów. Renar pchnął włócznią we włochaty bok, ale zwierz odwrócił się błyskawicznie w miejscu i ostrze tylko powierzchownie go raniło. Natarł z furią na żołnierza, który zasłonił się tarczą, a czarne szpony przejechały po niej, sypiąc drzazgi. Paszcza, z której zionął okropny smród, kłapała co chwila, starając się ominąć obronę Niszczyciela. Ten chciał odskoczyć, ale poślizgnął się i upadł. W okamgnieniu zobaczył nad sobą ociekające śliną kły. Przeszyła go zgroza. W porę znów osłonił się tarczą przed śmiertelnym ugryzieniem. Wszystko to trwało zaledwie kilka chwil. Klind, jakby początkowo osłupiały, w końcu dźgnął drapieżnika w kark. Ranny odsunął się, by skoczyć na drugiego wojownika, ale Klind znów wymierzył cios, jeszcze silniejszy niż poprzedni. Stal trafiła w lewe oko potwora, który ryknął wściekle, potrząsając łbem. Renar poderwał się, dobył tasaka i wbił ostrze między żebra. Przerażający ryj zwrócił się znowu w jego stronę, ale jednocześnie grot włóczni zanurzył się w masywnej szyi. Wilkoszczur zasapał chrapliwie, próbując złapać oddech i opadł miękko na czarną breję.

Renar dyszał ciężko. Ręce trzęsły mu się jak w febrze, oczy miał wytrzeszczone, jednak spod szerokiego ronda nie dało się tego dostrzec. Z Klindem nie było inaczej. Krwiożercza horda od razu zauważyła śmierć swojego herszta i zapanował w niej popłoch. Wstrętne, wilkopodobne stworzenia nagle utraciły całą agresję. W jej miejscu pojawiła się panika. Żądne krwi stado niemal już przełamało obronę osłabionych ludzi, lecz po chwili zamieniło się w bezładną zgraję wystraszonych kundli, uciekających na oślep i tratujących się nawzajem. Niezgrabnie i w pośpiechu cisnęły się przez wąskie odstępy między wozami lub skakały na nie i pierzchały we wszystkie strony. Karawana została obroniona.

W końcu Renar wyciągnął ostrze i przetarł je o szorstką sierść na plecach cuchnącego ścierwa. Popatrzył na nie z odrazą. W mętnym świetle kusznik widział grube zwoje mięśni pod burym, rzadkim owłosieniem. Zakrwawiony czerep napawał grozą – żołnierz nadął się i wymierzył mu wściekłego kopniaka od góry, jakby chciał go zmiażdżyć.

– O ludzie, jeszcze pół sekundy, a odgryzłby mi głowę – warknął. – Zabiłeś go w ostatniej chwili.

– My go zabiliśmy. Gdybyś nie wsadził mu tasaka między żebra, też ległbym w błocie. Nie bądź taki skromny – odparł Klind, przecierając czoło. – Jesteś tak ujebany, że prawie wyglądasz jak golem! – dodał, śmiejąc się.

– Albo jak brudas w zbroi z gówna – stęknął Renar z bladym uśmiechem.

Osnute mgłą słońce jarzyło się blado, powoli wznosząc się nad horyzontem. Ranek wstał szary i zimny, a niebo znów było chmurne, jednak ołowiane zwały nieco się przerzedziły. Spadł krótki deszcz, dzięki któremu grudy gliny i błoto zostały częściowo zmyte z ubrań i twarzy wycieńczonych ludzi. Zebrali się poza kręgiem wozów, aby się naradzić; tłum kilkudziesięciu zmarzniętych figur.

– Jakie ponieśliśmy straty? – zapytał Bamtran. Na tle innych wręcz błyszczał czystością w swojej ciemnozielonej kurtce i żółtym kapeluszu.

– Z czterdziestu trzech ludzi zginęło osiemnastu, siedmiu jest rannych, ale powinni się wylizać, ich rany nie są głębokie – zawiadomił zgarbiony służący, otulając się długim, brązowym płaszczem. – Z trzydziestu koni padło pięć, drugie pięć musieliśmy dobić.

– Hmm, i tak musimy poczekać na powrót zwiadowców – rzekł półgłosem Bamtran. Zamyślony kiwnął głową, po czym zwrócił się do dowódcy Niszczycieli:

– Kapitanie Gogan, co u was?

– Żadnych strat. Moi ludzie doprowadzili do odparcia watahy przez zabicie jej lidera. – Skierował swoją posągową sylwetkę w stronę szeregu swoich ośmiu żołnierzy. – Czyja to dokładnie zasługa?

– Renara! – odparł Klind.

Gogan i inni kusznicy z ciekawością spojrzeli na żołnierza. Renar milczał, usypiał na stojąco, starając się trzymać głowę prosto. Cieszył się, że mocno nachylone rondo hełmu przesłaniało jego mimowolnie zamykające się oczy. Ożywił się nagle, gdy usłyszał chlupot zbliżających się do niego kroków. Gogan stanął tuż przed nim. Prawie dorównywał wzrostem podkomendnemu, lecz sylwetkę miał potężniejszą, a bary szersze. Młody najemnik spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem, prężąc się na baczność.

– Dobra robota, Renarze. Znów pokazałeś, że jak chcesz, to potrafisz mieć łeb na karku. Z nas wszystkich ty jeden zauważyłeś przywódcę stada i się nim zająłeś.

– Nie zrobiłem tego sam – odrzekł Renar głosem monotonnym jeszcze bardziej niż zwykle. – Gdyby nie Klind, moja skóra zwisałaby teraz z wozów jak liście z gałęzi.

– Już sobie nie umniejszaj. – Gogan położył mu żylastą dłoń na ramieniu. – Pokazałeś ikrę i wykazałeś się inicjatywą. Tylko rób tak częściej! Ty również się spisałeś, Klind.

Cofnął się i przemówił do oddziału.

– Daliśmy radę i wyszliśmy bez szwanku. Jak widać, z potworami radzimy sobie równie dobrze, co z ludźmi. Jak zwykle wykazaliście się dyscypliną i stalowymi nerwami, jak przystało na żołnierzy z Akademii Wojny. Tanod, ty jesteś pewnym wyjątkiem. Znowu dałeś się ponieść i narażałeś w głupi sposób swoje życie. Nie myl odwagi z brawurą. Nie jesteście weteranami, nadal brak wam doświadczenia, więc tym bardziej nie dajcie się porwać. My to nie jacyś rycerze. Uzupełnijcie amunicję. W skrzyni jest jeszcze pełno bełtów.

– Nawet jak na żółtodziobów spisali się lepiej niż niejedni zahartowani w walkach wojacy. Rzeczywiście, jesteście warci swojej słonej ceny – wtrącił Bamtran. – Zwiadowcy chyba powinni już wrócić, prawda?

– Tak, panie. Chyba już… – Gogan przerwał, jakby coś usłyszał. Jednocześnie inni członkowie karawany rozejrzeli się na wschód i zachód. – O wilku mowa. – Machnął ręką w stronę jednego ze zbliżających się jeźdźców.

– Dobrze, że nie o wilkoszczurze – mruknął pod nosem Renar.

Uzbrojeni w oszczepy i krótkie miecze konni podjechali do kupca.

– Jakie wieści przynosicie? – spytał Bamtran.

– Niestety, złe – odparł jeden z kilku zwiadowców odzianych w ciemnobrunatne płaszcze z szerokimi kapturami. – Są cztery mile stąd, jakichś dwustu zbrojnych i sporo konnicy. Na północy między lasami jest czysto, na zachodzie również. Nie uciekniemy im, dopadną nas niedługo, nawet jeśli porzucimy wozy.

Przez tłum przetoczył się niespokojny szmer. Ludzie spoglądali wystraszonym wzrokiem na zachód, jakby zaraz zza horyzontu miały wyłonić się nieprzyjacielskie oddziały. Renar przełknął ślinę i popatrzył na Gogana. Ten stał niewzruszony, ale twarz o grubo ciosanych rysach zdradzała zamyślenie.

– Mają nas jak na widelcu – rzucił Bamtran, wbijając spojrzenie w ziemię. – Nie możemy porzucić ładunków.

Są jednak dobre wieści, a raczej wieść – rzekł jeździec. – Niecałe dwie mile stąd na północy na jednym ze wzgórz znajduje się opuszczony zamek. Powinniśmy się w nim schronić.

– No tak, Loband… – powiedział do siebie Daneld. – Chyba nie mamy wyjścia, musimy się tam dostać. Co o tym myślisz, kapitanie?

Gogan spojrzał na niego uważnie.

– Racja, nie widzę innego rozwiązania. Nie ma szans, abyśmy uciekli albo obronili się w polu. Trzeba zabarykadować się w zamku.

– Ale tam straszy! To przeklęte miejsce – zawołał jeden z woźniców. Przytaknęło mu kilka innych głosów. – Dawny pan tego zamku ponoć kiedyś wypadł przez ono i teraz jego duch tam krąży. Wiem, bo mi znajomy myśliwy mówił, że nocami jakieś dziwne krzyki i wycia słychać stamtąd – ciągnął. – Do tego cała ta okolica jest straszna, w lasach śpi wielkie zło, a pilnuje go inne, polujące na tych, co zbyt wolno podróżują.

– Słyszałem o tym wiele razy i od dawna, ale albo złożymy temu duchowi wizytę, albo sami wyzioniemy tu ducha – uciął stanowczo przywódca karawany. – Wątpię, że coś tam rzeczywiście się czai. Częściej się zdarza, że ludzie wymyślają różne wytłumaczenia do tajemniczych rzeczy, udziwniając je i samych siebie strasząc. Jest wiele nawiedzonych miejsc, ale wątpię, by był nim również Loband. Musimy natychmiast wyruszać.

– A co z zabitymi? – zapytał jeden z pomagierów u boku Bamtrana.

– Nie mamy czasu ich pochować. Wrogowie mogą nadejść szybko, są tuż, tuż. Samo gramolenie się z wozami zajmie dużo czasu, mimo że zamek jest dość niedaleko. Teren jest nadal grząski… Pochowamy ich, gdy wydostaniemy się z tej sytuacji. – Odwrócił się w stronę konnych. – Naston, Hiladan, jedźcie na północ, naokoło do Mabnina. Zawiadomcie, że jesteśmy oblężeni w Lobandzie i potrzebujemy natychmiastowej odsieczy.

– Tak jest! – odparli jeźdźcy i pognali w stronę nieodległego pasma szarozielonych wzgórz.

Przegrupowano się i rozpoczęto marsz w stronę zamku. Porzucono pięć wozów, a towary z nich przeładowano do innych. Zmęczeni uciekinierzy z markotnymi minami siedzieli skuleni lub człapali obok wlokącego się taboru. Pochód zamykał osłaniający go oddział Niszczycieli. Po drodze minięto kilka dawnych, zniszczonych gospodarstw. Murowane budynki, niegdyś porządne i zadbane, teraz zarośnięte chwastami stały w ruinie. Pola uprawne od dekad leżały odłogiem i jedyne, co na nich rosło, to przeróżne kolczaste zielska. Kamienie odgradzających je murków walały się po mokrym gruncie. Każde dzieło rąk ludzkich w tej okolicy nosiło okrutne piętno niszczycielskiego działania czasu i pogody.

W ciągu godziny osiągnięto Loband. Wznosił się na jednym ze szczytów pofalowanego pasma wzgórz jak wyszczerbiony ząb wystający na tle szarego nieba. Karawanę dzieliło od bramy jeszcze kilkaset metrów, gdy od południa dał się słyszeć stłumiony, ale z każdą chwilą potęgujący się, niemącony wiatrem, tętent kopyt. Na moment wszyscy stanęli jak wryci.

– Naprzód, już blisko! – wrzasnął Bamtran. – Ruchy! Ruchy!

Pobudzeni lękiem Sentarczycy zdwoili wysiłki, jakby brali udział w wyścigu. Kusznicy niespokojnym, szybkim krokiem, podążali za nimi, oglądając się co chwila przez ramię. Odgłosy pogodni nasilały się, tak samo, jak panika ludzi kupca. Krzyczeli na konie i na siebie nawzajem, rzucali przekleństwa, jakby dzięki temu miały wyrosnąć im skrzydła.

Pierwsze wozy już przejeżdżały przez murowaną, dość wąską bramę, gdy zza jednego ze stoków odległego o jakieś trzysta metrów wyłoniło się kilkunastu jeźdźców. Zatrzymali się na chwilę, obserwując cel ich pogodni, po czym ruszyli na najemników, najpierw kłusem, by zaraz przejść w galop.

– Kurwa, nie zdążymy uciec do zamku. – Renar z kwaśną miną rzucił szybkie spojrzenie w stronę fortyfikacji.

– Oddział, kontrmarsz cofający! – rozkazał gromkim głosem Gogan.

– Nie sraj w portki, Renar. W końcu postrzelamy sobie do koniarzy. Pojedziemy po nich, jak po szmacie! – zawołał żywo Tanod.

– Nie wiem, czemu mieszasz w to swoją matkę, ale dobra – prychnął Renar.

Niszczyciele szybko sformowali trzy szeregi i zaczęli ostrzeliwać nieprzyjaciół, gdy ci wjechali w pole rażenia ich oręża. Pierwszy szereg wypuścił bełty i szybko schował się za trzecim. Drugi zaraz wystrzelił i także cofnął się na tył, by przygotować się do następnego strzału. Zaraz poszła kolejna salwa z dotychczasowego trzeciego szeregu, a potem znów na przodzie stał gotowy pierwszy. Metodycznie, z zimną precyzją i w milczeniu żołnierze z Naredii celowali i pociągali za spusty, powoli się cofając. Pulsowała w nich adrenalina, zabijając tymczasowo zmęczenie, jednak żaden nie dał się ponieść nerwom. Dryl wpajany od pierwszych dni w Akademii Wojny był nie do przezwyciężenia. Z ostrym szczękiem kusze posyłały straszliwe pociski w stronę pędzących ku nim wrogom. Prędko paru zostało strąconych z siodeł.

Naredyjskie kusze z Akademii Wojny były inne niż wszystkie pozostałe rodzaje tej broni. Wykonane z niesamowitej jakości drewna i stali miały o wiele dalszy zasięg i moc niż ich odpowiedniczki z innych krajów. Zamontowane na łożach dźwignie pozwalały na wygodniejsze i szybsze naciągnięcie cięciwy. Utrudniały celowanie, jednak Niszczycieli szkolono, by jak najbardziej zniwelować tę niedogodność.

