- Opowiadanie: Fasoletti - Inwazja brzeszczotorękich wyjadaczy płodów (MASAKRA 2010)

Inwazja brzeszczotorękich wyjadaczy płodów (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Inwazja brzeszczotorękich wyjadaczy płodów (MASAKRA 2010)

Opowiadanie napisane ku czci TROMY, najgorszej wytwórni filmowej na świecie.

I

Drzwi gabinetu zarządcy Elektrowni Atomowej w Ciepłodole otwarły się z hukiem. Do pomieszczenia wparował jeden z pracowników. Mężczyzna dygotał na całym ciele, a po twarzy spływały mu wielkie krople potu.

– Szefie, kurwa, mamy problem!

– Co się dzieje Kowalski? – zapytał flegmatycznie siedzący za biurkiem dyrektor.

– Rdzeń siódmy się przegrzewa! Nie wiemy co robić, jak tak dalej pójdzie, to w najlepszym wypadku dojdzie do wycieku i skażenia całej okolicy!

– Spokojnie, człowieku, odcięliście zasilanie?

– Jasne, że odcięliśmy! Ale nic to nie dało, bo temperatura rośnie w ekspresowym tempie! Musiały się spierdolić układy chłodzenia i chuj wie co jeszcze! Jeśli czegoś nie wymyślimy, może być kiepsko!

Jakby dla potwierdzenia tych słów w całym obiekcie rozległ się dźwięk syreny alarmowej. Ludzie biegali po korytarzach jak szaleni, szukając drogi ucieczki.

– Wyciek! Wyciek! – wrzeszczał ktoś panicznym głosem.

Kowalski spojrzał na przełożonego, siąknął parę razy, po czym plunął mu w twarz olbrzymią, zieloną flegmą.

– Zawsze byłeś kutasem! – krzyknął i uczynił na piersi znak krzyża.

– Co ty… – zaczął zarządca, ale nie dane mu było skończyć.

Potężna eksplozja wstrząsnęła okolicą, a po elektrowni i pobliskiej wsi została tylko ogromna dziura w ziemi oraz pchana podmuchami wiatru chmura radioaktywnego pyłu.

 

II

– Powiedzcie ładnie „Dzień dobry” panom robotnikom – nakazała delikatnym głosem pani Ania, wychowawczyni klasy specjalnej ze szkoły dla upośledzonych umysłowo w Troxie.

Grupka niedorozwiniętych dzieci tępym wzrokiem spojrzała na stojącą przed nimi grupkę fachowców, wycinających na specjalnych maszynach brzeszczoty. Mężczyźni zaczęli szeptać coś między sobą i po chwili wypchnęli na przód grubawego, niezbyt rozgarniętego kolegę.

– Eee, ten, no, jestem Mietek – zaczął nieśmiało przymusowy ochotnik – i dzisiaj oprowadzę was po naszej fabryce. Może ktoś z was wie co to jest brzeszczot i do czego służy?

– Cipa! Jeb się! – krzyknęła niespodziewanie jedna z dziewczynek.

Pan Mietek spojrzał na nią wytrzeszczonymi oczyma i rozdziawił usta.

– Przepraszam, ona ma zespół Touretta – skwitowała szybko pani Ania. – Krysiu, postaraj się opanować – dodała spoglądając groźnie w kierunku podopiecznej.

- No więc tego, no, to kto mi powie co to jest ten brzeszczot?

Mały Jasio nieśmiało podniósł rączkę i przechylił w bok ogromną głowę, wypełnioną nadmierną ilością płynów.

– O, i mamy chętnego. – Mietek uśmiechnął się z przymusem. – Słucham zatem.

Z ust chłopca pociekła strużka śliny. Widać było, że mówienie sprawia mu trudność.

– B… b… biały? – wybełkotał w końcu.

– Yyyy… Nie zupełnie młodzieńcze, ale byłeś blisko. Tak więc, jeśli chodzi o brzeszczoty… O kurwa!!!

– Panie! Coś pan! Tu dzieci są! – krzyknęła zgorszona wychowawczyni.

Ale pana Mietka już koło niej nie było. Razem z resztą pracowników wziął nogi za pas i popędził jak szalony w kierunku wyjścia z ogromnej hali. Zszokowana kobieta spojrzała przez ramię i zaniemówiła. Za oknem widać było ogromny, atomowy grzyb wznoszący się pod samo niebo, a w stronę kompleksu pędziła gnana wiatrem chmura fosforyzującego pyłu.

– Dzieci, uciekajcie! Szybko! – wrzasnęła kobieta, ale na próżno.

Cała gromadka rozpierzchła się po kątach, łapiąc wcześniej za leżące wszędzie brzeszczoty. Gdy radioaktywny obłok wypełnił budynek osiadając na ludziach i sprzętach, powietrze przeszył straszliwy skowyt kilkunastu gardeł. Na ciałach uczniów poczęły wyrastać ogromne bąble, a wyciekająca z nich gęsta, szarobrunatna maź pokryła posadzkę. Wszyscy wymiotowali krwią oraz wnętrznościami, tarzali się po ziemi, zostawiając na niej skrawki poparzonej skóry lub biegali na oślep uderzając o najrozmaitsze urządzenia. Po chwili jęki ucichły, a w wypełnionej toksycznym oparem hali pozostały tylko maleńkie trupy, na zawsze stopione ze ściskanymi w dłoniach brzeszczotami.

 

III

Trójka postaci ubranych w kombinezony antyradiacyjne wkroczyła do fabryki. Smugi światła z halogenowych latarek przecinały zalegający na hali gęsty mrok.

– Macie coś? – spytała brzuchata ratowniczka.

– Nic, kompletnie. A ponoć miała tu być jakaś wycieczka ze szkoły specjalnej – odpowiedział jej potężny mężczyzna. – Swoją drogą to ciebie Helka posrało. Jesteś w siódmym miesiącu ciąży, a łazisz po skażonych obiektach jak gdyby nigdy nic. Szef ci na to pozwolił?

– Zapomniałeś, że to ja tu jestem szefem? – mrugnęła do kolegi porozumiewawczo. – Czytałam gdzieś, że takie nieznaczne dawki promieniowania wzmacniają układ immunologiczny dziecka. Zresztą, najwyżej będzie miało dodatkowe oko. Tego nigdy za wiele. Rozdzielmy się, ja idę na wschód, ty na zachód, a Pietrek niech zbada tamto pomieszczenie. – Wskazała palcem na jedne z drzwi, po czym ruszyła w swoim kierunku.

Gdy uszła około trzydziestu metrów, za ogromną maszyną spostrzegła coś jakby ludzką postać przemykającą we mgle. Wzdrygnęła się, ale ruszyła w tamtą stronę.

– Pewnie kot, albo coś… – mruknęła pod nosem, kładąc to na karb przemęczenia.

Skręciła za winkiel i znów to ujrzała. Tym razem z całą pewnością mogła stwierdzić, że było podobne bardziej do człowieka niż kota. Stworzenie zniknęło w niewielkim pokoiku, najprawdopodobniej biurze brygadzisty. Helka powoli, krok za kroczkiem posuwała się do przodu. Mówiła sobie, że to dobrze jeśli ktoś przeżył i że nie ma powodu do obaw, ale pomimo tego serce waliło jej jak szalone. Stopą delikatnie pchnęła uchylone drzwi i wkroczyła do klitki. Panowały tutaj kompletne ciemności, ale dostrzegła zarys stolika i stojącej na nim postaci. Skierowała promień latarki na tajemniczą sylwetkę i zamarła. Stała przed nią mała dziewczynka, której twarz była potwornie zdeformowana i pokryta ropiejącymi ranami. Różowa, przypalona sukienka okrywała filigranowe ciałko i w jakiś upiorny sposób kontrastowała ze ściskanym w dłoni, przerdzewiałym brzeszczotem.

– Co tu robisz maleńka? – zapytała ratowniczka, gdy nieco doszła do siebie

– Kurwa! Cipa! – wrzasnęła okaleczona istotka, zeskoczyła ze stolika, podbiegła do Helki i przejechała jej piłką po ścięgnie Achillesa.

Małe, stalowe ząbki przecięły kombinezon oraz tkankę i kobieta z krzykiem upadła na ziemię. Jedyne o czym w tej chwili myślała, to dziecko. Ułożyła ciało tak, by wylądować na plecach, ale i tak zaraz po upadku poczuła skurcz w brzuchu. Zamroczyło ją na chwilę, a kiedy otworzyła oczy, okaleczonych potworków było więcej. Każdy z nich machał w powietrzu wrośniętym w rękę, stalowym narzędziem. W ciemnościach przypominali armię złośliwych diabełków, czyhających na grzeszne dusze masturbujących się po kryjomu dziewic.

– Czego chcecie?! – krzyknęła panicznym głosem Hela.

Nikt nie odpowiedział, za to jedna z poczwar podbiegła i wepchnęła kobiecie brzeszczot w oko.

***

– Hela! Hela! – krzyczał Pietrek, po raz kolejny obchodząc halę wzdłuż i wszerz. – Kurwa, gdzie mogło ją wsysnąć?

– Cholera wie – odparł Heniek. – Miejmy nadzieję, że nie urodziła w którymś kącie – dodał i zachichotał głupkowato.

– Nie pierdziel! To by się narobiło dopiero! Hej, patrz, tu są jej ślady – Pietrek wskazał widniejące na pyle odciski stóp. Poszła w tamta stronę. Chodź!

Ruszyli. Minęli stalową maszynę i idąc po tropach dotarli do pokoiku brygadzisty.

– Ty, patrz, tam jest! – zakomunikował Heniek na widok wypadającego przez uchylone drzwi światła latarki.

– Zemdlała kurde, czy co?

– Może faktycznie rodzi.

– Rusz tyłek, a nie pieprz głupot!

Wparowali do środka.

– Tu jest pełno jakiejś mazi! I ktoś leży na podłodze! – Pietrek pomacał dłonią po ścianie. Pstryknął włącznik i podziękował Bogu, gdy jarzeniówka zamrugała i rozproszyła mrok.

Mina jednak szybko mu zrzedła. To, co przed sobą ujrzeli, zmroziło im krew w żyłach i przyprawiło o palpitację serca. Na podłodze, w kałuży płynu owodniowego i zaschniętej krwi, leżała martwa Helka, wpatrująca się w kolegów pustymi oczodołami. Ktoś rozciął jej kombinezon ochronny oraz brzuch i wyjął z niego jelita, które następnie zawiesił na ścianach niczym łańcuchy choinkowe. Z pomiędzy nóg, z czegoś, co kiedyś było pochwą, teraz zaś przypominającą zmieszaną z włosami i mielonym mięsem miazgę, wychodziła pokryta kapiącym śluzem pępowina, która ciągnęła się do nie domkniętej, żelaznej szafy. Z wnętrza mebla dochodziły nieludzkie odgłosy, jakieś mlaskanie i siąpanie. Heniek trzęsącą się ręką uchylił drzwiczki. W środku siedział pokraczny potworek, odgryzający właśnie główkę od wyrwanego z Helkowego łona płodu. Obaj mężczyźni jak jeden rzygnęli do hełmów. Pokraka spojrzała na nich małymi, świńskimi oczkami i wyszczerzyła zęby, z pomiędzy których wyciekały jeszcze resztki galaretowatego mózgu. Ratownicy zrobili zwrot w tył i chcieli biegiem opuścić pokoik, ale drogę zagrodziło im kilka brzydkich niczym noc listopadowa postaci.

– Co to kurwa jest! – wrzasnął Pietrek.

Na przód wysunął się dyniogłowy chłopiec i wzniósł w górę brzeszczot.

– B… b…. biały? – wymamrotał tylko, po czym skoczył w kierunku przerażonych mężczyzn.

 

IV

 

Kazek leżał zarzygany na podłodze. Wokół walało się pełno pustych butelek po denaturacie i tanich winach. Mężczyzna znajdował się właśnie w kulminacyjnym momencie fazy i cały świat wirował mu przed oczyma. Był jeszcze jednak na tyle przytomny, że usłyszał rozpaczliwe muczenie dochodzące z obory. Z trudem wstał i nadstawił ucha.

– Rodzi, kurwa, rodzi! – krzyknął na całe gardło, aż jego śpiąca w łóżku żona wyskoczyła przerażona spod pościeli.

– Czego drzesz ryja jełopie! – ryknęła na męża i trzasnęła go otwartą dłonią w łeb.

– Spierdalaj cipo! – odgryzł się chłopina i złapawszy kilka szmat oraz wiadro, chwiejnym krokiem popędził do Krasuli.

Kopniakiem otworzył drzwi obory i zapalił światło. Stanął jak wryty, na widok rozgrywającej się tutaj, makabrycznej sceny. Jego krowa leżała martwa, z rozprutym brzuchem i wywleczonymi na wierzch wnętrznościami. Kilka metrów dalej grupka zdeformowanych istot cięła na kawałki wyjętego z łona zwierzęcia, zmutowanego pół cielaka, pół człowieka. Były tym tak pochłonięte, że nawet nie zauważyły intruza. Kazek podszedł bliżej i spojrzał na martwy płód. Byczek miał ludzką twarz, o zgrozo, prawie identyczną jak gęba jego syna.

– To po to łaziłeś co noc do obory, ty jebany zoofilu! – Rozwścieczony rolnik chwycił leżącą nieopodal siekierę i trzepnął nią pierwszego z brzegu mutanta.

Ten wrzasnął piskliwym głosikiem, a jego głowa eksplodowała niczym zrzucony z wysokości arbuz, opryskując wszystkich zielonkawą mazią, która okazała się kwasem. Inne dzieci były na nią odporne, ale Kazikowi owa substancja zaczęła wypalać twarz. Biedak biegał po pomieszczeniu panicznie wymachując rękami, aż w końcu nadział się na oparte o ścianę widły. Stworki mogły spokojnie dokończyć konsumpcję, obryzgiwane sikającą z Kazkowych ran krwią.

***

W Ilkuszu i okolicznych wioskach zapanowała panika. Codziennie znajdowano zmasakrowane ciała ciężarnych kobiet, z brzuchów których ktoś wyjadł płody. Przyszłe matki bały się wychodzić na ulicę, a ich mężowie trzymali pod ręką cały arsenał broni białej, na jaki ich było stać, by w razie zagrożenia pomóc swym żonom. Burmistrz ogłosił stan wyjątkowy, zmobilizowano policję, straż miejską i straż pożarną. W nocy teren gminy patrolowały grupki ochotników uzbrojone w kije bejsbolowe, scyzoryki, oraz opróżnione przed akcją butelki po wódce i winach. Niestety, tajemniczego mordercy nie udało się ująć. Radni zorganizowali nawet posiedzenie nadzwyczajne, w którym to postanowiono wysłać na poszukiwania bestii herosa, super bohatera, zdolnego przeciwstawić się panującemu od kilku tygodni terrorowi. Problem był tylko jeden. W całym Ilkuszu, ani nawet w jego pobliżu nie mieszkał żaden bohater, a inne miasta nie zgodziły się na wypożyczenie któregoś ze swoich. Zrezygnowano więc z wyborów samorządowych, na rzecz akcji mającej na celu odnalezienie żyjącego w Srebrnym Grodzie tytana. I tak odrzucano kolejne kandydatury fałszywego Robocopa, Jebmena z plastikowym, dwumetrowym członkiem, Spermatora, który zresztą zginął w potyczce z dominującą Gertrudą i Moherowej Twardej Suczy, szczycącej się tym, iż potrafiła wywołać wzwód nawet u stuletniego księdza-eunucha. Niestety, miasto nie mogło poszczycić się żadnymi wybitnymi osobowościami jeśli chodzi o walkę z przestępczością. Gdy stracono już prawie całą nadzieję, do biura burmistrza zgłosił się młody chłopak.

– Ja zabiję potwora! – krzyknął już w progu i dumnie wyprężył pierś.

– A coś ty za jeden? – zapytał zafrasowany urzędnik.

– Jestem Heniek Dratewka, syn szewca. Mam plan, dzięki któremu zabiję tego wyjadającego płody skurwiela.

– Słuchamy zatem.

Młodzian wyciągnął z kieszeni kilka święcących na zielono prętów.

– Mam tu troszki uranu. Zmielimy go w maszynce do mięsa i zaszyjemy w płodzie jakiejś ciężarnej baby. Gdy monstrum go zeżre, to nie dalej jak za tydzień padnie na chorobę popromienną.

– Więc dlaczego ty nosisz to w kieszeni i jeszcze nie umarłeś?

– Bo ja jestem rocznik osiemdziesiąt sześć, pokolenie Czarnobyla. – Chłopak uśmiechnął się kozacko. – Promieniowanie na mnie nie działa.

 

V

 

Zapadła noc. Marianna Kulcipka powolnym krokiem szła przez mroczny park. Serce waliło jej jak szalone, a wzrok co chwilę płatał figle, zmieniając zwykłe cienie w jakieś pokraczne istoty z piekła rodem. Kobieta coraz bardziej żałowała, że zgodziła się na pomysł burmistrza, by robić za przynętę na tajemniczego „Płodożercę”, jak nazwały potwora lokalne gazety. Ale cóż poradzić, wszak była ostatnią żywą, ciężarną niewiastą w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Lekarze wszyli jej coś do brzucha i choć powiedzieli, że nie będzie to zagrażało bezpieczeństwu dziecka, to Marianna czuła się dziwnie. Coraz bardziej zbierało ją na wymioty, a do tego od wczoraj wypadły jej niemalże wszystkie włosy. Nawet łonowe. Coś było tutaj nie tak. Kulcipka spojrzała za siebie. Nawet świadomość, że w krzakach schowała się większość Ilkuskich funkcjonariuszy gotowa w każdej chwili zaatakować, nie dodawał jej odwagi. Niespodziewanie zza ogromnego drzewa wychynęło kilka karzełkowatych postaci, które zagrodziły dziewczynie drogę. W świetle latarni pobłyskiwały kawałki metalu wyrastające z ich dłoni. Marianna przystanęła i czekała. Miała nadzieję, że policjanci zaczną strzelać nim potworki podejdą do niej i spróbują zaatakować. Była w błędzie. Kilkanaście zdeformowanych pokrak skoczyło jej stronę ze zwinnością tygrysa. Jedna poderznęła niewiaście gardło i poczęła chłeptać wypływającą z rany, gorącą krew. Inne ostrymi niczym szpilki pazurkami wyszarpywały kawałki skóry i mięsa z opasłego brzucha, aż w końcu dotarły do nierozwiniętego jeszcze w pełni dziecka. Zostawiły w spokoju zmasakrowane truchło Marianny i zaczęły pożerać płód. Wyrywały go sobie nawzajem, gdyż każde chciało uszczknąć choć kawałeczek. Zupełnie nie przejęły się faktem, iż maleństwo roztaczało wokół siebie sporych rozmiarów seledynową aurę. Gdy zakończyły konsumpcję, chciały odejść, ale niespodziewanie zaczęło im się kręcić w głowach. Nogi odmówiły posłuszeństwa i mutanty padły na ziemię, wymiotując zjedzonym przed chwilą bobasem. Drgały konwulsyjnie i skrzeczały, jak gdyby coś paliło je od środka.

– A nie mówiłem? Nie mówiłem? – Dratewka wyskoczył z krzaków i jął tańczyć radośnie pośród dogorywających brzeszczotorękich.

Za nim wybiegł oddział policji, uzbrojony w specjalne siatki, oraz ogromną klatkę.

– To ich było aż tylu? – zapytał zdziwiony burmistrz.

– Widocznie tak.

– No, no, Dratewka. Twój pomysł był naprawdę genialny. Co prawda musieliśmy poświęcić jedno życie by ocalić inne, ale jak to mówią, pro publico bono.

Oddział niebieskich szybko zgarnął martwe pokraki do klatki, po czym zapakował ją na pakę wojskowego Stara. Ciężarówka ruszyła w kierunku krematorium, a całe towarzystwo rozeszło się do domów.

– Chyba musimy porozmawiać o jakiejś nagrodzie, panie Burmistrzu. – zagaiła Dratewka.

– Nie bój się nic, nagroda cię nie ominie.

 

EPILOG

– Ścisz tę jebaną muzykę! – krzyknął kapral Kwiatkowski do swego kolegi, kierującego Starem.

– No co ty, Tokio Srotel nie lubisz?

– Nie, i ścisz to gówno.

– Dobra, dobra… – kapral Milkowiec przekręcił gałkę. – Ty, a słyszałeś, że pułkownika Niedzieczkę ktoś przyłapał w wannie z karpiem?

– Z karpiem? A na chuj mu ten karp?

– Właśnie! Nie ma chłopina żony, to musi sobie jakoś radzić.

– To ci dopiero… Dobra, patrz lepiej na drogę, bo wjedziesz w jakie drzewo, albo płot.

Tymczasem na pace jedna z istot otworzyła pokryte śluzem powieki. Rozejrzała się dookoła i szturchnęła swoich towarzyszy. Wszyscy spostrzegli, że dziwnym trafem kilkakrotnie zwiększyli swoje rozmiary i teraz ledwo mieścili się w klatce, w której byli zamknięci. Wyszczerzyli straszliwe kły i wzięli się do roboty. Odgłos silnika Diesla całkowicie zagłuszył chrobot piłujących stalowe kraty brzeszczotów.

 

Koniec

Komentarze

A mógłbyś napisać, że nie zaleca się czytania przed kolacją? Mnie ją już obrzydziłeś..
"Małe, stalowe ząbki przecięły kombinezon, oraz tkankę i kobieta z krzykiem upadła na ziemię. "- chyba nadprogramowy przecinek.
"Kilka metrów dalej grupka zdeformowanych istot cięła na kawałki wyjętego z łona zwierzęcia, zmutowanego pół cielaka, pół człowieka."- heh, tak to jest jak się bawi z krową:).
Dobre.Tylko że według mnie to wciąż super-sadystyczna groteska, a nie horror.

,,Smakowite'' masz pomysły;)

ogromna dziura w ziemi, oraz pchana podmuchami -> przed "oraz nie stawia się przecinka -> kombinezon, oraz tkankę i kobieta
Hej, patrz, tu są jej ślady - Pietrek wskazał widniejące na pyle odciski stóp. Poszła w tamta stronę. Chodź! -> kropka, myślnik
ty jebany zoofilu! - rozwścieczony rolnik -> Rozwścieczony
Mam tu troszki uranu.
pokolenie Czarnobyla. - chłopak uśmiechnął się kozacko -> ...pokolenie Czarnobyla. - Chłopak...

Mocne. Nie jest to horror klasy - bój się cieni, duchów i przeznaczenia.To radosny gore :D

Zabawne w sposób, w jaki potrafią rozśmieszać tandetne horrory klasy D. Makabra i rzeźnia dominuje, ale generalnie nie straszy, a jedynie zniesmacza.

Radosne gore - powtórzę za Rhei, bo nie można tego ująć lepiej.

Przyznam szczerze, że czekałem na twoje opowiadanie i spodziewałem się jednak czegoś lepszego. Z drugiej strony dedykacja tłumaczy wszystko - szkoda tylko, że zabrakło w tym opku chociaż odrobiny sensu.
Średnio mi się podobało, choć jak najbardziej się do konkursu nadaje.

Rzeczywiście do podciągnięcia świetlaną tradycję Tromy, czyli jest wulgarne, obleśne i bez krztyny sensu & składu. Ja kupuję klimaty, chociaż niektóre dowcipy trochę mniej zjadliwe były.

Za to trzy teksty mnie tak rozwaliły, że się z podłogi podnieść nie mogłem:
- jak Helka objaśniała dobroczynny wpływ promieniowania na życie płodowe
- ten o pro publico bono
- cały dialog o karpiu

A, i za absolutnie klasycznie brzmiący  tytuł tromowy specjalny znak jakości Sierżanta Kabukimana ;)

No mnie ta historyjka rozbawiła i odnosze wrażenie, że autor taka miał intencję, wymyślając np. nazwy superbohaterów ;).

Zresztą po samym tytule czegoś takiego się spodziewałem - też mnie robzawił.

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Ja również spodziewałem się czegoś innego po Twoim opowiadaniu, Fas, ale ogólnie podobało mi się :). Mimo że generalnie jest śmiesznie, to było kilka momentów przy których się skrzywiłem, więc chyba o to chodziło ;). Do konkursu nadaje się jak najbardziej, chociaż nie straszy, ani nie wywołuje uczucia niepokoju. Czytało się szybko i przyjemnie, co jest standardem jeśli chodzi o Twoje teksty, no i wielki plus za masakryczne opisy :). Pozdrawiam!

Ok, wytknięte literówki i interpunkcja poprawiona. Tak, to miało być tandetne i kiczowate gore, czyli jedna z konwencji, w której próbuję sił na masakrę. Następny tekst postaram się już stworzyć w innym stylu, bardziej horrorowym i nie głupkowatym.

Mam tu troszki uranu. - Rhei, to akurat było celowe. Chłoptaś po prostu tak gadał.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

OK, do konkursu. :)

Świetne na poranek!

Człowieku, skrzywiłeś mój umysł :P
Głupio-śmieszno-wciągające. Powinieneś się leczyć i ja też, bo mi się podobało ;)

Myślałam, że błąd, bo nic innego w słowach Heńka nie zasugerowało mi, że tak gada :)

Niezłe! Cholera jasna!:D

Co mogę powiedzieć...
JESTEM NA TAK!
:)

Wpisuje się w pewną konwencję. Ogólnie wporzadku

Rzeczywiście masakra pomieszana a makabrą. Rzeczywiście przypomina filmy typu "Noc żywych trupów" albo "Piatek 13-tego". Mnie co prawda tekst nie przestraszył, ale spokojnie żaden horror pisany nigdy mnie nie przestraszył.

Draguo, bo on nie miał straszyć. Miał wywołać uśmiech politowania, tak jak to robią właśnie niskobudżetowe horrory z najniższej półki.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Ok Fasoletti :)

Aha, ja jestem Draquo, a nie Draguo :)

Sory, ta krecha zasłania ogonek i strzelałem z literką :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

No, powiem że ci się udało napisać bardzo ciekawe, satyryczne opowiadanie nawiązujące do tandetnych filmów z dolnej półki Hollywood. Podabało mi się, bo mnie wciągnęło ciekawą fabułą i dobrymi dialogami. Szybko się czyta, do duży atut. Nie straszyło tutaj nic, ale maskara była i... obrzydziłeś mi chęć zjedzenia pizzy. Nie mogę oceniać. Dla mnie to tekst na mocne 4+, a nawet 5.

P.S. Sorki Fasoletti, że dopiero teraz oceniłem, ale przez kilka dni walczyłem z liveboxem TP!!!

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Pomysłowe, ciekawe i nieźle wykonane opowiadanie! Podobało się!

Rzeź, obrzydliwości, tandeta w stylu slasherów z lat 70 i 80... no po prostu super. Jesteś naprawdę popieprzony z tymi pomysłami. Wykonanie też niczego sobie. Ode mnie 4. Mocne 4.

Nowa Fantastyka