- Opowiadanie: BorysP - Ścierwokrady

Ścierwokrady

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ścierwokrady

"Ale Pan mu powiedział: < < O nie! Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotnej pomsty doświadczy! > > . Dał też Pan znamię Kainowi, aby go nie zabił nikt, kto go spotka. Po czym Kain odszedł od Pana…"

Klęczał przy sedesie dość długo, zanim powróciła świadomość. Ręce związane w przegubach, wysoko na plecach, prawie wyłamali mu ze stawów. Pobity, nagi, siny, zdrętwiały. A przede wszystkim martwy. Odrąbana głowa leżała zatopiona do połowy w zatkanej muszli klozetowej. Otworzył powieki. Poruszył lewym, zielonym okiem, poruszył prawym, niebieskim. Wykrztusił z ust pozlepiane kluchy umazanego odchodami papieru.

 

Znowu to samo. Zawsze, jak nie zakopany, to w jakimś bagnie albo innym gównie. I oczywiście odrąbali mu łeb, bo jakżeby inaczej. Ruska mafia się znalazła, pieprzeni pozoranci.

 

Wytężył się i skupił myśli, by pobudzić do pracy odpowiedni fałd mózgu. Trochę czasu minęło, zanim dostroił impuls do pozacielesnego ośrodka transmisji, ale wreszcie receptory w pozbawionym głowy ciele zareagowały na zdalną stymulację i chuda noga drgnęła. Pod wpływem nagłego ruchu, uprzednio bezwładne zwłoki osunęły się w kałużę zakrzepłej krwi na zimnych kaflach posadzki. Plecy wygięły się, palce naprężyły i powoli wracało czucie. Więź działała w obie strony. Im większą kontrolę odzyskiwał nad ciałem, tym większy odczuwał ból, ale zacisnął zęby i zmusił ciało do siadu.

Namęczył się, próbując nakłonić je, by namacało stopą odłamek szkła ze zbitego lustra. Praca nadgarstkami szła topornie, ciął sobie palce i ranił przedramiona, jednak w końcu uwolnił skrępowane sznurem ręce. Zadowolony wyciągnął głowę z sedesu i wrzucił do wanny. Opłukał ją bardzo dokładnie, tanim mydłem wyszorował nos, uszy i zęby. Pozwolił sobie nawet na skorzystanie z jednorazowej saszetki szamponu z aloesowym wyciągiem oraz próbki żelu do twarzy o zapachu kiwi znalezionych między posklejanymi stronami starego wydania kobiecego magazynu, których pełno poniewierało się w obskurnej toalecie.

Cholera, dwudziesty pierwszy wiek rządził, gdy szło o zachcianki kosmetyczne. W pełni docenić mógł to jedynie ktoś, kto dobrze pamiętał czasy, gdy za luksus higieniczny uchodziła misa z wodą do obmycia palców po podtarciu tyłka ręką. Pomacał twarz i zastanowił się, czy saszetka odświeżającego kremu do cery z niedoskonałościami rzeczywiście mogła odwrócić proces starzenia, jak obiecywała Meryl Streep z obrazka, ale czas naglił, więc wsadził tylko głowę pod pachę i opuścił łazienkę.

Przekopał cały pokój, nie znajdując niestety żadnych nici ani igieł, wobec czego musiał zadowolić się wygiętą szpilką spod łóżka i kawałkami zużytej nici dentystycznej z kosza pod zlewem. Wydawać by się mogło, że powinien już był nabrać trochę wprawy, ale przyszywanie głowy na czuja zawsze sprawiało mu spore problemy. Skończywszy, pościągał mocno krzywe szwy i sprawdził jak mu poszło. Zza popękanej tafli lustra marszczyła się brzydka, poprzecinana długimi bliznami twarz ze źle zrośniętym nosem oraz wiecznymi sińcami pod oczami nie do pary, naznaczona odwróconym krzyżem wypalonym na skórze przez czoło, lewą brew i policzek. Ocenił, że grdyka trafiła prawidłowo i symetrycznie, na pięć palców ponad obojczykami, a choć uszy jakoś za bardzo skośnie, uznał że należy tak zostawić, bo lepiej nie będzie. Owinął szyję brudną szmatą i narzucił na gołe ciało dziurawy, granatowy szlafrok w fioletowe pasy – jedyne odzienie, jakie znalazł w pokoju.

 

Na ulicy przed kamienicą pustki, żadnego samochodu. Jasna sprawa, nikt normalny nie zapuszczałby się nocą w okolicę, gdzie można komuś odrąbać głowę bez obawy, że zmartwieni krzykami sąsiedzi wezwą policję. Transport na kółkach ograniczał się do upakowanego rupieciami sklepowego wózka zaparkowanego koło sporej sterty tektury, o który opierał się brodaty menel w zasmarkanym podkoszulku. Przyglądał się dziwakowi w szlafroku podejrzliwym wzrokiem. Brzydki podszedł bliżej, lekko utykając.

– Witajcie, kierowniku. Subaru widzieliście? Bordowe, na tutejszych tablicach. Dwóch takich łysych pewnie nim odjechało.

Bezdomny przytaknął.

– Gdzie pojechali? Na południe, czy w stronę centrum?

Brodaty podrapał się za uchem i rozłożył ręce.

– No tak. Nie pamiętamy, co? Zaraz, mam tu coś na pamięć. Jedną chwilkę. Mogę pożyczyć coś ostrego?

Brodaty skwitował prośbę nieufnym parsknięciem, ale na szczęście był jeszcze schowany za pamięci do kieszeni szlafroka fragment ze zbitego lusterka. Widok ostrego odłamka zaniepokoił bezdomnego, choć mężczyzna uspokajał go gestem dłoni i zrobił krok do tyłu, by nie spłoszyć swojego jedynego potencjalnego tropu.

Rozrywanie skóry na udzie nie należy wcale do zajęć przyjemnych, ale wolał to, niż grzebanie sobie w odbycie. Wprawdzie wewnątrz tyłka było dość miejsca na zwitek banknotów, jednak te wszystkie kontrole w więzieniach, izbach przesłuchań, salach tortur czy ostatnio nawet na lotniskach, zwykły bywać aż nazbyt dokładne, co znacznie niwelowało skuteczność takiego schowka, a nigdy nie wiadomo, kiedy człowiekowi zabraknie żywej gotówki. Spomiędzy rozciętych dość głęboko fałdów skóry wyjął foliowy woreczek z żyłką, w którym znajdowały się złożone banknoty.

– Tu mam dla ciebie. – Pomachał dwoma dwudziestkami w zakrwawionej dłoni przed nosem bezdomnego, którego widok samookaleczenia zszokował o wiele mniej, niż powinien. – Dostaniesz, jeśli odpowiesz mi na parę pytań, dobra?

Brodaty pokiwał głową z dużo większym zainteresowaniem.

– Subaru. Na południe, w kierunku lasku pojechało?

– O tak, szefuńciu – zachrypiał. – Nawet żem słyszał jak to te łyse o lesie nawijali, bo jeden się pytał, że co dalej i gdzie. I nieśli jakiś wór, co się miotał, piszczał tak śmiesznie. Kundel pewnie. Myślę, pudel, jak nic. Bo ja miałem kiedyś takiego właśnie. Bebuś się wabił. O jaki z niego był wariat, szefuńciu! Jak fikał salta, to aż do hameryki go chcieli, do cyrku, przysięgam. Bo Bebuś wyjątkowy był. Trzy łapki ino miał, bo mu kiedyś taki wielgachny, żołty drogowy walec odgryzł i…

– Dziękuję, wystarczy. – Brzydki uciął nieskładny słowotok, wręczając brodatemu banknot. – O lasku na Aniołowie mówili?

– Tak, tak, na Aniołowie. Aniołowie Pańscy Święci Niebiescy. Widziałem kiedyś takiego jednego, zaklinam się. O jaki on pięknusi był, prezesie!

– Wierzę na słowo. Jeszcze jedno pytanie i skupcie się lepiej, bo to takie za całą pulę. Jak widzicie, mam tu tylko szlafrok, nawet bez butów jestem. Do lasku daleko i nie ukrywam, że przydałby mi się jakiś transport, a wątpię, żeby jakikolwiek taksówkarz zgodził się zabrać mnie w takim stanie. Nie macie może jak pomóc mi w tej sprawie, co?

Bezdomny wyszczerzył się i schował pieniążek za majty, potwierdzając słuszność odwiecznego zalecenia matek, które każą dzieciom myć ręce po kontakcie z pieniędzmi, bo kto wie, gdzie się wcześniej poniewierać mogły. Solidnym kopniakiem pobudził do życia leżącą obok stertę tektury.

– Czego? – zaskrzeczała sterta głosem, od którego zdzierana paznokciem tablica przewierciłaby sobie uszy.

– Jóźka! Wstawajżesz ty natychmiast!

– Czego, dziadu? – burknęła ponownie. – Pijemy? – dodała po chwili z nadzieją w głosie.

– A już ty, co rusz pić by ino chciała! Biegaj pod śmietnik po Zycha! – polecił surowo brodaty, po czym zwrócił się ze szczerbatym uśmiechem do swojego dobroczyńcy. – Pan prezydent nasz chciałby kupić rower!

 

 

– Ruchy, Sztaba, nie mamy całego dnia – niecierpliwił się szeroki w karku łysy mężczyzna, przypalając cygaro. Ponaglał kopiącego dół kolegę, bawiąc się nowoczesną komórką i pilnując, by fruwająca wokół ziemia nie ubrudziła mu modnej koszuli. Nieopodal, przy ścieżce na skraju lasu, stało bordowe subaru, z bagażnika którego dochodziły dziwne, płaczliwe dźwięki.

Drugi z mężczyzn, wyższy, także łysy, ale ubrany w sportową szwedkę z pasami na rękawach, uwijał się ze szpadlem przy niewielkim grobie. Ziemia była coś wyjątkowo twardawa i co chwilę natrafiał na jakiś kamień, przez co robota szła mu jak krew z nosa, ale obaj mężczyźni zbyt byli leniwi, by przenieść się głębiej w gęstwinę, choć podpowiadał to zdrowy rozsądek.

– Nadal nie czaję, Klakson. – Kopacz otarł brudną ręką pot z czoła. – Po co gówniarza zakopujemy, skoro tamtego zostawiliśmy w kiblu, ot tak? Nie można tego też gdzie wywalić? Do śmietnika, na ulicę? – Chciał wytrzeć ubabrane ziemią ręce w czarne spodnie, ale powstrzymał się, bo sztruksy były nowe.

– Posrało cię? – oburzył się drugi. – Tłumaczyłem ci przecież ze sto razy. Chcemy mieć renomę na mieście?

– No chcemy.

– Właśnie. No to potrzebujemy markę sobie wyrobić, rozumiesz? Markę. Tamten brzydal to taka nasza wizytówa, nie? Niech wiedzą wszyscy, że z nami się, kurwa, nie pogrywa. Niech wiedzą, że eskalacja jest, brutality, gangsta i w ogóle.

– Eska..? Nie no, Klakson, jak to niech wiedzą? Jak się pały pokapują, to mamy przejebane. Nie wiem jak ty, ale ja do pierdla nie wracam. Prędzej sobie w łeb strzelę.

– I co świrujesz? Pały za cholerę nie skumają, kto i co. Będą wśród ruskich węszyć, bo to w ich stylu. Wokół trupa na błysk wysprzątałeś, nie? No. To zluzuj gumę, niczego się nie doszukają. Za to legenda powstanie, sam zobaczysz. Będą się różni na mieście po głowach drapać: czy to nie przypadkiem ekipa Klaksona tak gościa załatwiła? A my na to: może tak, może nie, a co, gnoju, może się, kurwa, chciałbyś przekonać, a?

– Ty to masz łeb, Klakson. – Sztaba pokiwał głową z uznaniem, choć nie do końca nadążał za rozumowaniem szefa. – No a mały to nie wizytówka?

– Nie no, co ja chcę na dzieciobójcę wyjść? To dla kasy tylko przecież, z tego szacunu nie będzie, rozumiesz? Smark ma pecha po prostu. Mogło być inaczej. Ale jak starzy mają go w dupie, zapłacić nie chcą, to trzeba zakopać, nie?

– Może jeszcze Chudy zadzwoni, że okup jest, co? Może kasiura będzie jeszcze.

– Może zadzwoni. Jeszcze te pół godziny poczekamy. Ale pamiętaj Sztaba: nam się płaci na czas. A jak nie, to szast i chuj. Nie ma zmiłuj. Bo jak nie ten, to inny zapłaci, a jeśli nie, to rozejrzyj się. Las duży, miejsca pełno, nie? No. Dobra kop, nie gadaj, dół miejmy lepiej gotowy. Chcę wrócić dzisiaj wcześniej, bo nasi grają.

– A tamten wariat z krzywą mordą to co był za jeden, co?

– Od Żarówy gość, bankowo – skrzywił się Klakson. – Rusz łepetyną, to skumasz. Ile myśmy się natrudzili, żeby smarkacza zapieprzyć, co? Ktoś puścił cynk, gdzie go trzymamy i sukinsyn Żarówa myślał pewnie, że nas puknie, gówniarza gwizdnie, a sam okup od starego zgarnie.

– No co ty, Klakson – zająknął się Sztaba. – Chyba nie myślisz, że ja bym wygadał…

– Zamknij się. Wiem, że ty nie. Ale powiem ci, że Chudy to coś się ostatnio jakiś taki właśnie bardzo ciekawski i pytliwy zrobił. A i gadać, to on coś zawsze dużo lubił, nie?

– Ej ty, Klakson. Patrz tam!

Klakson obejrzał się i choć było jeszcze dość ciemno, pomiędzy drzewami obaj mogli dojrzeć zbliżający się w ich kierunku dziwny kształt, który po chwili okazał się facetem w szlafroku pedałującym na starym, zdezelowanym składaku.

– Co jest, kurwa? – zdziwił się i schował komórkę. Wyrzuciłby cygaro, ale przypomniał sobie scenę z jakiegoś kryminału, gdzie z niedopałka ściągnęli DNA, czy innego syfa, więc przygasił je tylko i wrzucił do chromowanej cygarnicy.

Mężczyzna w szlafroku zaparkował rower jakieś dwadzieścia kroków od nich. Zsiadł i rozprostował kości po męczącej jeździe.

– Sztaba! – ryknął Klakson. – Miałeś sprzątnąć brzydala, ciulu, tak!?

– No i przecież go rąbnąłem, nie? Nawet mu głowę, tego, jak to kazałeś, odczepiłem.

– Co mi tu pierdolisz? Że ja oczu niby nie mam? Zarąbałeś go, tak? To jakim, kurwa, cudem on mi tutaj 'tur de polon' w szlafroku odpierdala, co?

– No, Klakson, bez ściemy. Do nagiego, ręce z tyłu i maczetą! Jak chciałeś, tak no po rusku, nie?

– Dobra, dobra. Później się będziesz tłumaczył. Bierz klamkę i ucap syfa. Rzygać mi się chce, jak patrzę na tą jego paskudną mordę – polecił, a sam postanowił schować się do auta, wcale nie dlatego, że się bał, tylko dlatego, że przeczytał gdzieś, jak to szanujący się szef ekipy nie musi, a wręcz nie powinien osobiście doglądać nieestetycznych egzekucji. Sztaba wyciągnął zza spodni kradzionego WIST-a, przesunął zamek i wymierzył.

– Gdy w grę wchodzi broń palna, należy pamiętać o paru rzeczach – mężczyzna w szlafroku mówił głośno, ale spokojnie. Nie zważając na wycelowaną w niego broń, ruszył w stronę gangstera. – Pistolety we wprawnych rękach są dość celne i skuteczne na krótkich dystansach. Czy wiedziałeś, na przykład, że sam impet trafienia w klatkę piersiową nabojem 9x19 mm parabellum może spowodować wystąpienie krwawienia w mózgu?

Łysy strzelił. Kula przeszła przez ramię, rozpruwając szlafrok i wyrywając kawałek mięśnia.

– Celność jednak drastycznie spada, gdy strzelec jest niedoświadczony i dodatkowo wystawiony na działanie silnego stresu – brzydki mówił dalej, nie przejmując się kolejnym pociskiem, który właśnie ześlizgnął mu się z czoła, rozdzierając brew. – Dochodzą do tego jeszcze zmęczenie i ograniczające widoczność kiepskie warunki atmosferyczne. Efektywność obniża także zła konserwacja. Elementy broni powinno utrzymywać się w czystości…

– Zdychaj, kurwa, zdychaj! – wrzeszczał Sztaba.

Następna kula przewierciła brzuch, ale i to nie powstrzymało dziwaka w szlafroku, a każdy kolejny strzał był coraz mniej celny. Wokół kroczącego posypały się gęsto wióry z postrzelonych drzew. Sztaba chwycił pistolet oburącz, chcąc złagodzić narastające drżenie dłoni.

– Przy wszystkich swoich zaletach… – Mężczyzna szedł niewzruszony. – …i pomimo ogromnego skoku technologicznego jaki dokonał się przez stulecia, broń palna od zawsze posiadała jedną zasadniczą wadę.

Pistolet zaszczekał metalicznie.

– Skończona ilość amunicji…

– Kurwa, kurwa, kurwa – powtarzał Sztaba, obmacując nerwowo kieszenie kurtki w poszukiwaniu drugiego magazynka. Zaczął się cofać.

– Broń biała, natomiast… – Brzydki kontynuował swój wywód, podchodząc jeszcze bliżej. Podniósł rzucony na ziemię szpadel i wywinął nim zręcznie w powietrzu. – Ma ograniczony zasięg. By była skuteczna, wymaga siły, precyzji. Bywa ciężka, czasem nieporęczna. Ma jednak dość znaczącą przewagę nad bronią palną…

– Klakson! – krzyknął Sztaba, ale jego wspólnik stał jak wryty przy otwartych drzwiczkach subaru, nie wiedząc czy uciekać, czy filmować widowisko aparatem w telefonie.

Drżąca, ubabrana ziemią dłoń odnalazła wreszcie zapasowy magazynek w tylnej kieszeni szerokich sztruksów. Sztaba odetchnął z ulgą. Facet w szlafroku był już niebezpiecznie blisko, ale starczyło czasu, by przeładować. Tym razem dobrze wymierzył w głowę, zacisnął zęby i zdecydowanie pociągnął za spust. Nic się nie stało. Brzydki wzruszył ramionami.

– Broń biała się nie zacina.

Chrupnęło. Cios szpadla szarpnął Sztabą gwałtownie i odrzucił do tyłu. Upuścił pistolet, zatoczył się, potrząsnął głową, próbując zwalczyć zamroczenie. Wzniósłszy gardę, rzucił się na przeciwnika z pięściami. Brzydki zrobił oszczędny unik i wepchnął mu stylisko pod żebra. Sztaba zajęczał, zrobił krok w bok. Nie zdążył się uchylić. Szpadel rąbnął go raz jeszcze, łamiąc nos. Jęknął, zakrył twarz dłońmi, starał się zachować równowagę, ale precyzyjnie wymierzony kopniak zgruchotał mu staw kolanowy. Wyjąc z bólu, złożył się jak domek z kart.

Brzydki podniósł pistolet.

– Niedomknięcie zamka przy wprowadzaniu naboju do lufy czasem się zdarza. – Podmuchał czule, stuknął mocno dłonią w magazynek i zdecydowanym ruchem przesunął zamek, wprowadzając nowy pocisk do komory. – Przeładowując, należy zawsze uważać, by brud nie dostał się do środka. – Wymierzył i postrzelił Sztabę w stopę.

– Aaaaa! Kurwa! Boże!- ryknął łysy.

– O, już działa.

– Klakson, kurwa!!! Klakson!!!

 

Klakson postanowił nie czekać, aż dziwak zabierze się za niego. Prędko zapakował się do samochodu, przekręcił kluczyk i wrzucił wsteczny. Zawahał się. No bo jak by to wyglądałzo? Klakson zwiewający przed jakimś zasranym ćpunem? Bo na pewno ćpun, to wszystko tłumaczy. Dlatego nie czuł bólu naszprycowany sukinsyn. Gdzieś już o tym słyszał, że tak się szpikują. I Klakson miałby przed takim spieprzać? Niedoczekanie.

– Rozjadę sukinsyna – dodał sobie odwagi.

Wrzucił jedynkę i nadepnął mocno na gaz, ale auto ledwo ruszyło z miejsca, gdy rozległ się huk wystrzału zmieszany z brzękiem pękającej szyby. Kula zrobiła w szkle małą dziurkę i utkwiła centymetr nad prawym okiem. Zmieszane z kawałkami mózgu odłamki czaszki rozbryznęły się obficie na zagłówku, a trup Klaksona osunął się do przodu. Zatrąbił, uderzając czołem w środek kierownicy.

Na twarz brzydkiego wpełzł krzywy uśmieszek. Uniósł stopę, którą wciskał w ziemię twarz rozwrzeszczanego Sztaby i wskazał dymiącym pistoletem na wykopany w ziemi dół.

– Poszerz sobie grób – polecił.

Przerażony Sztaba zakwilił jak zbite dziecko, ale posłuchał. Mamrocząc pod nosem zdrowaśki, podczołgał się kawałek i dźwignął na klęczki, pomagając sobie szpadlem.

– No co ty, serio chciałeś kopać? – zarechotał brzydki. – Uwierz mi, kolego, lepiej gnić na świeżym powietrzu.

Przystawił mu broń do czoła i ścisnął spust.

 

W subaru trzeba było posprzątać, jeśli miał nim pojechać na punkt zbiórki. Zrzucił szlafrok i przymierzył ciuchy Sztaby. Były trochę za duże, ale dryblas przynajmniej się nie sfajdał, w przeciwieństwie do Klaksona, który umierając, zasrał całe gacie. By pozbyć się smrodu, brzydki otworzył w samochodzie wszystko, co miało zawiasy. W bagażniku leżał trzęsący się ze strachu czarny worek poklejony taśmą. Choć porywacze zrobili w folii parę otworów wentylacyjnych, chłopiec ledwo oddychał.

– Pan krwawi – przemówił dopiero, gdy wyjechali z lasu. Siedział na tylnym siedzeniu owinięty marynarką Klaksona. W drobnych dłoniach nerwowo miętosił rękaw.

– Nie martw się, mały. Nic mi nie będzie.

– Ja… Ja już się pana nie boję. Jak zobaczyłem pierwszy raz to bardzo, ale teraz już nie – rozgadał się. – Wtedy myślałem, że mnie pan krzywdę chce zrobić i dlatego się wyrywałem. Ale teraz już nie. Już się pana nie boję.

– To dobrze. Rzadko mi ktoś to mówi.

– I ja… ja przepraszam, bo to przeze mnie tak panu zrobili. Jakbym się nie wyrywał, to by nas nie dogonili, wiem, ale jak ja pana twarz zobaczyłem, to ja… Bo ja nie wiedziałem, że pan chce pomóc. Tak znikąd się pan zjawił. Niech się pan nie gniewa. Ja przepraszam.

– Nie przejmuj się. Już po wszystkim. Jedziemy do taty – uspokajał chłopaka. Wyjął z kieszeni zdobyczny telefon komórkowy. – Umiesz napisać sms'a?

 

W wyznaczonym punkcie oczekiwał senator w towarzystwie młodej dziewczyny. Ubrana w stylowy grafitowy żakiet, niziutka, ruda, w oczach chłód. Ewidentnie nie przejmowała się zdenerwowaniem polityka, który dreptał gorączkowo między czarną i szarą limuzyną.

Z eleganckiej torebki zabrzmiał głos Arethy Franklin.

– Kto to? To te dranie!? – Senator aż podskoczył. – Pani mi to da!

– Niech się pan uspokoi – powiedziała, odczytawszy wiadomość tekstową. – Mój człowiek już jedzie.

– Powiedziałem, daj mi to! – Wyrwał jej telefon. – Paczka w drodze? Paczka w drodze?! Co to ma niby znaczyć?! To jest mój syn, a nie jakaś pieprzona paczka, na miłość boską!

– Niech się pan uspokoi – powtórzyła. – Pański syn jest już bezpieczny.

– Boże, gdybym zapłacił, byłoby już po wszystkim. – Jej słowa zdawały się do niego nie docierać.

– Proszę mi wierzyć, może pan już odetchnąć z ulgą. Chłopiec jest w dobrych… W kompetentnych rękach – poprawiła się. – Gdyby pan zapłacił, prawdopodobnie nie miałby pan teraz ani syna, ani pieniędzy.

– Naprawdę jest już bezpieczny? – W oczach senatora zaświtała nadzieja. – Dzięki Bogu… Dzięki Bogu…

– Zapewniam pana, senatorze. – Wyciągnęła rękę po telefon. – Bóg nie ma z tym nic wspólnego.

Patrzył na nią dziwnie, ale oddał posłusznie aparat. Z daleka widać już było zmierzające ku nim bordowe subaru.

 

– Pan to jest jak ten góral w tym filmie? – Pod koniec drogi chłopiec zrobił się jeszcze bardziej rozmowny.

– Jaki góral?

– No z tego filmu o tym Szkocie z gór, co go grał Francuz i był tam drugi taki, jego przyjaciel Hiszpan, co go grał siwy Szkot…

– A, już wiem. Nie, nie jestem taki.

– Nie? A czemu?

– Bo tam, chłopcze, mógł być tylko jeden. A takich jak ja coś wcale nie ubywa. – Uśmiechnął się zagadkowo. – Jesteśmy na miejscu.

– Tata!!! – krzyknął chłopiec, wyskakując z auta.

– Czareczek! – Senator prawie połamał nogi, biegnąc do samochodu. Jednak, gdy zobaczył mężczyznę wysiadającego od strony kierowcy, stanął jak wryty.

– Pani człowiek… – wybełkotał. – Pani człowiek chyba jest ranny…

Instynktownie zasłonił sobą chłopca, gdy brzydki mijał ich, zmierzając w stronę czarnej limuzyny.

– Nic mu nie będzie – odparła. Brzydki podał jej telefon i wsiadł do samochodu. – Honorarium wynosi 50% żądanego okupu – powiedziała, zbliżywszy się do senatora. – Niech pan nie patrzy na to, jak na stratę pół miliona. Radzę raczej myśleć, że właśnie tyle pan zaoszczędził, decydując się na naszą usługę. W nawigacji GPS zapisana jest lokalizacja ciał. – Wręczyła mu komórkę porywaczy. – Zatroszczy się pan o szczegóły i kwestię ewentualnych komplikacji wynikających z naszego porozumienia?

– Oczywiście. Dochodzenie biorę na siebie, może pani być spokojna.

– Niech pan więcej do mnie nie dzwoni z taką sprawą. To był wyjątek. Nie zajmujemy się błahostkami.

– Rozumiem. I dziękuję.

Odetchnął z ulgą dopiero, gdy czarna limuzyna zniknęła za horyzontem.

 

Przebierając się w zapasową koszulę i staromodny garnitur, brzydki nie przejął się zbytnio, że brudzi krwią tapicerkę z drogiej skóry. Pobawił się pięknie wykonaną chromowaną cygarnicą i wyrzuciwszy z niesmakiem niedopalone cygaro, poczęstował się świeżym.

– Wszystko w porządku? – spytała, podając mu zapalniczkę.

– Poszło gładko. Spacerek po parku. Mam nawet pamiątkę – pochwalił się pistoletem.

– Wyrzuć. To narzędzie zbrodni.

– Jeszcze czego! – oburzył się. – Że też ty jesteś taka małostkowa. Twój pradziadek był większym luzakiem, wiesz?

– Bez znaczenia. Teraz ja tu rządzę, a ty się słuchasz.

Brzydki bezceremonialnie schował pistolet do kieszeni marynarki.

– Możemy się pospieszyć? – powiedział obrażonym tonem. – Muszę zmienić szwy.

– Dobrze. Obejrzy cię Iwanowicz. Coś do wymiany?

– Nowa wątroba by się przydała.

– Za dużo pijesz.

– No, no, ale ty zabawna dzisiaj jesteś… – Podwinął marynarkę, demonstrując skrzep na ranie wlotowej. – Akurat tak się składa, że dostałem postrzał. Chcesz zobaczyć z drugiej strony?

– Weź, bo się porzygam.

 

 

– No tak, Diana i jej przyjaciel. Jak miło, że raczyliście wpaść tak wcześnie i bez zapowiedzi. Kawy może? – powiedział dr Roman Iwanowicz Majer, nie odrywając wzroku od rozbebeszonych zwłok na jednym ze stołów. Ignorując zgryźliwie powitanie, brzydki przeszedł od razu do egzaminowania zawartości szuflad lodówki, w których znajdowały się inne ciała, jeszcze dość świeże. Diana stanęła w drzwiach. Nie przepadała za prosektorium Katedry Anatomii.

– Ależ jak najbardziej wszystko u mnie dobrze, dziękuję, że spytaliście – mówił dalej dr Majer. – Rodzina ma się świetnie i na zdrowie nie narzekam. Interes też się kręci, jak widać.

– Potrzebuję nowej wątroby, Iwanowicz.

Doktor spochmurniał, zerwał zakrwawione lateksowe rękawiczki i poprawił okulary. Tylko ten śmieć miał czelność tak się do niego zwracać. Przeklął pod nosem i rzucił Dianie oburzone spojrzenie, wskazując na tabliczkę z napisem "Zakaz palenia", nie żeby miało to odnieść skutek.

– Zawsze to samo – burknął, zwracając się do brzydkiego, który grzebał sobie w najlepsze we wnętrznościach jakiegoś młodego topielca. – Przychodzisz tu jak do jakiegoś supermarketu, bierzesz co chcesz, a ja zostaję z bałaganem i papierkową robotą. To nie hurtownia. Te ciała nauce miały służyć, nie waszym chorym interesom.

– Myślę, że ta się nada. – Brzydki powąchał organ, który oswobodził ze zwłok umięśnionego mężczyzny. Rzuciwszy okiem na ciało raz jeszcze, szybko zmienił zdanie. – Patrz Diana na tego, niezły okaz, nie? Co tam wątroba, chyba czas się po prostu przesiąść. Doktorze, kim był ten pacjent tutaj?

– O ile się nie mylę, to bramkarzem.

– Sportowiec. Idealnie. Co ty na to, Diana? Mogę?

– Sama nie wiem. Jak długo zajmie ci kalibracja?

– Godzinę, góra dwie.

– Rozumiem – przerwał im Majer – że ja nie mam tu nic do gadania?

Diana spojrzała na zegarek.

– Dobra. Doktorze Majer, wyświadczcie mi tą przysługę.

Doktor pokręcił głową zniesmaczony.

– Ebanyj worjuga trupow… – wycedził cicho, ale chcąc, nie chcąc, zabrał się za przygotowanie stołu do operacji.

– Jak mnie nazwał? – spytał brzydki, rozpinając marynarkę.

– Pierdolony ścierwokrad – odparła, zapalając kolejnego papierosa.

Brzydki zaśmiał się i położył na stole.

– No co ty, Iwanowicz. Rozchmurz się. W końcu kiedy ostatnio miałeś okazję kroić coś żywego?

– To, że nie jesteś martwy… – Doktor poprawił spadające okulary. – …wcale nie znaczy, że jesteś żywy.

 

Niecałą godzinę później było już po wszystkim.

– I jak się czujesz? – Diana przyglądała się nowemu ciału krytycznym okiem.

– Jak nowo narodzony. – Brzydki, zadowolony, oglądał się w lustrze, uważając, by nie nadwyrężyć zbytnio równiutkich szwów wokół szyi, prezentu zafundowanego wprawnymi rękami zgorzkniałego chirurga.

Biceps gruby jak udo, bary Atlasa, tyłek jak z żelaza. Właśnie takim powinien był się urodzić. Jedynie odbicie twarzy, niezmiennie krzywe, pocięte bliznami i przyozdobione wypalonym na skos odwróconym krzyżem pozostało blade, wychudzone, z bruzdami wyrytymi pazurem czasu.

– Co mam niby zrobić z tym? – wtrącił doktor, wskazując chude, bezgłowe, podziurawione kulami ciało, z szyi którego sterczały kawałki nici dentystycznej. – Mam udawać, że ciało przypadkiem się postrzeliło i przyszyło sobie cudzą głowę? Jak ja to, według ciebie, mam teraz wszystko naprostować?

Zamiast odpowiedzi, Diana wręczyła mu czek. Przyjął bez słowa.

– To co, śniadanko, tak? – uśmiechnął się brzydki, zasalutował doktorowi i wymaszerował niezgrabnie z prosektorium.

 

Idąc korytarzem, chwiał się dziwnie i kuśtykał. Odbudowujący się układ nerwowy wymagał stopniowego dostrajania. Ciało, wciąż sine i sztywne, powoli dostosowywane do wymuszonego wznowienia funkcji motorycznych, dopiero zaczynało dojrzewać do roli makabrycznej marionetki.

Brzydki nie potrzebował do prawidłowego funkcjonowania wszystkich narządów, ale jakoś z przyzwyczajenia czy z sentymentu, starał się obudzić jak najwięcej procesów życiowych w martwym organizmie, oczywiście na tyle, na ile pozwalał mu na to stan ciała. Diana wiedziała, że w tej chwili był bezbronny jak dziecko, ale nie miała zamiaru dawać mu taryfy ulgowej.

– Nie przyzwyczajaj się do tak łatwych zleceń – powiedziała już w limuzynie. – To była tylko przysługa. Mój ojciec był chrzestnym tego dzieciaka.

– Zrozumiałem. W takim razie co teraz masz dla mnie w planach?

– Bliski wschód.

Brzydki machnął ręką i sięgnął do barku limuzyny po flaszkę Johnnie Walker'a. Nowe palce, mimo iż wcześniej miały problem z naciśnięciem klamki samochodu, butelkę chwyciły pewnie i bez problemu poradziły sobie z zakrętką.

– No jasne. Tam zawsze jakaś robota się znajdzie – powiedział, delektując się śniadaniem. – Żebyś ty widziała mnie pod Jeruzalem, w kwiecie młodości. Ale wiesz, wtedy było inaczej. Jakoś się ludzie mniej sobą nawzajem przejmowali i nie martwili zbytnio, że gdzieś tam w świętych krainach piorą się w imię bogów i wolności, a łupią, co popadnie, aż ziemię do suchego caluteńką wyżąć im się uda. Pamiętam, prosty człowiek szedł i rżnął Saracena za jednego papieża, za drugiego i za następnego. Przygasało, to do domu wracał, odreagował sobie, a tu zaraz kolejny jakiś wariat nawoływał do roboty i się szło. Stała praca. Piękne czasy.

– Odpoczniesz trochę, ale pojutrze stawisz się na odprawę – powiedziała stanowczym tonem. – A powspominać będziesz miał okazję z kimś innym.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

– Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?

– W miejscu, do którego się udajesz, widziano twojego starego znajomego. Co ci tak mina zrzedła? Nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Zgrzytnął zębami i przyssał się do butli. Pozwoliła mu wlać w siebie sporą dawkę, zanim podjęła rozmowę.

– Myślę, że sobie poradzisz. Będziesz musiał tylko na spokojnie przekonać go, żeby…

– Przekonać?! – wybuchnął. – Kpisz? Na pewno mówimy wciąż o tej samej osobie? Może nie wiesz, ale istnieją pewne cechy charakteru, które nie sprzyjają sztuce komunikacji, a w szczególności, nie wydaje mi się, żeby ze skrajnym sadyzmem, psychozą, czy socjopatią szła w parze rozmowność.

– Tak sądzisz? Trudno w to uwierzyć, mając przed sobą żywy dowód, że bywa inaczej – odparła rozbawiona. – Jakkolwiek byś do tego nie podchodził, ja wierzę w twoją zdolność perswazji. Musicie się jakoś dogadać. W końcu jesteście przecież praktycznie tacy sami.

Popatrzył na nią czystym ogniem nienawiści, gdy śmiała wyprodukować to bluźniercze porównanie, ale jej to wcale nie zraziło. Uśmiechała się. Troskliwie, jak starsza siostra.

– Na pewno nie będzie tak źle – mówiła. – Kto wie? Może wystarczy jedna krótka, znacząca wymiana spojrzeń?

– O, już ja mu spojrzenie wymienię – warknął, wskazując palcem zielony płomień błyskający w lewym oczodole. – Skurwysyn ma moje oko.

 

 

…c.d.n.
Koniec

Komentarze

granatowy szlafrok we fioletowe pasy - nie jestem pewna, czy nie powinno być "w fioletowe"
- Nadal nie czaję, Klakson. - Kopacz otarł brudną ręką pot z czoła. - Po co gówniarza  - to jest przykłąd dobrego zapisu. Popraw te, które są źle (są wcześniej niz to tutaj)
- Tak sądzisz? Trudno w to uwierzyć, mając przed sobą żywy dowód, że bywa inaczej. - odparła rozbawiona. - a w takich zlikwiduj kropkę.

Podoba mi się Twój styl, przyjemnie sie czytało. Dobra "akcja" dialogowa, zwłaszcza monolog brzydkiego o broni przypadł mi do gustu.  Czekam na ciąg dalszy. :)

"Klęczał przy sedesie dość długo, zanim powróciła upragniona świadomość."- brzmi to tak, jakby klęczał przy sedesie i nagle doświadczył refleksji "O! Już chyba jestes świadomy!". poza tym jak mógł jej pragnąc w stanie nieświadomości?
"Łokcie prawie złamane"- ciekawe. Można "o mały włos nie złamać kości" ale "posiadał prawie złamane kości" to ja jeszcze nigdy nie slyszałem.
Scena walki z gangsterem jest pernamentnie nielogiczna. Brzydal mówi spokojnie, więc jest tylko kilka kroków od bandyty. Mimo to "Wokół kroczącego posypały się gęsto wióry z postrzelonych drzew", a każdy następny strzał był coraz mniej celny.
"Sztaba chwycił pistolet oburącz, chcąc złagodzić narastające drżenie dłoni. "- podczas strzelania zazwyczaj trzyma się oburącz. Odrzut nie jest miłą rzeczą.
"nie przejmując się kolejnym pociskiem, który właśnie ześlizgnął mu się z czoła, rozdzierając brew."- Zabawne. Przysiągłbym, że mają w zwyczaju się wbijać.
"Coś chrupnęło Sztabie w skroni. Upuścił pistolet. Cios szpadla szarpnął nim gwałtownie i odrzucił do tyłu. Zatoczył się, potrząsnął głową, próbując zwalczyć zamroczenie."- a to już jest czysty bezsens. Zapewniam, po dostaniu w skroń szpadlem leży się i kwiczy. Poza tym "chrupneło w skroni", jak to brzmi? Czy nie bardziej pasowałoby coś z "nagłym, oszałamiającym bólem"?
"uciął gangsterowi świadomość."- bez komentarza.
Ogólnie mówiąc: dobre opowiadanie, tylko cholernie nielogiczne w niektórych fragmentach. Jakoś mnie nie porwało. dałbym 4/6.

RheiDaoVan, dziękuję za wychwycenie błędów. Co znalazłem, poprawiłem.

Lassar, dziękuję za wskazanie nielogiczności. Sztaba, twardy gangster, kawał chłopa, strzelić i z jednej ręki umie, ale z dwudziestu kroków trafić niekoniecznie musi, za to głos w zacisznym lesie z pewnością usłyszy. Co do kul: i wbić, i ześlizgnąć się potrafią. Ogólnie dzięki, bardzo mi pomogłeś.

Pozdrawiam

"Co do kul: i wbić, i ześlizgnąć się potrafią."- tak, tyle że nie z kilku metrów przy 9mm pocisku. Poza tym nawet, jeśli nie przebiła by czaszki, to strasznie irytuje mnie określenie "ześlizgneło" i "rozdzierając brew". Jakoś nie oddaje to wyrwania dużego kawału mięsa z twarzy i rozdarcia, tak, tyle że twarzy.
PS: tak nawiasem mówiąc wkurza mnie też określenie, choć niewątpliwe poprawne, "kula". Współczesne pociski kulami bynajmniej nie są. To anachronizm. Ale to takie moje osobiste zboczenie:P.
A co do strzelania to pewnie masz rację. Sztaba komandosem raczej nie był i trudno wymagać od niego podręcznikowej postawy strzeleckiej.
Z poważaniem.

No dobra, poprawiam się: im większy w końcu kaliber, tym mniejsza siła penetracji. Przy 9mm była większa szansa na ześlizgnięcie, ale też większa dziura w twarzy.

Podobało mi się! Ale mogę być nieobiektywny, takie głupoty dzisiaj tutaj przeczytałem, że słabe opowiadania wydają mi się dobre, a dobre bardzo dobre. W każdym razie, gdziekolwiek tkwi przyczyna, w umiejętnościach Autora czy w nieumiejętności innych aftorów, się podobało! :)

Specjalnie się tu zalogowałam, aby dodać ten komentarz;) Dobrze napisane. Zachowana lekkość stylu. Bardzo podoba mi się, że nie konkretyzujesz przesadnie treści. Lubię, gdy autor pozostawia mi  pole do dookreślenia.  Braku logiki nie zauważyłam, ale być może jako kobieta nie powinnam się w tej kwestii wypowiadać:)

Hej, dzięki Olis. To miał być zalążek serii, ale przeszczep się nie przyjął. W każdym razie Twój komentarz spowodował, że tekst leciutko zmartwychwstał w moich oczach, więc jeszcze raz dzięki. 

Nowa Fantastyka