- Opowiadanie: meraxes - Night Hunter (czyli kocia odyseja)

Night Hunter (czyli kocia odyseja)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Night Hunter (czyli kocia odyseja)

 

ŻONA

 

 

 

Frodo był zwyczajnym hobbitem. Geralt był zwyczajnym wiedźminem. Neo był zwyczajnym (no, może nie do końca) hakerem. Pomyśleć, ile opowieści można by zacząć stwierdzeniem, że ktoś był zwyczajny. Tym razem nie będzie inaczej.

 

Stanisław był zwyczajnym mężczyzną. Przeciętnym aż do bólu czterdziestoletnim urzędnikiem. Tak przeciętnym, że jego przeciętność mogłaby wprawić w zdumienie wszystkich innych przeciętnych bohaterów.

 

„Wyborcza" przy śniadaniu. Cappuccino w pracy. Wieczorny Żywiec w fotelu. Rosnący powoli brzuszek. Dylematy życiowe sprowadzające się do obstawiania wyników meczów reprezentacji.

 

Słowem, idylla.

 

Niestety, większość zwyczajnych bohaterów ma to do siebie, że prędzej czy później spotykają na swojej drodze niezwyczajnych przeciwników, którzy ową idyllę bez skrępowania burzą. W końcu historia musi się w jakiś sposób zacząć. Nie inaczej miało być ze Stanisławem. Ale na jego spokojne życie nie nastawały nazgule, strzygi ani tym bardziej wystrojony w czarny uniform Hugo Weaving.

 

Prawdziwym nemezis miała okazać się osoba, której w dniu ślubu wsunął na palec złocistą obrączkę.

 

– I nie waż mi się wracać bez mojej Zuzi!

 

Drzwi zatrzasnęły się Stasiowi przed nosem. Sąsiedzi w całym bloku musieli właśnie zachodzić w głowę, któremu z lokatorów szafa przewróciła się na ziemię. Westchnął. Przez chwilę chciał coś powiedzieć, ale zmilczał. Nie ośmieliłby się kłócić z żoną. W żadnym razie. Już łatwiej przyszłoby mu chyba wejść do klatki w zoo i przeprowadzić przegląd uzębienia tygrysa.

 

Stasiu bał się swojej żony.

 

Pozwolił sobie na jeszcze jedno westchnięcie. Obrócił się i powoli ruszył w dół klatki schodowej. Nie miał wyjścia. Czeka go kolejny wieczór na nogach.

 

A właśnie dzisiaj Polacy grali mecz towarzyski z Ekwadorem! Przemycił nawet piwo w teczce. Oczywiście tylko jedno. Gdyby było ich więcej, żona zrobiłaby mu awanturę.

 

Chłodny jesienny wicher przywitał go ponownie, kiedy tylko wyszedł przed blok. Słońce schodziło już za horyzont i robiło się coraz zimniej. Wzdrygnął się i zapiął płaszcz pod samą szyję.

 

Stał przez chwilę nieruchomo. Zasadniczym problemem był brak jakiegokolwiek pomysłu, dokąd iść. Mógłby przysiąc, że w ciągu ostatnich kilku dni zwiedził już każdy zaułek osiedla i okolic. Każde podwórko, każdy śmietnik. Prawdziwy cud, że nie zarobił jeszcze w twarz od panów „masz jakiś problem".

 

„Lepiej nie sterczeć tak zbyt długo", skarcił się w myślach. Jeszcze go wypatrzy i okrzyczy z okna, że się leni. Postanowił po prostu pokręcić się po okolicy, aż zrobi się ciemno. Może kiedy zapadnie noc, będzie mógł liczyć na odrobinę litości.

 

Albo i nie.

 

Cały ten cyrk trwał już niemal od tygodnia. Robił wszystko, co mógł. Czyli, jej zdaniem, za mało. Rozwieszał ogłoszenia. Biegał jak głupi ze zdjęciem, wypytując przypadkowych ludzi. Dzwonił po schroniskach. I oczywiście, każdego wieczoru, zmachany po pracy, zamiast jak Bóg przykazał uczciwie odpocząć, zjeść ciepły obiad i położyć się spać, zasuwał po osiedlu.

 

„Mnie by tak nie szukano, gdybym zginął", myślał.

 

Zuzia. Kochana Zuzia. Ach, jak ona uroczo miauczy. Jak się przeciąga. A jakie ma futerko piękne. Takie bielusie. Jak puch.

 

Cholerny dachowiec.

 

Niby taka słodziutka, a za skórę zajść potrafi. Odrapany fotel, ładowanie się do łóżka, nocne wrzaski i ślady pazurów na rękach… A teraz jeszcze to.

 

Gdzieżeś uciekł, głupi kocurze?

 

Stanisław nie wierzył, że ją znajdzie. Na początku liczył, że żonie przejdzie po kilku dniach. Oczywiście, było całkiem odwrotnie. Czyli coraz gorzej. Dzisiaj zanosiło się na to, że zwyczajnie nie wpuści go do domu, jeśli ośmieli się wrócić z pustymi rękoma. I na nic tłumaczenie, że koty chodzą własnymi drogami. Drogami, które bywają zbyt kręte dla ludzi.

 

Zatrzymał się przy osiedlowej tablicy z ogłoszeniami. Upewnił się, że żaden chuligan nie zdarł ani, co gorsza, nie zakleił słodkiego zdjęcia Zuzi. „Zaginęła kotka rasy… dla znalazcy przewidziana nagroda…" A obok: „Ktokolwiek widział naszego kochanego Reksia…" Taaa, jasne. Reksio i Zuzia. Może razem zwiali do zwierzęcego wonderlandu. Jakie to by było romantyczne.

 

Naprawdę wierzył, że ktoś czyta te głupie ogłoszenia o zaginionych pupilach?

 

Z nudów błądził wzrokiem po pozostałych anonsach. „Schudnij w pięć dni", „Kredyt dziesięć tysięcy", „Wróżka Margerita"…

 

Wróżka Margerita. A to dobre. Zupełnie jak ta pizza. „Spadkobierczyni mądrości Atlantów odpowie na twoje pytania. Poprzez pradawną energię czakramów i piramid spoglądam poza zasłonę czasu. Znajduję zaginione, wyjaśniam nieodgadnione…"

 

Stasiu zamyślił się. Właściwie, czemu nie? To było na jego osiedlu. Zawsze jakaś rozrywka. Lepiej posiedzieć sobie u wróżki, niż marznąć na zimnie.

 

Przynajmniej pochwali się żonie, że odwołał się do mocy nadprzyrodzonych. Kto wie, może wtedy go wpuści? Przyspieszył kroku.

 

 

WIESZCZKA

 

Poczekalnia w gabinecie wróżki przywodziła Stasiowi na myśl scenę z jakiejś absurdalnej komedii. Natężenie głupoty na metr kwadratowy przyprawiało o zawrót głowy. Ściany powyklejane symbolami zaczerpniętymi prawdopodobnie ze wszystkich możliwie egzotycznych kultur i systemów wierzeń, doprawionych odpowiednią dawką okultyzmu i ezoteryki. Jakieś staroegipskie bazgroły, heksagramy z innymi pentagramami, obowiązkowy Ying Yang… Słowem, jeden wielki pseudomistyczny kocioł.

 

A zawsze wierzył, że takie miejsca istnieją tylko na filmach. Aż poprawił mu się humor. „Przynajmniej tyle dobrego wyniknie z tej wizyty", myślał.

 

Chwilowo wolał jednak zachować powagę. Towarzystwo z kolejki patrzyło na niego jak na intruza. Korowód starych bab szczelnie wypełniał ustawione po obu stronach pomieszczenia ławki; Stasiu, siedząc na samej krawędzi, był konsekwentnie spychany na bok przez zwały tłuszczu należące do jednej z nich. Natężenie makijażu musiało kilkukrotnie przekraczać normę a zapach perfum na dłuższą metę okazałby się pewnie całkiem skuteczną bronią chemiczną.

 

I plotkowały. Ciągle plotkowały. Musiały dobrze się znać. Pewnie stała klientela, pomyślał Stasiu. Od jazgotu bolała go głowa. Marzył o chwili ciszy i o powietrzu. Przede wszystkim o powietrzu. Skulił się w sobie.

 

– Pani, a ten pani mąż to ciągle taki ochlejtus?

 

– Aaa, wie pani, co za skaranie boskie ja z nim mam, już sama nie wiem, co mam począć.

 

– Mi nie dalej jak miesiąc temu Margerita poleciła taki olejek, co to ponoć jakieś mnichy w Tajlandii pędzą wedle sekretnych przepisów, a te przepisy to one z bardzo dawnych czasów jeszcze przechowują, no i ona, znaczy Margerita, jak była w tym klasztorze ich w Tajlandii, to się nauczyła to pędzić i mnie dała na spróbowanie, bo jakoby pomaga na chłopów.

 

Konsternacja. Emocje.

 

– I pomogło?

 

– A wiesz kochana, jak mojemu Zbysiowi dolałam do rosołu, to się na kilka dni taki porządny chłop zrobił, że ani piwska nie tknął, ani pod sklep nie biegał. Taki spokojny. Tylko ciągle na klopie siedział, ale co tam, ważne że trzeźwy. To żem kupiła więcej.

 

– A ile pani dała, bo te emerytury to ostatnio te liberały w rządzie tak tną…

 

– Czterysta złotych. Ale kochana, toż mój chłop by więcej przepił przez ten czas.

 

Baby pokiwały zgodnie głowami. Tutaj odchodzi najprawdziwszy kryminał, pomyślał Stasiu. Ktoś powinien zawiadomić prokuraturę.

 

Wreszcie przyszła jego kolej. W samą porę, niewiele brakowało, żeby perfumy pozbawiły go przytomności. Chwiejnie podniósł się z ławki i gotów na wszystko przekroczył próg pomieszczenia.

 

O ile poczekalnia wprost ociekała absurdem, to pokoik, w którym się znalazł, najzwyczajniej w świecie w nim tonął. Niewielka przestrzeń była do granic wypełniona mniej lub bardziej kiczowatymi bibelotami; jedną ze ścian w całości wypełniało malowidło kabalistycznego drzewa życia, a ze stolika wdzięcznym wzrokiem spoglądała figurka Baphometa. Zasłony były obowiązkowo zaciągnięte a jedna jedyna (jakże by inaczej) lampka dawała słabe światło o czerwonym odcieniu.

 

Gospodyni mogła stanowić skrzyżowanie mistrza Yody z Ponurym Żniwiarzem, chociaż wściekle zielone włosy przywodziły na myśl także postać rodem z japońskich gier. Mierzyła gościa swoim wyćwiczonym spojrzeniem mędrca, osoby, która spogląda dalej, niż widzą oczy śmiertelników. Zauważyła, że klient jest nowy, więc dodatkowo podwoiła wysiłki.

 

– Witaj w moich progach, poszukiwaczu mądrości. Oto masz przed sobą wieszczkę Margeritę, znawczynię prawdy, dziedziczkę mądrości starszej niż historia. Wejdź i wysłuchaj, co mówi ta, której aniołowie i demony pospołu szepczą do uszu swoje sekrety.

 

Spektakl rozkręcał się w najlepsze. Stasiu miał w pierwszej chwili ochotę uciec, ale w końcu zamknął za sobą drzwi i niepewnie usiadł na krześle.

 

– Dobry wieczór. Przepraszam, czy można by uchylić szerzej okno? – palące się w pokoju kadzidło przyprawiało go o zawroty głowy. Jakby mało miał tamtych perfum. – Strasznie tutaj duszno.

 

Wróżka patrzyła na niego bez słowa.

 

– Acha. No dobrze – odparł po chwili, widząc, że nie zamierza spełnić prośby. – I tak długo tu nie posiedzę.

 

– Z czym do mnie przybywasz? Pytaj, a będzie ci powiedziane.

 

– A więc… – Stasiu podrapał się za uchem. – To taka prosta sprawa. Zginęła kotka. Mojej żony. Ma na imię Zuzia. Szukam jej już od kilku dni i nic – wzruszył bezradnie ramionami.

 

Twarz Margerity nawet nie drgnęła.

 

– Kot… – podjęła po chwili znaczącej ciszy. – Sługa Bastet.

 

– Eee… No tak – odparł Stasiu, nie mając pojęcia, o co chodzi. – Nie mam niestety kłębka sierści ani niczego takiego, bo pewnie by się przydał – spojrzał pytająco na wróżkę – ale zabrałem ze sobą to.

 

Położył na stole zdjęcie Zuzi. Margerita wyciągnęła po nie swoją kościstą dłoń; nie miała palca, na którym nie znalazłby się chociaż jeden pierścień. Przyglądała się fotografii nie więcej jak sekundę, po upłynięciu której tajemniczy wzrok ponownie spoczął na twarzy Stasia.

 

– Sierść albo pazur rzeczywiście uczyniłyby nasze poszukiwania owocniejszymi – jej głos niespodziewanie nabrał pogodniejszej barwy. – Jednak nie odmówię prośbie. Stworzenia Bastet to istoty zagadkowe i przebiegłe, ale niewiele zagadek jest dla mnie nieodgadnionych. Teraz poradzę się duchów.

 

Zamknęła oczy. Stanisław wiercił się nerwowo w krześle. Ciekawe, ile zainkasuje za cały ten cyrk, myślał.

 

Margerita podniosła powieki.

 

– Słudzy Razjela, anioła tajemnic, rzekli mi, bym szukała prawdy w zwierciadle kuli – powiedziała z wyraźnym zadowoleniem. – Nie zwlekajmy więc.

 

Zdjęła nakrycie ze stojącego na stoliku kryształu. Stasiowi naczynie w pierwszej chwili skojarzyło się z tą zabawką z widzianego niedawno w telewizji „Władcy Pierścieni". Przez chwilę był niemal pewien, że zobaczy w środku płonące oko. Nic by go już nie zdziwiło.

 

Wróżka znów zamknęła oczy, mamrocząc coś pod nosem i gładząc kulę obiema dłońmi. Trwało to dłuższą chwilę i Stasiu zaczynał się już niecierpliwić. Podejrzewał, że zaraz usłyszy, jak to duchy zgubiły ślad „stworzenia Bastet" (o co do diaska chodziło?), ale oczywiście i tak poprosi o zapłatę i co najwyżej da jakieś śmieszne błogosławieństwo na drogę.

 

Stało się zupełnie inaczej. Niespodziewanie Margerita wrzasnęła, by po chwili odrzucić głowę do tyłu i wygiąć się w łuk. Mięśnie na jej twarzy naprężyły się. Niezła z niej aktorka, pomyślał w pierwszej chwili Stanisław. Rzeczywiście, cała scena wyglądała bardzo wiarygodnie. Aż za bardzo.

 

Wróżka znów zbliżyła twarz do kuli, tym razem rozszerzając nienaturalnie oczy.

 

– Słuchaj mnie uważnie, poszukiwaczu, bo droga do tej, której szukasz, łatwą nie będzie – głos staruszki zabrzmiał złowieszczo. – Uriel schodzi z nieboskłonu i noc zapada, ale dla ciebie nie będzie spoczynku, aż pierwszy kur zapieje. Już wkrótce spotkasz na swej drodze mędrców ze wschodu. Pomocy będą prosić i pomocy udzielić im musisz!

 

– Słucham? – Stasiu był już wyraźnie zirytowany. – O czym pani mówi? Ja pytałem tylko o kotkę, nie o żadnych mędrców…

 

Wróżka zignorowała go.

 

– Dalej… Nim noc ta dobiegnie końca, sfrunie ptak z góry, a z dołu kozioł zabeczy. Wreszcie znajdziesz się na rozdrożach. W najciemniejszą ciemność wkorczyć musisz. A w tej ciemności widzę…

 

Kolejny wrzask. Jeszcze głośniejszy. Baby w poczekalni musiały zachodzić w głowę, co się tutaj dzieje. A może po prostu były do tego przyzwyczajone.

 

– Nieee… – Margerita albo rzeczywiście cierpiała, albo zasługiwała na Oscara za aktorstwo. – Nie mogę… Nie pokazuj mi tego… Ona… Nieee!

 

Z trudem oderwała spojrzenie od kuli. Na powrót nakryła ją tkaniną. Odchyliła się w fotelu, oddychając głęboko.

 

– Niech mi pan wybaczy… – teraz brzmiała jak zwykła, zmęczona życiem starsza pani. – Nie mogłam patrzeć na to, co było na końcu. To… stworzenie… W całym moim życiu nie widziałam czegoś tak… tak… Niech pan mnie nawet o to nie pyta. Nie wiem, co to było. Nic już nie wiem.

 

– I wcale mnie to nie interesuje! – Stasiu słynął ze swojego spokoju i opanowania, ale każdemu kiedyś puszczają nerwy. – Co to w ogóle są za brednie? Beczące kozły? Nie pytałem o kozła, ale o kotkę! Kozły to ludzie trzymają na wsi, a nie w mieście! Znajdę w końcu Zuzię czy nie?

 

Wróżka wzruszyła ramionami. Była wyraźnie zmęczona.

 

– Być może… Wydawało mi się, że była gdzieś tam… Ale nic już nie wiem. Wiem tylko, że musi pan uważać na siebie.

 

– Nie ma kotki, to nie płacę. Nie dam się okraść – Stasiu podniósł się gwałtownie z krzesła. – Żeby mi chociaż pani wcisnęła jakieś kłamstwo! Ale nie. Pani musi bawić się w sekrety. Do widzenia.

 

– Tak, tak. Niech pan mnie już tylko zostawi w spokoju. I przekaże paniom na korytarzu, że dzisiaj już nie przyjmuję.

 

Drzwi zatrzasnęły się z łoskotem. Margerita otarła pot z czoła. Kim był ten człowiek? Zwykli ludzie nie prowokują takich wizji. I skąd to przeczucie, że tak wiele może od niego zależeć?

 

Chyba nie zaśnie dzisiaj spokojnie.

 

ciąg dalszy nastąpi jutro…

Koniec

Komentarze

Tym razem opowiadanie bardziej humorystyczne (przynajmniej mam taką nadzieję, bo z poczuciem humoru bywa u mnie kiepsko), napisane na luzie i dla odprężenia. Ewentualnych czytelników uprasza się o odporność na natężenie głupoty i idiotyzmów - są w 100% zamierzone.

Nie, nie mam traumatycznych doświadczeń z kotami, ani tym bardziej z żonami. Przynajmniej koty w miarę lubię.

Całkiem zaciekawiło mnie to opowiadanie.  Masz lekki styl, przyjemnie się czytało. Czekam na dalszy ciąg :)

W końcu przyszła jego kolej. Rychło w czas, niewiele brakowało  -> rychło w czas znaczy tyle, co już za późno/ nieco za późno. Tak więc tu chyba nie pasuje, bo on przytomności nie stracił ;)

A tak to nieźle, przyjemny styl.

ok, dzięki, poprawiłem

Lekkie, dobrze się czyta. Coś w sam raz na poprawienie humoru. Dalszą część przeczytam z przyjemnością :)

Nowa Fantastyka