Odległość między konnymi a piechurami drastycznie malała. Praktycznie nieprzerwany ostrzał Naredyjczyków wyeliminował ośmiu jeźdźców, zanim wierzchowce zbliżyły ich oddział na sto metrów. Renar strzelił prosto w pierś jednego ze zwierząt, które z rozpaczliwym rykiem zaryło łbem w błotnistym gruncie, a kawalerzysta poleciał z wyciągniętymi przez siebie rękoma, by po chwili wyrżnąć głową o kamień. Taki sam los spotkał kilka innych koni. Poniósłszy ciężkie straty, atakujący wpadli w popłoch i ledwo pięćdziesiąt metrów przed formacją najemników zawrócili, cwałując w panice z powrotem na południe. Kusznicy nie przerwali salw i strącili jeszcze kilku zbrojnych. Ich ciała legły w błocie, z pleców sterczały bełty z szarymi lotkami.

Niszczyciele oparli kusze na ramionach i ruszyli w stronę zabitych. Pierwszy trup leżał twarzą do ziemi. Gogan schylił się nad nim i obrócił zwłoki na plecy.

– Co to za jedni? Nie wyglądają na nikogo z tej albo dalszej okolicy – zadał jakby sam sobie pytanie, z uwagą przyglądając się denatowi o wąskich oczach, czarnych, długich wąsach i koziej bródce. Ramiona okrywało brązowe futro, bełt wystawał spośród strzaskanych lamelek. – Myślę, że to najemnik z Kyronii, słyszałem, że zapuszczają się coraz dalej na zachód, ale nie sądziłem, że ich bandy dotarły aż do Sentarii. Może zostali wynajęci znacznie wcześniej…

Kapitan wyciągnął z sakiewki Kyrończyka pięć złotych monet.

– Patrzcie, jak ich cenią! Płacą złotem i to aż pięć sztuk! Możecie ich złupić. Pospieszcie się i nie idźcie dalej niż sto metrów.

Renar podszedł do innego jeźdźca. Już sięgał po woreczek z pieniędzmi, gdy ktoś go szturchnął.

– Ten jest mój – rzekł Tanod.

Renar zaklął niemo.

– Chyba śnisz, to ja go zabiłem.

– Przecież ty nie strzeliłbyś w krowę, gdyby stanęła przed tobą.

Renar obrócił się żywo i spojrzał kamiennym wzrokiem w zielone oczy towarzysza.

– Won, psie. Znajdź sobie innego trupa – warknął. – No ciekawe, skoro nie umiem w nic trafić, to czemu trafiłem w niego i jeszcze co najmniej jednego?

– Dobra, już się tak nie wściekaj. – Tanod machnął rękami i odszedł.

– To mnie nie wkurwiaj – sapnął Renar i wyciągnął z sakiewki pięć złotych bilonów.

Przyjrzał się uzbrojeniu zabitego wroga. Podniósł z ziemi zakrzywiony miecz o wąskim ostrzu i obejrzał go dokładnie.

– Renar, wiesz coś o nich? – zapytał go jeden z żołnierzy, który plądrował kilka metrów dalej.

– Mało, Artan. Wiem, że Kyronia jest daleko na południowym wschodzie, między jakimś wielkim jeziorem a Murami Świata. Rozmawiałem kiedyś z paladynem z zakonu Akorrona i mówił mi, że Kyrończycy to niesamowicie waleczny lud. Ten zakonnik walczył kiedyś z nimi w Barondii. Powiedział, że gdyby przestali być poganami, staliby się chyba najwspanialszym ludem na świecie. – Odłożył broń i wstał.

– No, ale chyba nie wspanialsi i waleczniejsi od nas? Ta potyczka jasno pokazała naszą wyższość! – Artan uniósł zaciśnięte pięści.

– Tak, byliby najlepsi zaraz po nas! – Renar się uśmiechnął.

– Dokładnie, świetna robota, żołnierze – odezwał się kapitan. – Bardzo rzadko się zdarza, żeby Niszczyciele mierzyli się z konnicą w otwartym polu i poza taborem wojennym. Jeszcze rzadziej dzieje się, by konnica nie stratowała kuszników w takich warunkach. Inni kusznicy czy łucznicy przy takiej przewadze wroga zostaliby starci w proch.

Uszu Naredyjczyków dobiegało ciche, żałosne pojękiwanie. Trzy z kilku padłych koni nadal żyło w przedśmiertnej agonii.

– Tanod, Artan, Renar, ukróćcie ich męki – rozkazał Gogan.

Renar założył kuszę na plecy i z pochwy za kołczanem wyjął puginał. Kucnął przy zwierzęciu, wodząc lewą dłonią po szarej piersi, jakby próbując coś znaleźć lub wyczuć. Bolesne jęki dwóch innych już ucichły.

– Co jest, nie wiesz, gdzie koń ma serce? – spytał Tanod.

– Nie, nie wiem. Nigdy nie musiałem dobijać konia, jedynie żołdaków, zbirów, śmierdzącego maga i jego jeszcze bardziej śmierdzącą zgraję wariatów. Przepadnij.

– Dobrze, Renar. Tam, gdzie teraz trzymasz dłoń – powiedział spokojnie Gogan.

Żołnierz już miał zadać cios, gdy poczuł nad sobą czyjąś obecność.

– Daj mi to zrobić, bo nim ty go dobijesz, to doścignie nas pogoń – rzekł Tanod.

– Nie podchodź, bo pomylę łeb konia z twoim końskim ryjem.

Żołnierze za nimi parsknęli śmiechem. Tanod odstąpił. Wierzchowiec dyszał ciężko, kierując błagalne, smutne spojrzenie w grubą zasłonę chmur. Naredyjczyk przyłożył sztych ostrza do piersi i wbij je mocno, aż po rękojeść. Koń sprężył się na moment, wydał głuchy odgłos i zwiotczał. Ślepię jakby zgasło.

Renar wstał powoli, zbliżając się do Tanoda.

– No widzisz, kolego, już wiem, jak to robić. To nie takie trudne, ale ty, jak widać, traktujesz to, jak jakąś sztukę tajemną – rzekł złośliwie.

– Już nie bądź taki cwany – odburknął Tanod.

– Mocne słowa, jak na nachalnego głupka i wsiura o mentalności zbója spod mostu – Renar wytarł niedbale skrwawione ostrze o brygantynę kompana. Ten odepchnął jego dłoń.

– Uważaj, co mówisz, tchórzu.

Renar uśmiechnął się, kręcąc głową i westchnął.

– Już nie bądź taki naburmuszony, Tanod. Przecież ty chyba lubisz docinki?

Z południa owiał ich chłodny podmuch, a wraz z nim niósł się odgłos kilku rogów.

– Przestańcie – nakazał Gogan. – Są teraz naprawdę całkiem blisko, ale cała karawana już jest za murami. My też tam chodźmy. Oddział, naprzód!

 

***

 

Przed południem cały tabor opanował Loband. Teraz w potrzasku, wciąż niespokojni i zmartwieni, jednak czujący ulgę za kamiennymi murami, ludzie w końcu mogli odsapnąć. Ząb czasu poważnie naznaczył zamek. Zwietrzałe mury sypały się na zagracony metalowymi okuciami skrzyń i beczek dziedziniec oraz na zewnątrz do rowu zarośniętego ciernistymi krzakami. Zardzewiałe szczątki opuszczanej kraty walały się pod bramą, więc zagrodzono ją w poprzek jednym z wozów.

Słudzy Bamtrana uprzątnęli plac i zatrzymali się pojazdami tuż pod północnym i zachodnim murem. Forteca nie należała do okazałych, ale pomimo swojego stanu była bezpieczną przystanią dla strudzonych Sentarczyków i Naredyjczyków.

– Ej, mruku, patrz na ten chlew – rzucił z przekąsem Tanod, niemal ze wstrętem patrząc na rozwalone wieże.

– Owszem, łatwo go pomylić z twoim domem, ale tu jesteśmy na razie bezpieczni.

– Ciekawe, czy w tej kupie gruzów wytrzymamy natarcie Merotańczyków. Jeśli są ich dwie setki, może nie być dobrze.

– Oczywiście, że wytrzymamy. – Renar stał obok towarzysza, wpatrując się w zawalony dach bramy. – Wątpię, żeby byli tacy głupi, jak ty i nas zaatakowali. Zamek ma tylko jedno wejście, a mury, chociaż już słabe, nie przepuszczą ich, chyba że wyciągną sobie z dup trebusze, katapulty i drabiny. Trzeba mieć nieludzką siłę, żeby bez żadnego sprzętu stratować barykadę w przejściu.

Tanod spojrzał na niego spode łba.

– No tak, w końcu pan Renar jest specjalistą od zamków i bycia w pułapce bez wyjścia. – rzekł uszczypliwie. – W końcu tylko w ten sposób potrafi być naprawdę odważny.

– Zamknij się – warknął ze zmęczeniem Renar, nie odrywając znużonego wzroku od ołowianego nieba.

– Tak jak mówiłem kiedyś. Nawet szczur przyparty do muru walczy jak lew.

Renar obrócił ku niemu głowę.

– Milcz, psie. To, że ja między uszami mam prawdziwy mózg, a ty orzeszka i rzucasz się, jak kogut bez głowy nie znaczy, że jestem tchórzem, a ty wielkim wojownikiem.

– No nie wiem, ciągle tylko narzekasz i szukasz dziury w całym.

– A kto przed chwilą jęczał, że zamek jest zniszczony? Pierdolnij się w łeb.

– Chłopaki! – zabrzmiał głos Gogana. – Rozstawimy się na murach po obu stronach bramy i pod nią. Renar, ty i Klind zajmiecie prawą stronę. Ty, Tanod, zajmiesz zagradzający przejście wóz razem z Millem, Nartinem i Artanem. Olav i Falon, obsadzicie lewą flankę. Będę od czasu do czasu krążył między waszymi posterunkami. Niedługo pójdę omówić sprawy z panem Bamtranem. Wiem, że jesteście ledwo żywi, ale póki nie poznamy zamiarów wroga co do naszego położenia, nie możemy zmrużyć oczu. Nieprzyjaciel lada chwila może pokazać się zza wzgórz. Musimy go wypatrywać.

To rzekłszy, rosły oficer skierował się w stronę donżona, który jako jedyny budynek twierdzy zdawał się pozostawać w dobrym stanie. Rozchodząc się, Tanod szepnął do Renara:

– Jak szczur przyparty do muru.

– Przepadnij, idoto – prychnął opryskliwie tamten, po czym ciężko westchnął pod nosem. – Jebany baran.

Wgramolił się z Klindem po stromym, kamienistym rumowisku na spękany mur między jedną z baszt bramy a inną. Zdjął kuszę i usiadł, opierając się plecami o ścianę wieży. Zerknął na lewo, wyglądając przez prześwit między poszczerbionymi blankami.

– Ale jestem padnięty – wymamrotał z westchnieniem.

– Ja podobnie – przytaknął Klind i spoczął trzy metry naprzeciwko Renara. – Jeszcze nigdy nie musieliśmy tak długo nie spać i tak wiele robić. A to dopiero początek naszej wojaczki.

– Eh, wiedziałem, że nie będzie łatwo i przyjemnie, ale to jest naprawdę gówniana robota.

Klind uśmiechnął się pod nosem.

– Już ci obrzydło jedno z twoich marzeń?

– Nie, po prostu stwierdzam, że moje marzenie jest też bardzo upierdliwe, a raczej często takie bywa. Nie zamierzam zawracać z obranej drogi, ale to naprawdę ciężkie wyzwanie. Jeszcze ten kraj jest tak przygnębiający, do tego Sentarczycy gadają coś o nawiedzonych lasach i duchu w zamku. Jeszcze tego by brakowało.

– Hm, jak zwykle robisz się bardziej rozgadany tylko wtedy, gdy się denerwujesz albo masz powiedzieć coś, co się interesuje. Niby to dobrze, ale jedyne, co wtedy mówisz, to narzekanie lub jakieś dawne opowieści. – Klind uśmiechnął się i sięgnął do worka, wyciągając z niego czerstwy chleb i suszone plastry mięsa. – Masz, poczęstuj się. Jak zwykle swój zostawiłeś.

– Znowu o nim zapomniałem… – rzekł bardzo sennym głosem Renar. Ziewnął przeciągle. – Dzięki, na razie nie czuję głodu.

Klind wbił zęby w pajdę chleba, a potem odgryzł kęs mięsa. Przeżuwając leniwie, spojrzał na nierówną linię wzgórz na południu. Po dłuższej chwili wstał, wytrzeszczając oczy.

– Nadcho… – urwał, kaszląc. Przełknął szybko jedzenie i krzyknął jeszcze raz. – Nadchodzą!

Renar na chwilę nieco się rozbudził i nie wstając, wyjrzał zza muru. Spomiędzy łagodnych wzniesień nadciągały oddziały Merotańczyków – ponad stu pieszych i kilkudziesięciu konnych zbrojnych. Różnorako uzbrojeni, czy to w kolczaste pałki i topory oraz okrągłe, drewniane tarcze, czy w berdysze, włócznie, łuki i kusze. Większość miała na sobie zwykłe łachmany lub brązowe albo brudnobiałe przeszywanice, część nosiła kolczugi. Wśród nich znajdowała się grupa około czterdziestu Kyrończyków. Zbliżający się wróg nie sprawiał wrażenia wojska, ale rozpasanej bandy idącej beż żadnego szyku i porządku. Bezładna zgraja rozeszła się na dwie strony i otoczyła twierdzę. Renar podniósł się ociężale i oparł łokciami na kamiennym zębie muru.

– Co za motłoch – mruknął półgłosem.

Z oddziału konnych stojących na zboczu wzgórza, około trzystu metrów od murów, wyjechał rycerz. Zatrzymał się tuż przed bramą i uniósł okrytą rękawicą dłoń w powitalnym geście. Gęsto splecioną, szarą zbroję kolczą okrywała czerwona tunika z białym gryfem. Prosty hełm bez ronda i żadnych grzebieni czy nitów znaczyło kilka wgnieceń.

– Nazywam się Enzalm Kastord i jestem wasalem pana Sekoba Kamhelna, hrabiego Genamdy – oznajmił donośnym basem. – Chcę rozmawiać z Bamtranem z Mabnina.

Kupiec obserwował ruchy wroga na szczycie zachodniej baszty pilnującej wejścia. Gdy dostrzegł zbliżającego się wysłannika, zszedł po popękanych schodach i stanął na łuku bramy.

– Oto ja, mów – rzucił.

– Mój pan żąda, byś zwrócił mu towary, jakie mu ukradłeś. Jeżeli zrobisz to w ciągu godziny, oszczędzimy ciebie i twoich ludzi. Jeżeli nie, wybijemy was.

Bamtran zacisnął dłoń na blance. Twarz pokryta siatką zmarszczek i piegów przybrała zacięty wyraz. Milczał przez krótki czas, po czym w końcu się odezwał:

– To ciekawe, bym zwrócił rzeczy, które rzekomo ukradłem. Czy jednak okradzenie złodzieja czyni kogoś złodziejem? Te towary po prostu zostały odzyskane, jako że wcześniej twój hrabia wydarł je mnie i moim towarzyszom z gildii przemocom. Nie odzyskacie ich. Te wszystkie przyprawy, złoto, bursztyn i srebro trafią do swojego pierwotnego celu, czyli do Mabnina. Nie lękamy się was. Niebawem z miasta przybędzie odsiecz. To wy jesteście w potrzasku, zatem radzę wam podkulić ogon i uciekać z powrotem do Merotancji.

Na dumnej twarzy rycerza pojawił się nikły uśmiech.

– Czyżby? Możliwe, że rzeczywiście musielibyśmy się wycofać, gdyby twoi zwiadowcy, których posłałeś do Mabnina, nie zostali doścignięci przez naszych kyrońskich najemników. Dobrze się spisali, strzegąc w ukryciu gościńca na północy. Szkoda, że zlekceważyliśmy ten zamek, ale też nie sądziliśmy, że będziecie mieć odwagę albo tyle desperacji, by szukać w nim schronienia.

Bamtran spochmurniał i spuścił głowę. Pogrążył się w czarnych myślach. Enzalm znów się odezwał, tym razem do Gogana stojącego na szeroko rozstawionych nogach u boku kupca.

– Naredyjczycy, Niszczyciele. Nie lubicie rycerstwa, często z wzajemnością, jednak wielu spośród nas darzy was respektem, w tym i ja. Nie musicie ginąć na próżno, Jesteście zbyt wspaniałymi wojownikami, by umrzeć za starego chciwca na jakimś nawiedzonym bezludziu. Niestety, tym razem zawarliście niekorzystny kontrakt. Hrabia i ja dajemy wam wybór. Wydajcie nam Bamtrana, otwórzcie wrota. Pozwolimy wam i jego ludziom odejść z bronią, macie na to słowo honoru rycerza. Przysięgam na jedynego Retolaona, że krzywda wam się nie stanie, jeśli nam i sobie pomożecie. Co odpowiecie?

– Nie – odparł Gogan z muskularnymi ramionami skrzyżowanymi na piersi. Jego głos nie ustępował siłą głosowi posła.

Enzalm zmrużył oczy i skrzywił wargi.

– To wasza jedyna szansa – zawołał. – Wojna z Sentarią niedawno się skończyła, już nie jesteśmy wrogami. Nie musicie przelewać swojej krwi, by eskortować zrabowane w ostatnich dniach walk łupy wojenne. To zdobycz, jaka należy się hrabiemu Sekobowi zgodnie ze zwyczajami wojny. Zapewne mieliście tylko przejąć karawanę i po prostu dostarczyć ją do miasta, ale zaskoczyły was deszcze, błoto i wilkoszczury.

Renar podtrzymywał głowę pięścią i patrzył znudzonym wzrokiem na coraz bardziej zniecierpliwionego wysłannika.

– Czy on się w końcu zamknie? – mruknął markotnie.

Jednak rycerz jeszcze nie miał zamiaru przestać.

– Służycie Bamtranowi – ciągnął dalej – ale dalsze słuchanie jego rozkazów skończy się dla was źle. Nie idźcie drogą szaleństwa, opuśćcie to przeklęte miejsce, by walczyć gdzie indziej.

Gogan stał niewzruszony.

– Powiedziałem nie – odrzekł z twardym naredyjskim akcentem. – Umowa wciąż nas obowiązuje i nie zerwiemy jej z powodu takich czy innych okoliczności. Oszczędź sobie dalszej gadaniny. Mówisz, że nas szanujesz, a chcesz, żebyśmy zdradzili tego, kto nas wynajął, mimo że zawsze jesteśmy lojalni. To brzmi jak obraza.

Rycerz skrzywił się ze złości.

– Zatem zginiecie żałosną śmiercią – warknął. – Jeżeli nie opamiętacie się w ciągu godziny, będzie za późno, a kiedy zajdzie słońce, sami będziecie uciekać z tego zamku, aż się będzie kurzyło.

Zawrócił konia i popędził cwałem, jakby w panice, że zaraz w jego plecy zostanie posłany deszcz bełtów. Kopyta wyrzucały w górę grudy błota, które przylepiały się do białego podbrzusza i nóg rumaka.

Dowódca Niszczycieli udał się z Bamtranem i jego trzema najbliższymi ludźmi do jednej z komnat w głównej siedzibie fortecy. W ciemnym, zakurzonym pomieszczeniu unosiło się zatęchłe powietrze, a gęste cienie i pajęczyny zalegały w kątach. Grube bele podtrzymujące strop lata swojej świetności miały jak wszystko inne w zamku dawno za sobą. Jeden ze sług zapalił dwie pochodnie i zawiesił je nad masywnym, długim stołem. Złoty odblask padł na strudzone twarze.

– Co teraz poczniemy? – spytał z cicho Bamtran, przysiadając na kancie mebla.

– Musimy to przeczekać – odparł kapitan – chyba że chcesz oddać im karawanę.

– Po moim trupie! Nie po to tak długo dobijaliśmy targu z Etynem, żeby teraz ci łupieżcy wydarli nam naszą własność i to drugi raz. – Po tym chwilowym uniesieniu kupiec znów sposępniał. – Jednak w końcu nas dopadli, tak samo, jak moich wysłanników do miasta. Powiedz, kapitanie, mamy jakiekolwiek szanse? Miasto i tak powinno niedługo dowiedzieć się o tym, co się tu dzieje, w końcu jesteśmy blisko Mabnina. Jak długo możemy wytrzymać? Co, jeśli Merotańczycy przypuszczą szturm?

– Wytrzymamy – odrzekł pewnie Gogan. – Nie mają żadnego sprzętu oblężniczego, do tego widać, że Enzalm zebrał naprędce jakąś rozlazłą hałastrę i nieco konnych najemników. W otwartym terenie pewnie dałby nam radę, ale za tymi murami jesteśmy przed nim bezpieczni. Zamek się rozlatuje, ale dla takiego wroga to forteca nie do zdobycia.

Bamtran spojrzał na Naredyjczyka. Okrągła, dumna twarz z dwiema okazałymi bliznami na jasnej skórze nie zdradzała niepokoju. W oczach Sentarczyka zapalił się płomyk nadziei.

– A jeśli wezmą nas głodem? Jedzenia starczy ledwo na następny dzień, może jeszcze na kolejny.

– To też nie jest tragedia. Można wytrzymać ponad dwa tygodnie bez jedzenia, z piciem jest gorzej, ale teraz często pada. Co prawda wygłodzony człowiek nie ma siły po znacznie krótszym czasie, ale mamy sporo koni. To już duży zapas mięsa. Nie wydaje mi się, żeby też nasi nieprzyjaciele mieli pod dostatkiem prowiantu. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do Mabnina, a oni chcieli jak najprędzej nas dopaść. Sądzę, że Enzalm niedługo się wycofa. Trudno mu będzie utrzymać karność w takiej niespodziewanej sytuacji, jeżeli w ogóle ta karność istnieje. Nikt nie przewidywał oblężenia. – Gogan posłał w stronę kupca blady uśmiech. – Spokojnie, panie, to dla mnie nie pierwszyzna.

– Czyli wystarczy przeczekać? – Bamtran w odpowiedzi również lekko się uśmiechnął. W serce wlała mu się otucha. – Oby miasto jak najszybciej dowiedziało się o naszej sytuacji.

– Jeżeli mógłbym się wtrącić – odezwał się z jeden z przybocznych kupca – to chcę przypomnieć, że Loband jest powszechnie uznany za nawiedzony tak jak cała jego okolica. Od dekad ludzie nie zamieszkują tych ziem, a gościńcem gnają jak oszalali, by jak najszybciej je opuścić. W lasach ma żyć ponoć mnóstwo potworów i to groźniejszych od wilkoszczurów. Krążą od dawna słuchy o jakiejś wielkiej bestii, przy której troll to karzeł.

– Też się tego obawiam, Feltorze – odparł Bamtran. Mina znów mu skwaśniała. – Musimy mieć nadzieję, że te wszystkie opowieści to tylko wymysły albo że chociaż są przejaskrawione. Jest jeszcze trochę czasu do zmierzchu. Musimy się jakoś przygotować, tylko jak przygotowywać się do walki z czymś, o czym tak niewiele wiemy… Oby żadne zło się tutaj nie kryło.

Gogan zmrużył oczy i spytał:

– O co chodzi z tym nawiedzeniem? Czyj duch ma nachodzić to miejsce i dlaczego?

– Nie wiadomo dokładnie, jest wiele domysłów i dziwnych historii – westchnął Bamtran. Wstał i z rękami splecionymi z tyłu zaczął przechadzać się w te i wewte po pomieszczeniu. – Jakieś trzydzieści lat temu – mówił – był to ludny i szczęśliwy kraik. Jak wiele innych z różnych krajów Lerokanesu padła ofiarą wojny. Została dotkliwie złupiona, a ludność mocno uszczuplała i zubożała. Wkrótce nadeszła przeklęta wielka plaga, która dopełniła zniszczenia. Lord Kroblerg, który objął rządy nad Lobandem, gdy ten znajdował się na dnie, próbował wydźwignąć swoje włości z nędzy. Skarbiec świecił pustkami, wojsko prawie nie istniało, a okoliczni władcy i miasta nie uznawali za opłacalne wspomagania Lobandii. Pewnego dnia na dwór lorda przybył pewien starzec. Podawał się za mędrca, który znał sposób na ocalenie włości. Władca mu zaufał i zaprosił pod swój dach. Niedługo potem Kroblerg przemienił świątynię Retolaona w obiekt kultu Herezjarchy. Przybysz okazał się magiem.

Gogan skrzywił się i westchnął.

– Szlag… – sapnął. – Ostatnio coraz częściej słyszy się o takich historiach i to z wielu krajów.

– Ano – przytaknął Bamtran, stając przy drewnianym filarze – to naprawdę niepokojące, zwłaszcza że ofiarą tego szaleństwa padł też niedawno Ampiral, a przecież to było duże miasto, a nie jakiś zameczek jak Loband. Chyba brałeś udział w jego oblężeniu?

– Tak. To było ładne miasto.

– No właśnie. – Kupiec kontynuował krążenie po komnacie. – Zatem reszty łatwo się domyślić. Władca został ogłupiony, zmanipulowany. W desperacji wyrzekł się prawdziwej wiary na rzecz okultystycznej sekty. Powoli zaczęli znikać ludzie, stopniowo przepadało ich coraz więcej. Wielu próbowało na dobre opuścić Lobandię, jednak niewielu przekroczyło granice. Mówiło się, że potworności czyhały na skrajach okolicznych lasów, by okrutnie zabijać uchodźców i przybyszy. Składano ofiary z ludzi. W końcu młodszy brat lorda, Regin, wrócił z jednej z kampanii wojennych na zachodzie i kiedy zobaczył, co stało się z jego ojczyzną, postanowił jak najszybciej działać. Nie patyczkował się. Wymordował dziesiątki sekciarzy, a ich truchła spalił. Czarownik jednak zmarł tuż przed powrotem Regina, a Kroblerg do reszty oszalał. Na początku udawał, że się opamiętał, jednak pewnego razu próbował zabić brata. I udało mu się. Ranił go śmiertelnie nożem. Po tej tragedii nikt nie chciał słuchać pana Lobandu. Wszyscy go opuścili, a jeden z ludzi jego brata zamknął go lochu, by tam umarł. Od tego czasu kraj jest w zasadzie bezludny. To najpopularniejsza wersja tych wydarzeń i uważam ją za najbardziej wiarygodną. Od lat mało kto teraz wybiera się z i do Mabnina przez tę okolicę. Sami się przekonaliśmy, dlaczego lepiej zbyt długo w niej nie przebywać.

– Więc duch tego króla po śmierci nie opuścił świata i nawiedza zamek? – spytał Naredyjczyk.

– Tego nie wiadomo. Może to tylko wyobraźnia płata ludziom figle, rodząc lęk albo rzeczywiście jakieś widmo krąży po tych ruinach. Jeżeli tak, to na pewno ma to związek z tą historią. Podobno zło nadal czai się w otaczających Lobandię puszczach i wychodzi z nich na wzgórza i gościńce, zwłaszcza po zmroku. Wilkoszczury, które nas zaatakowały, nie są uważane za normalne stworzenia i też nienormalnie walczyły, jakby chciały nas rozszarpać dla samego rozszarpania, mimo że twardo się broniliśmy. Inne drapieżniki o wiele szybciej dałyby za wygraną, zwłaszcza że ubiliśmy wiele bestii, zanim jeszcze przedarły się między wozami. Jak widać, nie można być pewnym, że strach przed upiorem w zamku i tym obszarem jest nieuzasadniony. W pobliskie bory nikt od dekad się nie zapuszczał, a jeśli to robił, to już nie wracał. Ten mag ponoć obudził w kniei jakąś potworną zgrozę, która drzemała w jej głębi od wieków. Kiedy jeszcze żyli tu ludzie, miała nachodzić nocami osady i niszczyć je, pożerać wieśniaków i mrozić krew samym swoim wyglądem.

Ostatnie zdania Bamtran wypowiadał z coraz większą chrypą. Kiedy skończył, zakaszlał sucho. Zapadła cisza. Po dłuższej chwili przerwał ją Gogan.

– Nie pozostaje nam nic innego, niż po prostu tu czekać – rzekł. – Niech ludzie odpoczną. Enzalm nic nie zrobi, przynajmniej do jutra. Jak widać, wierzy w klątwę, lub stara się nas nią przestraszyć.

– Dobrze – zgodził się mabninianin. Odezwał się zaraz. – Sufit przed wejściem do podziemi zamku się zawalił. Potem wyślę ludzi, by oczyścili przejście. W razie większych kłopotów możemy ukryć się w tym donżonie. Zaskoczyło nas, że krata strzegąca odrzwi do niego nadal jest mocna. Mam wśród swoich ludzi kogoś, powinien naprawić mechanizm opuszczający. Poza tym zostaje nam jeszcze modlitwa.

– Lepiej nie ruszać lochów, chyba że w ostateczności – uprzedził Gogan.

– Spokojnie, tylko oczyścimy przejście, nie będziemy do nich schodzić.

 

***

 

Była druga po południu. Ołowiane zwały chmur nadal zalegały na niebie, chłodny wiatr ciągnął od wschodu, a Renar odchodził od zmysłów, starając się nie zasnąć na warcie. Łaził niespokojnie od baszty do baszty, przeklinając pod nosem. Wpatrywał się w grafitowe plamy borów na zachodzie i południu oraz obozowisko nieprzyjaciół krzątających się między brązowymi namiotami.

– Kurwa, nie wytrzymam dłużej, zaraz usnę na stojąco – warknął zmęczonym głosem, jednak poirytowanie nadawało jego brzmieniu pewnej szczątkowej werwy. – To jak bycie pijanym, ale w nieprzyjemny sposób… Tamci sobie majówkę, kurwa, zrobili.

– Mnie też nie jest miło, ale jeżeli cię to zmotywuje, to przypominam, że za zaśnięcie na warcie jest sznur, chyba że dowódca się zlituje, to wtedy tylko sto batów i zakaz jedzenia przez trzy dni – rzekł sennie Klind. Otworzył szeroko usta, ziewając.

– A myślisz, że dlaczego jeszcze walczę ze snem? Kołuje mi się w głowie, widzę już podwójnie. Co z tego, że nie zasnę, skoro w takim stanie powaliłby mnie jednonogi ślepy grubas z dwiema lewymi rękami?

– Przestań już narzekać – stęknął Klind. – To niczego nie zmieni.

– Ty przestań narzekać na moje narzekanie. Te psy na nas nie ruszą. Rycerz wierzy, że zamek jest nawiedzony i poczeka do następnego dnia, poza tym na pewno wie, że szturmem nic nie wskóra przy takiej hołocie, którą posiada. Co ten Gogan tak długo siedzi z tym kupcem? Niech już wylezie z tej rudery.

Klind z nikłym uśmiechem popatrzył na towarzysza.

– Jesteś największą marudą, jaką poznałem – rzucił. – Znam paru takich ludzi i jesteś jedynym, który ma mniej niż pięćdziesiąt lat. Gratuluję, twoje ciało nadal ma dwadzieścia trzy wiosny, ale dusza już dawno spróchniała.

Renar parsknął śmiechem.

– Niewielu jest wyjątkowych ludzi. – Zasłonił usta pięścią i ziewnął. – Ale dobra, Klind, postaram się przystopować z tymi skargami, przynajmniej w twojej obecności.

Twarz towarzysza pojaśniała.

– Cieszy mnie to bardzo, kolego – rzekł uprzejmie.

Po chwili na skraj zalegającego pod murem rumowiska podszedł kapitan.

– Żołnierze. – Gromki głos rozszedł się echem po dziedzińcu. – Możecie odpocząć. Na razie nie musimy obawiać się ruchów ze strony wroga. Prześpijcie się do zmierzchu. Wartę obejmą ludzie Bamtrana.

– Naresz… To znaczy, w końcu można odpocząć – wymamrotał Renar, chwiejnym krokiem schodząc po grubej warstwie strzaskanych cegieł i dachówek. Przy jej końcu potknął się i runął naprzód, sadząc długie susy i desperacko machając rękoma, by nie wyrżnąć w ciemnoszary grunt. W ten sposób zatrzymał się w jednej trzeciej szerokości placu. Poprawił hełm i odwrócił się, a raczej zatoczył na pięcie. Zobaczył wesołe miny Gogana i Klinda. Nikt inny nie widział tego wyczynu.

– Nie przejmuj się, Renar, jak też konam ze znużenia – powiedział kapitan. – Nie jednemu w takim stanie noga by się powinęła w tych gruzach.

Renar, Klind, Falon i Olav udali się do jednego z wozów pod murami. Uznali, że lepiej będzie usnąć w nim niż w którymś z rozsypujących się budynków, które zresztą i tak nie miały łóżek, a jedynie ich nędzne szczątki. Tanod, Artan, Mill i Nartin zostali w swoim powozie zagradzającym wejście do zamku. Kusznicy zjedli nieco mięsa i sucharów, popili piwem i zaraz po posiłku zapadli w kamienny sen.

Renar także spał jak zabity, jednak co pewien czas któraś jego ręka lub noga szybko zginała się, by zaraz się wyprostować. Chłopak często mruczał i marszczył czoło.

We śnie wdział błyskające w ciemnościach żółte ślepia, pełne ślepej nienawiści i przewrotnej inteligencji. Wielkie kły szczerzyły się, a ciemnoróżowe, oślinione jęzory zlizywały z nich krew. Słyszał bliższe i dalsze wycia, jakieś potworne, nieodgadnione wrzaski i tajemnicze inkantacje dobiegające gdzieś z dali. Między nim a cielesnymi koszmarami nocy było tylko dziewięćdziesiąt centymetrów stali tasaka. Ściskające rękojeść spocone dłonie, drżały z przerażenia. Lada moment na osaczonego mężczyznę mogła rzucić się cała horda krwiożerczych istot. Hałas się nasilał, ciężkie porykiwania stawały się coraz głośniejsze, a odwaga człowieka niemal zupełnie zgasła. Znów rozbrzmiało ciężkie stąpanie potężnych nóg.

Obudził się, nikt obok niego już nie leżał. Dookoła zalegał półmrok. Ciemniało, lecz na zachodzie wieczorna kopuła jarzyła się jeszcze czerwonopomarańczową łuną. Tam chmury zostały rozproszone i purpurowy blask padał na ich pozostałe zwały, które jeszcze nie zamierzały zrzednieć. Renar usiadł i przeciągnął się, głośno ziewając. Sen, chociaż nie należący do najmilszych, tak samo, jak miejsce jego zażywania, przywrócił Naredyjczykowi większość sił i poprawił co nieco samopoczucie. Żołnierz omiótł rozrzewnionym wejrzeniem ciemnokrwiście oświetlony kawał chmurnego stropu nad jego głową. Westchnął i uśmiechnął się blado.

– Ale niespokojnie spałeś, miałeś koszmary? – spytał Bospen. Myśliwy szedł od zachodu, z głębi dziedzińca.

Renar skrzywił usta i zmrużył oczy.

– Gapiłeś się na mnie, jak spałem?

– Kilka minut temu szedłem po coś i przechodziłem koło ciebie. Tył wozu teraz jak rampa, a ty leżysz rozłożony i się co chwilę motasz. Trudno było nie zauważyć.

Żołnierz potarł dłonią twarz.

– W takim miejscu trudno mieć wesołe sny.

– Ale w każdym trzeba wysypiać się, kiedy tylko nadarza się okazja. – Bospen przysiadł na górnej krawędzi opuszczonej ściany pojazdu. – Lata wędrówek po dzikich ostępach, pustkowiach i innych nieprzyjaznych obszarach nauczyły mnie między innymi tego.

– Postaram się zapamiętać.

– To bardzo ważne. Wy dopiero wkraczacie na wojenny szlak. Nawet taki wielki dzwon, jak ty, musi baczyć na swoje zmęczenie. Jakiś rok temu w Reslonii wolałem odpuścić sobie noc w karczmie, bo spieszyłem na polowanie na gryfa. Potem plułem sobie w brodę, że nie wyspałem się w łóżku, tylko musiałem odsypiać na ziemi w namiocie. Okazało się, że ten pośpiech nie był wskazany, bo…

– Mówiłeś już o tym polowaniu jakieś cztery razy – mruknął Renar. – O tym, że zwiedziłeś piątą część Lerokanesu, też już słyszałem z pięć razy.

– No tak, ale chciałem wspomnieć o wypoczynku. Wielu początkujących lekceważy znużenie, a potem słono za to płaci.

– Doceniam to. – Renar próbował brzmieć mniej oschle. Nie lubił rozmawiać ze słabo mu znanymi ludźmi, a już w ogóle nie cierpiał tego robić zaraz po przebudzeniu. Skierował szkliste oczy ku wieczornemu niebu. Twarz przybrała zamyślony wyraz.

– Znowu o czymś śnisz na jawie, czy twoi koledzy przesadzają i tylko tak o tobie żartują? – spytał Bospen. Kusznik nie odwracając głowy, rzucił mu na moment chłodne spojrzenie. Mimo pewnej uszczypliwości pytania uśmiechnięta twarz rozmówcy miała przyjazne oblicze.

– Hm… Tym razem to nie żadne marzenia.

– A co takiego?

Twarz Naredyjczyka spochmurniała na moment, by znów przybrać zwyczajne, nieco mniej groźne oblicze. Westchnął ciężko.

– Mówiłeś, że na świecie jest coraz mniej bezpiecznie. Zauważyłeś, żeby na początku twoich podróży lasy, niezamieszkane tereny i tak dalej, były spokojniejsze, niż są teraz?

– Prawdę mówiąc, to tak. Już te osiem lat temu mówiono o szerzących się z puszczy, z wrzosowisk i z gór złych siłach. Dziś rzeczywiście słyszy się coraz częściej o zmasakrowanych karawanach i wioskach, ale głównie na wschodzie, chociaż dzicz robi się coraz zuchwalsza też na zachodzie i południu. Nie wiem, czemu tak się dzieje. O co chodzi, martwi cię to?

Renar podrapał się po karku. Zastanawiał się, czy powiedzieć to, co go trapi. Po dłuższej chwili przełamał swój opór.

– Szkolono mnie do walki z ludźmi i robię to, będę robił – odrzekł. – Niszczycieli nie wynajmuje się do walki z bestiami, magami czy demonami, ale one po prostu pojawiają się raz po raz, jakby miały dość gnicia w swoich leżach. Ojczyznę opuściłem dopiero trzy miesiące temu i dopiero teraz przekonuję się na własnej skórze, jak jest poza nią. Wcześniej przez lata słuchałem tylko opowieści i czytałem kroniki. Czarownicy, gryfy, trolle, to wszystko coraz bardziej się panoszy. Słyszałem nawet o wampirach i ghulach. Kiedy byłem w klasztorze, mistrz mówił mi, że świat po wielkiej pladze jest bardzo osłabiony i złe moce wykorzystują to, rozlewając się po nieużytkach i zapuszczając coraz głębiej w domeny ludzi. Martwi mnie to, ale jeszcze bardziej ciekawi, jak to się potoczy.

– Może ludzi po pladze jest wciąż za mało i nie ma kto tępić stworów, to te lęgną się jak robactwo. Jak nie walki z bestiami, to między ludźmi i tak wkoło. W sumie co za różnica, czy wybebeszy się jakiś żołdak, czy gryf?

– Taka, że za kilkanaście, kilkadziesiąt lat ludzi może już nie być albo zostaną się nam skrawki ziem. Do reszty otoczą nas potwory, czarodzieje i inne gówno. Nie będzie dokąd uciec. Świat ludzi nie raz był w takiej sytuacji i zawsze udawało mu się wygrać, ale nie ma pewności, że będzie tak też tym razem. Człowiek chce sobie zwiedzać świat, a ten rzuca mu pod nogi kolce i zęby. Po prostu myślałem, że będzie spokojniej, przynajmniej pod tym względem.

– Spokojnie, jak na wojnie! – Bospen się zaśmiał. – Będzie dobrze, zwiedzisz kawał świata. Jesteś Niszczycielem, na sam twój widok największe zbiry i trolle powinni brać nogi za pas. Nie zmienisz czasów, w których żyjesz, możesz je tylko znosić najlepiej, jak potrafisz. Wierzę, że tak będzie. Swoją drogą, jak już masz coś z siebie wyrzucić, to robi się z ciebie gaduła.

Renar uśmiechnął się słabo.

– Tak, podobno mam takie wahania – odparł i westchnął. – Eh, trzeba iść wciąż pilnować tej bramy.

– Pewnie, ja rozejrzę się z północnego muru – rzekł myśliwy, odchodząc.

– Uważaj, żeby się nie zawalił – rzucił półżartem Renar.

Skoczył z wozu i udał się na miejsce swojej warty. Przy zwale gruzów usłyszał stojącego na murze Klinda.

– Chodź – uśmiechnął się tamten. – Tylko znowu się nie potknij. Daliśmy ci troszkę dłużej podrzemać, ale nadal możesz się przewrócić.

Renar po wejściu popatrzył na niego z kamienną twarzą i takim wzrokiem, jakby usłyszał najmniej zabawny żart świata.

– Dzięki za troskę – mruknął. – Jeśli nas zaatakują, przypomnij mi, żebym użył cię jako głazu i rzucił tobą we wroga.

Zatopili spojrzenia w gęstniejącym mroku. W obozowisku nieprzyjaciela migotały złote punkciki ognisk. Wiatr owiewał z cichym świstem fortyfikacje. Poza nim i rozmowami ludzi na dziedzińcu nic nie było słychać.

– O czym myślisz? – spytał Klind.

– O niczym – mruknął z cicha Renar. Westchnął ciężko i przeciągle. Klind się zaśmiał.

– Znowu to westchnięcie, jakbyś wyziewał ducha. Powiedz, co cię gnębi.

Renar spojrzał na towarzysza z ukosa, jakby chciał odczytać jego intencje.

– Przecież mnie znasz – ciągnął Klind – nie lubię rozpowiadania ludziom spraw innych.

– Ale słuchać o tych sprawach to lubisz. Ktoś powiedział tamtemu Lanomdczykowi, że lubię się zamyślić od czasu do czasu. Oh, jakie to śmieszne – zakończył drwiąco Renar.

– Od czasu do czasu? Chyba w każdej wolnej chwili – odrzekł towarzysz, uśmiechając się.

– No, wielka, kurwa, rzecz – Renar ponownie westchnął. – Mam o czym, to rozmyślam, a jak nie mam, to udaję, bo może nikt do mnie nie zagada, ale, jak widać, to dość zawodna taktyka.

– No dobrze, już nie przeszkadzam ci w zadumie – Klind odwrócił głowę, kierując wzrok na południe. – Boże, dobrze, że nie byłem w klasztorze, inaczej skończyłbym, jak ty – dodał półgłosem.

Strażnicy obserwowali z wolna tonącą w zmierzchu linię widnokręgu. Renar opuścił głowę, uniósł ceremonialnie dłonie na wysokość brody, odwrócone wewnętrzną stroną w jej kierunku i zaczął niemo poruszać ustami. Po chwili wargi wykrzywiły się w kwaśnym grymasie.

– Co jest? Nie pamiętasz modlitwy z dzieciństwa? – spytał Klind.

– To nie ta modlitwa. Próbuję sobie przypomnieć taką, którą nauczył mnie człowiek z Bractwa Słońca. Ma się przydawać w sytuacjach takich jak ta.

– Czyli jakich?

– Gównianych. – Renar zamknął oczy i starał się wydobyć z pamięci dawno usłyszaną treść. – Najwyższy Stwórco, Ojcze człowieka, Obrońco świata, Pasterzu człowie… Eh, to nie tak – prychnął pod nosem. – Niech to, mam to na końcu języka.

– Przecież powiedziałeś, że nas nie zaatakują.

– Ci nie, ale tamci… Nie wiadomo.

– Jacy znowu tamci? – Klind postąpił krok w stronę Renara. – Co masz na myśli?

– No domyśl się, co mówi się o tej krainie i tym zamku?

Cień przebiegł po zwykle pogodnej twarz Klinda. Spojrzał przejęty w stronę nieodległych lasów, skrywanych już przez pogłębiające się ciemności.

– E tam – powiedział po chwili rozterki – jeżeli byłoby tu coś straszniejszego od wilkoszczurów, pewnie dopadłoby nas, gdy jeszcze wlekliśmy się w błocie. A powiedz, co jeszcze mówił ci ten z bractwa? Takich miast, jak Ampiral, jest więcej?

– Nie wiem, ale może być ich z czasem więcej, tak samo, jak innych rzeczy.

– Jakich jeszcze?.

– Ehh, nie chce mi się o tym gadać, zwłaszcza o tej porze.

– No weźże, powiedz – nalegał Klind. – Teraz mnie tak zaciekawiłeś, że nie wytrzymam bez odpowiedzi.

– Wytrzymasz – odparł Renar. – Kiedyś ci to opowiem, ale w jakiejś gospodzie i przy piwie, które ty postawisz, bo przecież chcesz, żebym ci opowiedział, co wiem. Będzie ku temu lepszy nastrój. Teraz nie chce mi się zbierać myśli. – Nadął się. – Poza tym ciągle wieje ten cholerny, zimny wiatr, pogoda jest chujowa, wszędzie zasrane błoto i… – Jego wzrok zderzył się z wymownym spojrzeniem kolegi. – Ah, dobra, w końcu obiecałem – rzucił z kwaśnym uśmiechem. – Tak czy inaczej, trzeba trzymać gardę i uważać

– Hmm, to brzmi, jakbyśmy żyli na początku jakiejś nowej legendy – Kącik ust Klinda uniósł się lekko. – W takim razie pojawią się bohaterowie albo chociaż jeden, który to wszystko naprawi.

– No ja myślę. Najlepiej, żeby nas w tym wyręczył. Obejdę się bez chwały, wystarczy mi samo obserwowanie. Jeżeli już, to i tak pewnie będę jednym z tysięcy pionków. Eh, a myślałem, że to będzie spokojniejsze.

Klind pokręcił głową.

– To niezłą sobie ścieżkę wybrałeś, skoro chcesz spokoju. Spokój miałbyś w klasztorze.

– No wiesz, to tylko część planu, poza tym od dzieciaka nęciły mnie te wspaniałe zbroje i broń. Z nimi czuję się o wiele bezpieczniej. – Zerknął na swój stalowy pierścień. – Chcę przygód i chcę wędrować, ale nie chcę ciągle rozglądać się wokół, że zaraz wyskoczy na mnie jakieś diabelstwo.

Pod mur podszedł Gogan i wezwał Renara. Kusznik bardzo ostrożnie, macając drogę jak ślepiec, zszedł i udał się za kapitanem na parter baszty. W jej środku prawie nic nie widział poza ledwo zarysowaną sylwetką dowódcy, który odezwał się cicho:

– Dowiedziałem się od Bamtrana historii tego miejsca.

Opowiedział żołnierzowi wszystko, co przekazał mu kupiec. Renar słuchał z rosnącą ciekawością i niepokojem. Mina coraz bardziej mu chmurniała, a Gogan dziwił się w myślach, że wyraz jego twarzy, na co dzień z resztą grobowy, może stawać się jeszcze bardziej posępny.

– Tak to właśnie wyglądało, a przynajmniej to najbardziej możliwa wersja – zakończył kapitan.

– No dobra, ale dlaczego pan mi o tym mówi?

– Ze wszystkich moich podkomendnych ty masz największą wiedzę o świecie. Na pewno dowiedziałeś się nieco o tych sprawach w klasztorze, do tego poznałeś jednego z członków tego Bractwa Słońca, czy tam światła. Może wiesz, co począć?

Renar przygryzł wargę, pomasował się po karku i westchnął.

– Słyszałem trochę o tego typu rzeczach. Wiem tyle, że duchami zostają prawie tylko członkowie Sekty Zaćmienia albo inni ludzie skalani okultyzmem. Bez cielesnej powłoki nie mogą używać czarów, chyba że kogoś opętają.

– W jaki sposób to robią?

– To zależy od siły woli człowieka. Im bardziej jest przerażony, a zwłaszcza, jeśli prowadził wcześniej niezbyt godziwe życie, to upiór łatwiej nim zawładnie i szybciej pożre jego duszę. Gdy zabije się takiego opętanego, uciśniona dusza odchodzi w zaświaty, a ta, która zaatakowała, ginie bezpowrotnie. Gdy ocali się opętanego bez zabijania, to jego duch pozostaje w ciele, a ten wrogi przepada na zawsze.

Gogan uważnie wysłuchał żołnierza.

– Cholera nie wiemy nawet, czy historie o tym miejscu są zupełnie prawdziwe, ale trzeba być uważnym i brać to pod uwagę – rzekł zmartwiony. – Piętnaście lat wojuję, a nigdy niedane mi było natknąć się na nawiedzone miejsce. Zdarzali się magowie, trolle, małe kampanie przeciwko orkowym bandom i powoli robiło się tego więcej, ale to i tak było dość rzadkie.

– Tak, chyba czasy się zmieniają – mruknął Renar. – Bamtran nie powinien odgruzowywać wejścia do lochów. Cholera wie, co tam może czyhać.

– Tak mu rzekłem, ale on pali się, by wiedzieć, co kryje twierdza. Powiedział, że jego ludzie uprzątną rumowisko, a za dnia zbada się podziemia. – Gogan zamyślił się na dłuższą chwilę. W końcu się odezwał. – Dobrze, na razie i tak nie pozostaje nam nic innego, jak czekanie. Możesz wrócić na wartę.

– Tak jest! – Renar opuścił dolną część wieży i wrócił do Klinda. Ten spytał się z dociekliwością:

– Co chciał kapitan?

– Tajemnica wojskowa – odrzekł oschle Renar, patrząc przed siebie. Klind wiedział, że towarzysz nie mówi tego do końca na poważnie. Arogancki ton odpowiedzi podszyty był ironią.

– No mów, co chciał?

– Nic takiego. Jeżeli to będzie coś takiego, to wtedy uświadomisz sobie to razem ze mną i całą resztą.

Ostatnie pozostałości słońca wkrótce zniknęły i nadeszła kolejna bezgwiezdna noc. Czas wlókł się leniwie, wartownicy wiercili mrok coraz bardziej znużonymi oczyma. Ogniska na pozycjach oblegających wątle błyskały, a wokół nich od czasu do czasu dało się dostrzec cienie przechodzących obok albo siedzących przy nich ludzi.

 

***

 

Niedługo po północy z obozowiska wroga zaczęły dobiegać dźwięki rogów i trąbek. Naredyjczycy nadstawili uszu, podejrzewając, że Enzalm szykuje nocny szturm, jednak nic takiego się nie wydarzyło. W powietrzu niósł się ledwie słyszalny, odległy tętent kopyt oddalających się od zamku. Nie minął kwadrans, gdy pojawiły się nowe dźwięki, o wiele bardziej niepokojące – rżenie rumaków i krzyki przerażonych ludzi. Z każdą sekundą coraz intensywniej wzbijały się ku niebu. Wkrótce dołączyły do nich niewyraźne, chrapliwe pohukiwania, ryki i wycie z dziesiątek nieludzkich gardeł. Obrońcy nie widzieli nic poza blaskiem obozowych świateł. Kilka z nich zniknęło. Płonące żagwie rozsypywały się, tląc małymi, złotymi łunami, jakby ktoś wbiegł na nie z rozpędu.

Renar zwiesił głowę i zakrył twarz dłońmi. Przeczuwał najgorsze – wszystkie rzeczy, jakie usłyszał o tej krainie, wszystkie plotki i szemrania okazały się straszliwie rzeczywiste. Nie widział ich jeszcze, ale słyszał, z sekundy na sekundę coraz wyraźniej. Tajemnicza groza nadciągała z otaczających zrujnowaną fortecę kniei. Nogi i ręce drżały, oddech przyspieszył, a skupione, pełne obawy spojrzenie lustrowało czerń nocy. Niczego jednak nie mogło dostrzec.

Wiatr rozdarł nieco chmury i spomiędzy nich siwa poświata księżyca spowiła nagą okolicę. Wartownicy z daleka ujrzeli krępe kształty nieodgadnionych istot sunących powoli w stronę murów. Między nimi kroczyły mniejsze, czworonożne sylwetki, których oczy błyskały żółtym odblaskiem. Pod bramę podbiegło kilkanaście niewyraźnych sylwetek. Kusznicy dostrzegli w nich wrogich żołnierzy.

– Błagam, dzwony, wpuśćcie nas! – krzyknął rozpaczliwie łysy wojak. Żałosną prośbę powtarzało jak mantrę całe wystraszone zgrupowanie.

– Ani kroku dalej, skurwysyny! – krzyknął ostro Tanod, celując z kuszy do bandy. – Po co tu leziecie? Chcecie bełty między oczy?

– Potwory! Potwory wylazły z lasu! – zawył łysy. Gdyby miał włosy, pewnie wyrwałby je ze strachu.

– Zabiły chyba połowę naszych, idą tu ze wszystkich stron – jęknął inny, ściskając oburącz włócznię.

– Konie uciekły, jeźdźcy zrzuceni z siodeł, Enzalm walczył na piechotę z garstką ludzi, ale chyba marny jego los. Pomóżcie nam! – Łucznik w kapturze złożył błagalnie dłonie.

Lamentowali, przekrzykując jeden drugiego, ale Tanoda nie za bardzo obchodziły ich słowa.

– To dobrze, że wam się dobrały do dupy. Szybciej was zeżrą, to szybciej stąd wyjdziemy.

Jakieś dwieście metrów od fortyfikacji z ciemności dobiegło parę bolesnych wrzasków.

– Wpuście nas, kurwa! – rozdarł się jeden z buzdyganem i okrągłą tarczą. Niemal szlochał.

Tanod mruknął poirytowany, wycelował dokładniej, a palce dotknęły zimnego, długiego spustu. Na cel obrał okrytą kolczugą pierś jednego z żołnierzy, gdy rozległ się głos Gogana:

– Rzućcie broń i właźcie pod wozem.

Niedobitkowie błyskawicznie posłuchali nakazu. Odrzucili oręż, podbiegli do pojazdu i zaczęli czołgać się między jego kołami. Tanod popatrzył zdumiony na niewzruszoną twarz dowódcy. Gdy pierwsi żołdacy wpełzali do zamku, warknął do nich:

– Bądźcie lepiej wdzięczni za tę łaskę. Jak spróbujecie czego głupiego, to tak was urządzimy, że będziecie błagali te potwory o ochronę przed nami!

Księżyc znów skrył się za chmurami i nic nie było widać dalej niż na kilka metrów. Jeszcze czterech wojowników czekało na wejście za bramę, gdy runęły na nich dwa głazy. Kamienie zmiażdżyły ich torsy i głowy. Jeden Merotańczyk wył w agonii – skała przygniotła mu nogi. Gogan posłał mu w szyję bełt, by zakończyć jego mękę.

Kiedy srebrna tarcza znów się ukazała, w jej świetle około siedemdziesięciu metrów od wejścia do twierdzy ludzie zobaczyli trzy potężne figury. Jedna z nich uniosła w masywne łapy kolejny głaz i już miała nim cisnąć, kiedy szczęknęły kusze i dziewięć bełtów ze świstem wbiło się w szeroką, niekształtną twarz i pierś. Stworzenie rycząc z bólu, zakryło się grubym ramieniem i zataczając, padło na plecy, wijąc się w cierpieniu. Po kilku chwilach znieruchomiało. Drugie szybko podniosło pocisk i rzuciło nim z całej siły w jedną z baszt. Nad głową Renara rozległ się łoskot. Skulił się, a jego hełm zasypały odłamki cegieł. Z prawej strony przedniej części budynku ziała szeroka wyrwa.

Niszczyciele szybko posłali następną salwę w paskudny łeb. Stwór w porę osłonił się ręką, jednak trafienia powodowały ostry ból, niczym żądła szerszeni. Cofnął się skulony, trzeci także zrobił kilka kroków do tyłu. Naredyjczycy wystrzelili po raz trzeci, czwarty i piąty, aż przepędzili te dwa monstra. Nie mieli jednak powodu do świętowania – licznie zbliżały się kolejne, większe i mniejsze kształty. Zamkowi zagrażała nowa, potworna siła.

Im więcej potworów nadciągało, tym ostrzał Niszczycieli stawał się coraz mniej skupiony na konkretnych celach. Gogan gromkimi krzykami wydawał komendy, które docierały do wszystkich żołnierzy. Łatwo mogli celować w zwaliste kształty, lecz gdy ich przybywało, po krótkim czasie koordynacja zawiodła. Każdy najemnik wypuszczał więc bełty wedle własnego uznania jak przy odpieraniu szturmu mas zwykłego wojska.

W mury trafiało coraz więcej głazów, niektóre z nich spadały na plac, zabijając kilku Sentarczyków. Ci biegali wkoło spanikowani, krzycząc ze strachu. Konie zaczęły szaleć, dziko wierzgając. Naredyjskie pociski skutecznie spowalniały natarcie, jednak trolle i ogry nieustannie posuwały się naprzód. Gogan opuścił bramę. Uspokoił nieco ludzi Bamtrana i rozkazał im zablokować wozami wejście do fortecy. Woźnice i słudzy kupca w pośpiechu pchali pojazdy i ustawiali je równolegle do tunelu i obok siebie. Nim pierwsze stwory doczłapały do fortyfikacji, znaczną część placu między bramą a donżonem zastawiało dziewięć powozów.

Renar i Klind posłali bełty w czerep trolla, który przechodził niemal tuż pod ich pozycją. Stwór zginął od razu. W stronę dwóch kuszników znowu coś poszybowało. Padli na mur, a nad ich głowami przeleciał podłużny kształt. Klind zerknął w stronę dziedzińca i zobaczył kłodę drewna, która zaryła w miękkiej ziemi i uderzyła w jeden z wozów.

– Renar, uszczypnij mnie, to musi być jakiś zły sen – sapnął.

Ten nie odpowiedział. Dygoczącą ręką pociągał dźwignię i kładł bełty na łoże kuszy. Celował, strzelał, chował się z powrotem za blankę i powtarzał czynność. Oczy, czasami błyskające spod ronda, zdradzały lęk, ale twarz pozostawała zacięta.

– Rozwalą wóz w przejściu. Zaraz do niego podejdą – rzucił i obejrzał się, jakby w nadziei, że zobaczy jakiś znak. – Powinniśmy wycofać się do donżonu. Troll nie przeciśnie się przez wejście do niego.

U stóp twierdzy już kotłowało się od istnej menażerii pokracznych stworzeń. Tanod i jego towarzysze w pierwszym wozie przestali strzelać. Mierzyli do strasznego zgrupowania, czekając, aż to w końcu rzuci się do ataku.

W końcu zza obu wież niespełna piętnaście metrów od nich wystąpiły dwa trolle. Jeden trzymał oburącz smukły pień drzewa, drugi dzierżył w łapach duże kamienie. Wszystkie te przedmioty poszybowały jednocześnie w stronę Niszczycieli. Skulili się, a wozem zatrzęsło, jakby uderzyły w niego rozpędzone byki. Deski burty pękły z głośnym trzaskiem, prysnęły drzazgi.

– Odwrót! Odwrót do siedziby głównej! – Z tyłu dobiegał głos kapitana.

Czterej Naredyjczycy poderwali się, wycelowali, pociągnęli za spusty i ruszyli jeden za drugim na plac zamkowy, sadząc w pośpiechu po pojazdach. Renar i Klind zarzucili kusze na plecy i zbiegli po gruzowisku, pędząc do kolejnej i ostatniej linii obrony. Wokół panował obłęd: ludzie krzyczeli w przerażeniu, pchając się do budynku, konie coraz głośniej rżały, trolle z łoskotem rozwalały wozy zagradzające im drogę, a spragnione krwi drapieżniki przeciskały się energicznie między nimi, jakby miały zdechnąć, jeśli zaraz nie zatopiłyby kłów w ludzkim ciele.

Kusznicy biegli ile sił, kilku z nich już znalazło się za odrzwiami donżona. Renar był w połowie drogi, gdy usłyszał nad głową trzepot jakichś wielkich skrzydeł. Nie zdążył nawet spojrzeć do góry, gdy poderwały go z ziemi czarne, zakrzywione szpony. Krzyknął. Klind, będący z przodu, obrócił się i zaklął ze zgrozy, sięgając po kuszę. Naredyjczyk znajdował się kilka metrów nad ziemią. Coś obróciło go ku sobie, a na widok tego twarz żołnierza pobladła jak u nieboszczyka. W szarej księżycowej poświacie zobaczył górujący nad nim szkaradny, wykrzywiony w dzikiej złości pysk o szerokim, płaskim nosie i wyszczerzonych, krzywych zębach. W wyłupiastych ślepiach jarzyła się prymitywna agresja. Widok ten przeraził Renara jeszcze bardziej, niż wilkoszczur, który ubiegłej nocy skoczył ku niemu z ciemności. Oba stwory wyglądały odrażająco i cuchnęły niemożebnie, lecz w tym latającym monstrum najemnik dostrzegł zwyrodniałe podobieństwo do człowieka – jakby jakaś przewrotna siła zadrwiła z boskiego stworzenia, czyniąc z niego wynaturzoną parodię.

Hakowate pazury zaciskały się mocno nad biodrami, lecz brygantyna nie pozwalała zranić noszącego ją żołnierza. Latający potwór rozdziawił paszczę, charcząc wstrętnie, i spróbował zacisnąć szczękę na gardle ofiary. Kusznik szybko pochylił głowę i oślinione zęby natrafiły na stal hełmu. Istota przekrzywiła szyję w prawo i ponowiła atak, lecz wojownik osłonił się karwaszem. Dobył puginału, zamachnął się i wbił wąskie ostrze w bark monstrum. Z szarej, chropowatej skóry trysnęła czarna krew. Ugodzony stwór zaskowyczał, a Naredyjczyk dźgał dalej. Gniew oraz instynkt przetrwania przezwyciężyły strach i wlały dodatkową siłę w twarde jak z żelaza mięśnie Niszczyciela. Na cielsku bestii pojawiały się kolejne rany, jednak ta nie luzowała uścisku. W końcu stal zagłębiła się w oku, a powietrze nad dziedzińcem przeszył rozdzierający krzyk.

Łopot błoniastych skrzydeł osłabł i Renar poczuł grunt pod nogami. Kolejny raz pchnął sztyletem, tym razem w wąską pierś i zdołał wyrwać się z objęć koszmarnych łapsk. Stwór złapał się na moment za krwawiący oczodół i skoczył z rozcapierzonymi szponami ku żołnierzowi. W tej chwili w jego bok trafił bełt z kuszy Klinda. Człekopodobne ciało zgięło się, a gardło wypuściło kolejny skrzekliwy dźwięk, powtórzony, gdy między łopatkami zanurzyła się strzała Bospena.

Renar schował sztylet, wyciągnął tasak i natarł na skrzydlatą grozę. Zaciskając obie dłonie na rękojeści, chlasnął z rozmachem od góry z ukosa, a na torsie wroga pojawiła się długa szrama. Niszczyciel zamachnął się i ciął poziomo znowu z prawej, rozpruwając krtań, z której obficie wytrysnęła posoka. Odpychający kształt padł u stóp dyszącego przez zaciśnięte zęby kusznika. Najemnik brutalnie kopnął truchło, a grymas na jego twarzy łączył trwogę z dziką furią.

Zbrojni unieśli wzrok i zobaczyli krążące nad dziedzińcem kolejne fruwające sylwetki. Chwytały spanikowanych Sentarczyków i rozrywały ich skórę, łapczywie wydzierając spod niej mięso. Trolle i ogry niemal już przedarły się przez blokady z wozów. Renar i Klind puścili się pędem do wejścia. Niemal potykając się o kamienne stopnie, znaleźli się w mętnie oświetlonym pochodniami wnętrzu donżona. Po nich wbiegło jeszcze kilku mężczyzn, a na samym końcu Bospen, cały czas szyjący z łuku do atakujących. Ktoś pociągnął za dźwignię w ścianie i ku zdziwieniu wszystkich mechanizm zadziałał. Żelazna krata ze zgrzytem zsunęła się i oddzieliła obrońców od nieludzkiej hordy. Poczuli się bezpiecznie, ale krew w nich zastygła, gdy ich uszu dobiegło rozpaczliwe rżenie koni. Wilkoszczury dopadły nieszczęsne zwierzęta, z których tylko kilka zdołało w oszołomieniu uciec z kaźni na placu, by w bramie zostać zabitymi przez większe potwory.

Do odrzwi podszedł ogr. Ustępował trollowi wielkością, chociaż nadal był znacznie roślejszy niż człowiek. Skórę miał jaśniejszą, porośniętą rzadko czarnymi kudłami. Duża głowa przypominała jajo. Toporne rysy potęgowały tępy wyraz twarzy, a długie, żółte zęby dodawały jej dzikiego, zwierzęcego charakteru. Złapał szerokimi dłońmi za kratę, lecz zaraz na palce spadły ciosy halabard.

Napastnik z rykiem niezdarnie odskoczył, następnie w mgnieniu oka z jego gardła sterczały trzy bełty, a on legł nieżywy. Atakujący zatrzymali się. Po dłuższej chwili zza ich szeregów wyszło kilka trolli z pniami i jeden z nich zaczął łomotać w zamknięte wejście. Ostrzeliwany przez kuszników i łuczników, zmienił się niedługo z innym, którego następnie zastąpił kolejny. Tarany tłukły z łoskotem, jednak opuszczona brama twardo znosiła okropne wstrząsy. Za nią w korytarzu i w sąsiadujących z nim po obu stronach komnatach oświetlonych kilkoma pochodniami tłoczyło się kilkudziesięciu ludzi: niecałe dwie dziesiątki Sentarczyków z początkowej liczby czterdziestu trzech, dziewięciu Naredyjczyków, jeden Lanomdczyk i dziesięciu ocalałych Merotańczyków.

– Kończy nam się amunicja – zauważył Tanod. Nie zabraliśmy naszych rzeczy.

– Nic nie przepadło – odparł Gogan – kiedy Sentarczycy ustawiali wozy, by zablokować wejście, kilku z nich wniosło tutaj skrzynię z bełtami i wasze worki.

Niszczyciele odetchnęli z ulgą, zwłaszcza Renar, który bał się, że bezpowrotnie utracił swój dziennik i kalejdoskop. Nie przywiązywał zbytniej wagi do złota, ale spisywane wspomnienia i prezent z dzieciństwa miały dla niego wielką wartość. Naredyjczycy zaopatrzyli się w bełty i wznowili ostrzał. Stali dwójkami tuż za metalową osłoną i przystawiali strzemiona kusz niemal do samych jej dziur. Podobnie jak w kontrmarszu po wypuszczeniu pocisku, pierwsza para szła na tył, a jej miejsce zajmowała następna.

– Kapitanie, wątpię, że jesteśmy tu bezpieczni na długo – odezwał się nerwowo Bamtran. – Krata w końcu pęknie, a nam skończą się strzały.

– Odrzwia są dość wąskie, a ściany grube – stwierdził Gogan, nie przerywając naciągania cięciwy. – Troll tu nie wejdzie, a ogr ledwo się przeciśnie. Mamy dużo włóczni i halabard, więc obrona będzie łatwa.

– Jednak chyba warto byłoby mieć coś w zanadrzu. Moi ludzie odgruzowali przejście do lochów. Znalazłem zamkową księgę i odczytałem w niej, że w podziemiach znajduje się tunel ewakuacyjny prowadzący jakąś milę na południowy wschód. Może warto by to sprawdzić?

Gogan spojrzał na niego uważnie.

– To może być niebezpieczne, nie wiadomo, co tam nas czeka. Na razie stwory nie mają jak tutaj wejść.

Szalony zgiełk walki ciągnął się kolejną godzinę. Przy stopniach prowadzących do donżona leżały dwa trollowe ścierwa i kilka ogrowych. Dalej dziedziniec zalegały trupy wilkoszczurów i paru skrzydlatych istot. Wszystkie były naszpikowane bełtami i zastygłe w powykrzywianych pozach. Ku coraz większemu niepokojowi oblężonych bestii ciągle przybywało i nie wyglądało na to, że zamierzają się wycofać. Obrona jednak trwała nieugięta, a bełty i strzały wciąż raniły atakujących.

Szturm nie ustępował, gdy w pewnym momencie stworzenia umilkły i cofnęły się niemal pod samą bramę zamku. Zdumieni ludzie wpatrywali się we wrogów, jednak ci stali, jakby czegoś wyczekując. Wtem z daleka dobiegł przeciągły, gardłowy ryk. Naredyjczycy, Sentarczycy i Merotańczycy znieruchomieli. Charkliwy bulgot zabrzmiał znowu, tym razem jeszcze donośniej. Towarzyszyło mu odległe, powoli narastające dudnienie ziemi. Coś wielkiego kierowało się w stronę Lobandu. Z każdym wstrząsem groza gęstniała, a przerażenie stawało się jeszcze bardziej dogłębne.

– Kurwa, nie – szepnął Renar. Dyszał płytko i świszcząco.

– Co to za nowe diabelstwo? – zawołał Bamtran. – Teraz już chyba nie mamy wyjścia. Cokolwiek nadciąga, będzie zbyt dużym wyzwaniem nawet dla was, kapitanie!

Gogan milczał w zadumie. Po chwili skinął głową i odezwał się głośno:

– Tanod, Renar, Klind. Udajcie się za panem Bamtranem do wejścia do lochów i sprawdźcie, czy są bezpieczne. Jeżeli nie ma w nich nic groźnego, wróćcie i rozpoczniemy odwrót. Więzienie Lobandu ma tunel do ucieczek.

Kupiec poprowadził trzech Niszczycieli w głąb siedziby. Po dwunastu metrach skręcili w prawo, potem w lewo, następnie znów w prawo schodami w dół. Każdy z czwórki ludzi niósł pochodnię, rozświetlając obskurną, zdewastowaną przez czas salę. Na jej drugim końcu ział smolistą czernią prostokątny otwór. Po obu jego stronach wznosiły się zwały popękanych cegieł.

– To tutaj – wskazał Bamtran.

Kusznicy popatrzyli po sobie. Tanod otworzył usta, chcąc się odezwać, lecz został pchnięty i niemal przewrócony na brudną podłogę. Renara i Klinda również potrącono. Popatrzyli niespokojnie za siebie i dostrzegli Merotańczyków.

– Przepraszamy, nie chcieliśmy – wysapał łysy żołdak, cały blady jak pergamin i trzęsący się od stóp do głów. Reszta jego rodaków nie mogła poszczycić się lepszym stanem. – Musimy się stąd wydostać, puśćcie nas przodem.

Zrobił krok naprzód, na co Tanod przystawił mu sztylet do wydatnego brzucha.

– Dokąd to, kurwa – syknął. – Siedźcie na dupach, pókim dobry, my mamy to sprawdzić.

– Właśnie, dostaliśmy rozkaz, i to my mamy zbadać lochy, czy nic się tam nie czai, dopiero wtedy reszta będzie mogła ruszyć – przytaknął Klind.

– Proszę, dzwony, Niszczyciele, musicie nas puścić. Tu idzie coś strasznego!

Renar zlustrował twarze swoich dawnych nieprzyjaciół. Na każdej z nich królował zupełny strach, ale w oczach tliła się dzika desperacja. Pomyślał, że jeszcze kilka odmów, a tych dziesięciu mężczyzn rzuci się na nich w swoim obłąkaniu i powali ich samą masą.

– Niech idą – rzucił. Tanod i Klind popatrzyli na niego z konsternacją.

– O czym ty pierdolisz, kurwa – warknął Tanod.

– Nie jesteśmy za nich odpowiedzialni. Wpuściliśmy ich, to pozwólmy im odejść. Potraktujmy ich jako taki zwiad dla zwiadu. No pewno nie zaszkodzi. No dalej, won,

Klind zrozumiał zamysł kolegi i skinął głową. Tanod powoli odsunął ostrze.

– Dziękujemy! Już nas nie ma! – krzyknęli chórem Merotańczycy i puścili się na oślep ścieżką pośrodku rumowiska.

– Co ty odjebałeś, Renar – spytał Tanod.

– Już powiedziałem. Chciałbyś walczyć z nimi wszystkimi? Zabilibyśmy może z pięciu, ale reszta by nas przygwoździła. Lepiej dać im wolną rękę, to żadna strata.

– Jak zawsze podwijasz ogon – parsknął Tanod. Renar zmarszczył czoło.

– Spierdalaj, ja przynajmniej potrafię chociaż trochę myśleć, wsiurze.

– Dość! – przerwał im Klind. – Mamy rozkaz do wykonania.

Dwaj Naredyjczycy wyciągnęli tasaki, a Tanod oddał pochodnię Bamtranowi, zdjął z pleców kuszę i ustawił się za kolegami. Renar uśmiechnął się ironicznie.

– Cóż za odwaga – zadrwił.

– Mam z nas najszybszy refleks i najcelniejsze oko, ślimaku.

Usłyszeli kroki, a po chwili w wejściu do komnaty ukazał się Bospen. Pomarańczowy odblask płomieni rozjaśniał brodatą twarz.

– Słyszałem, co powiedział wam dowódca i pomyślałem, że wam pomogę – oznajmił. – Zapytałem go, czy mogę do was dołączyć i się zgodził.

– Jasne, czemu nie – odparł miło Klind. – Przyda się doświadczony łowca.

– Co się stało z tymi Merotańczykami? Biegli tu, jakby ich batami smagano.

– Gnoje puścili się przodem, tak byli posrani ze strachu – parsknął Tanod.

Bamtran cofnął się i z przejętą miną powiedział:

– Powodzenia, żołnierze, z bogiem!

Zbrojni zeszli do lochów. Zaduch i wilgoć zdawały się obmacywać ich całych. Idąc, mijali kolejne przygnębiające cele, których kraty w większości leżały na ziemi lub zwisały z pordzewiałych zawiasów. Ludzkie szczątki – szkielety w zgniłych, przeżartych szczurami i robactwem łachmanach walały się dookoła.

Kusznicy i łowca kroczyli z wolna i niepewnie. Czuli się, jakby zstąpili do otchłannego grobowca liczącego całe wieki złowrogiej historii. Żaden się nie odzywał. Szli w nerwowym skupieniu, wpatrując się w przód i rozglądając na boki. Niektóre kości były połamane i rozrzucone – uciekający Merotańczycy musieli je rozdeptać.

Nagle daleko znad przeciwka doszły ich przeraźliwe krzyki. Stanęli osłupiali. Wrzaski nie brzmiały jak ryki potworów. Po chwili wszystkie umilkły.

– Kurwa, co to było – spytał drżącym głosem Tanod.

– Pewnie ci żołdacy coś spotkali – mruknął cicho Klind.

Renar wychylił się i wysunął głowę

– Wbiegli gdzieś nieostrożnie, nawet nic nie widząc – rzekł.

– To co, wracamy i mówimy o tym Goganowi? – Tanod oddychał coraz płycej i szybciej.

– O czym? – Renar spojrzał na niego. – Wiemy, że jest tam niebezpiecznie, ale musimy to dokładnie sprawdzić. Coś nieznanego idzie na zamek. Idziemy dalej. Może tamci wpadli w jakąś dziurę.

– Albo napadł ich duch czy inne przekleństwo. – Tanod przełknął głośno ślinę.

– Mnie też się to nie podoba, nie wiemy, co tam dokładnie jest – mówił Renar. – Musimy się dowiedzieć. Jeśli zawrócimy teraz, możemy poprowadzić całą resztę ku zgubie.

– Chciałbym stąd pójść – podjął Klind – ale Renar ma rację. Jeżeli sprowadzimy tu wszystkich, to wszyscy mogą zginąć. Nie będziemy wiedzieli, ku czemu dokładnie zmierzamy. Powinniśmy zabezpieczyć przejście, a przynajmniej zrobić dokładniejsze rozpoznanie.

Tanod powoli wciągnął i wypuścił nosem powietrze.

– No dobra – rzekł ciężko.

– Dziwnie się czuję, gdy jesteś taki zlękniony – powiedział Renar z nikłym uśmiechem.

– Dobra, zamknij się już. Ten nagle nieustraszonym przewodnikiem się zrobił.

– A ten struchlałą owieczką…

– Co powiedziałeś, gnoju?

– To, że jesteś odważny i mocny, ale tylko wtedy, gdy nie musisz iść do ciemnego miejsca, gdzie nie wiadomo, co w nim czyha. Tak samo było, kiedy walczyliśmy z golemami. Robisz z siebie chojraka, a nie jesteś lepszy ode mnie.

Grymas złości przebiegł po twarzy Tanoda.

– Zaraz zrobię ci z pyska galaretę.

– Dość, kurwa, przestańcie albo obiję wam mordy – warknął zniecierpliwiony Klind.

– Dobra, naprzód. – Renar przestąpił z nogi na nogę. – Lepiej ze strachem iść teraz wgłąb, niż potem tu wrócić i znowu się bać, a do tego czuć się winnym, że prowadzi się ludzi ku nieznanemu. Bospenie, masz jakieś wskazówki?

– Musimy być bardzo ostrożni i wydawać jak najcichsze dźwięki – odparł tamten.

– Właśnie wywróciłeś mi świat do góry nogami.

Renar uniósł pochodnię i ruszył, a Klind szedł obok niego. Tanod posuwał się za dwójką kolegów, mierząc z kuszy w kłębiącą się przed nimi ciemność, mając u boku myśliwego z łukiem w lewej dłoni i palcami prawej ze strzałą na cięciwie. Po prawie pięćdziesięciu metrach zatrzymali się u wejścia do jakiejś obszernej komnaty. Weszli powoli. Ich stopy wyczuły, że dość nierówna, kamienna podłoga zmieniła się w ziemny grunt. Zagłębiali się w smolistą czerń, nie mogąc dostrzec ani po prawej, ani po lewej żadnych cel. Renar mniemał, że ściany nie znajdują się zbyt daleko, jednak pomieszczenie przytłaczało i osaczało żołnierzy swoim brakiem widocznych granic. Czuli się obserwowani przez nieżyczliwe i ciekawskie oczy.

Zwiadowcy zobaczyli leżące plecami ku górze ciało w kolczudze, a obok niego kilka następnych zwłok. Rozpoznali w zastygłych w przerażeniu twarzach Merotańczyków. Z każdej piersi zionęła krwawa dziura, a krew plamiła zbroje i wszystko dookoła. Zdjął ich strach. Omietli pełnym grozy wzrokiem efekt rzezi, która rozegrała się błyskawicznie i to zaledwie kilka chwil wcześniej. Serca łomotały tak mocno, jakby chciały połamać żebra i rozerwać skórę. Kusznicy zieli, obraz przed oczami jakby falował i się zniekształcał, a kolana odmawiały posłuszeństwa.

– Kurwa – sapnął półgłosem Renar – to ponad nas.

– Boże, co tu się stało. – Klind obracał się ciągle, jakby coś lada moment miało skoczyć na niego od tyłu. – Co mamy robić?

– Jak to, co – wymamrotał Tanod – wykurwiać. Musimy ostrzec Gogana. Kurwa, jesteśmy w pułapce!

Starszy i znacznie bardziej doświadczony surowością życia Bospen nie tracił nad sobą panowania, ale ten upiorny widok również jego sparaliżował na dłuższą chwilę.

Zataczając się, przesiąknięci lękiem młodzi żołnierze zawrócili w kierunku, z którego przyszli. Nie postawili nawet czterech kroków, gdy z ciemności wyłoniła się sylwetka wiekowego starca. Cała trójka aż podskoczyła, wydając dziki wrzask. Bospen, stojąc za nimi, stłumił krzyk, ale jego wejrzenie emanowało trwogą. Siwa, krzaczasta broda obcego człowieka sięgała po pas, z głowy spływały długie, przerzedzone włosy takiego samego koloru. Czoło zdobił złoty diadem z zielonym kamieniem. Ubranie, zniszczone i brudne, dało się rozpoznać jako niegdyś wytworny kaftan i szykowne spodnie. To i całkowicie przeorana zmarszczkami zapadnięta twarz kreowały wizerunek nieboszczyka spoczywającego od dziesięcioleci w trumnie, jednak oczy wcale nie były martwe. Wręcz przeciwnie, roziskrzone ciekawością i przebiegłością wierciły zdębiałych przybyszy. Wzrok osobliwej postaci zatrzymał się na skórzanych pasach żołnierzy, a dokładnie na ich klamrach w kształcie trupiej czaszki.

– Niszczyciele… – rzekł z wolna zamyślonym, suchym głosem. – Hm, słyszałem o nich niegdyś. Ich broń i zbroje ponoć są… Może być ciężko…

Kusznicy milczeli, zupełnie odjęło im mowę.

– Ci głupcy spadli mi jak dar z niebios – ciągnął tamten. – Magiczna pułapka zastawiona dawno temu w końcu spełniła swoje zadanie. Odzyskałem siły do poruszania się – skończył i zapadła martwa cisza, zakłócana tylko głuchym odgłosem ciężkich kroków gdzieś daleko na powierzchni. Chude, sine wargi wykrzywiły się w uśmiechu, obnażając spróchniałe pozostałości zębów. – Nareszcie jakaś zbłąkana banda zawitała do tego zamku. Wielu ich, a od czasu mojego uwięzienia niczyja noga tu nie stanęła. Moje leśne sługi zapędziły ich w kozi róg. Największy z nich nadciąga i niebawem zakończy ich męki.

– Kt… kto to jest? – niemal bezgłośnie szepnął Tanod, po chwili schylając głowę, napotkawszy okropne spojrzenie.

– To chyba dawny władca tego miejsca, który zwariował – wyjąkał cicho Renar. Zaciskał kurczowo dłoń na rękojeści tasaka skierowanego sztychem w stronę obcego człowieka. Chciał zaatakować, wbić ostrze w brzuch tak mocno, żeby wyszło plecami, ale strach powstrzymywał każdy jego ruch.

– Władca! – uniósł drwiący głos tamten. – To ciało tego głupca, ale jego ducha w nim nie ma. Ci wszyscy naiwni prostacy dali się nabrać. W porę mogłem zmienić ciało na to. Teraz przyda się nowe naczynie, młodsze, silniejsze, w pełni sprawne. – Znowu przyjrzał się Naredyjczykom i po chwili odezwał się do Renara. – Wezmę twoje, wielkoludzie.

Uniósł sękate ręce i począł wymawiać słowa języka zupełnie nieznanego Niszczycielom i Bospenowi:

– Tid vardgramer urtalhrakl, gnemo gnaib!

Tanod wycelował z biodra i nacisnął spust. Krótki, metaliczny dźwięk rozszedł się echem po niewidocznych ścianach. Broń z ogromną mocą posłała bełt prosto w sam środek wychudzonego tułowia. Wstrząs wytrącił z równowagi wroga, który padł na wznak.

Wojownicy przez dłuższą chwilę nadal nie mogli się poruszyć. W końcu Klind podszedł z wolna do leżącego, w którego oczach nie tliły się już złośliwe płomyki, i przestąpił nad nim. Tanod kopnął wściekle wątłe truchło.

– A masz, skurwysynu – warknął nienawistnie. – Nikt nigdy mnie tak nie przestraszył. Teraz jest bezpiecznie, prawda?

– Chyba tak – rzekł słabo Renar. – Droga powinna być już czysta, chodźmy szybko do reszty. Coś dudni coraz bliżej. – Na odchodne on także wymierzył kopniaka zabitemu czarownikowi.

Opuścili truchtem usłaną trupami komnatę i ponownie znaleźli się między żelaznymi kratami lochów. Renar biegł ostatni, nie mogąc nadążyć za kompanami. Czuł, że coś go spowalnia, jakiś wewnętrzny balast pojawił się w nim i obciążał nogi, którymi przebierał słabiej z każdą chwilą.

– Nie stawiaj oporu, a nie będziesz długo cierpiał – odezwał się głos w jego głowie.

Żołnierza przeszyła zgroza, potknął się i runął na leżący pośrodku korytarza szkielet. Nie mógł się podnieść. Zrzucił kapalin i złapał oburącz głowę, wijąc się z przerażenia i pętany obcą wolą. Nie potrafił wydać dźwięku, poza cichymi stęknięciami. Światła Tanoda i Klinda migotały już z daleka. Bospen obejrzał się przez ramię, powiedział coś dwóm najemnikom i podbiegł do Renara. Schylił się nad nim stroskany.

– Wszystko w porządku, przyjacielu? – spytał. – Wstawaj, pomogę ci.

Ujął chłopaka pod ramę, postawił na równe nogi i zaczął go prowadzić, gdy ten wyrwał się i zamaszyście uderzył Bospena w czoło. Cios opancerzonym w ćwiekowany karwasz przedramieniem zamroczył myśliwego. Naredyjczyk chwycił go za długie, ciemne włosy i przyparł do ściany. Łowca patrzył na niego z trwożnym niezrozumieniem, po chwili czując zimne ukłucie w boku. Spojrzał w dół i zobaczył wbijający się w niego puginał. Ręka miała pchnąć ostrze głębiej, kiedy jakby pod wpływem jakiegoś nagłego impulsu cofnęła się, a sztylet wypadł z niej na podłogę. Renar znowu się przewrócił, a Bospen z zamkniętymi powiekami powoli osunął się na ziemię.

– Powiedziałem, żebyś się nie opierał, żołdaku – przemówił znowu złowrogi głos. – Transfer duszy udał się w ostatniej chwili. Teraz wszystko się uda. Dobrze, że mogę czytać w twoim umyśle i poznać twoją pamięć, to bardzo ułatwi zadanie. Muszę tylko cię poskromić. Już miałem wykończyć tego obdartusa.

– Precz ze mnie, demonie! – krzyknął w myślach Renar. Znajdował się u granicy szaleństwa, ale nadal tliła się w nim ponura determinacja. Usiadł i spróbował wstać, leż bezskutecznie.

– Lubisz bujać w obłokach i dowiadywać się o dawnych dziejach. Nigdy nie spotkałem takiego żołnierza. Nawet umiesz czytać! – Głos umilkł i rozległ się znowu. – Poznałeś tych nieudaczników z Bractwa Słońca, ale niewiele ci to pomoże, pogromco golemów – zaśmiał się szyderczo. – Nie jestem demonem, chłopcze. Nie chcę być niewdzięczny i brać twoich wspomnień za nic, dlatego pokażę ci trochę urywków z mojej jaźni.

Renarowi zamknęły się oczy. Nie znajdował się już w lochu, ale w innym ciemnym miejscu. Jakieś nieznane źródło rzucało światło na płaski i gładki grunt w promieniu kilku metrów od człowieka, a dalej we wszystkie strony rozpościerały się bezkresne, bezczasowe przestrzenie. Zobaczył jak przez mgłę czarny ołtarz otoczony gęstym kręgiem świerków, a w górze rozgwieżdżone niebo i powoli żeglujące po nim smoliste chmury. Chwilę później stół otoczyli ludzie w długich, szarych szatach z zaciągniętymi na głowy kapturami. Tak jak szybko się pojawili, tak samo zniknęli i na kamiennej powierzchni Naredyjczyk ujrzał ciemne plamy odbijające księżycowe światło. Ta sama sekwencja pokazywała mu się wiele razy, ale zawsze w nieco innym otoczeniu. Zmieniały się drzewa, położenie księżyca, kształt chmur, które czasami zasłaniały całe niebo, a nieraz w ogóle ich nie było. Za każdym razem jednak pojawiał się kanciasty stół i zakapturzone postacie, spośród których kilka prowadziło szamoczące się ofiary. Następnie krew na ołtarzu i zakrwawione sztylet i kielich. To wszystko pod nocnym firmamentem.

Obraz się zmienił i chłopak ujrzał w mroku zarys jakiegoś ogromnego stworzenia. Nie mógł dostrzec w nim żadnych szczegółów, jednak biła od niego wielka siła, starość i groza. Zdawało mu się, że monstrum sunie pochylone na dwóch nogach, włócząc grubym i długim ogonem. Znów pojawiły się plugawe obrzędy. Kultyści wznosili ręce, a niektóre z nich nie wyglądały na ludzkie – okryte łuską miały po trzy długie palce zakończone grubymi pazurami. Renar wolał nie myśleć, jakie ciała skrywają się pod rytualnymi ubraniami. Zszokowany przypomniał sobie, że widział całkiem niedawno miejsce podobne do tych mu ukazywanych.

– Nie jest to obcy dla ciebie widok, żołdaku. – Obecność wrogiej świadomości umacniała się z każdą sekundą. – Jesteśmy w całym Lerokanesie, niedługo nasze modły będą odprawiane już nie tylko w głębi lasów i na pustkowiach. Czas ostatecznego zaćmienia nadchodzi, powraca miecz chcących zemsty!

Wola Renara nieustannie słabła. Opierał się, ale nie potrafił znaleźć żadnego punktu zaczepienia poza instynktem przetrwania i gniewem. Ten jednak stawał się coraz słabszy od wzrastającej paniki.

– Lada chwila zniszczę i wchłonę twoją duszę, a potem, jednego po drugim, wyrżnę wszystkich twoich kompanów. Najpierw dobiję tego, który chciał cię wesprzeć.

Po tych słowach Naredyjczyk przestał się szamotać. W jego serce wlewał się nowy rodzaj wściekłości. Posępna determinacja wzbierała na sile. Nadął wargi, zacisnął zęby i warknął dziko:

– Pierdoli mnie, co nadchodzi i powraca. Won ze mnie, psie!

Dusza maga zaatakowała ponownie, lecz teraz jej szturm napotkał wysoki mur zawziętości, za którym obrońca zbierał rozsypane myśli. Przypominał sobie wszystko, czego dowiedział się w klasztorze na temat okultyzmu i ezoterycznych kultów. Sięgał pamięcią do rozmów z przedstawicielem Bractwa Słońca, którego spotkał jakiś czas temu. Analizował, co powiedział mu Gogan o historii Lobandu. Magowie, sekta, rytuały, duchy, magia. O czym to… – Tak! Opanowanie – krzyknął w głowie. Tak jak tonący człowiek na pewno się utopi, gdy będzie wierzgał na wszystkie strony, tak duch wykorzystuje strach i roztargnienie, by przejąć czyjeś ciało. Renar co prawda nie umiał pływać, nawet nigdy się nie topił, jednak błyskawicznie zrozumiał, o co chodzi.

Ciało znieruchomiało, dusza milczała. Za ścianą coraz mniej ludzki głos rzucał kolejne bluźniercze przekleństwa. Niszczyciel oparł się o nią i w spokoju zaczął się modlić:

Najwyższy Stwórco, Ojcze człowieka,

Obrońco Fanarosu, Pasterzu Ludzkości,

Słyszcie prośbę śmiertelnika.

Ratujcie duszę, bo jego istnienie zanika,

Zło wypalcie, ciemność rozświetlcie,

Ja będę robił to, gdy zło znów nadejdzie,

Pomóżcie mi, błagam, boże i pielgrzymie,

Bom teraz jest słaby, lecz mój płomień z wami nie zginie.

Retolaon! Idoraf!

Byt za murem zawył jak dźgnięty rozgrzanym do czerwoności prętem.

– Ah! Ty cholerny żołdaku, pożałujesz! – ryknął z furią. Chłopak słyszał i czuł, jak kolejne słowa upiór wypowiadał z rosnącą frustracją. – Te żałosne modły tylko wydłużą twoje męki. Zaraz poznasz prawdziwą rozpacz i cierpienie. Zrozumiesz, co to znaczy przeciwstawić się Munkrosowi Nieśmiertelnemu, szczeniaku!

Renar roześmiał się szyderczo.

– Kim ty jesteś, pasożycie, żeby rzucać mi takie groźby? – warknął rozgniewany. – Przypomniałem sobie, jak walczyć z takimi śmieciami. Zaraz to ty zdechniesz, a ja przetrwam silniejszy i dopilnuję, żeby reszta twojego zasranego kultu skwierczała na stosach! Nie jestem jakimś pierwszym lepszym żołdakiem. Nazywam się Renar Deyter, Niszczyciel z Naredii. Przepadnij.

– Nie, nie możesz tak po prostu mnie obra…

– Retolaon! Idoraf!

Munkros okropnie zaskowyczał, skręcając się z bólu. Renar wstał, obrócił się twarzą do ściany i wymierzył potężny cios. Cegły poleciały, kilka z nich wyrżnęło w intruza, który padł jak długi. Niszczyciel stanął nad nim, podskoczył i w mgnieniu oka gruba podeszwa wylądowała na zdumionej twarzy, czyniąc z niej krwawą miazgę. Dusza maga zadrżała i zniknęła.

Żołnierz otworzył oczy, lecz nic nie widział. Pochodnia zgasła. Słysząc zbliżające się głosy i rumor za nimi, usiłował wstać, ale czuł się dogłębnie wycieńczony. Organizm odmówił posłuszeństwa i umysł zapadł w mrok.

Odzyskał przytomność, trzymany przez dwóch ludzi. Słyszał spieszne kroki wielu par nóg. Jakiś stłumiony grzmot dobiegał z oddali. Uniósł głowę.

– Klind, Ta… Tanod, to wy – sapnął niemal bezgłośnie.

– Renar się ocknął! – zawołał żywo Klind. Wszyscy Naredyjczycy obrócili się ku niemu z ciekawością i ulgą. – Nie usłyszeliśmy, jak upadłeś, ale Bospen po ciebie pobiegł. Co się z wami stało?

– Klind, nie teraz, jest zbyt osłabiony – zwrócił uwagę Gogan. – Na razie po prostu go podtrzymujcie.

– O boże, Bospen! – rzucił z przejęciem Renar. – Mag próbował go zabić.

– A nie ty? – spytał Tanod. – Na podłodze leżał twój puginał i była na nim krew.

Renar zacisnął powieki i westchnął.

– To nie był Kroblerg, dawny pan Lobandu, tylko mag, który go omamił – rzekł Renar. – Przejął ciało władcy niedługo przed uwięzieniem. On nasłał na nas wilkoszczury, a potem wszystkie te potwory z lasów. Czarem wstąpił we mnie i chciał mną zawładnąć, ale przegrał. Kiedy uderzył wbrew mojej woli Bospena i zranił go stalą, zacząłem walczyć ze wszystkich sił.

– Jak? – Tanod spojrzał ku niemu płonącym z ciekawości wzrokiem.

– Pomodliłem się, a potem rozjebałem mu ryj – odparł Renar z nikłym uśmiechem. Po chwili jego twarz znowu przybrała strapiony wyraz. – Co z Bospenem? – spytał dociekliwie. – Żyje?

– Żyję, żyję – odezwał się słaby głos zza pleców kusznika. – Rana nie jest głęboka, ale tak walnąłeś mnie w łeb, że nadal widzę gwiazdy. – Bospen zaśmiał się słabo.

Renar spojrzał za siebie kątem oka. Na chwilę zobaczył Lanomdczyka również wleczonego przez dwóch mężczyzn. Zaraz odwrócił głowę.

– Przepraszam – rzekł. – Nie miałem nad sobą władzy.

– Rozumiem, to nie była twoja wina. Poza tym wyliżę się, nie takie rany mi zadawano.

– No, Renar, w takie kłopoty to tylko ty mógłbyś wpaść – rzucił Klind. – Najpierw wpadasz na jakiegoś dziwnego typa z jakiegoś bractwa, a potem napadają nas bestie i opętują cię duchy.

– Gdyby nie ten typ, nie rozmawialibyśmy teraz. Dobrze, że uważnie słuchałem, co mi wtedy opowiadał. Mag chciał was podstępnie wyrżnąć, podając się za mnie.

– No to chyba nie mógł wybrać dla siebie gorszego człowieka – mruknął Tanod. – Marudny z ciebie gnój, ale jednak wiesz co, jak i z czym.

– Dziękuję za słowa uznania, kolego.

– Mógł nie wybierać najwyższego z nas.

– Szczęście w nieszczęściu dobrze, że wybrał mnie. Wy nie wiedzielibyście, co zrobić.

– O, już się mądrzy.

– Sram, a nie się mądrzę, po prostu mówię, jak mogłoby być. Chociaż tobie też by się udało. Gdyby ten czarodziej wlazł do twojej głowy, zobaczyłby, jakiego bęcwała wybrał i sam by się zabił ze wstydu.

– Przezabawne, kurwa – prychnął Tanod. – Uważaj, bo zaraz tylko Klind będzie cię taszczył.

– Dobra, a co z wami? Działo się coś w zamku, czy po prostu poszliście po resztę i uciekliście?

– Mniej więcej – odparł Klind. – Kiedy wbiegliśmy na główny korytarz donżonu, coś wielkiego burzyło bramę zamkową. Księżyc znowu się schował i nikt tego czegoś dokładnie nie widział, ale prawie wszyscy dygotali ze strachu. Powiedzieliśmy kapitanowi, że droga jest czysta i szybko ruszyliśmy, tym szybciej, żeby ciebie i Bospena odnaleźć. Teraz jesteśmy bezpieczni? Mówiłeś, że ten czarownik napuszczał stwory.

– Chyba tak. Może się rozpierzchły, jak wataha wilkoszczurów, gdy zabiliśmy ich przywódcę. Być może wola tego czarodzieja nie była tak silna i bestie mogły uciec, gdy magia przestała działać, zwłaszcza że wiele ich ubiliśmy. Mam nadzieję, że trolle, ogry i inne gówno wróciło do lasów albo łazi zdezorientowane.

Naredyjczycy i Sentarczycy szli ciasną kolumną w wąskim tunelu. Wkrótce podłoże zaczęło się łagodnie wznosić i po kilkudziesięciu metrach wszyscy wyszli przez przegniłe, leżące niemal płasko drzwi. Wyglądało to tak, jakby jakieś zjawy wyłaniały się spomiędzy starego, rozłożystego dębu a masywnego głazu. Księżyc żeglował już nisko nad niegościnnym krajobrazem, nigdzie w pobliżu nie widziano ani nie słyszano nic podejrzanego. Renar zrezygnował z pomocy kompanów, odebrał od nich swój hełm i worek, a następnie powłóczył nogami do drzewa i oparł się o potężny pień, patrząc na północny zachód. Opuszczona forteca odcinała cię czarnymi konturami od powoli płowiejącego tła nocy. Zdało mu się, że wciąż wyczuwa dobiegające z coraz większej dali ciężkie stąpania. Przypomniał sobie wizje pokazywane przez Munkrosa i dreszcz po nim przebiegł.

Struchlali Mabninianie i niespokojni Niszczyciele ruszyli na północny wschód. Wkrótce nadszedł świt, a niedługo potem wynurzająca się zza horyzontu złotoczerwona tarcza przywitała ich chłodnym, surowym blaskiem, przebijającym spomiędzy chmur. Grube ich warstwy w końcu zostały rozproszone przez silny wiatr z południa. Widok wschodzącego słońca jak zawsze rozczulał Renara, a czyste w końcu przestworza nad jego głową potęgowały zachwyt.

Marsz trwał do wczesnego popołudnia, gdy wreszcie zostawiono za sobą lasy i osiągnięto cel. Ludzie odetchnęli z ulgą, widząc Mabnin, niczym obwarowaną wyspę bezpieczeństwa pośród fal zielonych wzgórz. Miasto i jego okolicę zalewało czyste, wiosenne światło. Wszyscy mieli wrażenie, jakby przedostali się z jednego świata do zupełnie innego. Z mrocznego, zimnego pustkowia, po którego lasach i dolinach snuły się straszne bestie, do słonecznej, przyjaznej krainy, gdzie cień nie zalegał. Z ruin przeklętego, oblężonego zamku, do spokojnego, nieskażonego złem miasta. Renar cieszył jak inni, ale jednocześnie martwił, że wzbierające ciemności mogą wkrótce dotknąć również tego obszaru. Bory i puszcze rozpościerały się zewsząd z oddali jak spokojne morze, które lada chwila mogło zmienić się nie do poznania, nasyłając niszczycielskie fale na świat, który nie wylizał się jeszcze z wcześniejszych ran.

 

21 kwietnia

Wreszcie dotarliśmy do Mabnina. Jest duży, ale widać, że kiedyś lepiej się tu żyło. Zmyłem z siebie i ze zbroi cały bród, a potem walnąłem się na łóżko. Co za ulga. O dziwo nie śniło mi się nic dziwnego ani strasznego. Wciąż myślę o tych lasach. Widać je z daleka. Gdyby tutejsi mieszczanie wiedzieli, co ich otacza, pewnie zabarykadowaliby się jak na wieść o nadciągającej armii. Może przeczuwają niebezpieczeństwo, ale nie wiem, czy wolą o nim nie myśleć, czy jeszcze nie uważają sytuacji za dostatecznie groźną. Dobrze, że to miejsce nie znajdowało się w granicach działania czarów tamtego maga. Trolle, ogry i reszta plugastwa pewnie są na razie zbyt niezgrane, żeby samemu podejmować ataki na umocnione miasta. Oby to na razie trwało wieczność.

 

Wygrałem, ale rośnie we mnie lęk, że to dopiero początek, po kolegach z oddziału widzę, że oni również zaczynają przeczuwać nadchodzące burze.

 

22 kwietnia

Dziś rano Bamtran ruszył z milicją kupiecką, by odzyskać pozostawione w zamku towary. Wrócił wieczorem. Wozy i skrzynie znaleźli roztrzaskane, brama ponoć stała się kupą gruzów, ale z dóbr nic nie ubyło. Dostaliśmy należną nam zapłatę. Na całym dziedzińcu cuchnęło od trupów trolli, ogrów i innych stworów.

 

23 kwietnia

Jutro wracamy na zachód. Dano nam konie i bardzo dobrze, chyba przecwałuję całe to pustkowie. Wzdraga mnie na samą myśl o tych lasach, które będziemy musieli mijać. Pewnie też zobaczymy ten cholerny zamek. Dziwne, obawiam się tego, co nadchodzi, a jednocześnie jakaś część mnie nie może się tego doczekać. Dałem słowo tamtemu magowi, że nie spocznę, póki nie przyczynię się do zniszczenia zamiarów jego sekty, a nie lubię rzucać słów na wiatr. To męczące i upierdliwe, ale nie zamierzam złamać danego słowa.

Koniec

Komentarze

Kokonerze, czy wiesz, że opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rozumiem w pełni. Pozdrawiam

Długie to, już właściwie minipowieść. I zaraz na początku trafiam na szczegółowy opis wyglądu bohaterów, ponad 2 tysiące znaków! Spasowałam.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka