- Opowiadanie: magicznywojtek - Exegi monumentum

Exegi monumentum

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Irka_Luz, katia72

Oceny

Exegi monumentum

Tej nocy bawił się w za­bi­ja­nie.

Cel sie­dział przy nie­wiel­kim sto­li­ku przed jedną z usy­tu­owa­nych wzdłuż bul­wa­ru knajp. Jego twarz przy­po­mi­na­ła ra­czej pla­sti­ko­wy odlew niż ludz­ką tkan­kę. Na nie­na­tu­ral­nie gład­kiej, sztucz­nie na­cią­gnię­tej skó­rze próż­no było szu­kać oznak sta­ro­ści. Mimo licz­nych ope­ra­cji po­zo­stał na niej jed­nak cień daw­nych rysów. Za­dba­li o to sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­ni chi­rur­dzy, któ­rzy na prze­strze­ni lat opie­ko­wa­li się wi­ze­run­kiem Todda Ke­atin­ga. W prze­ra­żo­nych oczach ak­to­ra od­bi­ja­ła się bez­den­na czerń wy­lo­tu wy­mie­rzo­nej w niego lufy. 

Tuż obok w ka­łu­ży krwi le­ża­ło ciało ochro­nia­rza gwiaz­dy. Stary wyga w po­gnie­cio­nym gar­ni­tu­rze dał się za­sko­czyć. Kula tra­fi­ła go w bok głowy i prze­bi­ła się na drugą stro­nę. Runął na zie­mię bez krzty­ny gra­cji, zu­peł­nie jak jakiś ulicz­ny pijak. 

Na niepozornej twarzy zamachowca rysował się obłąkańczy uśmiech. Młody mężczyzna gó­ro­wał nad gwiaz­do­rem i wi­docz­nie czer­pał z tego przy­jem­ność. A jed­nak, gdy wy­ła­niał się spo­mię­dzy prze­chod­niów z unie­sio­ną bro­nią, bli­żej mu było do wy­ćwi­czo­ne­go pro­fe­sjo­na­li­sty niż sza­leń­ca. 

– Mam pie­nią­dze! – Ke­ating rzu­cił roz­pacz­li­wie, prze­bi­ja­jąc się ponad wrzask ucie­ka­ją­cych ludzi. Mocz ście­kał mu wzdłuż no­gaw­ki, for­mu­jąc ka­łu­żę na bru­ko­wa­nym chod­ni­ku.

Za­ma­cho­wiec wy­ce­lo­wał w jego serce i strze­lił. Twarz ak­to­ra za­sty­gła w wy­ra­zie zgro­zy wy­mie­sza­nej z nie­do­wie­rza­niem. Ciek­ną­ca z rany krew za­czę­ła wsią­kać we włók­na pur­pu­ro­wej ma­ry­nar­ki. Unie­sio­ne w akcie nie­me­go pro­te­stu ręce nagle opa­dły, a ciało zwa­li­ło się wprost na ta­lerz z nie­do­je­dzo­ną ko­la­cją. 

Wy­ko­naw­szy swoje za­da­nie, mor­der­ca przy­ło­żył sobie lufę do skro­ni. 

I na­ci­snął spust.

***

 Jordi ścią­gnął z głowy kask pod­łą­czo­ny do czar­nej po­li­me­ro­wej skrzy­ni. Serce po­de­szło mu do gar­dła, le­d­wie mógł zła­pać od­dech. Fan­to­mo­wa śmierć nie­wie­le róż­ni­ła się od praw­dzi­wej. Od­ru­cho­wo do­tknął boku głowy. Pod opusz­ka­mi pal­ców po­czuł rzad­kie włosy, a na jego twa­rzy po­ja­wił się cień mi­mo­wol­ne­go uśmie­chu. Drżą­cą dło­nią się­gnął po przy­go­to­wa­ny wcze­śniej kie­li­szek ta­niej whi­sky i po­cią­gnął łyk. Skrzy­wił się. 

 Na dwu­dzie­stu me­trach kwa­dra­to­wych wy­naj­mo­wa­ne­go miesz­ka­nia upchnię­to ku­chen­kę, lo­dów­kę, blat, nie­wiel­ki pla­sti­ko­wy sto­lik i sklej­ko­wą ko­mo­dę. W kącie znaj­do­wał się za­ście­lo­ny pian­ko­wy ma­te­rac. Cia­sne lokum przy­po­mi­na­ło ste­ryl­ną celę, a wra­że­nie to po­tę­go­wa­ła tylko przy­tła­cza­ją­ca biel ścian po­łą­czo­na z mlecz­nym świa­tłem za­wie­szo­nej na su­fi­cie lampy. Trud­no by­ło­by do­pa­trzeć się tu choć dro­bi­ny kurzu. 

 Po­li­czył do dzie­się­ciu i wstał. Przez tkaninę rolety przebijało się światło słoneczne. „Która to go­dzi­na?” – po­my­ślał, a na siat­ków­ce oka Jor­die­go skry­sta­li­zo­wa­ła się pół­prze­zro­czy­sta tar­cza ze­ga­ra. Było w pół do dru­giej. Miał jesz­cze tro­chę czasu.

 Pod­niósł kie­li­szek i ba­daw­czo przyj­rzał się bru­nat­nej cie­czy. W rze­czy­wi­sto­ści nie sma­ko­wa­ła tak do­brze. Wylał reszt­kę al­ko­ho­lu do zlewu i sta­ran­nie umył na­czy­nie. Od­ru­cho­wo raz jesz­cze zlu­stro­wał po­miesz­cze­nie. Mu­siał się upew­nić, czy za­ście­lił ma­te­rac. Potem za­sta­no­wił się, czy do­kład­nie wy­tarł kurze. Dalej, czy pod­ło­ga jest czy­sta i czy nie za­po­mniał wsta­wić pra­nia. Stał tak przez kilka do­brych minut, a przez jego głowę prze­wi­ja­ła się plą­ta­ni­na kom­pul­syw­nych myśli. Gdy tylko schwy­cił jedną, już ma­te­ria­li­zo­wa­ła się ko­lej­na. Wresz­cie, zde­gu­sto­wa­ny, pod­szedł do czar­nej skrzy­ni i po­pra­wił nie­sta­ran­nie uło­żo­ny kask. 

 Na­ło­żył gra­na­to­wą po­lie­stro­wą kurt­kę i nie­bie­skie te­ni­sów­ki. Chwi­lę się wahał, nim prze­kro­czył próg miesz­ka­nia. Jego cięż­kie kroki nio­sły się echem w sta­rej klat­ce scho­do­wej. Wie­dział, że teraz nie ma już od­wro­tu. Wzdry­gnął się na samą myśl, że mógł­by tu kogoś spo­tkać. 

 Ośle­pi­ło go świa­tło sło­necz­ne, od­bi­ja­ją­ce się od ja­snej kost­ki bru­ko­wej. Zmru­żył oczy i wy­krzy­wił wargi. Rzad­ko opusz­czał czte­ry ścia­ny. Do­strzegł roz­ma­za­ne syl­wet­ki mi­ja­ją­cych go prze­chod­niów, a do jego uszu do­cho­dził war­kot ja­dą­cych sa­mo­cho­dów, zmie­sza­ny z za­pę­tlo­ny­mi slo­ga­na­mi re­kla­mo­wy­mi i krzy­ka­mi ulicz­nych han­dla­rzy. Miesz­kał przy jed­nej z głów­nych ar­te­rii mia­sta. Wziął głę­bo­ki wdech prze­siąk­nię­te­go spa­li­na­mi po­wie­trza i ru­szył przed sie­bie.

 Ze wszech­obec­nych ani­mo­wa­nych bil­l­bo­ar­dów uśmie­cha­ły się do niego setki zna­nych twa­rzy, prze­wi­ja­ją­cych się na prze­mian z lo­go­ty­pa­mi ze­gar­ków, sa­mo­cho­dów, fast-fo­odów i marek butów. Jordi uni­kał ich spoj­rzeń. Szedł, wle­pia­jąc wzrok w chod­nik. Miał wra­że­nie, jakby wszyscy bacznie go obserwowali. Najchętniej rozpłynąłby się teraz w powietrzu.

 Po nie­ca­łej go­dzi­nie do­tarł do ni­skiej ka­mie­ni­cy o spa­dzi­stym dachu, któ­rej fa­sa­dę zdo­bi­ły licz­ne gra­fit­ti. Roz­ma­za­ne linie czar­nej farby ukła­da­ły się w nie­zbyt wy­szu­ka­ne prze­kleń­stwa i ob­sce­nicz­ne ob­raz­ki. Jordi wspiął się stro­my­mi scho­da­mi na nie­wiel­ki próg i rzu­cił okiem na za­mon­to­wa­ną obok gru­bych dę­bo­wych drzwi ta­blicz­kę. W me­ta­lu du­ży­mi li­te­ra­mi wy­gra­we­ro­wa­no napis: „AN­TY­KWA­RIAT”. 

 Wszedł w cia­sny ko­ry­tarz, a jego noz­drza wy­peł­nił prze­ni­kli­wy za­pach sta­ro­ści. Drew­nia­ne pa­ne­le cicho skrzy­pia­ły w rytm kro­ków. Ze ścian od­pa­da­ła łusz­czą­ca się oliw­ko­wa farba, za­le­ga­jąc wraz z ku­rzem na nie­my­tej pod­ło­dze. Skrę­cił w prawo i, prze­kro­czyw­szy próg uchy­lo­nych drzwi, zna­lazł się w prze­peł­nio­nym ru­pie­cia­mi nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu. Na pod­ło­dze i an­tycz­nych me­blach po­roz­sta­wia­no całą gamę bez­war­to­ścio­wych przed­mio­tów: mie­dzia­ne wazy, por­ce­la­no­we dzban­ki, stare sto­ja­ki na świe­ce, nie­spraw­ne ze­ga­ry, brud­ne aba­żu­ry, wi­sior­ki o dziw­nych kształ­tach czy wiekowe in­stru­men­ty. Za ladą stał stary Azja­ta o cerze przy­po­mi­na­ją­cej skór­kę wy­su­szo­nej po­ma­rań­czy. Przy­pró­szo­ne si­wi­zną włosy spię­te miał w krót­ki kucyk. 

 – Czym mogę słu­żyć? – spy­tał z se­ple­nią­cym ak­cen­tem, gdy Jordi zdo­łał prze­ci­snąć się przez la­bi­rynt sta­ro­ci. 

 – Ja po… – Jordi za­marł. 

Wśród po­ukła­da­nych na bla­cie fi­gu­rek roz­po­znał tę, przed­sta­wia­ją­cą Todda Ke­atin­ga. Była to oczy­wi­sta ka­ry­ka­tu­ra ak­to­ra o za­bu­rzo­nych pro­por­cjach i znie­kształ­co­nych ry­sach. Osa­dzo­na na sprę­żyn­ce gi­gan­tycz­na głowa za­tań­czy­ła, gdy Azja­ta oparł się gru­by­mi ra­mio­na­mi o kon­tu­ar.

 – Po­do­ba się? – Sprze­daw­ca za­uwa­żył jego spoj­rze­nie. 

 – Skąd pan to ma? – Jordi prze­łknął ślinę i z tru­dem opa­no­wał drże­nie ciała.

 – Ach! – Azja­ta wy­szcze­rzył żółte zęby i po­dra­pał się pod nosem. – Li­cy­ta­cja. Wszyst­ko z li­cy­ta­cji. Pro­szę za­cze­kać, mam coś spe­cjal­nie dla pana! 

 Sprze­daw­ca znikł wśród stert ru­pie­ci. Przez parę na­stęp­nych minut w po­miesz­cze­niu sły­chać było tylko stu­kot prze­kła­da­nych przed­mio­tów. W końcu sta­ru­szek wy­ło­nił się z trium­fal­nym uśmie­chem. W dłoni trzy­mał nie­wiel­ki rulon.

 – Pla­kat – wy­ja­śnił, roz­kła­da­jąc na bla­cie kre­do­wy pa­pier w roz­mia­rze A4. 

Przed­sta­wio­no na nim pa­mięt­ny kadr z filmu Za wszyst­kie kłam­stwa za­pła­cę praw­dą, w któ­rym grany przez Ke­atin­ga głów­ny bo­ha­ter sie­dzi wład­czo na sze­ro­kim skó­rza­nym fo­te­lu. W spo­czy­wa­ją­cej na podłokietniku pra­wej dłoni dzier­ży pi­sto­let, w lewej zaś trzy­ma kie­li­szek whi­sky. Twarz wy­krzy­wio­ną ma w gry­ma­sie sza­leń­stwa. Wy­glą­da, jakby zaraz miał pęk­nąć z nad­mia­ru prze­ży­wa­nych emo­cji. Obok po­sta­ci wid­niał nie­sta­ran­ny au­to­graf ak­to­ra. 

– Z fi­gur­ką bę­dzie trzy­sta.

 – Biorę… – Jordi rzekł, wy­cią­ga­jąc port­fel. – Ale nie po to tu przy­sze­dłem… – za­wa­hał się.

 – Tak? – Sta­rzec wbił w niego spoj­rze­nie.

 – Ja po… – Jordi od­chrząk­nął mi­mo­wol­nie, ucie­ka­jąc od wzro­ku męż­czy­zny – …pa­ku­nek.

 – Ach! – Sprze­daw­ca rzu­cił mu po­ro­zu­mie­waw­czy uśmiech. – I co miało w nim być?

 – Sig sauer p dwieście dwadzieścia sześć, ka­li­ber dziewięć milimetrów – Jordi ce­dził słowa, upa­ja­jąc się ich brzmie­niem.

***

 Przez kil­ka­na­ście minut przy­glą­dał się uło­żo­nej na sto­li­ku pa­czusz­ce, nim wresz­cie ją roz­pa­ko­wał. Sta­rał się to zro­bić moż­li­wie jak naj­ci­szej, choć sie­dział prze­cież w bez­piecz­nych czte­rech ścia­nach nie­wiel­kie­go miesz­ka­nia. Za­drżał, gdy po­czuł w dłoni po­li­me­ro­wy uchwyt broni. Prze­cią­gnął pal­ca­mi po żło­bie­niach w zamku. Pi­sto­let był jak żyw­cem wy­ję­ty z sy­mu­la­cji.

 Za­ła­do­wał ma­ga­zy­nek i od­cią­gnął zamek. Wolną dło­nią roz­wi­nął pla­kat i po raz któ­ryś przyj­rzał się gwiaz­do­ro­wi. Spró­bo­wał na­śla­do­wać wyraz twa­rzy Ke­atin­ga. Opar­cie pla­sti­ko­we­go krze­sła wy­gię­ło się, gdy przy­bie­rał uwiecz­nio­ną na ka­drze pozę. Czuł, że wy­cho­dzi mu to nie­udol­nie. Za­mach­nął się i ci­snął gniew­nie pla­kat w kąt po­ko­ju. Jego cia­łem wstrzą­snę­ły ner­wo­we drgaw­ki, a po po­licz­kach za­czę­ły spły­wać łzy. Uniósł lufę i wło­żył ją do ust.

 Me­ta­licz­ny po­smak wy­peł­nił pod­nie­bie­nie. Wahał się. Drżą­cym pal­cem gła­dził spust. Nie taką śmierć sobie za­pla­no­wał. Przy­mknął po­wie­ki, a z od­mę­tów świa­do­mo­ści za­czę­ły wy­ła­niać się ob­ra­zy ma­rzeń, któ­rych nigdy nie było dane mu speł­nić. Od kiedy stra­cił pracę wspo­mnie­nia na­wie­dza­ły go ze zdwo­jo­ną siłą. Wie­dział, że zdą­żył już prze­grać życie. Je­dy­ne co mu teraz po­zo­sta­ło, to roz­pi­sa­nie god­ne­go fi­na­łu.

 Odło­żył pi­sto­let na blat stołu i uchy­lił ro­le­tę. Mia­sto o tej porze przy­po­mi­na­ło dzie­ło sza­lo­ne­go im­pre­sjo­ni­sty. W oknach prze­szklo­nych wie­żow­ców od­bi­jał się rdza­wy blask za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, kon­tra­stu­ją­cy z wie­lo­barw­ną mo­zai­ką ho­lo­gra­mo­wych re­klam, wę­dru­ją­cych ludzi i po­ły­skli­wych aut. Przez war­stwę rzad­kie­go smogu prze­bi­ja­ło się za­wie­szo­ne wy­so­ko na nie­bo­skło­nie nie­wy­raź­ne logo co­ca-co­li. 

Oczy­ma wy­obraź­ni wi­dział tam­ten ską­pa­ny w neo­nach bul­war. Prze­mie­rzał go już setki razy, za­wsze w jed­nym, kon­kret­nym celu. Pierw­sze próby były ra­czej formą za­ba­wy, za­spo­ko­je­nia ja­kiejś nie­wy­po­wie­dzia­nej fan­ta­zji. Z cza­sem jed­nak prze­ro­dzi­ło się to w swo­istą ob­se­sję, zry­tu­ali­zo­wa­ne zwień­cze­nie fil­mo­wych se­an­sów, nałóg bez któ­re­go nie miał siły rano wstać i nie mógł w nocy zmru­żyć oczu. 

 – Dziw­ny to nałóg, jeśli spro­wa­dza się do za­bi­ja­nia – rzu­cił pod nosem, przy­glą­da­jąc się wi­do­ko­wi za oknem.

 My­śla­mi wró­cił do mo­men­tu, gdy roz­po­czę­ła się jego fa­scy­na­cja gwiaz­do­rem.

***

– Sza­now­ni pań­stwo – w sali ki­no­wej roz­legł się głos ubra­ne­go w gar­ni­tur męż­czy­zny, sto­ją­ce­go przed ogrom­nym ekra­nem pro­jek­cyj­nym – obej­rzy­cie dziś nie lada dzie­ło! Mówię dzie­ło, a nie film, bo rzad­ko ma się przy­jem­ność ob­co­wać z takim po­ka­zem kunsz­tu ar­ty­stycz­ne­go! Trzy Osca­ry i dwa Złote Globy to już chyba wy­star­cza­ją­ca re­ko­men­da­cja dla Smęt­nej nocy.

Męż­czy­zna był awa­ta­rem jed­ne­go z kry­ty­ków fil­mo­wych, któ­rzy udzie­la­li się w wir­tu­al­nych klu­bach dys­ku­syj­nych. Or­ga­ni­zo­wa­ne raz w ty­go­dniu spo­tka­nia nie cie­szy­ły się zbyt­nią po­pu­lar­no­ścią. Gro­ma­dzi­ły jed­nak od­da­ne choć nie­licz­ne grono ki­no­ma­nów, chęt­nych do pro­wa­dze­nia ży­wio­ło­wych dys­ku­sji. Wy­ją­tek wśród nich sta­no­wił Jordi, który nie za­brał głosu w żad­nym z pro­wa­dzo­nych po se­an­sie pa­ne­li i na ogół wy­da­wał się być my­śla­mi zu­peł­nie gdzie in­dziej. 

 – Mo­że­cie się pań­stwo dzi­wić mo­je­mu en­tu­zja­zmo­wi – kry­tyk cią­gnął – ale to jeden z tych fil­mów, które na­praw­dę trze­ba obej­rzeć! Todd Ke­ating dał tu z sie­bie ab­so­lut­nie wszyst­ko. Le­gen­da głosi, że za­mknął się na ty­dzień w po­ko­ju ho­te­lo­wym ze zwie­rzę­cy­mi zwło­ka­mi, odu­rza­jąc się al­ko­ho­lem i psy­lo­cy­bi­ną, by prze­ko­nu­ją­co wcie­lić się w na­zna­czo­ne­go ze­spo­łem stre­su po­ura­zo­we­go Ro­ber­ta Qu­il­ta. To się na­zy­wa po­świę­ce­nie w imię sztu­ki! Czyni to tyleż smut­niej­szy­mi jego dal­sze kroki w ka­rie­rze, które można pod­su­mo­wać jed­nym sło­wem, mar­no­traw­stwo! 

 Potem opo­wie­dział o pe­ry­pe­tiach zwią­za­nych z pro­duk­cją Smęt­nej nocy, rzu­cił kilka za­baw­nych aneg­dot i na ko­niec ży­czył wi­dow­ni mi­łe­go se­an­su. W kon­tek­ście fa­bu­ły filmu sta­no­wi­ło to po­nu­ry żart, co zresz­tą z hu­mo­rem wy­tknię­to kry­ty­ko­wi w trak­cie pa­ne­lu dys­ku­syj­ne­go. Jordi jed­nak był już wtedy za­ję­ty czymś zu­peł­nie innym.

 Do­tych­czas spo­tka­nia koła sta­no­wi­ły dla niego wy­łącz­nie spo­sób na za­bi­cie wol­ne­go czasu. Wy­świe­tla­nych fil­mów albo nie ro­zu­miał, albo nie miał ocho­ty ro­zu­mieć. Pa­trzył tylko tępo na prze­wi­ja­ją­ce się na ekra­nie ob­ra­zy, pró­bu­jąc choć na chwi­lę wy­łą­czyć wszel­kie pro­ce­sy my­ślo­we. Smęt­na noc jed­nak po­zo­sta­wi­ła na nim wra­że­nie. Nie cho­dzi­ło nawet o fa­bu­łę, która wy­da­wa­ła mu się nie­po­trzeb­nie za­wi­ła i pre­ten­sjo­nal­na. Po­ru­szy­ło go coś w grze Ke­atin­ga.

 Choć może za­brzmi to ba­nal­nie, to Ke­ating nie tyle wcie­lał się w po­stać, co się nią sta­wał. Był ni­czym na­czy­nie, któ­re­go za­war­tość sta­no­wił fik­cyj­ny bo­ha­ter. Każ­dej jego roli to­wa­rzy­szy­ły ty­go­dnie żmud­nych przy­go­to­wań. Za­my­kał się w ob­skur­nych mo­te­lach i w sa­mot­no­ści pró­bo­wał zro­zu­mieć psy­cho­lo­gicz­ne me­an­dry nowej kre­acji. Prze­cho­dził me­ta­mor­fo­zę, a jej efek­ty były po­ra­ża­ją­ce. 

 Przed roz­po­czę­ciem zdjęć zmie­niał swoją wagę, ak­cent, tembr głosu, spo­sób chodu i ge­sty­ku­la­cji, a nawet sub­tel­ne ruchy twa­rzy. I był przy tym pie­kiel­nie au­ten­tycz­ny. Jego nie­mal­że trzy­dzie­sto­let­nia ka­rie­ra ob­fi­to­wa­ła w na­gro­dy i chwa­lo­ne przez kry­ty­ków role. Po­strze­ga­no go jako czło­wie­ka cał­ko­wi­cie od­da­ne­go fil­mo­we­mu rze­mio­słu. 

 A potem wszyst­ko to rzu­cił do pia­chu.

 Tam­te­go wie­czo­ru Jordi nie wie­dział jesz­cze wiele o Ke­atin­gu. Po pro­stu nie mógł się na­dzi­wić, jak czło­wiek, któ­re­go znał dotąd jako pa­lan­ta z re­klam Adi­da­sa, Ro­le­xa i Mer­ce­de­sa, był jed­no­cze­śnie tak zja­wi­sko­wym ar­ty­stą. Zaraz po se­an­sie odłą­czył się od ma­szy­ny, a resz­tę dnia spę­dził na mo­zol­nym po­szu­ki­wa­niu od­po­wie­dzi.

 Praw­da oka­za­ła się być nie­zwy­kle ba­nal­na. Cho­dzi­ło oczy­wi­ście o pie­nią­dze. Po osią­gnię­ciu sta­tu­su gwiaz­dy, Todd Ke­ating mógł prze­bie­rać w lu­kra­tyw­nych ofer­tach re­kla­mo­daw­ców. Te oka­za­ły się być bar­dziej do­cho­do­we, a przede wszyst­kim mniej wy­ma­ga­ją­ce, od ko­lej­nych an­ga­ży w am­bit­nych pro­duk­cjach. To była pro­sta kal­ku­la­cja. Wy­peł­nił więc gra­fik bzdur­ny­mi re­kla­mów­ka­mi, upar­cie od­rzu­ca­jąc ko­lej­ne role.

***

– Mar­no­traw­stwo to mało po­wie­dzia­ne – Jordi rzekł pół­szep­tem, wkła­da­jąc do ust pa­pie­ro­sa.

Za oknem było już ciem­no. Lu­dzie ni­czym ćmy kłę­bi­li się pod świa­tła­mi ulicz­nych la­tar­ni. Pa­trzył na nich ze wstrę­tem. Wy­obra­żał sobie, jak pa­da­ją mar­twi od strza­łów z jego broni. Pra­wie czuł od­rzut pi­sto­le­tu, pra­gnął go teraz po­czuć. Chciał uj­rzeć za­sty­ga­ją­ce wy­ra­zy twa­rzy, przed­śmiert­ne kon­wul­sje, wy­cie­ka­ją­cą z ran krew. Czy będą wie­dzieć, że to on od­po­wia­da za ich ko­niec? Czy będą prze­kli­nać go w ostat­nich chwi­lach życia?

Wy­dy­cha­ny dym pa­pie­ro­so­wy za­tań­czył w po­wie­trzu. Jordim zawładnęła cu­dow­na bło­gość. Nie, nie mógł im ży­czyć śmier­ci. To było nie­lo­gicz­ne. Jest tylko jedna osoba, która bę­dzie mu­sia­ła zgi­nąć. Zmar­no­wał swój ta­lent, po­nie­sie tego kon­se­kwen­cje. To bę­dzie szyb­ka i czy­sta eg­ze­ku­cja. 

Uśmiech­nął się.

Szyb­ka i czy­sta.

***

 Szpa­ko­wa­ty tak­sów­karz prze­tarł wierz­chem dłoni spo­co­ne czoło i po­pra­wił lu­ster­ko wstecz­ne. Chciał mieć dobry widok na sie­dzą­ce­go z tyłu pa­sa­że­ra. Nie­po­ko­iło go za­cho­wa­nie mło­de­go męż­czy­zny. Od kiedy wsiadł do jego auta, wy­da­wał się być dziw­nie roz­e­mo­cjo­no­wa­ny i na­wi­jał od rze­czy.

 – To był wspa­nia­ły ar­ty­sta… – męż­czy­zna mam­ro­tał pół­przy­tom­nie, ga­piąc się przez szybę tak­sów­ki. – Wiel­ka szko­da… Kto mógł się tego spo­dzie­wać?…

 – Go­rącz­ka piąt­ko­wej nocy, co nie? – Kie­row­ca spró­bo­wał za­ga­ić roz­mo­wę.

 – Mu­sia­ła być piąt­ko­wa – pa­sa­żer nie­chęt­nie od­parł. 

 – Tak? Jakaś cy­klicz­na im­pre­za? 

 – Tylko w piąt­ki Ke­ating jest… Zresz­tą – w gło­sie czuć było wy­mu­szo­ną sta­now­czość – to nie pana in­te­res.

 – Tak tylko pytam – kie­row­ca od­parł, na­ci­ska­jąc nie­wiel­ki sym­bol sy­re­ny alar­mo­wej na pa­ne­lu do­ty­ko­wym.

 Wje­cha­li w nie­oświe­tlo­ną bocz­ną ulicz­kę. Tak­sów­karz za­trzy­mał po­jazd i włą­czył świa­tła awa­ryj­ne.

 – Co jest? – Męż­czy­zna wbił spoj­rze­nie w kie­row­cę. 

 – Prze­cież widzę, że na czymś je­steś – tak­sów­karz rzekł spo­koj­nie. – Nie mogę po­zwo­lić ci wyjść w takim sta­nie na mia­sto. Po­li­cja bę­dzie tu za kil­ka­na­ście minut.  

– Nie mo­żesz! 

– Weź w tym cza­sie parę od­de­chów na ochło­nię­cie. To ci do­brze zrobi.

Młody męż­czy­zna zła­pał klam­kę i za­czął się z nią ner­wo­wo szar­pać. Gdy drzwi nie ustą­pi­ły, pró­bo­wał nie­udol­nie roz­bić szybę łok­ciem.

– Hej! – Kie­row­ca wy­da­wał się być zdzi­wio­ny re­ak­cją pa­sa­że­ra. – Uspo­kój się! 

 Młody męż­czy­zna po­słał mu wście­kłe spoj­rze­nie i wy­cią­gnął coś z we­wnętrz­nej kie­sze­ni kurt­ki. Gdy tak­sów­karz roz­po­znał w me­ta­licz­nym przed­mio­cie kształt broni, było już za późno. Usły­szał gło­śny huk i po­czuł jak kula roz­ry­wa mu bok głowy. Zdą­żył wydać tylko ciche jęk­nię­cie, nim świat roz­prysł się na mi­liar­dy ka­wał­ków.

***

 Od­głos wy­strza­łu wciąż świ­dro­wał Jor­die­mu w uszach, gdy prze­ci­skał się nad bez­wład­nym cia­łem tak­sów­ka­rza. Drzwi od stro­ny kie­row­cy były od­blo­ko­wa­ne, wy­star­czy­ło po­cią­gnąć klam­kę. Wy­ło­nił się z kli­ma­ty­zo­wa­ne­go wnę­trza po­jaz­du wprost w ob­ję­cia upal­nej nocy. Wy­trze­paw­szy się z odłam­ków przed­niej szyby, scho­wał broń do kurt­ki i obej­rzał się wo­ko­ło. 

 To była jedna z tych dziel­nic, które po zmro­ku zda­wa­ły się być opusz­czo­ne. Ani żywej duszy na chod­ni­kach, większość świateł w oknach domów wygaszona. Ru­szył przed sie­bie, ner­wo­wo po­szu­ku­jąc spoj­rze­niem ewen­tu­al­nych świad­ków. Przy odro­bi­nie szczę­ścia strzał z broni mógł nie wzbu­dzić ni­czy­jej uwagi.

 Dziś był ucie­le­śnie­niem fatum. Nie­moż­li­wym do za­trzy­ma­nia prze­zna­cze­niem. Nic nie mogło sta­nąć mu na dro­dze, każdą prze­szko­dę wy­eli­mi­nu­je tak, jak wy­eli­mi­no­wał tak­sów­ka­rza. To była jego kru­cja­ta, uświę­co­ny dżi­had. Tej nocy był na­rzę­dziem w rę­kach spra­wie­dli­wo­ści. 

 Gdzieś za nim nio­sły się sy­re­ny po­li­cyj­nych ra­dio­wo­zów. Jordi przy­spie­szył kroku. Roz­po­zna­wał bu­dyn­ki z ich cy­fro­wych re­plik i wie­dział, że zbli­ża się do celu. Mijał ko­lej­ne prze­czni­ce, a prze­chod­nie po­sy­ła­li mu ba­daw­cze spoj­rze­nia. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li zdał sobie spra­wę z tego, że kurt­kę po­pla­mio­ną miał krwią. Je­dy­nie za­no­to­wał to w my­ślach.

 W wir­tu­alu nigdy nie czuł się tak lekko. Wszyst­ko zda­wa­ło się tu być tak wspa­nia­le inne. Trudno było mu to sobie jakoś sen­sow­nie wy­tłu­ma­czyć, sy­mu­la­cja była bo­wiem hi­per­rze­czy­wi­sta. A jed­nak twa­rze mi­ja­nych ludzi ja­wi­ły się jako bar­dziej ludz­kie, go­rą­ce po­wie­trze cie­plej­sze, a krzy­kli­we ko­lo­ry ho­lo­gra­mów jesz­cze żyw­sze. 

 Ho­lo­gra­my, wie­lo­barw­ne ma­ja­ki, cu­dow­nie nie­na­ma­cal­ne i cu­dow­nie fan­ta­sma­go­rycz­ne. Były tu wszech­obec­ne. Wszyst­kie te pół­prze­zro­czy­ste gęby za­chę­ca­ły do sprze­da­nia wła­snej duszy w po­go­ni za ostat­nim tren­dem. Za­pę­tlo­ne hasła wdzie­ra­ją się do mózgu, wy­pa­la­ją szare ko­mór­ki. I mają gdzieś, czy wła­śnie wy­la­li cię z pracy. Mają gdzieś, czy przed kil­ku­na­sto­ma mi­nu­ta­mi za­strze­li­łeś tak­sów­ka­rza.

 Jordi naj­chęt­niej po­słał­by im kilka kulek, jeśli mógł­by je w ten spo­sób znisz­czyć. Bar­dzo chciał je znisz­czyć. Swoim nie­wzru­sze­niem do­pro­wa­dza­ły go do bia­łej furii. Były je­dy­ną rze­czą tej nocy, która wy­my­ka­ła się jego wszech­wła­dzy. Z tru­dem prze­łknął gniew, po­wstrzy­mu­jąc się od pła­czu. 

 W piąt­ko­we noce ludz­ka sza­rań­cza wy­le­wa­ła się na ulice cen­trum. Na­bu­zo­wa­ne hor­mo­na­mi, młode, spo­co­ne ciała wy­peł­nia­ły dys­ko­te­ki, ob­le­ga­ły pod­rzęd­ne re­stau­ra­cje, ob­ści­skiwa­ły się w świe­tle la­tar­ni ulicz­nych i fa­sze­ro­wa­ły Bóg raczy wie­dzieć czym. Choć wy­uz­da­na chma­ra zwy­kle wzbu­dza­ła w Jor­dim wstręt, to w tej chwi­li nie mógł jej nie­na­wi­dzić. Oto bo­wiem w od­da­li ma­ja­czył szyld knaj­py, w któ­rej miało do­peł­nić się jego prze­zna­cze­nie.

 Nie mógł sobie przy­po­mnieć, kiedy za­czął biec, ani tego jak wy­cią­gał pi­sto­let z we­wnętrz­nej kie­sze­ni kurt­ki. Pięk­na de­li­rycz­na eu­fo­ria czy­ni­ła go je­dy­nie wi­dzem roz­gry­wa­ją­ce­go się przed nim spek­ta­klu. Dla­te­go też nie czuł od­rzu­tu broni, gdy za­bi­jał ochro­nia­rza Ke­atin­ga cel­nym strza­łem w głowę. Pa­mię­tał tylko swój za­chwyt nad pięk­nem upa­da­ją­ce­go bez­wład­nie ciała i sa­tys­fak­cję pły­ną­cą z ode­bra­nia komuś życia.

 Z amoku wy­bu­dził go zdzi­wio­ny wyraz twa­rzy Todda Ke­atin­ga. Sław­ny aktor sie­dział przy tym swoim sto­licz­ku i wy­glą­dał tak ża­ło­śnie, że za­bi­cie go by­ło­by chyba tylko wy­ra­zem li­to­ści. Nie róż­nił się przy tym od wir­tu­al­nej re­pli­ki. Tak jak ona nosił szyty na miarę pur­pu­ro­wy gar­ni­tur, miał modną za­cze­sa­ną do tyłu fry­zu­rę, twarz zo­hy­dzo­ną ope­ra­cja­mi pla­stycz­ny­mi i, ni­czym w sy­mu­la­cji, przed kil­ko­ma chwi­la­mi żarł ko­la­cję. 

 – Mam pie­nią­dze! – Gwiaz­dor uniósł ręce w ge­ście pod­da­nia się, wle­pia­jąc wzrok w wy­mie­rzo­ną w niego lufę broni.

 Jordi czuł się jak we śnie. Cała scena ja­wi­ła mu się jako gro­te­sko­wa kalka wir­tu­al­nych eg­ze­ku­cji. In­ny­mi słowy, ro­ze­grał ją już setki razy. Przy czym był pe­wien, że to jawa. W innym razie mógł­by się teraz odłą­czyć.

 Po­wo­li ula­ty­wał z niego gniew, ustę­pu­jąc miej­sca nie­zwy­kłej trzeź­wo­ści umy­słu. Kątem oka za­uwa­żył ucie­ka­ją­cych we wszyst­kie stro­ny prze­chod­niów. Szcze­rze współ­czuł im ze­psu­tej nocy. Naj­chęt­niej scho­wał­by broń, prze­pro­sił ak­to­ra i udał się z po­wro­tem do miesz­ka­nia. Spra­wy za­szły jed­nak na to za da­le­ko. 

Mu­siał po­cią­gnąć spust, ina­czej wszyst­ko po­szło­by na marne. Ale czy na­praw­dę pra­gnął śmier­ci gwiaz­do­ra? Ke­ating wy­da­wał się być na gra­ni­cy pła­czu, unie­sio­ne dło­nie drża­ły mu z ner­wów. Jordi z tru­dem roz­po­zna­wał w nim tam­te­go fil­mo­we­go wir­tu­oza, któ­re­go da­rzył tak ogrom­nym sza­cun­kiem i tak ogrom­ną nie­na­wi­ścią. Aktor jawił mu się teraz jako ko­lej­ny bez­ro­zum­ny robak, nie­wart po­świę­ce­nia mu nawet po­je­dyn­czej myśli. Za­bi­cie go by­ło­by więc po­zba­wio­ne ja­kiej­kol­wiek przy­jem­no­ści.

I wtedy przy­po­mniał sobie wszyst­kie te mi­ja­ne ho­lo­gra­my. Ist­niał spo­sób, by pod­po­rząd­ko­wać je swo­jej woli, a jed­no­cze­śnie za­pew­nić sobie miej­sce w pan­te­onie nie­śmier­tel­nych sław. Ob­ja­wie­nie było ni­czym wy­la­ny na niego kubeł zim­nej wody. Wie­dział już, co musi zro­bić.

Od śmier­ci ochro­nia­rza mi­nę­ło kilka peł­nych na­pię­cia se­kund, w trak­cie któ­rych za­ma­cho­wiec zda­wał się wahać. Po chwi­li jed­nak od­zy­skał rezon. Zła­pał pew­niej pi­sto­let i strze­lił do sie­dzą­ce­go przy sto­li­ku ak­to­ra, prze­bi­ja­jąc mu na wylot serce. 

Jordi wy­szcze­rzył zęby i rzu­cił broń na bok.

Świat wła­śnie na­le­żał do niego.

***

 Młoda dzien­ni­kar­ka wy­glą­da­ła na po­de­ner­wo­wa­ną. Po raz któ­ryś po­pra­wi­ła dło­nią grzyw­kę i przej­rza­ła usta­wio­ny na stole plik kar­tek z py­ta­nia­mi. Pla­sti­ko­we krze­sło uwie­ra­ło ją w plecy. W pu­stej sali wi­dzeń czas wy­dłu­żał się nie­mi­ło­sier­nie. Ob­rzu­ci­ła spoj­rze­niem opar­te­go o ścia­nę straż­ni­ka wię­zien­ne­go. Bro­da­ty facet po­słał jej życz­li­wy uśmiech.

 Prasa od ja­kichś dwóch ty­go­dni żyła spra­wą śmier­cią Todda Ke­atin­ga. Znany gwiaz­dor, jak wielu przed nim, padł ofia­rą obłą­ka­ne­go fana. Pu­bli­ko­wa­no re­la­cje z po­grze­bu gwiaz­dy, wspo­mnie­nia jego naj­bliż­szych przy­ja­ciół i współ­pra­cow­ni­ków, a także po­świę­co­ne mu fe­lie­to­ny. Po­wią­za­ne z Ke­atin­giem marki na­to­miast stwo­rzy­ły spe­cjal­ne wspo­min­ko­we spoty re­kla­mo­we, które nie­ustan­nie emi­to­wa­no ze wszech­obec­nych ani­mo­wa­nych bil­l­bo­ar­dów. Nie­mal co­dzien­nie po­ja­wia­ły się też nowe re­we­la­cje na temat za­ma­chow­ca. Tro­pio­no jego ak­tyw­ność w sieci, do­cie­ka­no, jak zdo­był broń i spe­ku­lo­wa­no, dla­cze­go zabił ak­to­ra. 

 Za­pew­ne jej za­in­te­re­so­wa­nie te­ma­tem ogra­ni­czy­ło­by się do po­bież­ne­go prze­czy­ta­nia kilku ar­ty­ku­łów. Wszyst­ko zmie­nił za­adre­so­wa­ny do niej list, który wpły­nął przed pię­cio­ma dnia­mi do re­dak­cyj­nej skrzyn­ki pocz­to­wej. Nadaw­cą był nie kto inny jak słyn­ny za­ma­cho­wiec. Z tre­ści wy­ni­ka­ło, że byłby za­in­te­re­so­wa­ny prze­pro­wa­dze­niem z nim wy­wia­du, ale jego roz­mów­czy­nią ko­niecz­nie musi być wła­śnie ona. Choć w pierw­szej chwi­li miała ocho­tę zi­gno­ro­wać pro­po­zy­cję, to szyb­ko zdała sobie spra­wę z tego, że może to być jej furt­ka do po­waż­ne­go dzien­ni­kar­stwa. Dla­te­go się zgo­dzi­ła.

 Wkrót­ce otwar­ły się sze­ro­kie dwu­skrzy­dło­we drzwi, zza któ­rych wy­ło­nił się skuty męż­czy­zna w asy­ście dwóch straż­ni­ków. Ubra­ny w szary T-shirt, dłu­gie dżinsy i gra­na­to­we te­ni­sów­ki czło­wiek nie wy­glą­dał na sza­leń­ca. Na ulicy nie zwró­ci­ła­by na niego naj­mniej­szej uwagi. Po­sa­dzo­no go na prze­ciw­le­głym krze­śle i zdję­to mu z rąk kaj­dan­ki.

– Jest bar­dzo spo­koj­ny i nie po­wi­nien sta­no­wić za­gro­że­nia – wy­ja­śnił straż­nik. – Gdyby jed­nak czuła się pani jak­kol­wiek nie­kom­for­to­wo, pro­szę po­wie­dzieć tylko słowo. Bę­dzie­my stać tuż obok.

– Dzię­ku­ję – rzu­ci­ła straż­ni­kom, po czym skie­ro­wa­ła wzrok na sie­dzą­ce­go na­prze­ciw­ko męż­czy­znę. – Ro­zu­miem, że pan mnie już zna.

– Ow­szem – od­parł, ma­su­jąc po­ha­ra­ta­ne nad­garst­ki. – Mo­że­my sobie oszczę­dzić zbęd­nych po­wi­tań. Ach, i mów mi Jordi.

– Do­brze… Jordi. – Po­sta­wi­ła na sto­li­ku nie­wiel­ki dyk­ta­fon i włą­czy­ła na­gry­wa­nie. – Po­zwo­lisz, że za­cznie­my od chyba naj­waż­niej­sze­go py­ta­nia, dla­cze­go?

– Dla­cze­go…? – Na jego twa­rzy po­ja­wił się po­ło­wicz­ny uśmiech. – Sama chyba wi­dzisz, co się teraz dzie­je. Cały świat żyje jego śmier­cią. Wszyst­kie ga­ze­ty o tym piszą, pełno jest tego w sieci. Za­mach na Ke­atin­ga za­wład­nął po­wszech­ną świa­do­mo­ścią. A oprócz tego je­stem jesz­cze ja. Dam ci trop. Kie­dy my­ślisz o Len­no­nie, to my­ślisz też o Chap­ma­nie. Kiedy my­ślisz o Ken­ne­dym, to my­ślisz o Oswal­dzie. Reb­be­ca Scha­ef­fer, Ro­bert John Bardo. Ro­nald Re­agan, John Hinc­kley Ju­nior. Jan Paweł II, Ali Ağca. Se­le­na, Yolan­da Sal­di­var. Lin­coln, John Wil­kes Booth. Już ro­zu­miesz?

– Czyli zro­bi­łeś to dla sławy? – spy­ta­ła nie­pew­nie.

– Nie! – skrzy­wił się. – To coś wię­cej niż sława. To nie­śmier­tel­ność! Na tych kilka ty­go­dni sta­łem się wro­giem numer jeden. To oczy­wi­ście wkrót­ce minie, po­ja­wią się inne te­ma­ty. Nie­mniej świat nigdy nie za­po­mi­na o wro­gach numer jeden. Pisze się o nich książ­ki, two­rzy filmy fa­bu­lar­ne i do­ku­men­tal­ne, na­gry­wa pod­ca­sty, po­świę­ca się im ar­ty­ku­ły. A co jakiś czas prze­kli­na się ich za to, co zro­bi­li. To nie prze­mi­ja. Świat nigdy by o mnie nie usły­szał, gdy­bym nie zabił Ke­atin­ga. Dużo o tym ostat­nio myślę i wiem, że tak wła­śnie by było. Na stałe za­pi­sa­łem się w kar­tach hi­sto­rii. Tego nie da się usu­nąć!

Na chwi­lę za­milkł, by zaraz znów się ode­zwać:

– Wy­bu­do­wa­łem sobie po­mnik trwal­szy niż ze spiżu…

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Exegi monumentum – z łaciny: wybudowałem pomnik – wyraz dumy poety ze swojej twórczości (Horacy "Pieśni"). Ciekawy tytuł, interesujące nawiązanie. 

Opowiadanie przerażająco realistycznie prezentuje szczegóły kilku zbrodni, emocje mordercy, wygląd zabijanych, skutki oddania strzału. Czytelnik oczami wyobraźni widzi rozrywane ciała, strużki krwi, masakrę w aucie czy restauracji, poplamione moczem i krwią ubrania czy też podłogi. 

Psychologiczne podejście do przemyśleń zabójcy przypomina czasem “Psychozę”, “Milczenie owiec” lub “Lśnienie”. :)

Jak rozumiem, przyłożenie lufy do skroni i wystrzelenie to nieco inny wymiar rzeczywistości, tak? W tamtym wymiarze morderca dokonuje samobójstwa? 

 

Jeszcze edytuję. :) Wspomnienie przykładów, jakie Jordi wymienia w tekście, aby uargumentować zapisanie na wieczność w historii nazwisk zamachowców, z jednej strony oczywiście przywiodło mi na pamięć te (i inne)) zamachy, a także przypomniało postać Herostratesa, starożytnego szewca greckiego, owładniętego obsesją zyskania wiecznej sławy dzięki dokonaniu zbrodni, stąd też jego czyn spalenia w 356 r. p. n. e. cudu świata – Świątyni Artemidy, czyn, uznany za pierwszy w historii atak terrorystyczny; Herostrates dzięki temu oczywiście zapisał się z dziejach świata. :)

 

Gratuluję doskonałego realizmu – opisać zbrodnię, by krzyczała ona z tekstu swym złem wcale nie jest tak łatwo. 

 

Z technicznych dostrzegłam:

Kątem oka zauważył pierzchnących we wszystkie strony przechodniów.

Dużo tym ostatnio myślę

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Cześć,

Całkiem nieźle się czytało. Bohater miał motyw do popełnienia zbrodni, miał swoje wewnętrzne rozterki oraz wątpliwości. Podstawy, jakie towarzyszą tworzeniu każdego mordercy, spełniłeś. Zastanawiam się, czy postanowił to uczynić bardziej przez swoją życiową sytuację, czyli brak pracy, zaprzepaszczenie życia i inne takie, czy to świat przyszłości, w którym mało już miejsca na ludzkie emocje, spowodował w nim tę przemianę. A może jedno i drugie? Z pewnością są tu pewne przesłania, mnie się podobał ten fragment:

 

 Hologramy, wielobarwne majaki, cudownie nienamacalne i cudownie fantasmagoryczne. Były tu wszechobecne. Wszystkie te półprzezroczyste gęby zachęcały do sprzedania własnej duszy w pogoni za ostatnim trendem. Zapętlone hasła wdzierają się do mózgu, wypalają szare komórki. I mają gdzieś, czy właśnie wylali cię z pracy. Mają gdzieś, czy przed kilkunastoma minutami zastrzeliłeś taksówkarza.

 Jordi najchętniej posłałby im kilka kulek, jeśli mógłby je w ten sposób zniszczyć. Bardzo chciał je zniszczyć. Swoim niewzruszeniem doprowadzały go do białej furii.

 

Niby oklepane, bo każdy wie lub się domyśla, czego możemy się spodziewać za x lat, ale dość trafnie i obrazowo ująłeś ten problem w tym fragmencie.

 

Z minusów (dla mnie):

– Science Fiction takie trochę na siłę. To znaczy problem, który opisujesz, ma już miejsce w naszych czasach, więc Twoja przyszłość wydaje się być tylko mało znaczącym tłem. Hologramy, latające reklamy coca-coli itp. Nie wysilałeś się, aby pokazać nam w tej wizji przyszłości coś świeżego. No może jedynie to mocno rozwinięte VR i wirtualne zabijanie ma większe znaczenie, bo nakręca w jakiś sposób bohatera do popełnienia zbrodni.

– Końcówka. Nie wywołuje większych emocji. Jest zamykającą historię klamrą, owszem, ale nie wnosi nic nowego. Przecież ja, jako czytelnik, już o dawno wiedziałem, czemu zrobił to, co zrobił. To tłumaczenie mi tego faktu na końcu jest więc nieco łopatologiczne, można by więc inaczej zagrać w końcówce. No i dlaczego wybrał akurat tę dziennikarkę? Bo niby zaznaczasz, że ma to znaczenie, ale wyjaśnienia nie dostrzegłem.

 

Reasumując:

Całkiem nieźle, ale w ogólnym rozrachunku bez rewelacji. 

Pozdrawiam! ;)

@bruce

Takie słowa są dla mnie niezwykle budujące, tym bardziej, że do końca kwestionowałem walory swojego opowiadania i klarowność jego przesłania. Mimo tego, że dość mocno interesuję się historią, nigdy nie wcześniej słyszałem o Herostratesie, a jest to przykład, który idealnie pasuje do Jordiego. Możliwe nawet, że tytuł “Herostrates” byłby właściwszy :P

Tak, początek ma miejsce w hiperrealistycznej symulacji i kończy się ona samobójczą śmiercią bohatera. Taki zresztą był oryginalny plan Jordiego, nim odkrył “głębszy wymiar” zamierzonej zbrodni.

Dzięki za pozytywny komentarz! :)

@realuc

Dla mnie, młodego, początkującego grafomana “całkiem nieźle” to już niemały sukces :P

Teraz co do krytyki. Z pewnością dałoby się to opowiadanie z pewnymi zmianami przenieść do współczesności. Zamiast hiperrealistycznej symulacji Jordi grałby sobie w Call of Duty, hologramy zastąpiłyby reklamy, taksówkarz zadzwoniłby na policję, zamiast dotykać przycisk itd. itd. Niemniej, wątek futurystyczny wydaje mi się być na tyle istotny, że uważam, że nie byłoby to to samo. 

Teraz czas na kilka argumentów. Primo, Jordi stracił pracę w wyniku automatyzacji. Oczywiście nigdzie w tekście to nie wybrzmiało, więc jest to słabe uzasadnienie, w stylu “autor wie, ale nikomu nie powiedział”. Niemniej w mojej wizji postaci Jordi stracił robotę, bo został zastąpiony przez maszyny. Dlaczego to nigdzie nie padło w tekście? Miałem podejście to pisania kilku o tym akapitów, ale czułem, że jeśli chcę jeszcze opisać początek fascynacji Keatingiem to dodanie jeszcze tego, jak Jordi zasuwa na pseudo-Amazonowym magazynie, wyczerpie limit retrospekcji i znuży czytelnika do reszty. Wolałem więc pozostawić to nieco ambiwalentne i chyba lepiej wypadło to w tekście

Secundo, wątek fascynacji sławą nie byłby taki sam. W tej wizji świata niedalekiej przyszłości reklamy są jeszcze bardziej wszechobecne niż teraz. To w moim mniemaniu jest jednak spora różnica, która czyni nienawiść Jordiego do Keatinga jeszcze silniejszą. Poza tym hologramy to jednak mocniejszy bodziec od plakatów, a potrzeba ich zniszczenia jest jeszcze bardziej niemożliwa do zrealizowania.

Tertio, i najważniejsze. Gry wideo to słaby system szkoleniowy. Jakkolwiek ja sam dużo czasu spędziłem, zabijając wirtualnych przeciwników, to na podstawie lat spędzonych w cyfrowej przestrzeni wciąż nie potrafiłbym nawet pewnie przeładować broni, a co dopiero kogoś zastrzelić. Grom wideo jest teraz bardzo daleko do realistycznej symulacji rzeczywistości, nawet te najlepsze produkcje mają wiele ograniczeń. Jordi to nerwicowiec, samotnik, mający problemy z nawiązywaniem kontaktu. W prawdziwym świecie nigdy nie był fizycznie agresywny (zresztą cały jego początkowy przemarsz przez miasto miał podkreślić jego wycofanie). Gdybym dał mu w opowiadaniu do ręki pada i stwierdził, że teraz, po czterech latach grania w Battlefielda czy Dooma, jest gotów kogoś zabić w realu, byłaby to, przynajmniej dla mnie, średnio wiarygodne.

Oczywiście, są mordercy, którzy grali w gry wideo. Choćby słynna para zamachowców z Columbine uwielbiała oryginalnego Dooma. Niemniej zawsze towarzyszyła temu jakaś fascynacja bronią, przemocą itp., wykraczająca poza ramy gier. To co chciałem ukazać za pomocą postaci Jordiego, to wpływ hiperrealistycznej symulacji. Takiej, która niemożliwa jest do oddzielenia od rzeczywistości. Jordi, mając swój własny nabudowany wewnętrznie gniew, daje upust złości, dokonując wirtualnych egzekucji. Są one jednak tak realistyczne, że ciężko byłoby mu oddzielić je od “reala”. Ergo, uczy się dzięki nim obsługi broni, celnego strzelania, pewności siebie w chwili walki. Wie dzięki temu, jak zabijać. I w finale opowieści chciałem ukazać ten moment, gdy zdobyta w trakcie tychże ćwiczeń wiedza, pozwala mu zabijać bez mrugnięcia okiem. Morderstwo taksówkarza budzi w nim emocje z symulacji.

To wydaje mi się być na tyle silnym argumentem, żeby uzasadnić osadzenie akcji w przyszłości

Jak chodzi o finał. Ostatnia scena wydawała mi się być potrzebna, by podkreślić cel bohatera. Początkowo bowiem chciał on przecież popełnić samobójstwo, cała jego krucjata miała za zadanie wywrzeć zemstę na aktorze. Dopiero w ostatniej chwili Jordi odkrywa, co naprawdę może przynieść mu taki czyn. Chciałem więc to podkreślić, a przy okazji ukazać konsekwencje jego działań. Że jest o nim głośno, że ma rozmowę z dziennikarką. Trochę tu było inspiracji medialnością Krystiana Bali czy Tedda Bundy’iego. 

A dziennikarkę wybrał dlatego, że wiedział, że zgodzi się na wywiad z nim, że zależeć jej będzie na awansie, który rozmowa z Jordim może jej zapewnić. Może powinienem to jakoś uwypuklić, ale pada to w tekście. 

Oczywiście dzięki za komentarz! Cieszę się, że czytało się przyjemnie, bo to dla mnie jest najważniejsze. O fabule można dyskutować, ale jeśli styl pisarski jest męczący czy nieprzyjemny, to jest już znak, że autor chyba powinien sobie odpuścić. Jest mi zatem miło, że opowiadanie nie okazało się być pod tym względem słabe.

Cała przyjemność po mojej stronie.

Powodzenia. 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Osobliwe myśli zawładnęła rozumem Jordiego i pchnęły go do dokonania czynów drastycznych i ostatecznych. Nieźle to wszystko opisałeś, skutkiem czego czytało się dobrze, choć nie taję, że brakło mi w tej opowieści trochę prawdziwej fantastyki.

Wykonanie pozostawia nieco od życzenia.

 

Przez ma­te­ria­ło­wą ro­le­tę prze­bi­ja­ło się świa­tło sło­necz­ne. ―> Raczej: Przez tkaninę rolety prze­bi­ja­ło się świa­tło sło­necz­ne.

 

jakby wszy­scy się na niego ga­pi­li. Czuł się słabo i naj­chęt­niej roz­pły­nął­by się teraz w po­wie­trzu. ―> Lekka siękoza.

 

wie­ko­we ta­le­rze, brud­ne aba­żu­ry, wi­sior­ki o dziw­nych kształ­tach czy wie­ko­we in­stru­men­ty. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

 W czym mogę słu­żyć? ―>  – Czym mogę słu­żyć? Lub:  – W czym mogę pomóc?

 

Ah – Azja­ta wy­szcze­rzył żółte zęby i po­dra­pał się pod nosem – li­cy­ta­cja. ―> Ach! – Azja­ta wy­szcze­rzył żółte zęby i po­dra­pał się pod nosem.Li­cy­ta­cja.

Ah to symbol amperogodziny.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

sie­dzi wład­czo na sze­ro­kim skó­rza­nym fo­te­lu. W spo­czy­wa­ją­cej na opar­ciu pra­wej dłoni dzier­ży pi­sto­let… ―> Oparcie fotela mieści się za plecami siedzącego i obawiam się, że oparcie na nim dłoni może nastręczyć pewnych trudności

Pewnie miało być: W spo­czy­wa­ją­cej na poręczy/ podłokietniku pra­wej dłoni dzier­ży pi­sto­let

 

 – Tak? – Sta­rzec wbił w niego swoje spoj­rze­nie. ―> Zbędny zaimek – czy mógł wbić w niego cudze spojrzenie?

 

Ah! – Sprze­daw­ca rzu­cił mu… ―> Ach! – Sprze­daw­ca rzu­cił mu

 

 – Sig sauer p226, ka­li­ber 9mm… ―>  – Sig sauer p dwieście dwadzieścia sześć, ka­li­ber dziewięć milimetrów

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach. Nie używamy skrótów.

 

nie­wy­raź­ne logo Co­ca-Co­li. ―> …nie­wy­raź­ne logo co­ca-co­li

Nazwy napojów piszemy małymi literami: http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

Wy­dy­cha­ny dym pa­pie­ro­so­wy za­tań­czył w po­wie­trzu. Za­wład­nę­ła nim cu­dow­na bło­gość. ―> Czy dobrze rozumiem, że cudowna błogość zawładnęła wydychanym dymem papierosowym? 

 

Młody męż­czy­zna zła­pał za klam­kę… ―> Młody męż­czy­zna zła­pał klam­kę

 

więk­szość okien domów wy­ga­szo­na. ―> Nie wydaje mi się, aby można wygasić okna.

Proponuję: …więk­szość świateł w oknach domów wy­ga­szo­na.

 

Cięż­ko było mu to sobie jakoś sen­sow­nie wy­tłu­ma­czyć… ―> Trudno było mu to sobie jakoś sen­sow­nie wy­tłu­ma­czyć

 

ob­ści­sky­wa­ły się w świe­tle… ―> Literówka.

 

Mu­siał po­cią­gnąć za spust, ina­czej wszyst­ko po­szło­by na marne. ―> Mu­siał po­cią­gnąć spust, ina­czej wszyst­ko po­szło­by na marne.

 

Zła­pał pew­niej za pi­sto­let i strze­lił… ―> Zła­pał pew­niej pi­sto­let i strze­lił

 

Ubra­ny w szary T-shirt, dłu­gie je­an­sy… ―> Ubra­ny w szary T-shirt, dłu­gie dżinsy

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Ah, i mów mi Jordi. ―> Ach, i mów mi Jordi.

 

Kie­dyś my­ślisz o Len­no­nie, to my­ślisz też o Chap­ma­nie. ―> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Z niepozornej twarzy ubranego w granatową kurtkę zamachowca wybijał się obłąkańczy uśmiech. Górował nad gwiazdorem i widocznie czerpał z tego przyjemność.

Uśmiech się raczej nie wybija ;)

Druga sprawa: kto górował nad gwiazdorem? Bo wygląda na to, że obłąkańczy uśmiech ;)

 

No, kuźwa, to sobie gość pomnik wybudował ;) Aczkolwiek nie można nic zarzucić logice jego rozumowania. Nie wiem, czy świadomie, czy przypadkiem wypunktowałeś ludzkie dążenie do swoich pięciu minut, do sławy.

Czytało się dobrze, oczywiście na tyle, na ile przygody obłąkanego maniaka mogą być przyjemną lekturą ;) Trochę mi fantastyki brakowało, w Twoim opku jest ona lekko umowna. Trochę podrasowałeś ulice miasta, dorzuciłeś trochę gadżetów i tyle. Wszystko mogłoby się rozegrać już dziś.

Popraw babole wskazane przez Reg to kliknę :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

@regulatorzy

Dziękuję za wypunktowanie błędów! Cieszę się, że lektura opowiadania zostawiła w miarę pozytywne odczucia :)

@Irka_Luz

Nie wiem, czy świadomie, czy przypadkiem wypunktowałeś ludzkie dążenie do swoich pięciu minut, do sławy.

To akurat było celowe. Przekaz oparłem po części na moich własnych refleksjach nad fenomenem social mediów i fascynacją sławą, a po części na lekturze Kraksy Jamesa Ballarda, gdzie duży nacisk położono na obsesję śmiercią celebrytów, i jej reinterpretacji dokonanej przez Baudrillarda, polanej jego teorią symulacji.

No i babole są już poprawione :D

Bardzo proszę, MagicznyWojtku. Miło mi, że mogłam się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mało fantastyki, ale mnie się bardzo podobało :) Może nie powinnam się przyznawać, ale lubię czytać o psychopatycznych mordercach. A ty umiejętnie i realistycznie opisałeś zarówno motywy jak i odczucia swojego bohatera.

Klikam bibliotekę :)

@katia72

Bardzo się cieszę, że opowiadanie trafiło w Twoje gusta :D

Sam też lubię czytać o mordercach, choć wpisuje się to w problem, który próbowałem opisać w powyższym tekście – medialności aktu odebrania komuś życia. Jednocześnie fascynacja tym tematem jest, zdaje się, czymś arcyludzkim. Poznawanie historii tych, którzy ulegli mitycznym “mrocznym żądzom” stanowi chyba najwyższą formę katharsis. 

Odrębną kwestię stanowi kult morderców, który szczególnie widoczny jest w epoce social-mediów. Ale to już temat na dłuuuższą dyskusję :P

Wojtku, ludzka psychika jest fascynująca, a wniknięcie w umysł psychopaty-mordecy stanowi niesamowitą podróż, która paradoksalnie , mimo że na szczęście na tle społeczeństwa są to jednostki nieliczne, przybliża nas choć odrobinę do zrozumienia pokręconej ludzkiej natury…

Pozdrawiam serdecznie :)

Hmmm. Napisane starannie, ale dla mnie za mało fantastyki. Owszem, piszesz w komentarzach o symulacji, ale jakoś mnie to nie przekonuje. To tylko metoda treningu.

Może rozczaruję Twojego bohatera, ale nie znam nazwisk morderców, których wymieniasz. Niektóre obiły mi się o uszy, ale żeby przypisać do zamordowanego obiektu – to już nie. Kiedy myślę o Lennonie i innych, myślę o ich dokonaniach, nie o śmierciach. Zapamiętałam tylko mordercę Narutowicza i to wyłącznie dlatego, że takie samo nazwisko nosiła jedna z moich nauczycielek. Prawdziwa sława bierze się ze zbudowania czegoś wspaniałego, a nie ze zniszczenia.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka