- Opowiadanie: Zielony Groszek - Powrót, na który wierni nie byli gotowi

Powrót, na który wierni nie byli gotowi

Gdyby coś, w co wierzą ludzie, okazało się zupełnie inne, niż sobie wyobrażali.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Powrót, na który wierni nie byli gotowi

We wnętrzu świątyni panował mrok i przyjemny chłód. Sephers miał ze sobą małą oliwną lampkę, toteż poza niewielkim kręgiem światła, które zapewniała, wszystko było skąpane w ciemności.

Ograniczona ilość światła nie przeszkadzała mu, skupiał się bowiem na niewielkim fragmencie ściany. Właśnie kończył nakładanie ostatniej warstwy niebieskiego tynku. Jutro znowu miał tu przyjść, żeby zacząć rzeźbienie, a kiedy skończy i kapłanki rozpalą ognie w Wielkiej Świątyni, będą je zdobiły wspaniałe płaskorzeźby. Szkoda, że nie będzie mógł zobaczyć ich w pełnej okazałości.

Gdy wyrównał warstwę tynku, wytarł narzędzia i schował je do torby. Dokładnie pamiętał układ korytarzy, dlatego w drodze powrotnej wystarczyła mu jego lampka, zgasił ją jednak, kiedy otworzył wrota Małej Świątyni, wpuszczając na chwilę światło słoneczne.

Na zewnątrz minęło południe, upał jednak miał jeszcze długo się utrzymywać. Wzniesiona na wzgórzu ponad miastem świątynia cały dzień była wystawiona na działanie słońca, dlatego jej mury z piaskowca i kremowego marmuru nagrzewały się niczym cegły w piecu. Ze szczytu wiodących do jej wrót schodów rozciągał się wspaniały widok na Abu-Saan – ułożone w regularnych odstępach budynki, szeroką główną drogę oraz płynącą przez miasto rzekę o brzegach porośniętych trzciną i palmami. Wiejący od południa wiatr przynosił ze sobą tumany piasku, które porwał z pustyni i którymi zasypywał ulice, jednak mało kto przejmował się pyłem – mijała właśnie najgorętsza pora dnia, czas, który mieszkańcy  spędzali na odpoczynku w cieniu domowych altan.

Sephres, zajęty wcześniej pracą, nawet nie zwrócił uwagi na upływ czasu; dopiero teraz poczuł głód. Do domu miał kawałek drogi, dlatego bez ociągania zaczął schodzić po szerokich stopniach. Na łysą głowę zarzucił kawałek materiału, żeby ochronić się od żaru.

– Sephres!

Usłyszał wołanie jeszcze zanim pokonał trzeci stopień. Od strony miasta, wspinając się po schodach, zbliżał się do niego mężczyzna. Jak wszyscy przedstawiciele swojej płci miał długą brodę i rozpuszczone włosy. Ubrany był w luźną tunikę, zebraną w pasie konopnym sznurem, i pantofle z delikatnego materiału, wzmocnione od spodu cielęcą skórą, żeby chronić stopy przed nagrzanym piaskiem.

– Witaj, Phiops-Hor.

Phiops podbiegł do niego zdyszany.

– Skończyłeś na dzisiaj? – zapytał.

– Tak. Właśnie chciałem iść coś zjeść.

– Jedzenie może zaczekać. Do miasta przyjechał gość. – Phiops był wyraźnie podekscytowany i mówił szybko, chociaż z trudem łapał powietrze.

– Kto przyjechał? – zapytał Sephres, wznawiając marsz.

Zanim Phiops odpowiedział, na schody weszła kobieta. Mężczyźni przerwali rozmowę, spuścili pokornie wzrok i kiwnęli jej głowami.

– Udali-gi, Manetona – powiedzieli.

Kobieta nie zareagowała na tradycyjne pozdrowienie, zresztą nie musiała tego robić. Sephres dyskretnie uniósł wzrok i spostrzegł, że Manetona z pogardą odwróciła się na widok jego łysej głowy. Ona sama ogoliła czaszkę i brwi, co wypadało tylko i wyłącznie kobietom, tak samo, jak skąpy strój, na który składały się delikatne przepaski na biodrach i piersiach. Sephres doskonale zdawał sobie sprawę, że ze względu na swoją przypadłość łamał niepisane prawa ich kultury, mógł jednak tylko zakrywać głowę chustami i starać się nie rzucać w oczy kapłankom.

Kiedy Manetona ich minęła i zniknęła za wrotami świątyni, wyprostowali się, a Phiops wrócił do przerwanego wątku.

– Przybyła Najwyższa Manetona Ab-Riil.

– Osobiście? – Sephres uniósł brwi. – Matka rzadko opuszcza świątynię w Abu-Daar.

– A teraz postanowiła to zrobić. Przegapiłeś powitanie. Wjechała do miasta na czele ogromnego pochodu, na platformie ciągniętej przez szesnaście wielbłądów. Kapłanki osobiście ją powitały i zaprosiły do Domu. Jej powóz stoi jeszcze przed wejściem, musisz go zobaczyć. Burty malował chyba ktoś tak zdolny, jak ty…

– I tylko po to mam tam iść? – przerwał mu Sephres.

– Myślałem, że to cię zainteresuje – odparł Phiops.

– Na razie interesuje mnie chwila odpoczynku i coś do jedzenia. Zejdźmy już z tego słońca.

Pokonawszy schody znaleźli się między budynkami. O tej porze dawały niewiele cienia, jednak i tak starali się trzymać blisko nich, gdzie piasek był mniej nagrzany. Minęli okazałe domy, zajmujące miejsce przy głównej ulicy i skręcili w mniejszą odnogę, kierując się w stronę rzeki. Tam więcej było warsztatów i domów rzemieślników, budowanych z glinianych cegieł i farbowanych na niebiesko. Nad samą wodą mieściły się młyn oraz pracownia kowala i garbarza, którzy wykorzystywali do pracy koła wodne. Na drugim brzegu rzeki mieszkali rolnicy, dbający o kanały nawadniające rozległe pola.

Sephres zajmował niewielką chatę nieopodal dzielnicy rzemieślników, obok warsztatu malarskiego, w którym pobierał kiedyś nauki. Ściany jego domu zbudowano z rzecznej gliny i trzciny – były cienkie i niezbyt szczelne, ale zapewniały przewiew w gorące dni, dzięki czemu wnętrze było chronione przed upałem.

Sephres zaprosił Phiopsa do środka. Odłożył torbę z narzędziami i wskazał przyjacielowi miejsce w zagłębieniu klepiska pośrodku chaty. Gdy mężczyzna usiadł na rozłożonych tam skórach, Sephres nalał im koziego mleka do dwóch czarek.

– Nie jesteś nawet odrobinę zainteresowany tym, co się dzieje w mieście? – zaczął Phiops, kiedy chwycił czarkę i usiadł.

– Nie, nie jestem – odparł Sephres. – To są sprawy kobiet.

– Ale to może być historyczna chwila! Najwyższa przyjechała osobiście nadzorować ukończenie naszej świątyni, to się nie zdarza codziennie.

– Uwierz mi, że to nie jest dla mnie ekscytujące. Skoro tak jest, to ja muszę skupić się teraz na pracy, żeby skończyć wszystko na czas i zrobić to porządnie.

– Sephresie, doprawdy, powinieneś czasem pozwolić sobie na odrobinę emocji.

– Pozwolę sobie. Będę się cieszył, kiedy skończę rzeźbienie.

Phiops westchnął zirytowany, ale nie naciskał więcej, tylko zajął swoim mlekiem. Wtedy wiszącą w wejściu plecionkę odsunął starszy mężczyzna. Wszedł do środka dziarskim krokiem, zupełnie, jakby wchodził do własnego domu. Sephres i Phiops wstali i przywitali swojego dawnego mistrza kamieniarstwa.

– Cóż to, Sephresie? – zapytał Nachen, rozsiadając się wygodnie na skórach. – Praca pochłonęła cię tak bardzo, że nie raczyłeś zjawić się na powitaniu naszego gościa?

– W środku trudno było się zorientować, że w ogóle ktoś przybył.

Nechen uśmiechnął się i przyjął czarkę z mlekiem.

– Znam ten problem. Prawdę mówiąc, sam nie miałem ochoty na przerwanie pracy. Ale Manetony kazały wszystkim robotnikom zebrać się na drodze. Pewniej lepiej to wyglądało, że Matkę powitaliśmy tak tłumnie.

– Co w tym złego? – zapytał Sephres. – Należy się jej takie powitanie.

Phiops prychnął.

– A z jakiej racji? – burknął Nachen. – Co ona takiego zrobiła, że mam jej bić pokłony, kiedy mi każą?

– Jest przedstawicielką władzy – wytłumaczył Sephres. – A władzę nadały jej boginie. Reprezentuje także ich wolę, bo przemawiają jej ustami.

– Gadanie – przerwał obcesowo Phiops. – Ja tam żadnej bogini nigdy nie widziałem. A Najwyższa pewnie mówi to, co jej się akurat podoba.

Nachen syknął, karcąc dawnego ucznia za tak śmiałe słowa wypowiedziane na głos. Sephres wykorzystał to, by zmienić temat.

– Jak idą prace nad fasadą Małej Świątyni? – zapytał.

– Stanęliśmy w miejscu – odparł Nachen. – Brakuje nam narzędzi, żeby dokończyć detale, ale kapłanki powiedziały, że wraz z orszakiem Matki przywieziono nam nowe. Ponoć kowale się spóźniali, bo Najwyższa sama zleciła im wykonanie jakiegoś skomplikowanego przyrządu. Tak to właśnie jest – my czekamy i ryzykujemy opóźnienia, bo Najwyższa coś sobie zamówiła. Przynajmniej od jutra będziemy mogli wznowić rzeźbienie.

– Małe opóźnienie chyba nie zrobi większej różnicy – stwierdził Phiops. – W końcu ile Najwyższa czeka na ukończenie świątyni? Dziesięć lat?

– Dwanaście – sprostował Sephres. – Od dwunastu lat ryjemy w tym piaskowcu.

– Ale jesteśmy już tak blisko końca! – rzucił Nechen, entuzjastycznie machając rękoma. – Jak tylko dostaniemy te narzędzia, wystarczą nam dwa tygodnie. Dwanaście dni, a świątynia będzie piękniejsza, niż Wielki Dom w Abu-Daar!

Wypili za wielkie obietnice Nechena, chociaż Sephres, mimo iż nie widział nigdy Wielkiego Domu, miał wrażenie, że jego mistrz nieco zapędził się w swoich zapewnieniach.

– No, chłopcze… – zaczął Nechen, odchrząknąwszy. – Przemyślałeś moją propozycję?

– Masz na myśli to wasze spotkanie?

Mężczyzna przytaknął gorliwie, aż siwe włosy opadły mu na oczy.

– Przemyślałem – powiedział Sephres. – I nie wezmę w tym udziału.

Phiops sapnął, a Nechen oklapł. Wyraźnie się rozczarowali.

– Synu, rozumiem twój szacunek do władzy i nawet w pewnym stopniu pochwalam, ale musisz odpowiedzieć sobie na ważne pytanie. Powiedz mi, czy ty naprawdę chcesz spędzić tak życie? Pomiatany i niedoceniany?

– Nechenie, tak urządzony jest świat – upierał się Sephres. – Słońce wstaje na wschodzie, rzeki okresowo wylewają, a kobiety są wybranymi bogiń. A wasza mała organizacja, te okazjonalne spotkania po nocach w blasku świec, to jest śmieszne. Śmieszne, nic niewarte i niebezpieczne.

– Sephresie, myślę, że nas nie doceniasz – wtrącił cicho Phiops. – Skorpion też jest mały i kryje się pod kamieniami, ale kąsa śmiertelnie.

Sephres odstawił czarkę i wstał gwałtownie, poruszony słowami Phiopsa. Podszedł do otworu okiennego, żeby upewnić się, czy w okolicy nie ma jakichś ciekawskich uszu, a potem odwrócił się do swoich gości.

– To, co mówicie, graniczy z obrazą bogiń i kapłanek. Gdybyśmy nie byli przyjaciółmi, musiałbym o tym donieść, ale w tym wypadku po prostu was pożegnam. Nie chcę więcej trujących słów w moim domu.

Mężczyźni popatrzyli po sobie, ale stwierdziwszy, że zapędzili się zbyt daleko, wstali bez słowa, skłonili głowy i wyszli. Phiops odwrócił się jeszcze na ścieżce, jakby chciał coś dodać, ale zrezygnował i ruszył za Nechenem. Stary kamieniarz nawet się nie zatrzymał.

Sephres długo jeszcze nie mógł się uspokoić. Próbował przekonać sam siebie, że Phiops-Hor wcale nie zasugerował morderstwa. Nie, nie odważyliby się, pomyślał. Zabicie Najwyższej Manetony zwróciłoby na całą męską rasę gniew bogiń – sprowadziłoby plagę, suszę, trzęsienie ziemi, a gwiazdy spadłyby na ludzi i spaliły ich ciała do kości.

Sephres szczerze wierzył w taki porządek świata i nawet nie myślał, że mogłoby być inaczej, jednak słowa przyjaciół zasiały w nim ziarno zwątpienia. Przecież nie wszystkie kobiety były wybranymi przez boginie kapłankami – były wśród nich artystki, badaczki, zarządczynie. Część z nich wykonywała nawet prace podobne do męskich, a wiele małych dziewczynek biegało boso razem z chłopcami po zakurzonych ulicach miast. I kobiety, i mężczyźni trudzili się za życia w żarze słońca, dlaczego zatem to właśnie mężczyźni byli gorszą rasą? Czemu boginie pozwalały, aby byli bezkarnie poniżani?

Przez całe życie, głównie z powodu braku włosów, Sephres był traktowany jeszcze gorzej, bo nieumyślnie łamał tabu ich społeczności. Nauczył się z tym żyć, gdyż nie miał innego wyboru, ale to spowodowało, że nie podawał kwestii wyższości kobiet w wątpliwość. Kapłanki nauczały, że kwestionowanie roli własnej rasy jest obraźliwe dla bogiń, a Sephres bardzo szanował ich nauki. Ale tego dnia po raz pierwszy pozwolił sobie na wahanie – bo skoro takie myśli przyszły mu do głowy, a on nadal nie został rażony piorunem, to być może boginie nie poświęcały aż takiej uwagi maluczkim.

 

***

Narzędzia, które dotarły razem z karawaną Najwyższej, umożliwiły Nachenowi i jego pracownikom wznowienie robót, co też uczynili z dużym entuzjazmem. Sephres pracował razem z nimi, chociaż kiedy oni trudzili się na zewnątrz, kończąc fasadę w słońcu, on spędzał dni w ciemnościach Wielkiej Świątyni, gdzie cyzelował sztukaterię. Przez dwa tygodnie wykańczał podobizny bogiń, ich świętych zwierząt, roślin oraz materialnych atrybutów, a w tym czasie nad głową słyszał uderzenia młotków o dłuta i pokrzykiwania pracowników.

Niedługo po skończeniu prac mężczyznom nakazano opuszczenie świątyni. Do budowli udały się kapłanki, żeby w odosobnieniu przygotować Małą i Wielką Świątynię na zbliżającą się ceremonię. Z otwartych wrót długo unosiły się dym ze świętych kadzideł i opary olejków, a nocami słychać było piękne, czyste śpiewy kobiet. Mężczyznom nie wolno było wtedy zbliżać się do budowli, a Najwyższa zarządziła dzień wolny od pracy, toteż wszyscy poza kapłankami zbierali się w swoich domach na towarzyskich spotkaniach. Jeszcze późną nocą, przed ceremonią ofiarowania świątyni, z okien biło światło oliwnych lamp, a po ulicach niosły się śmiechy i echa rozmów. Sephres omijał wtedy z daleka dom Nechena, w którym zebrało się już dwa razy więcej mężczyzn, niż przed dwoma tygodniami.

W końcu nadszedł dzień przekazania świątyni pod opiekę bogiń i Najwyższej Manetony. Kapłanki zaczęły obrzędy o wschodzie słońca, lecz były to zaledwie przygotowania do właściwej uroczystości, mającej rozpocząć się tuż przed zmierzchem.

O zachodzie słońca na marmurowych schodach liczących sto stopni, wiodących do wrót Małej Świątyni, rozwinięto delikatny, bordowy dywan, obsypany różowymi i czerwonymi płatkami kwiatów lotosu. Co kilkanaście stopni ustawiono wielkie misy z oliwą i grubymi knotami, zapewniającymi światło przez całą noc. Ludzie wspięli się na szczyt w ślad za orszakiem Ab-Riil i weszli do Małej Świątyni. Miała ona kształt ściętej piramidy, a jej otwarty strop okrywały płachty materiału, zdjętego teraz, by wierni mogli popodziwiać pojawiające się na niebie gwiazdy. Tuż za tą częścią budowli wznosiła się Wielka Świątynia – znacznie potężniejsza, lecz zamknięta dla wszystkich poza wtajemniczonymi Manetonami.

Mała Świątynia była na tyle obszerna, że pomieściła kilka setek mieszkańców. Zgromadzili się oni między prostokątnymi kolumnami z piaskowca i stołami zastawionymi jedzeniem i napitkiem. Kucharze i ich pomocnicy przygotowali wszystkie potrawy na głównej ulicy miasta, a potem wnieśli je po schodach, gdyż poza pochodniami i lampami w świątyni nie wolno było używać otwartego ognia. Noc była jednak na tyle ciepła, że zupy, pieczone woły i wielbłądy, smażone w cukrze owoce oraz nadziane na patyki owady nie zdążyły ostygnąć. Obok parujących i aromatycznych potraw stały półmiski z chlebem i warzywami, czarki ostrych sosów, tace pełne sera i cząstek zielonych pomarańczy oraz beczki, antałki i tykwy z winem, miodem i kozim mlekiem.

Na środku ogromnej sali wzniesiono podwyższenie podzielone na trzy poziomy. Na pierwszym usiadły najmłodsze kapłanki, niektóre będące zaledwie dziewczynkami. Na drugim spoczywały wyższe stopniem Manetony, a na samej górze wznosił się tron Ab-Riil. Najwyższa zajęła miejsce jako ostatnia z kapłanek, kiedy wszyscy mieszkańcy wspięli się po schodach i zgięli w pełnym szacunku pokłonie.

Dopiero kiedy Najwyższa usiadła, ludzie wyprostowali się, a Sephres po raz pierwszy ujrzał Ab-Riil w pełnej krasie – ubraną w wielowarstwową, ale zwiewną szatę, z twarzą skrytą za miedzianą maską przypominającą oblicze Słonecznego Żurawia. Patrząc na nią miał wrażenie, że jej oczami widziały same boginie, oceniające teraz oddanie swoich wiernych.

Najwyższa Manetona uniosła dłoń, a wtedy ludzie zamarli w ciszy.

– Moim głosem przemawiają same boginie – zaczęła donośnie. – Wielka Kaa, jej siostry Radam’a i Dreolia. Jej córy, podopieczne, a także poprzednie Najwyższe Manetony. Wszystkie one w mojej osobie. Moje oczy są ich oczami, a moje uszy ich uszami. Moje usta wymawiają słowa, które Wielka Kaa szepcze mi w blasku swojego słońca.

– Ta świątynia to nasz dar i wyraz szacunku. Przed wiekami, zanim zaczęły się cykle dnia i nocy, zobowiązaliśmy się dbać o nasze boginie i ich żyjące aspekty. Wnieście je teraz za Bramę Żyjących!

Pomocnicy kapłanek – mężczyźni starzy, pomarszczeni i ogorzali od słońca i wiatru – wnieśli do sali otwartą lektykę. Spoczywały na niej aspekty bogiń – figurka kota, luneta, igła i nić, szkło powiększające, nóż, racica bawołu, gwóźdź oraz kiść odlanych ze złota winogron. Przechowywane do tej pory w Domu kapłanek, aspekty symbolizowały fizyczne fragmenty bogiń, pozostawione przez nie wśród żywych. Każda świątynia dbała o aspekty i przechowywała je, dając im w ten sposób ochronę.

Tragarze podeszli do wielkich wrót na końcu sali. Brama Żyjących oddzielała Małą Świątynię od Wielkiej, a za nimi kryła się uświęcona ciemność, rozpraszana tylko przez odwiedzające tamtą część kapłanki. Sephres, z racji swojego talentu rzeźbiarskiego, doznał za życia tego zaszczytu i jako jedyny mężczyzna zobaczył wewnętrzne korytarze za Bramą. Teraz patrzył z innymi, jak tragarze uchylili spiżowe wrota i wnieśli do środka lektykę. Płomienie lamp zagrały na inkrustowanych złotem podobiznach bogiń kiedy Brama zamknęła się, a potem otworzyła z powrotem, wypuszczając mężczyzn.

– Aspekty są teraz pod opieką ciemności i kapłanek! – podjęła Ab-Riil. – Boginie są wdzięczne za waszą pracę. W dowód ich wdzięczności jedzcie i pijcie do woli! Cieszcie się z dobrze wykonanego obowiązku!

Ludzie wnieśli okrzyk radości. Grupa kobiet zadęła we flety i uderzyła w struny harf – w świątyni rozbrzmiała muzyka, znak, że można rozpocząć ucztę. Wierni oblegli stoły, odszpuntowano pierwsze beczki i poćwiartowano pierwszego wołu, lecz nikt nie rzucał się na jedzenie zniecierpliwiony. Tej nocy smakowitości miało wystarczyć dla każdego.

Dla kapłanek przygotowano oddzielny stół z jedzeniem. Młodsze kapłanki, zgodnie z tradycją, podzieliły się posiłkiem najpierw z ważniejszymi od siebie. Najwyższej przyniesiono najbardziej soczysty kawałek woła, najsłodsze owoce i czarkę mleka od białej klaczy. Ab-Riil jadła małymi kęsami, unosząc ostrożnie maskę na tyle tylko, by móc włożyć coś do ust.

Sephres stał pod jedną z kolumn, poza grupą biesiadujących mężczyzn. Obserwował tańczące pośrodku sali kobiety, dzieci podkradające winogrona z talerzy i wyprostowane na swoich miejscach kapłanki. Od czasu do czasu spoglądał w stronę Najwyższej, która po skończonym posiłku siedziała nieruchomo niczym posąg, z wzrokiem utkwionym gdzieś ponad głowami zebranych. Sephres starał się nie wpatrywać w nią zbyt nachalnie, gdyż było to zabronione, ale wśród tłumu i przy niedokładnym oświetleniu pozwolił sobie na więcej.

Zabawa trwała do późnej nocy i chociaż miała przeciągnąć się do brzasku, część osób wcześniej opuściła świątynię. Sephres także poczuł zmęczenie i już sam miał wracać do domu, lecz wtedy Najwyższa wstała i przy pomocy dwóch Maneton opuściła podwyższenie. Pozostałe kapłanki dawno wróciły do Domu.

Ab-Riil ruszyła w ich towarzystwie w stronę Bramy Żyjących, omijając środek sali i wędrując wzdłuż kolumn. Uchyliła wrota, wśliznęła się w ciemność wraz z kapłankami i zniknęła. Wtedy Sephres z westchnieniem odłożył pustą czarkę po winie i ruszył w stronę wyjścia, lecz kolejny ruch zwrócił jego uwagę. Kątem oka zauważył, że Brama lekko się uchyliła, a za nią zniknęła w mroku ludzka sylwetka.

Ktoś wszedł do Wielkiej Świątyni. I nie była to kapłanka.

Sephres chciał zwrócić czyjąś uwagę, ale nikt z obecnych nie byłby w stanie mu pomóc. Poczuł dreszcz na karku i wiedziony dziwnym przeczuciem rozejrzał się po sali. Zauważył Nechena, a starszy mężczyzna napotkał jego spojrzenie. Patrzyli na siebie przez pomieszczenie; Nechen ledwie zauważalnie pokręcił głową i odwrócił się.

Przepełniony nagle strachem Sephres minął ostatnich biesiadujących i podbiegł do Bramy. Nikt po drodze go nie zatrzymał, ale kilka kobiet obrzuciło go karcącym spojrzeniem. Nie przejmując się tym zbytnio dopadł do Bramy i uchylił szybko wrota. Zdziwiony, jak niewiele wysiłku go to kosztowało, wszedł w jakże znajomą ciemność.

Nie zabrał ze sobą żadnej lampy ani pochodni, ale spędził w tych korytarzach dużo czasu i pamiętał ich rozkład, dlatego też żywo ruszył przed siebie. Pokonał kilka zakrętów, gdy usłyszał głosy dochodzące z najbliższego korytarza. Bez zastanowienia skręcił w tamtą stronę, a dalej poprowadziło do widoczne w oddali światło.

Rozległ się krzyk, zaraz potem drugi. Sephres zaczął biec z bijącym szaleńczo sercem. W pędzie wpadł do ogromnej, centralnej sali Wielkiej Świątyni. Na posadzce dostrzegł ciała kapłanek, wokół nich rosły kałuże krwi. Ab-Riil klęczała pomiędzy nimi, przyciskając rękę do zakrwawionego boku. Maska leżała po jej nogami; dziób Słonecznego Żurawia celował w strop.

Nad Najwyższą pochylał się mężczyzna. W prawej dłoni ściskał sierp, w lewej dzierżył pochodnię. Sephres krzyknął, w panice nie panując nad odruchem, a wtedy napastnik odwrócił się w jego stronę.

– Ty… – powiedział Phiops-Hor.

– Co ty robisz?! – krzyknął Sephres. – Coś ty najlepszego narobił?!

– Sephresie, miałeś się nie mieszać – odparł Phiops niezwykle opanowanym głosem. – Nie rozumiałeś, że wielkie zmiany wymagają…

 Mężczyzna nie dokończył. Z jego gardła wydobył się charkot, gdy Ab-Riil wbiła mu dziób maski w udo. Sephres, niewiele myśląc, rzucił się na przyjaciela i obalił go. Phiops potknął się o klęczącą Najwyższą i wyrżnął plecami w mozaikę na podłodze. Manetona skoczyła na niego niczym lwica, wyrwała sierp z palców, po czym cięła w twarz. Musiała uderzyć jeszcze kilka razy, zanim Phiops przestał krzyczeć i ryć piętami po posadzce.

Sephres podniósł upuszczoną pochodnię i spojrzał na ciało. Twarz Phiopsa przypominała poszatkowane mięso. Krew długimi strugami zachlapała przedstawiającą rozgwieżdżone niebo mozaikę. Ab-Riil klęczała nad zabitym i dyszała ciężko. Jej ręce, twarz i szatę pokrywała posoka. Pozwoliła, by sierp wysunął się z jej palców i upadł z cichym brzękiem. Manetona podniosła się z trudem i wyciągnęła rękę ku Sephresowi.

– Pomóż mi – rozkazała.

Chwycił ją pod ramię i pomógł się wyprostować. Poczuł, że wypływająca z rany na jej boku krew przesiąka mu przez tunikę.

– Sephres… Ty jesteś tym rzeźbiarzem, któremu pozwolono zdobić tę świątynię – powiedziała Ab-Riil, wpatrując się w niego uważnie. – Dziękuję za ratunek.

Sephres skinął tylko głową. Oszołomiony zapomniał o zakazie gapienia się i podziwiał teraz jej złote oczy, delikatną skórę na łysej głowie, wąskie usta i długą szyję. Ab-Riil wydawała się nie zwracać uwagi na jego spojrzenie.

– Potrzebuję cię jeszcze – odezwała się, ciągnąc go w głąb sali. – Wniesiesz mnie po tamtych schodach.

– Powinienem kogoś zawołać – powiedział niepewnie. – Kapłanki albo chociaż inną kobietę…

– Nie ma na to czasu. I podnieś to.

Wskazała wąską miedzianą tubę, leżącą pod jedną z kolumn. Urządzenie było długie, wyposażone w małe, ale skomplikowane przyrządy pomiarowe, przypominające trochę te używane przez astronomki. Widocznie tuba wypadła jej z rąk, kiedy Phiops zaatakował. Sephres wsadził lekki przedmiot pod pachę, po czym pozwolił Najwyższej oprzeć się o swoje ramię. Potem z mozołem wspięli się po schodach prowadzących na platformę wysuniętą nieco nad mozaikową podłogą. Tam Ab-Riil usiadła, oparta plecami o poręcz z piaskowca.

– Oddaj mi to. – Dysząc z bólu, wyciągnęła rękę po tubę. – A teraz podejdź do ściany i włóż rękę do niecki. Pociągnij sznur.

Sephres zacisnął dłonie na konopnym sznurze i pociągną z całej siły. Najpierw myślał, że nic się nie ruszyło, ale po chwili poczuł, że opór słabnie. Ukryty w ścianie mechanizm drgnął, a nad ich głowami coś zachrobotało – to przesunęła się zasłaniająca otwór w suficie płyta. Kamień ukazał im nocne niebo pełne gwiazd, szarzejące już od zbliżającego się świtu.

Ab-Riil z trudem podniosła się i podpełzła do postumentu na środku platformy. Wetknęła w niego tubę, drugim jej końcem celując w niebo i zaczęła coś mierzyć, ustawiając przedmiot pod odpowiednim kątem.

– Rozpal tu ogień. – Wskazała palcem palenisko pod postumentem. – I przynieś aspekty spod Bramy.

Bez szemrania, chociaż pełen wątpliwości, wypełnił jej polecenia. Czuł, że powinien pobiec po pomoc, ale nie mógł tak po prostu jej zignorować i zostawić samej. Chwilę później pod postumentem płonęły szmaty i resztki lektyki, a przy ogniu leżały ułożone w stos aspekty.

Ab-Riil, jęcząc z bólu, po kolei wrzucała przedmioty w płomienie, a te wybuchały raz za razem innymi kolorami – złotem, błękitem, zielenią, purpurą a nawet czernią. Zabarwiony dym uchodził przez otwarty strop i ulatywał ku gwiazdom. Tuba skupiała światło ognia w punkcie na niebie – był to środek konstelacji Żurawia. Snop światła strzelał wysoko w niebo, a Sephres zastanawiał się, czy miał kiedyś osiągnąć cel i coś oświetlić.

– Chyba zdążyłam – wyszeptała do siebie Ab-Riil, kładąc się na wznak. Ostatni aspekt właśnie pochłaniały płomienie. – Siostry z Abu-Daar, Na-Panbat, Rumii i Setuu, aby i wam się udało.

Sephres zignorował jej mamrotanie. Zadarł głowę i patrzył w gwiazdy, gdyż wydawało mu się, że Żuraw rozbłysnął bardziej i zmienił pozycję. Rzucił okiem na następne konstelacje i stwierdził, że one także się poruszały. Tworzące je gwiazdy migotały i tańczyły – po niebie przemknęło Oko, a za nim Lira, Daneb i dziesiątki innych. Na jego oczach Słoneczny Żuraw rozwinął skrzydła i pokonał pół nieboskłonu, zbierając po drodze gwiezdny pył i oddając go innym konstelacjom, które gęstniały i falowały. Uwidoczniły się świetliste linie, tworzące ich kontury, a wtedy ogromne postaci nabrały kształtu i zebrały się obok siebie, spoglądając na świat pod sobą. Boginie na niebie ożyły. Z tym, że nie wszystkie były kobietami.

Ab-Riil uniosła się na łokciu, zdumiona nie mniej, niż Sephres.

– Jak to możliwe? – zapytała cicho. – To boginie… skąd tam mężczyźni?

Nikt jej nie odpowiedział. Bezradni i oszołomieni patrzyli, jak istoty, które według ich wierzeń stworzył świat, same poruszały się niczym żywi. Słoneczny Żuraw, Wielka Kaa, przedstawiana zawsze jako kobieta, przybrała postać brodatego, ale łysego mężczyzny z włócznią. U jego stóp zebrały się lew i sęp, a obok stały Radan’a i Dreolia. Wśród ich dzieci nie było jednak samych cór – pojawili się także synowie. Manetony cały czas oddawały cześć nie boginiom, lecz bogom.

 – Wynieś mnie na zewnątrz – powiedziała nagle Ab-Riil. – Muszę to zobaczyć dokładniej.

Sephres wziął ją na ręce i przeniósł przez Wielką Świątynię. Mała była już opustoszała – wszyscy wybiegli na schody i zadzierali wysoko głowy. Zatrzymali się na szczycie stopni. Najwyższa nie miała już siły stać, więc Sephres trzymał ją w ramionach jak małe dziecko. Pod ich stopami niosły się przestraszone szepty.

– Bogowie wrócili do żywych…

– Dlaczego tam są mężczyźni?

– Dlaczego tylko patrzą?

Wielki Kaa poruszył się, przybliżył do ziemi i urósł. W jego ślad poszedł lew, a sęp zatoczył po niebie kilka kół. Wszystkie gwiazdy przesunęły się, tworząc postacie bogów, toteż reszta nieboskłonu była po prostu granatową pustką.

– DA-KAA NMIR, TE KUU-NA SE, SETH PHOB OMUNAREB’! – zagrzmiał Kaa. Jego głos był jak najdonośniejszy grom, pod którego wpływem wszelkie żywe istoty klękały i zginały karki. – ABIR KUNYMN!

Sephres również ukląkł, położywszy Najwyższą na ziemi. Manetona dźwignęła się na kolana i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w niebo.

– Starożytny język – powiedziała. – Nie rozumiem go…

Wtedy sęp zniżył lot i przeleciał nad miastem. W ślad za nim poleciało kilkanaście gwiazd. Kiedy wielki ptak zawrócił, gwiazdy zbliżały się dalej i rosły, szybko przybierając krwisty odcień.

Pierwsza uderzyła w rzekę, wzburzając wodę, która trysnęła wrzącą falą na wiele stóp w górę. Następne pociski sięgały celów – pod wielkimi, rozgrzanymi do czerwoności bryłami niebiańskiego kamienia ginęli ludzie.

Wybuchła panika. Mieszkańcy z krzykiem zaczęli uciekać, na próżno szukając schronienia w cieniu domów. Szybko okazało się jednak, że gwiazdy nie spadały jak popadnie, lecz precyzyjnie wybierały sobie ofiary, jakby bogowie powiedzieli im, kto miał tej nocy zginąć.

Sephres, skulony obok Ab-Riil, niezdolny się poruszyć, zauważył, że dom Nechena zniknął w wybuchu. Pozostał po nim dymiący krater i płonące szczątki. Widział, jak jego dawny mistrz, razem z kilkoma innymi mężczyznami, zostaje zmiażdżony na głównej drodze. Piach i kamienie tryskały na wszystkie strony, krew zabitych parowała od razu przy zetknięciu z gwiazdami.

Wnet wszystko ucichło. Gwiazdy przestały spadać, tylko ich resztki płonęły w ruinach miasta. Ludzie, którzy przeżyli, zebrali się znowu przy schodach, by tam legnąć na ziemi i bić pokłony.

Ab-Riil krzyknęła przeraźliwie, przyciskając dłoń do oczu. Sephres zauważył, że z uszu pociekła jej krew. Najwyższa rzucała się w spazmach po ziemi, zachlapując marmur posoką. Po chwili uspokoiła się i otworzyła oczy. W jej źrenicach wypaliła się granatowa pustka nieba.

– PRZEMAWIAM DO WAS GŁOSEM WASZEJ KAPŁANKI – zagrzmiała Ab-Riil nieludzko. – CI, KTÓRZY WŁAŚNIE ZGINĘLI, NIE BYLI DOSTATECZNIE WYTRWALI W SWEJ WIERZE W NAS. WASZE ŻYCIE ZOSTAŁO OSZCZĘDZONE, BYŚCIE MOGLI NADAL NALEŻNIE NAM SŁUŻYĆ I ODDAWAĆ CZEŚĆ.

– NAPRAWCIE DOMY I POGRZEBCIE ZMARŁYCH. OD TERAZ MY BĘDZIEMY JEDYNĄ WŁADZĄ, JAKĄ BĘDZIECIE UZNAWAĆ. NADSZEDŁ DLA WAS CZAS POKOJU, GDYŻ POWRÓCILIŚMY DO KRAINY ŻYWYCH.

Po tych słowach Ab-Riil padła nieprzytomna. Bogowie odwrócili się i ruszyli w inną część nieba. Sephres widział, jak w kilku miejscach na horyzoncie rozpaliły się czerwone łuny, gdy gwiazdy spadały na kolejne miasta. Pożary szybko objęły widnokrąg, znacząc miejsca, w których bogowie również postanowili oddzielić swoich wiernych od fałszywych wyznawców. Nie słyszeli już jednak Wielkiego Kaa, ale sylwetka jego i pozostałych bogów miała już wiecznie trwać nad ich głowami i przypominać, do kogo należał świat.

Sephres wziął Najwyższą na ręce i wniósł do Małej Świątyni, gdzie schronili się także mieszkańcy miasta. Kulili się wszyscy w przerażeniu, zbyt oszołomieni, aby podjąć jakieś decyzje. Poddali się bogom i pozwolili im wymierzać własną sprawiedliwość, kiedy u ich stóp płonęło Abu-Saan. Po tamtej nocy słońce nie wzeszło. Ludzie przeżyli dzień w ciemnościach, a kiedy wreszcie nastał świt, horyzont rozświetlił się na czerwono. Bogowie z gwiazd pozostali. Trwali na niebie jak przed wiekami – starożytni i potężni, władający mocami silniejszymi, niż natura.

Nadszedł wtedy czas pokoju, zgodnie ze słowami Wielkiego Kaa. Jednak był to również czas żałoby i ogromnego strachu, krwi i rozpaczy, bowiem wierni nie byli gotowi na przyjęcie swoich bogów w krainie żywych. Pradawne istoty zaprowadziły swój porządek, nie licząc się z ludzkimi istnieniami, dla których świat już nigdy nie miał być taki sam.

Koniec

Komentarze

Czyta się dobrze, chociaż nie pojęłam co miał na celu zamachowiec, po co przybyli bogowie i czemu Sephres plątał się po świątyni. Zwłaszcza, że był łysy;)

 

Dwukrotnie omawiasz układ ucztujących kobiet (moim zdaniem wystarczy raz).

 

Młodsze kapłanki dostały oddzielny stół pełen jedzenia, którym obdarowywały najpierw siedzące wyżej Manetony.

Brzmi jakby je obdarowały stołem.

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki za uwagi Ambush, poprawiłam ten fragment z ucztującymi kobietami i tym stołem ;) Mam nadzieję, że teraz lepiej brzmi.

Czyta się nieźle, ale trochę za dużo pozostało w Twojej głowie. Skąd przekonanie kapłanek, że istnieją tylko boginie? Dlaczego Bogowie wrócili? Dlaczego zaczęli zabijać? Przecież wiara ludu była oparta na fałszywych założeniach (kwestia mężczyzn), a bogowie zabili spiskowców. Po diabła one w ogóle wzywały bogów i dlaczego akurat w tej chwili? Pytania mnożą mi się i mnożą.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zostałam wrzucona do osobliwego świata, w którym władzę sprawowały kobiety-kapłanki, ale brakło mi wyjaśnień, dlaczego tak się działo, zwłaszcza że nagle nastąpił zamach, po nim kataklizm, a zaraz potem władzę przejęli bogowie-mężczyźni. Cóż, Zielony Groszku, muszę wyznać, ze nie bardzo wiem, co miałaś nadzieję opowiedzieć.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

W pierwszych dziesięciu zdaniach słowo świątynia pojawia się aż pięć razy – czy to celowe powtórzenia?

 

 We wnę­trzu świą­ty­ni pa­no­wał mrok i przy­jem­ny chłód. Se­phers miał ze sobą małą oliw­ną lamp­kę, toteż poza nie­wiel­kim krę­giem świa­tła, które za­pew­nia­ła, pa­no­wa­ła nie­prze­nik­nio­na ciem­ność. ―> Nie bardzo wiem, jak to rozumieć – czy w świątyni mogły panować jednocześnie mrok i nieprzenikniona ciemność? Powtórzenie.

 

Do swo­je­go domu miał ka­wa­łek drogi… ―> Czy zaimek jest konieczny?

 

a na sto­pach miał pan­to­fle z de­li­kat­ne­go ma­te­ria­łu wzmoc­nio­ne­go od spodu cie­lę­cą skórą, żeby chro­nić stopy przed na­grza­nym pia­skiem. ―> Powtórzenie. Czy mógł mieć pantofle gdzie indziej, nie na stopach?

Proponuję: …i pan­to­fle z de­li­kat­ne­go ma­te­ria­łu, wzmoc­nio­ne­ od spodu cie­lę­cą skórą, żeby chro­nić stopy przed na­grza­nym pia­skiem.

 

strój, na który skła­da­ła się de­li­kat­na prze­pa­ska na bio­drach i pier­siach. ―> Przepaski były dwie, więc: …strój, na który skła­da­ły się de­li­kat­ne prze­pa­ski na bio­drach i pier­siach.

 

rol­ni­cy, dba­ją­cy o na­wad­nia­ją­ce roz­le­głe pola ka­na­ły. ―> …rol­ni­cy, dba­ją­cy o kanały na­wad­nia­ją­ce roz­le­głe pola.

 

ale za­pew­nia­ły prze­wiew w go­rą­ce dni, dzię­ki czemu wnę­trze za­pew­nia­ło schro­nie­nie… ―> Powtórzenie.

Proponuję: …ale gwarantowały prze­wiew w go­rą­ce dni

 

Se­ph­res za­pro­sił do środ­ka Phiop­sa. ―> Se­ph­res za­pro­sił Phiop­sa do środ­ka.

 

Se­ph­res nalał im ko­zie­go mleka do dwóch cza­rek. ―> Rozumiem, że – skoro panował taki upał – było to mleko zsiadłe i raczej niezbyt świeże.

 

Wtedy wi­szą­cą w wej­ściu za­sło­nę z ple­cion­ki od­sło­nił star­szy męż­czy­zna. ―> Nie brzmi to najlepiej.

Poza tym zasłonięte było wejście, nie zasłonięta, więc nie trzeba było jej odsłaniać.

Proponuję: Wtedy zasłaniającą wejście plecionkę odsunął star­szy męż­czy­zna.

 

– W środ­ku cięż­ko było się zo­rien­to­wać… ―> – W środ­ku trudno było się zo­rien­to­wać

 

dla­cze­go zatem to wła­śnie męż­czyź­ni byli gor­szą rasą? ―> Kobiety i mężczyźni nie są dwoma różnymi rasami.

Proponuję: …dla­cze­go zatem to wła­śnie męż­czyź­ni byli gor­si?

 

Przez całe swoje życie, głów­nie z po­wo­du braku wło­sów… ―> Czy zaimek jest konieczny?

 

umoż­li­wi­ły Na­che­no­wi i jego pra­cow­ni­kom wzno­wie­nie prac, co też uczy­ni­li z dużym en­tu­zja­zmem. Se­ph­res pra­co­wał razem… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …umoż­li­wi­ły Na­che­no­wi i jego pomocnikom wzno­wie­nie robót, co też uczy­ni­li z dużym en­tu­zja­zmem. Se­ph­res pra­co­wał razem

 

gdzie cy­ze­lo­wał swoją sztu­ka­te­rię. ―> Zbędny zaimek.

 

pod opie­kę bogiń i Naj­wyż­szej Ma­ne­to­nie. ―> …pod opie­kę bogiń i Naj­wyż­szej Ma­ne­to­ny.

 

ubra­ną w wie­lo­war­stwo­wą, zwiew­ną szatę z ak­sa­mi­tów… ―> Aksamit to ciepła tkanina, w dodatku pokryta włoskami; nie ma w niej nic z lekkości. Nie wydaje mi się, aby w pustynnym kraju o gorącym klimacie, Najwyższa nosiła wielowarstwowa szatę z aksamitu.

 

Moim gło­sem prze­ma­wia­ją same bo­gi­nie – za­czę­ła do­no­ście. ―> Literówka.

 

po­marsz­cze­ni i ogo­rza­li od słoń­ca i pia­sku… ―> Nie wydaje mi się, aby piasek powodował ogorzałość.

Proponuję: …po­marsz­cze­ni i ogo­rza­li od słoń­ca i wiatru

 

nóż, ra­ci­ca ba­wo­ła, gwóźdź… ―> …nóż, ra­ci­ca ba­wo­łu, gwóźdź

 

tra­ga­rze uchy­li­li ogrom­ne, spi­żo­we wrota… ―> Zbędne dopowiedzenie – wrota są wielkie z definicji.

 

po­ćwiar­to­wa­no pierw­sze­go woła… ―> …po­ćwiar­to­wa­no pierw­sze­go wołu

 

naj­bar­dziej so­czy­sty ka­wa­łek woła… ―> …naj­bar­dziej so­czy­sty ka­wa­łek wołu

 

Naj­wyż­sza wsta­ła i przy po­mo­cy dwóch Ma­ne­ton upu­ści­ła pod­wyż­sze­nie. ―> Podwyższenie wysmyknęło jej się z rąk?

A może miało być: …Naj­wyż­sza wsta­ła i przy po­mo­cy dwóch Ma­ne­ton opu­ści­ła pod­wyż­sze­nie.

 

Se­ph­res chciał zwró­cić komuś uwagę… ―> Se­ph­res chciał zwró­cić czyjąś uwagę

 

Chwy­cił ją pod ramię i po­mógł wy­pro­sto­wać. ―> Raczej: Chwy­cił ją pod ramię i po­mógł się wy­pro­sto­wać. Lub: Chwy­cił ją pod ramię i po­mógł stanąć prosto.

 

po­zwo­lił Naj­wyż­szej oprzeć się o jego ramię. ―> …po­zwo­lił Naj­wyż­szej oprzeć się o swoje ramię.

 

 – DA-KAA NMIR, TE KUU-NA SE, SETH PHOB OMU­NA­REB’! – za­grzmiał Kaa. ―> Czy Kaa grzmiał wielkimi literami?

Czytelnik wie, co znaczy „grzmiał”. Może zamiast wielkich liter wystarczą trzy wykrzykniki? Uwaga dotyczy także wypowiedzi zapisanych wielkimi literami w dalszej części tekstu.

 

Se­ph­res rów­nież ukląkł, odło­żyw­szy Naj­wyż­szą na zie­mię. ―> Se­ph­res rów­nież ukląkł, poło­żyw­szy Naj­wyż­szą na zie­mi.

 

sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi wpa­try­wa­ła w niebo. ―> Pewnie miało być: …i sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi wpa­try­wa­ła się w niebo.

Patrzymy oczami, nie z oczami.

 

NIE BYLI DO­STA­TECZ­NIE WY­TRWA­LI W SWEJ WIE­RZE DO NAS. ―> Wierzy się w kogoś/ coś, nie do kogoś/ do czegoś, więc: …nie byli dostatecznie wytrwali w swej wierze w nas.

 

WASZE ŻYCIA ZO­STA­ŁY OSZCZĘ­DZO­NE… ―> Wasze życie zostało oszczędzone

Życie nie ma liczby mnogiej.

 

Tam­tej nocy słoń­ce nie wze­szło. ―> Czy tu aby nie miało być: Po tam­tej nocy słoń­ce nie wze­szło.

 

a kiedy wresz­cie stał świt… ―> …a kiedy wresz­cie wstał/ nastał świt

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za przeczytanie i łapankę, mam nadzieję, że poprawiłam co się dało.

Miło mi, jeśli w czymkolwiek pomogłam. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka