– Czym mogę służyć? – zapytał ostrożnie kelner.
– Zaskocz mnie. Niech placek, który przyniesiesz, odciśnie na mnie swe piętno. – Siedzący przy stole mężczyzna odpowiedział cichym, aksamitnym głosem, intensywnie gestykulując dłońmi. Palce tańczyły zawzięcie, jakby miały stworzyć kulę ognia lub przywołać pomniejszego demona gastronomicznego.
– Oczywiście – odparł skromnie przedstawiciel obsługi i zgięty wpół wycofał się ze strefy zagrożenia.
Mark Porter, młody, aspirujący dziennikarz, przyglądał się sytuacji, siedząc po drugiej stronie owalnego stołu. Ilość błyszczących kieliszków i zastawy zrobiłaby na nim wrażenie, gdyby nie przytłaczający przepych, panujący w całej restauracji. Strop i ściany nośne były zapewne zaprojektowane, aby udźwignąć wszystkie te antyki, ciężkie dębowe blaty oraz obrazy w masywnych ramach, niemniej jednak, czuł się tu niepewnie.
– Możemy zaczynać – oznajmił łaskawie mężczyzna siedzący przed nim, leniwym, krytycznym okiem omiatając salę.
Dzisiejszy wywiad stanowił prawdziwe spełnienie snów Marka, a dokładniej koszmarów, ponieważ stawał oko w oko z Placentym Marinarą. Był to człowiek, który znajdował się ostatnio na językach wszystkich. Nikt nie znał jego dokładnego wieku. On sam nazywał siebie nastolatkiem, lecz miał lat co najmniej czterdzieści. Biały garnitur o modnym kroju, spod którego wyzierała karmazynowa koszula, ozdobiona zielonym krawatem o liściastym deseniu oraz blond włosy w artystyczny nieładzie, skutecznie go odmładzały. Nieartystyczny ład na głowie Marka i jego klasyczna, stalowa marynarka sprawiały, że idealnie wtapiał się w tło, przy swym rozmówcy. Siedzieli w centrum pomieszczenia, a twarze wszystkich zgromadzone przy pozostałych stolikach zwrócone były do pana Marinary, niczym liście bazylii do słońca.
– Panie Placenty, każdy dostrzega pana sukces, ale jaką cenę płaci pan za życie, które wybrał? – zapytał Mark.
– Cóż za głupie pytanie. Odpowiedź zawarta jest w nim samym. Jestem nieustannie obserwowany. To cena mego niebywałego sukcesu. Pytasz mnie o moje życie, muszę więc zacząć od początku. Jestem pizzą. Od trzynastu lat z kawałkiem. Postanowiłem pójść tą niełatwą ścieżką, by zapisać się na kartach historii.
Mark nie słuchał. Ta tyrada była stałym punktem każdego wywiadu. Siedział i starał się, by potok słów swobodnie przepływał od jednego ucha do drugiego, omijając zwoje mózgowe. Nieszczęsny dyktafon, kontrastujący czernią z bielą obrusu, nie posiadał podobnej umiejętności i rejestrował każde słowo.
– Mój świat oparty jest na dwóch filarach – kontynuował z emfazą Placenty. – Po pierwsze: jesteś tym, co jesz, co nie wymaga chyba żadnego tłumaczenia. Drugim jest fakt, iż ludzkie komórki starzeją się. Tam gdzie inni ludzie dostrzegają wyłącznie niedoskonałość, ja odnajduję możliwości. To mój dar. Ludzkie komórki wciąż wymieniane są na nowe, a ich budulec pochodzi oczywiście z tego, co człowiek spożywa. Moi doradcy naukowi szacują, że czas życia najbardziej długowiecznych komórek wynosi w przybliżeniu dwadzieścia jeden lat. Od ponad trzynastu jem wyłącznie pizzę. W tym czasie, co najmniej siedemdziesiąt procent moich komórek zostało zastąpione przez takie, które wcześniej były pizzą.
Niedrogi, ale elegancki timex, wyglądający ciekawsko spod lewego mankietu koszuli Marka, skrupulatnie odliczał kolejne minuty. Jego właściciel czuł się jak szynka parmeńska, dojrzewająca trzynasty miesiąc i czekająca z utęsknieniem na ostrze, które skróci jej cierpienia.
– Jestem żywą, chodzącą i myślącą pizzą. – Pan Marinara z dumą zakończył monolog.
– To niezmiennie mnie fascynuje – odpowiedział grzecznie. – Dlaczego w erze globalizacji, z niezliczonej ilości potraw, wybrał pan akurat pizzę. Dlaczego wybór nie padł choćby na spaghetti?
– Pff, te kluski? Pastafarianie cię przysłali, chłopcze? Jem wyłącznie najlepszą pizzę z małą ilością drożdży, o chrupiących, ale miękkich brzegach. Nie akceptuję żadnych peinirli, langoszy, focacci, podpłomyków, okonomiyakich lub abominacji w postaci calzone. Prowadzę również międzynarodową kampanię, mającą na celu delegalizację tych bezecnych pizzerinek, o czym zapewne słyszałeś.
– Tak, słyszałem. A jaką cenę płaci pana ciało, za takie ograniczenia w diecie?
– To częste pytanie, zadawane przez zwykłych zjadaczy chleba – odpowiedział, wyraźnie znudzony wywiadem Placenty. – Utrzymuję je w doskonałej formie. Mam zbilansowaną dietę, a na plackach, które spożywam w ciągu doby, można dostrzec całą piramidę Masłowa, w idealnych proporcjach.
– Ma pan na myśli piramidę żywieniową, tak?
– Oczywiście! A jaką by inną? Ja już dobrze wiem, jaką jem piramidę. Ostatnie pytanie – szybko odparł poddenerwowany Marinara.
– Nie jest i nie będzie pan pizzą w stu procentach, prawda? Kiedy osiągnie pan maksymalny stopień pizzonifikacji?
– Pizzonifikacja to termin, którego jestem autorem i który został przeze mnie zastrzeżony, w celu wyeliminowania marnych naśladowców i złodziei idei. Gdybym był w pełni pizzą, na krześle przed panem leżałby gorący, dorodny, drożdżowy placek z pomidorami, czosnkiem, oregano i oliwą. Nie jest tak, ponieważ kilka procent komórek naszych ciał nigdy nie umiera. Znajdują się głównie w rdzeniu kręgowym oraz mózgu i stanowią dla mnie pewnego rodzaju szkielet. Wznoszę na nim swe ciało na nowo, a za budulec służą mi kolejne kawałki pizzy. Te komórki są ostatnim bastionem człowieczeństwa, w moim świecie rządzonym przez przecier pomidorowy i świeże zioła prowansalskie.
Mark nerwowo przełkną ślinę, co przywołało kelnera, z dumą dzierżącego pojedynczy talerz. Porter tym razem zrezygnował z posiłku. Miał umówione zaledwie paręnaście minut wywiadu, cudem wciśnięte w porę lunchu gastro-celebryty. Kelner położył talerz przed Placentym. Przez moment wydawało się, że chciał coś powiedzieć, lecz ani chybi stchórzył. Jego twarz osiągnęła kolor dojrzałego pomidora San Marzano i rozpłyną się w powietrzu, niczym kawałek mozzarelli w siedmiuset Fahrenheitach.
– You want a piece of me? – rzucił nagle pan Marinara, uzbrajając się w nóż i widelec.
– Słucham? – zapytał Mark.
– Poczęstujesz się? Wygląda nieźle. I tak za to nie płacę. Dla szefa kuchni sam fakt, że jego dzieło stanie się moją częścią, jest niepomiernym zaszczytem. Będzie mógł je regularnie widywać w telewizji i na łamach lokalnej gazety, kiedy gram w golfa albo ściskam dłoń burmistrza.
– Nie dziękuję – odpowiedział Mark, delikatnie onieśmielony spoufalającym tonem rozmówcy.
Placenty zmarszczył się jak neapolitańczyk na widok ananasa, a w jego oczach zapłoną ogień pieca opalanego drewnem. Obiektowi ataku momentalnie zrobiło się gorąco. Ciepło rozchodziło się równomiernie, gwarantując przepieczenie wszystkich warstw.
– A może jednak na kawałek się skuszę – uprzejmie odparł.
Wstał i pochylił się nad stołem, niczym olbrzym wisząc nad wieżowcami i iglicami kryształowego miasteczka. Chwycił kruchy brzeg jednego z kawałków i pociągnął. Parujący, wiotki trójkąt oderwał się, pozostawiając za sobą resztę okrągłego kontynentu. Jedynie jego czubeczkowi nie udała się ta operacja. Najprawdopodobniej było to spowodowane wyjątkowo cienkim ciastem naturalnie występującym w centralnej części prawidłowo rozpłaszczonego placka oraz wpływem wilgoci zawartej w sosie i dodatkach, lub też wynikało z niekompetencji krojącego albo jego niewystarczająco ostrego narzędzia. Również dobył sztućców, bojąc się zbezcześcić drogocenny dar. Robił to pod bacznym okiem kelnera, kryjącego się w cieniu, który przed chwilą ze zgrozą obserwował karkołomny międzytalerzowy transfer.
Skosztował. Ciasto było smaczne, wędlina i ser porządne. W sosie były chyba kapary i jakiś owoc, co czyniło go wyśmienitym, lecz był pewny, że jadł kiedyś lepszą pizzę. W cieple spoufalającego gestu pana Marinary, odwaga w chłopaku wzrosła niczym ciasto drożdżowe i zdecydował się na bezmyślnie niedyskretne pytanie.
– Nie nudzi się to panu?
– W żadnym wypadku. Skąd ten pomysł? Nie istnieje druga tak różnorodna i zaskakująca potrawa jak pizza.
– Nie jest panu żal wszystkich tych dań, które stały się niedostępne? – powiedział Mark, zerkając na talerze leżące na stołach dookoła.
Coś błysnęło w zielonych jak oliwki oczach pana Placentego, gdy te podążyły za wzrokiem dziennikarza. Chłopak widział, że kryje się w nich walka, miłość miesza się z nienawiścią, a pożądanie ze wstrętem i wzgardą. Wybuchowa mieszanina w końcu chyba zobojętniała, bo spojrzenie Marinary ostygło, a rozszerzone źrenice skierowały się na Portera.
– Nie podoba mi się twój ton, chłopcze – powiedział w końcu. – Zapraszam cię do stołu, obdarowuje czymś bardzo osobistym, a ty nie przestajesz zadawać tych głupich pytań.
– Jestem dziennikarzem. Żyję z zadawania pytań.
– A ja jestem światowym fenomenem i żyję z wyznaczania nowych kierunków i przekraczania ludzkich barier.
– Chyba się pan przecenia.
– Jestem pieprzonym bogiem, koleś! Jestem ucieleśnieniem bóstwa trzęsącego całym panteonem włoskiej kuchni – krzyczał, ściskając w dłoniach srebrne sztućce.
– Jesteś człowiekiem jedzącym dużo pizzy, nikim więcej…
– Milcz! – przerwał mu. – Malutki człowieczku, czy wiesz ilu mam followersów? Czy zdajesz sobie sprawę ile osób obserwuje mój fanpage? Nawet w tej chwili miliony, powtarzam jeszcze raz, miliony czekają, aż wyjdę z tego pomieszczenia, zaloguję się i napiszę choćby słowo. Jedno słowo. Tyle wystarczy żeby zniszczyć tę knajpę lub dokonać jej ascendencji. Jedno słowo wystarczy także, żeby zniszczyć ciebie, wszystkożerny kmiocie!
Pomieszczenie wypełniła atmosfera o gęstości porządnej, dobrze doprawionej passaty. Bez czosnku.
– Wykorzystał pan limit swych pytań – kontynuował. – Proszę mnie opuścić. Pragnę w spokoju przyjąć porcję tego cymesu.
– Smacznego. – Mark Porter wstał, nie mając na podorędziu żadnej ciętej riposty. Ostatni raz spojrzał na gastro-celebrytę. Ten odprężył się, rozkoszując zwycięstwem. Spojrzał dziennikarzowi w oczy, podniósł kawek pizzy, cierpliwe czekającej do tej pory na talerzu i ugryzł go. Zgromadzeni w restauracji ludzie milczeli, wsłuchując się w ekscytujące odgłosy przeżuwania. Placenty, po chwili trwającej zdecydowanie zbyt długo, przełknął, podniósł obie dłonie i przerwał ciszę.
– A pizza ciałem się stała i zamieszkała między nami – wyskandował natchnionym głosem.
Sala eksplodowała. Siła wybuchu owacji, krzyków i ogólnej euforii, powinna wyrzucić Marka przez okno, on jednak opuścił pomieszczenie spokojnym krokiem. Wychodząc, minął kelnera, który klęcząc, ronił łzy najczystszej radości.
Kiedy Mark zatrzasnął za sobą drzwi obskurnej taksówki, mógł w końcu poluzować krawat i rozpiąć najwyższy guzik koszuli. Nie obawiał się gróźb Człowieka-Pizzy, superbohatera, na którego nie zasłużyliśmy.
„Czy może mnie zniszczyć?” – myślał, gdy taksówka brnęła przez skąpane w deszczu ulice. “W żadnym wypadku. Może utrudnić mi karierę, ale przecież nikt nie traktuje poważnie tego wariata. Miliony ludzi obserwujących go na portalach społecznościowych nic nie znaczą. To samo tyczy się tych kilku nadętych świrów, we włoskiej knajpie”.
Na chłopaka zapewne spadłaby krytyka ze strony redaktora naczelnego, za nieprofesjonalne zachowanie, lecz wywiad, zakończony wybuchem pana Placentego Marinary, sprzedawał się dość dobrze. Najwidoczniej sam celebryta również był ukontentowany rozgłosem, ponieważ dobrodusznie nie urzeczywistnił swych gróźb. Wydawałoby się więc, że w ostatecznym rozrachunku, spotkanie w żaden sposób nie wpłynie na dalsze życie Marka Portera. Nie była to jednak prawda. Dziennikarz uświadomił to sobie, gdy jego narzeczona następnego dnia zapytała:
– Może zamówimy dzisiaj pizzę, co?