Niemcy, rok 15…
Nad rozległą połacią nagich, bezlistnych drzew, kołyszących się i skrzypiących żałośnie przy gwałtownych podmuchach wiatru, niebo ciemniało w zastraszającym tempie. Wątła jasność chylącego się ku zachodowi słońca z trudem przenikała przez zwały nabrzmiałych deszczem chmur sunących spiesznie nad lasem. Zadarłszy głowę, Horst zmarszczył brew i także przyspieszył kroku, usiłując wyprzedzić nadciągający zmierzch.
Zdążał do młyna dobrze sobie znaną ścieżką, którą okoliczni chłopi zwykli wozić tam zboże na przemiał. Sucha trawa, wygnieciona kołami wozów, szeleściła głośno pod jego stopami. Droga dłużyła się chłopcu niemiłosiernie. Choć kroczył żwawo, łapczywie łykając chłodne jesienne powietrze i wydmuchując małe obłoczki pary, przypominająca tunel ścieżka, nad którą konary pobliskich drzew splatały się na kształt kościelnego sklepienia, wciąż nikła w oddali, a porozsiadane na gałęziach czarne ptactwo krakało szyderczo, jakby drwiąc z jego wysiłków. Jeszcze trochę i zapadnie zmrok.
Horst wiedział, co to oznacza. „Po chłopców, którzy są niegrzeczni i nie słuchają rodziców, przychodzi w nocy stara czarownica” – karcący głos matki, który słyszał zawsze, ilekroć coś zbroił lub wykazał się synowskim nieposłuszeństwem, rozbrzmiewał w jego głowie jak echo. Dotąd traktował te przestrogi z przymrużeniem oka, lecz to, co dziś zobaczył, sprawiło, że zaczął je brać poważniej. Nagle zapragnął być grzecznym chłopcem, a już na pewno nie miał ochoty zostać sam w lesie po zmierzchu.
Ojciec wysłał go tego ranka na targ do miasteczka, by sprzedał tam parę koźląt, pod groźbą kary przykazując mu wrócić przed zachodem słońca. Wywiązawszy się sprawnie z powierzonego mu zadania, mały młynarczyk, który rzadko miał okazję bywać tak daleko od domu, postanowił rozejrzeć się jeszcze po targowisku, zanim wyruszy w drogę powrotną.
Traf chciał, że przy jednym z kramów wdał się w rozmowę z dwoma nieco starszymi od siebie chłopcami z pobliskich wsi, rudowłosym Feliksem, synem drwala, i Szymonem, zwanym Krzywusem z powodu koślawych pleców. Wszyscy trzej bardzo przypadli sobie do serca i wkrótce gawędzili ze sobą jak starzy znajomi, w dalszą przechadzkę po jarmarcznym placu udali się więc razem. Długo krążyli pośród barwnych straganów, oglądając z zainteresowaniem wystawione przez kupców towary i podziwiając występy wędrownej trupy kuglarzy, a Krzywusowi udało się nawet, za pomocą równie celnego, co dyskretnego rzutu zgniłym jabłkiem, ukrócić wokalne popisy pewnego nieszczególnie utalentowanego pieśniarza, który w złości roztrzaskał swą lutnię o ścianę najbliższego domu. Żaden z nich dawno nie bawił się tak dobrze.
Gdy już mieli dość wrażeń, Feliks, który od jakiegoś czasu robił się coraz bardziej zamyślony i milczący, pociągnął nagle towarzyszy w boczny zaułek i szeptem zaproponował, by poszli z nim na wzgórza na zachód od miasta, w kierunku jego rodzinnej wioski, a pokaże im coś niezwykłego. Horst, pamiętając o ojcowskim przykazie, wzbraniał się od udziału w tym przedsięwzięciu, wiedział bowiem, że wracając do młyna musiałby znacznie nadłożyć drogi, koniec końców uległ jednak namowom swych nowych przyjaciół.
Wyszli zachodnią bramą, odprowadzani podejrzliwym spojrzeniem wspartego na halabardzie strażnika, patrzącego na trzech małych urwisów jak na umykających chyłkiem złodziejaszków. Syn drwala poprowadził ich gościńcem, z którego niebawem zboczyli, kierując się na przełaj przez ścierniska. Maszerowali w milczeniu, jeden za drugim, to pod górę, to w dół, pośród wycia wiatru i donośnego chrupania deptanych kikutów zżętego zboża. Gdy pole ustąpiło miejsca świerkowemu zagajnikowi porastającemu podnóże najbliższego wzniesienia, Feliks dał znać pozostałym, że są już blisko.
– To tutaj – powiedział, wskazując na piętrzący się przed nimi stok. – Za tym pagórkiem. Byłem tu dziś rano, w drodze na targ…
Niedługo trwało, a Szymon i Horst wdrapywali się już w ślad za kolegą na zbocze, pragnąc jak najszybciej ujrzeć to, co czekało na nich po drugiej stronie.
– Uważajcie pod nogi! – zagadkowym tonem przestrzegł ich rudzielec, który jako pierwszy stanął na szczycie. Towarzysze rychło do niego dołączyli, kierując swe spojrzenia w dół, gdzie i on zdążył utkwić oczy.
Ze wzgórza rozciągał się widok na płaską jak stół polanę, pośrodku której czerniał, szeroki na nieco ponad trzy łokcie i zamykający sobą obszar o średnicy co najmniej czterdziestu kroków, doskonale symetryczny pierścień spalonej na węgiel trawy. Ziemia wewnątrz dziwnego kręgu, i tylko wewnątrz niego, sprawiała wrażenie świeżo zaoranej i zdawała się parować niczym bagno.
Dobrą chwilę chłopcy spoglądali w zamyśleniu na szumiące pod nimi morze zeschłych traw, zastanawiając się, kto, jakim sposobem i, co najważniejsze, w jakim celu wykonał w nim ów tajemniczy rysunek.
Panującą ciszę ponownie przerwał Feliks.
– To pojawiło się tutaj przed paroma dniami – wyjaśnił, nie odrywając wzroku od czarnego pierścienia na polanie. – Słyszałem, jak ojciec z matką o tym gadali. Wcześniej stała tam stara, opuszczona chałupa, a teraz śladu po niej nie ma. No, nie całkiem opuszczona, bo drwale używali jej jeszcze czasem jako drewutni, a ostatnio zagnieździło się tam ponoć paru włóczęgów. Nie wiadomo, skąd się wzięli i co ich tu przywiodło, ale dopóki siedzieli cicho, kur nie kradli po zagrodach i nie myśleli brać się za łupienie kupców na gościńcu, mało kogo to obchodziło. A teraz nie ma ani chałupy, ani onych przybłędów, zginęli, przepadli, jakby ich ziemia pochłonęła. I tylko to kółko zostało…
– Ja chyba wiem, co to jest – odezwał się nagle Krzywus. – To się nazywa czarci krąg. Babcia mi mówiła, że tak wyglądają miejsca, w których czarownice odprawiały nocą swoje wstrętne gusła.
Horst poczuł, jak cierpnie mu skóra na karku. Oczyma wyobraźni ujrzał bladą, zmęczoną twarz matki, jej drobne, wąskie usta, poruszające się w rytm słów, które od ciągłego powtarzania tak mocno wyryły mu się w pamięci.
Czarownica. Wiedźma z lasu. Straszak na krnąbrnych synów i córki. Sposób, do jakiego uciekali się oszczędzający rózgi rodzice, chcąc utrzymać w ryzach co bardziej niesfornych urwipołciów i nauczyć ich posłuchu. Jako czcza groźba, przeważnie nieskuteczny. Młynarczyk nie zliczyłby, ile razy słyszał te matczyne przestrogi, niezmiennie puszczając je mimo uszu. Aż wreszcie zobaczył ów bezbożny znak wypalony w trawie, widomy dowód działalności strasznego i tajemniczego zła, i po raz pierwszy zaczął się bać.
– Hexenring? A więc tutaj był sabat czarownic? Ładna historia! – odparł Feliks, drapiąc się po rudej czuprynie. – One… te wiedźmy, znaczy się… latają na miotłach i ożogach, czy tak? A w nocy muszą chyba jakoś oświetlać sobie drogę? – dodał po chwili nieco ciszej, przyciągając zaciekawione spojrzenia pozostałych. Nie czekając odpowiedzi, wyjaśnił pospiesznie: – Bo jest u nas we wsi jeden szewc starowina, co spać nie może, i on mówi, że dwie noce temu widział na niebie dziwne światło. Leciało z zachodu na wschód, zatrzymało się mniej więcej tutaj, nad tą polaną, rozbłysło jaśniej i zgasło.
– Spadająca gwiazda? – zasugerował bez przekonania Szymon.
Syn drwala pokręcił energicznie głową.
– Spadająca gwiazda to jest taka smużka, co się pojawia i zaraz znika, a to było dłużej widoczne i wcale nie spadało, tylko pruło jak strzała prosto na wschód. Tak przynajmniej gada szewc. Po prawdzie, mało kto chciał mu wierzyć, bo chłop stary, trochę już niedowidzi, a piwo żłopie jak źródlaną wodę, ale tak mi się zdaje, że coś w tym musi być…
Horst przełknął z wysiłkiem ślinę.
– Myślicie, że to światło… – przemówił piskliwym szeptem – to coś na niebie… to była czarownica?
Odpowiedział mu jedynie głośny, rozwlekły jęk wzmagającego się wiatru.
Chłopiec nigdy nie miał, rzecz jasna, wątpliwości, że wiedźmy istnieją. Wierzył w nie, tak jak wierzył w Boga i Matkę Najświętszą, w anioły i diabły. Wiedział, że są ludzie – w szczególności kobiety, jako obdarzone pośledniejszym rozumem i przez to bardziej skłonne ulegać pokusom – którzy w zamian za możliwość uprawiania bluźnierczej magii zaprzedają duszę Szatanowi i na różne sposoby szkodzą swoim bliźnim. Oskarżano czarownice o zabieranie mleka krowom, niszczenie zbiorów, zsyłanie chorób oraz wiele innych, równie niecnych występków, z całą pewnością było więc czego się lękać, a jedyny powód, dla którego Horst nie zaprzątał sobie dotąd głowy wiedźmimi sprawkami, stanowiła szczęśliwa okoliczność, że jego rodzinne strony wydawały się pozostawać nietknięte plagą czarostwa. Dopóki czarownice były daleko, nie przerażały go bardziej niż groźni Maurowie z krzywymi szablami czy zamorskie plemię psiogłowców. Teraz wszystko się zmieniło.
O, gdyby jeszcze mógł powiedzieć o sobie, że jest grzecznym chłopcem! Niestety, uczyniwszy pospieszny rachunek sumienia, boleśnie przekonał się, że rodzice mieli rację – hultaj był z niego i nicpoń, jakich mało. Nigdy jeszcze nie uświadamiał sobie tego tak dobitnie, jak teraz, gdy jego grzeszki mogły ściągnąć mu na kark czarownicę, gotową wytoczyć z niego krew na nocnym sabacie, siłom nieczystym na ofiarę. Bo że taki właśnie los spotkał włóczęgów, którzy zajęli opuszczoną chałupę na polanie, jawiło mu się jako więcej niż pewne. Co, jeśli miał być następny?
„Spodobałaby się diabłu taka ofiara!” – pomyślał ze zgrozą, pomstując w duchu na swoje lenistwo i swawolę, przez które matka nieraz roniła gorzkie łzy, a ojciec dławił się ze złości. Ale od dziś będzie inaczej. Od dziś będzie dobrym dzieckiem, grzecznym, posłusznym i pracowitym…
Wtem trącił coś czubkiem trzewika i w mig zrozumiał, dlaczego syn drwala kazał im uważać, gdzie stawiają stopy.
Zesztywniały, z rozpostartymi szeroko skrzydełkami i wyciągniętymi nóżkami, leżał w trawie martwy wróbel. Nieopodal młynarczyk dostrzegł jeszcze jednego. I kolejnego. Cały stok upstrzony był mrowiem małych ciemnych kształtów, a wytężając wzrok można było dostrzec ich znacznie więcej w dole, rozsypanych bezładnie wokół czarciego koła. Mrużąc oczy, Horst przekonał się, że nie wszystko to były wróble. Z niewyjaśnionych przyczyn pomarło w tym miejscu ptactwo należące do wielu różnych gatunków, a także, o czym nie omieszkał wspomnieć mu Feliks, inna drobna zwierzyna.
– Poprzednim razem schodziłem niżej, prawie pod sam krąg, to i myszę widziałem, i wiewiórkę – powiedział rudzielec, siląc się na swobodny ton. – Wszystko zdechnięte, nie wiadomo od czego.
Horst domyślał się, od czego, i gotów był iść o zakład, że jego towarzysze również.
Na szczycie wzgórza zapanowało przejmujące zimno. Wiatr przybierał na sile, ogołacając drzewa z resztek zeschłych liści, których tabuny wirowały dookoła w szalonym tańcu. Chłopiec zadrżał i wcisnął głowę w ramiona, zasępiony i nieswój, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że oto cała przyroda kipi gniewem Bożym na bluźniercze praktyki, które się tu odbywały.
Coraz trudniej mu było skupić na czymkolwiek rozbiegane spojrzenie. Czarny pierścień, martwe ptaki, gnące się do ziemi drzewa, wszystko to budziło w nim lęk i przemożne pragnienie ucieczki. Nieważne dokąd, byle daleko, jak najdalej od tego przeklętego miejsca, które – czuł to wyraźnie, czuł całym sobą – tchnęło aurą zła, śmierci i rozkładu. Dlaczego w ogóle dał się namówić, żeby tu przyjść? Co za diabeł podkusił go do tego?
– Wynośmy się stąd – mruknął na tyle donośnie, by być usłyszanym pomimo wycia wichru.
Szymon i Feliks obrócili ku niemu głowy, mrugając gwałtownie, jakby nagle ocknęli się ze snu.
– Wynośmy się stąd! – powtórzył głośniej, tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nie dbał o to, co sobie pomyślą o nim jego nowi przyjaciele. Mogli go nazwać strachajłą, mogli się z niego natrząsać, ale on nie zostanie tutaj ani chwili dłużej.
O dziwo, obaj przytaknęli mu w milczeniu. Nie bez pewnej satysfakcji zauważył, że oni także miny mieli nietęgie.
Wszyscy trzej pospiesznie opuścili wzgórze, w tyle pozostawiając dowody wiedźmiej działalności. Na gościńcu pożegnali się z rudowłosym Feliksem, Krzywus zaś odprowadził Horsta aż do rozstajnych dróg, lecz dalej, niestety, młynarczyk musiał udać się w pojedynkę, sam na sam ze świeżym wspomnieniem, które teraz tak nieznośnie podsycało wyobraźnię. Maszerując niekończącą się ścieżką przez ciemniejący las, chłopiec rozglądał się trwożliwie dookoła, w każdej plamie cienia gotów widzieć przyczajoną czarownicę. O każdy mijany przez niego pień skrobały czarne, szponiaste pazury, a tajemnicze szelesty, szepty i pomruki, dobiegające jego uszu, gdy wyjący wiatr przycichał, brzmiały jak rzucane z poduszczenia diabła przekleństwo.
„Po chłopców, którzy są niegrzeczni…”
Mimo usilnych starań nie był w stanie wyrzucić z pamięci tych słów, dotkliwie przypominających mu, jak bardzo jego strach był uzasadniony. Poprzysiągł sobie wprawdzie, że się zmieni, ale mocne postanowienie poprawy nie wystarczyło, by poczuł się bezpiecznie. Choćby nie wiem jak szczere, będzie ono zresztą nic niewarte, jeśli ten, który je powziął, nie wypełni ojcowskiego polecenia i nie wróci do domu, zanim zajdzie słońce. Horst wiedział, że musi się spieszyć.
Gdzieś za jego plecami głośno trzasnęła złamana gałąź, krzyknęły spłoszone wrony. Chłopiec zbladł, zaciął usta i puścił się biegiem, jakby go ścigał cały legion czarownic. Gnał na złamanie karku, nie patrząc przed siebie, aż wreszcie, ku swej niewypowiedzianej radości, usłyszał znajomy plusk wody i cichy terkot poruszanego przez nią młyńskiego koła. Choć słońce zdążyło tymczasem schować się za widnokręgiem i napierający zewsząd mrok zgęstniał raptownie, bezpieczna przystań była tuż-tuż.
Od strony wyłaniającej się z ciemności jasnej bryły młyna jak strzała pędził mu na spotkanie wierny Bastian. Uszczęśliwiony Horst przykucnął i pochwycił mocno w ramiona mały, kudłaty kształt. Gdy tylko poczuł na twarzy mokry psi język, wszystkie lęki natychmiast prysły, odeszły precz.
– No, upiekło ci się! – zagrzmiało nagle gdzieś z góry. – Zdążyłeś!
Na szeroko rozstawionych nogach stał nad nim młynarz, potężny, barczysty mężczyzna, którego twarz, oświetlona nikłym blaskiem świecy, wykrzywiała się teraz w ponurym grymasie. W drugiej ręce trzymał sękaty kij, najwyraźniej jednak nie zamierzał posłużyć się nim do ukarania Horsta. Chłopca wcale to nie zdziwiło – mimo groźnej powierzchowności i gwałtownego niekiedy usposobienia jego ojciec był człowiekiem gołębiego serca i kochał syna nad życie, widząc go z powrotem całym i zdrowym z pewnością przymknąłby więc oko i na większe spóźnienie. Ale młynarczyk nie ucieszył się zbytnio, że uniknął kary. Chętnie przyjąłby cięgi, które słusznie mu się należały, gdyby tylko tyle groziło mu za nieposłuszeństwo.
– Gdzieś ty był, gałganie? – warknął młynarz, wciąż patrząc na niego spode łba.
– Z przyjaciółmi – bąknął w odpowiedzi chłopiec, zdecydowany nie wspominać ani słowem o wiedźmach i czarcim kręgu.
– Z przyjaciółmi! A ojciec i matka to co, już się nie liczą? My tu odchodziliśmy od zmysłów!
Dawny Horst niechybnie sięgnąłby po tłumaczenia i wykręty, ale nowy, skruszony, zdołał wydusić z siebie tylko jedno słowo:
– Przepraszam.
Zza pleców zdumionego tą odmianą mężczyzny jak duch wychynęła wątła postać jego żony. Jej białe policzki świeciły się od zaschniętych łez.
– Nicponiu! Kiedyś doigrasz się, zobaczysz – powiedziała cicho. Horst wcisnął głowę w ramiona. – Po chłopców, którzy są niegrzeczni i nie słuchają rodziców, przychodzi w nocy stara czarownica!
Młynarczyk zadrżał i jeszcze bardziej skulił się w sobie. Słowa te, dotąd przez niego lekceważone, dziś sprawiały mu niemal fizyczny ból.
– Przepraszam – powtórzył ze wzrokiem wbitym w ziemię, głosem zniżonym prawie do szeptu.
Jego rodzice spojrzeli po sobie zdziwieni. Nie mieli jednak czasu roztrząsać, kto też podmienił im syna, z chmur zaczęły bowiem spadać pierwsze ciężkie, zimne krople i wszyscy troje, wraz z towarzyszącym im wiernym czworonogiem, czym prędzej schronili się we młynie.
Horst oddał ojcu zarobione pieniądze, zjadł posłusznie miskę ciepłej strawy i udał się na spoczynek do swojej izdebki na piętrze. Upadłszy na łóżko, długo leżał bez ruchu w absolutnych ciemnościach, wsłuchany w hulający za oknem wiatr i monotonny szmer jesiennego deszczu. Lękał się, że nie zaśnie tej nocy, lecz wrażenia całego dnia w końcu zrobiły swoje. Śniły mu się martwe wróble, w których oczach widać było zachmurzone niebo.
Ze snu wyrwały go dobiegające zza ściany podniesione, rozgorączkowane głosy młynarza i jego żony. W pierwszej chwili pomyślał, że jego rodzice kłócą się, od czasu do czasu dochodziło bowiem pomiędzy nimi do sprzeczek i awantur, nigdy jednak nie miały one miejsca w środku nocy, a to, co go tak nieoczekiwanie zbudziło, nie brzmiało bynajmniej jak ciskane w gniewie klątwy i pogróżki. Wydawało mu się, że słyszy tłumione okrzyki przestrachu; krzyczała matka, ojciec zaś usilnie starał się ją uspokoić. Wtem krzyknął i on, rozległo się głuche łupnięcie, jakby coś ciężkiego runęło na podłogę, i głosy raptownie umilkły.
Młynarczyk wstrzymał oddech, nasłuchując w zaległej ciszy, mąconej jedynie pluskiem padającego wciąż rzęsistego deszczu oraz rozbrzmiewającym po kątach chrobotaniem mysich pazurków. Niedługo trwało, a złowił uchem coś jeszcze – odległy, jednostajny dźwięk, bardzo osobliwy i niepodobny do niczego, co znał. Tajemniczy odgłos, dochodzący jak gdyby gdzieś z góry, wyraźnie wzmagał się, a w miarę jak przybierał na sile, łóżko i pozostałe stojące w izbie sprzęty zaczęły delikatnie drżeć. Horst odnosił wrażenie, że cały młyn dygocze lekko, pojękując drewnianymi ścianami.
Ze zdumieniem spostrzegł, że przez szparę pod drzwiami przesącza się do pokoju jaskrawe białe światło. Na widok mrocznego cienia sunącego wolno przez rozlewającą się po podłodze jasność poczuł, jak włos jeży mu się na karku. Ktoś chodził po korytarzu, i nie było to żadne z jego rodziców. Ów ktoś, kimkolwiek był, stąpał lekko, niemal bezszelestnie, jakby skradał się w niecnych zamiarach. Rabusie? A może…
„Kiedyś doigrasz się, zobaczysz. Po chłopców, którzy są niegrzeczni…”
Horst przełknął z wysiłkiem ślinę, z najwyższym trudem zmuszając się do zachowania zimnej krwi. Jeśli we młynie rzeczywiście znajdowali się nieproszeni goście, jego życie było w niebezpieczeństwie. Musiał działać, i to prędko.
Chciał wstać, lecz ku swemu przerażeniu stwierdził, że nie jest w stanie się poruszyć. Choć żadne więzy nie krępowały jego ciała, nagle i niespodziewanie odmówiło mu ono posłuszeństwa. Ręce i nogi stały się ciężkie jak z ołowiu, podobnie jak głowa, przy każdym rozpaczliwym szarpnięciu szyją zapadająca się głębiej i głębiej w poduszkę.
„To czary! – przemknęło mu przez myśl. – Wiedźmia sztuczka!”.
Nie, to nie mogła być prawda. Ciągle jeszcze śnił. To tylko zły sen, koszmar, z którego lada chwila się obudzi.
Wytężając wszystkie mięśnie, ogarnięty panicznym lękiem rzucił się kilka razy na łóżku jak ryba wyjęta z wody, zanim opadł z sił i na dobre zastygł w bezruchu. Pozostało mu jedynie przewracać bezradnie oczyma, z bijącym sercem oczekując tego, co miało się wydarzyć.
„Byłem dziś grzeczny! Naprawdę byłem! Ojciec mówił przecież, że wróciłem na czas. Nie zrobiłem nic złego. Nie ja cisnąłem jabłkiem w lutnistę…”
Wędrujący cień przystanął przed jego pokojem. Młynarczyk gwałtownie wciągnął powietrze.
Drzwi otworzyły się z hukiem i w czworokątnej plamie światła zamajaczyła czarna postać.
Horst miał ochotę krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Głos uwiązł mu w gardle, jakby ścisnęły go za szyję czyjeś niewidzialne palce.
Od progu sunęła ku niemu niespiesznie stara czarownica. Była mała i przeraźliwie chuda, z nieproporcjonalnie wielką głową, kołyszącą się lekko na boki w rytm miarowego człapania. Jak na strachu na wróble wisiała na tej groteskowej sylwetce spowijająca ją szczelnie luźna, powłóczysta szata, rodzaj habitu czy opończy.
„Byłem grzeczny! Byłem grzeczny! Byłem…” – powtarzał w myślach chłopiec, zdawał sobie jednak sprawę, że lista jego grzechów była długa, zbyt długa, by jeden dzień mógł przekreślić je wszystkie. Skrucha przyszła za późno. Oszalały z rozpaczy i zgrozy, raz jeszcze sprężył się cały w swych niewidocznych pętach, bezskutecznie próbując przezwyciężyć obezwładniający go czar.
Wiedźma nic sobie nie robiła z tych zmagań. Zbliżała się wolno, lecz nieubłaganie i niebawem stała już obok łóżka, pochylając się nad Horstem w milczeniu. Gdy wreszcie odważył się podnieść na nią strwożone spojrzenie, jego usta ponownie złożyły się do niemego krzyku, wyglądająca spod kaptura mała, trójkątna, pomarszczona twarz przypominała bowiem bardziej oblicze samego diabła niż najszpetniejszego choćby człowieka. Brakowało w niej warg oraz nosa, zamiast którego był tylko ledwie zarysowany wzgórek z dwiema wąskimi szparami nozdrzy, ale największe wrażenie robiły oczy, a raczej ślepia – pozbawione źrenic, czarne i wyłupiaste jak u pszczoły.
Spod fałd opończy wynurzyło się kościste, zakończone pająkowatą dłonią ramię. Horst wzdrygnął się z obrzydzeniem, gdy należący do tej odrażającej istoty długi, sękaty palec musnął jego policzek.
Czarownica niespodziewanie cofnęła rękę i uniosła głowę, jakby dostrzegłszy coś w zalegających pod sufitem ciemnościach. W tym samym momencie młyn zadrżał w posadach i solidny dębowy strop z ogłuszającym łoskotem rozprysnął się na tysiące kawałków. Chłopiec zacisnął powieki w oczekiwaniu na śmierć pod sypiącymi się odłamkami drewna, lecz ta nie nadchodziła. Nie poczuł też na twarzy ani kropli deszczu, pokój zalała za to fala światła, od którego nagle zrobiło się jasno jak w dzień.
Wysoko w górze, ponad pozbawionym dachu młynem, wisiał ogromny stwór, przesłaniający sobą rozległą połać nocnego nieba. Czymkolwiek był – smokiem, bestią z piekła rodem, świetlistym demonem powołanym do życia dzięki bezbożnej magii – miał kształt olbrzymiego, połyskującego metalicznie talerza, mrugającego szeregiem rozmieszczonych na obwodzie różnobarwnych oczu. Pośrodku tkwiło jedno wielkie oko, źródło owej zimnej, rażącej jasności, poprzednio wdzierającej się jedynie przez drzwi, teraz wszechobecnej i po stokroć intensywniejszej. Schwytane w słup nieziemskiego blasku potrzaskane belki powały, fragmenty ścian, domowe sprzęty, a nawet zwierzęta, których żałosne gdakanie i meczenie dolatywało uszu chłopca, zaczynały krążyć w powietrzu na podobieństwo tańczących z wiatrem jesiennych liści i unosić się coraz wyżej, stopniowo rozpływając się w bieli.
„Ojcze nasz, któryś jest w niebie – rozbrzmiały w głowie młynarczyka słowa modlitwy – święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje…”
Serce podeszło mu do gardła, gdy na jego oczach, skowycząc rozpaczliwie, pomknął w górę stary, dobry Bastian. Wątłe, pokryte skołtunioną sierścią ciałko skręcało się w powietrzu w szalonych piruetach.
„…bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi…”
W ślad za biedną psiną wnet poszybowali jego ojciec i matka. Widział ich, a oni odwzajemniali jego pełne zgrozy spojrzenie, lecz żadne nie mogło zrobić nic, by zapobiec porwaniu. Krzyczeli do niego, krzyczeli co sił w płucach, on nie był w stanie im odpowiedzieć. Och, gdyby to było możliwe, wolałby ich zresztą nie słyszeć – nawet w takiej chwili, brutalnie uprowadzani w nieznane, bezwładni niczym marionetki z wędrownego teatrzyku, który około Bożego Narodzenia zawsze zjawiał się w miasteczku, na ustach mieli bowiem jedno imię. Jego imię.
Dwie duże łzy ściekły mu po twarzy na poduszkę.
„Co oni zawinili? To o mnie przecież chodzi! To ja byłem niegrzeczny, to po mnie przyszła czarownica…”
Jakby słysząc jego myśli, wiedźma rozciągnęła pozbawione warg usta w czymś na kształt wstrętnego, bezlitosnego uśmiechu i wykonała nieznaczny ruch chudą ręką.
Niewidzialna siła gwałtownie poderwała chłopca z łóżka. Jak nocny motyl pędził bezwolnie ku światłu, przyciągany przez ogromne oko, aż oślepiająca jasność otuliła go niby grzebalne płótno.
***
Gdy nazajutrz wczesnym rankiem kmieć z jednej z pobliskich wiosek udał się ze zbożem do młyna, na miejscu czekała go nieprzyjemna niespodzianka. Zbudzony z drzemki na koźle nerwowym parskaniem swego gniadosza, w pierwszym odruchu pomyślał, że zmylił drogę, jednak mądra szkapa znała ją równie dobrze, jak jej pan. Nie mogło być mowy o pomyłce.
„Dalibóg, czyżbym za dużo wczoraj wypił?” – zaniepokoił się chłop, bo choć raz po raz przecierał z niedowierzaniem zaspane oczy, w znajomej scenerii wciąż czegoś brakowało.
Oszołomiony tym, co zobaczył, zeskoczył ociężale z wozu i ruszył w kierunku szemrzącego strumienia, nie zauważając w szarzyźnie wstającego świtu martwych wron, których truchełka spoczywały gdzieniegdzie pośród zeschłych liści. Obszedł dookoła polanę, rozglądając się bezradnie na wszystkie strony, wreszcie przystanął i z zakłopotaniem podrapał się w głowę, nie rozumiejąc z tego nic a nic. Tam, gdzie jeszcze wczoraj stał młyn, rozlewała się parująca kałuża błota, obwiedziona szerokim pierścieniem czarnej, zwęglonej trawy.