- Opowiadanie: rprz - Niewierz

Niewierz

Drugie podejście do konkursów na stronie NF – tematyka całkowicie inna. Pomysł przyszedł do głowy od razu po przejrzeniu listy haseł. Mam nadzieję, że realizacja jest wystarczająco (i nie za bardzo) bizarro... 

Hasło: alpinista ateista.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Niewierz

„(…) Na przykład Czomolungma – „Bogini Matka Śniegu” lub „Bogini Matka Ziemia”. Od zawsze ludzie czcili góry ‑ jako bóstwa same w sobie, jako siedziby bogów (chociażby Olimp), albo po prostu jako miejsca bliższe niebiosom i dlatego odprawiali tam swoje rytuały (swojska Ślęża). Stąd pewnie wzięło się też nazywanie niektórych „ludźmi WYŻSZYMI stanem”, „tymi u SZCZYTÓW władzy”. W czasach nam współczesnych, kiedy pewnie nikt nie wierzy, że na choćby najbardziej niedostępnych wyniesieniach żyją nadprzyrodzone istoty, i tak wielu po górskiej wspinaczce doznaje nieomal mistycznych uniesień. Czy nawet największy alpinista ateista ? (…)”

 

Rozpoczęłom wyprawę przedświtnie, czy lepiej powiedzieć przedjutrznie.

Obserwowałom cel już od dawna i byłom prawie pewne, że będą same spodzianki, ale lepiej  nadczasnić. Rozbiłom tymczobóz ukryjnie i podnawiśnie, zaraz zafilarnie. Wybrałom jednak odważnie filar z brzegu, choć wiele ich widziałom dookoła, podtrzymujące rozległy płaskowis nade mną. Szłom na lekko jak zawsze – atak musiał być błyskawiczny, inaczej wszystko musiałoby zostać odłożone na niewiadomczas, a przynajwięcej przepadłoby.

Wreszcie pierwsze promienie słońca padły przede mno i wydobyły z szarości kołowzory i dalobiegne szczeliny gruntu. Zadrżałom, to już… I wreszcie ujrzałom oczomróżną wszechbiel, gdzieniegdzie przetykną refleksowym złotolśniącem. Tu i tam złogi jaskrawych kamieni i wysoko, tak wąski, że niemal nie ma gdzie stąpnąć, szpicszczyt. Pod ostatnią pionościaną niemalże, dostrzegłom bardzo starą bruzdooranność i szczelinność, z ziejącą z boku czeluśnią. Dołem zaś, spod śnieżnych kaskad, to wychynne, to znikne, czerwone, lśniące podnóża. Ogrom porażał, ale i uskrzydlał, drżałom, nie wiem czy z własnego uniesienia czy od górtąpnięć. Czy czuła, czy wiedziała, że jestem TU, blisko ? Nie. Ale nie dbałom przesadnie o to, byłom najgotowsze i prawie wszechspodzianne.

Ruszyłom wolnokrokiem – nie było daleko, wolałom też ostrożyć. Lecz uwaga góry była skupiona gdzie indziej – na wyznawcach, których rzesze zebrały się dolnie, za kolejną, oddzielną pionościaną i wieńczącą ją półką. Nie widziałom ich, byli oddalnie, ale i tak dochodził mnie głoszum, wznoszący się i opadający – na razie niby szmer spokojnego morza. Byłom pewne, że wkrótce spółgłos wzniesie się do ogłuszającego sztormowego przyboju, aż góra przemówi. I na to liczyłom, że nic się dla niej innego nie będzie liczyć, czas mojej wyprawy wybrany był starannie.

Do podnóża dotarłom bez przeszkód, gdy mój cel spijał wiaromoc bijącą od tłumów. Czuli to już i tak jak przypuszczałom, ich wrzask stał się ogłuszający. I mnie niósł ten ryk, ta ekstaza, porównie z moją determinacją i dumą, że oto dokonam wielkodzieła.

Przypadłom do podnóża, szybkostrzyg w górę, nie chciałom ryzykować przypadkowego rozdeptu. Bezpiecznie. Czerwone podłoże było tak błyszczące, że nieomal mogłom się przejrzeć – lecz wiedziałom, że nawet gdybym stąpało po najdoskonalszym lustrze i tak ujrzałobym tylko czarnokłębny wir. Nie przyszłom tu zresztą się podziwiać – liczyła się tylko misja.

Wysunęłom pazurakii ruszyłom. Zostawiały rany na doskonałej powierzchni; z dziką rozkoszą wbijałom ostrza mocniej, niż to było konieczne i ciągnęłom, ciągnęłom aż odsłaniało się jasne wnętrze. I znów głębnie i skrzyżnie przeciąć biegnącą mi w przedprzek organiczną, mięsistą bruzdę… Wstrząsnęłom się i dookopatrzyłom – wszędzie ślady mojego przejścia, krążyłom w zapamiętaniu niszczenia, zamiast iść w górę, a czasupływu nie czułom wcale. Przysłuch – nawet głoszumu nie było prawie, tylko ze szczytu gromgłos płynął i dzięki temu wiedziałom, że jeszcze mam szansę.

Więc wgórnie, jeden ostrzekan wbił się w wiszącą nade mną śnieżnobiel. Drugi dołączył zaraz, wyżniej i oboczniej, między nierozłącznie splecione białogruzła. Podciągnęłom się silnie i pazuraki wczepiły się szeroko w drżące, falujące i ustępujące nieco pod naciskiem podłoże. I szłom dalej razporaźnie, górodążnie, mrocznoplannie.

Naraz wyczułom gwałtowny góroruch. Szybkostrzygłom, że w dół leci całe zbocze grożąc rozgniotem. Wcześniej było spoziomione, a teraz widziałom różowawy, poorany szczelinnie i rozgałęziony stokoniec, nabierający prędkości po łuku. Mogłom tylko wtulić się w podłożną śnieżnobiel, międzygruźnie, i mieć nadzieję, że uderzenie będzie chybne.

Cios był straszliwy, tużoboczny, wszystko zafalowało gwałtownie i porwało mnie w górę i dół, na boki, pazuraki ledwie wytrzymały, ale nie puściły. Poruszenie wkrótce ustało i zbocza – wiedziałom, że po drugiej stronie masywu było drugie, identyczne, i też opadło równocześnie – podniosły się powoli i wsparły znów na pionościannej półce. Chciałom zostać dłużej nieruchomnie, ale czas naglił. Więc znów wgórnie ruszyłom, szybciej jeszcze niż poprzednio.

W końcu minęłom przyczepy zboczy, które wcześniej nieomal strąciły mnie wprzepastnie. Widziałom teraz kątnie wdolne morze głów, góroczczące i modlące się.  I nabrałom jeszcze na ten widok sił i razzaraźnie pięłom się wciąż wyżej.

Teraz już mogłom wyjść na płaskowyż, ale nie chciałom ryzykować, że ktoś mnie dojrzy, nieosłonięte. Przesuwałom się więc w bok, gdzie kopulasty i pobrużdżony podszczyt wyrastał ponad dookolnicę. Tam na chwilę zatrzymałom się, bo teraz czekał mnie najtrudniejszy etap. Po chwili domroczniałom wystarczająco, by ruszyć do ostatniego ataku. Musiał się powieść od razu, bo kolejna próba byłaby pewnozginna.

Wyprysnęłom wzwyż, pazuraki migały w pędzie i już byłom na bruzdoranności. Czepiałom się szczelin i czułom jak przez górę przebiega drżenie, wzdymność i wstrząsnąść. Utrzymałom się jednak i już widziałom tużnie czeluśń, mój przedostateczny cel.

Naraz poczułom powiewność, a wraźnie wichurność – tym razem zbocza oderwały się od pionościany i szybkolotnie wzwyżniały, by zwalić się na mnie lawiną rozgałęźni,  zacisnąć i nie puścić już więcej. Spodziewałom się tego, lecz nie tak szybko, a dobrokilka ruchów dzieliło mnie jeszcze nod czerniejącego wejścia. Przypadłom dopodłożnie i odbiłom się rozpaczliwie, wyciągając jakmożnie ostrzekany. Wbiły się w próg, wciągnęłom się ostatniochwilnie i wtoczyłom w ciepły mrok. Samoczaśnie pięć rozgałęźni runęło z rykiem i grzmotem na czeluśń. Wtłoczone powietrze porwało mnie, leciałom, wyjąc ze szczęścia i czerni dookólnej i wnętrznej. Jedna rozgałęź wdarła się za mną wgłębnie, ale niedosiężnie i cofnęła się w końcu.

Byłom już blisko, coraz bliżej. Przednie majaczyła zasłona, ostatnia przeszkoda. Odrzuciłom pazuraki i ostrzekany, a górotwór wstrząsał się i drżał wokólnie, czując mnie w sobie. Rzuciłom się szybkoruchem i tuż przed zasłoną zaczęłom się rozdzielać. Początkowo jeszcze utrzymałom całomyśl, byłom blisko siebie. Wiedziałom jednak, że niedługo nie będzie już czarnokłębnego spółwiru, lecz miriady cząstek, każda jednocelna i opanowana jednomyślą. Dzieliłom się i rozpadałom, wkrótce nierozłącznie pomknę naprzód, a imię nas legion. Góra już była spokojna, nieczuła, nieświadoma nas. I nadsz…

Przeniknęłommy. Zasłonnie. Kręte. Korytarze. Wgłębna. Iskrodroga. Przestwór. Migotliwości. Bezdno. Zajaśnia. Wszędzieistnie. Ostrożnie. Niezagubnie. Rozprosznie. Niezajaśnieć. Zaczernieć. Czarnomyśl. Zawsze. Małoduża. Zajedno. Zagubnie. Nieledwie. Zbliżnie. Zajaśnia. Obocznie. Zajaśnia. Przybezdnie. Zajaśnia. Wgórnie. Tam. Czarnomyśl. Niespodziemała. Ledwieistna.

Złączwspólnie.

Byłom znów czernią, wirem i mroczną radością.

Otworzyłom się pierwotnie i ostatecznie i wyrzekłom we wchłonną czarnomyśl.

„NIE MA GO”.

Wchwilnie znikły zajaśnia i rozgasła absolutna wszeczerń.  Zawyłom w pustce gdy góra zastygła, zamarła skorupnie i bezwiarnie. Wiedziałom, że to będzie wszechtrwalne i dośmiertne. Nie musiałom też być zewnętrznie, czułom każdą coraz to mroczniejącą cząstką, że wyznawcy milkną i wątpią, gdy opadła na nich fala niewiary z rozdymającej się czernomyśli. Odejdą i poniosą ją dalej.

Byłom pewne, że bezgórny czas będzie trwał niedługo. Lecz gdy się skończy, ja znów będę gotowe. I spróbuję raz jeszcze. I jeszcze.

Wyszłom na płaskowyż pozwycięsko. Nad krawędzią pianościannej półki zobaczyłam bezwierną już pustać. Zbliżały się podgórce i nie mogłom napawać się dłużej. Nadszedł czasschodni. Pozwoliłom sobie jednak na triumfalny długostrzyg ponad mnie – na zamarłe i zapadłe w bruzdoranność zwierciodusze i lśniący szpicszczyt. I przypomniałom sobie nazwę zwieńczenia.

Tiara. 

Koniec

Komentarze

Czułem się trochę jakbym czytał tekst przetłumaczony z angielskiego przez Google Translator. Językowo udziwnione maksymalnie, co odbija się niezbyt korzystnie na przyswajaniu dziwności treściowych. Ciężki tekst. "Głowa" mi bardziej przypadła do gustu.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Forma bezosobowa plus mnóstwo neologizmów. Powinno mi się podobać, bo lubię takie eksperymenty, ale jednak nie przypadło mi do gustu zbytnio.

Bo tak naprawdę, to nie wiem jak mam odczytywać to opowiadanie. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to myśl, że bohater wspina się ku oknu papieskiemu na placu Św. Piotra. Choć są elementy, które nie pasują do tej wizji, to jest to jedyna w miarę spójna wizja, jaką dałem radę stworzyć, czytając Twój tekst. Nie do końca też wiem kim jest bezosobowy bohater. Śmiercią, która przyszła po papieża? Wątpliwością, krzyczącą “NIE MA GO”?

Tekst jest na pewno językowo ciekawy, ale niestety brak mi chyba wiedzy i przenikliwości, by dobrze go rozszyfrować, a tym samym trzykrotna lektura dostarczyła mi nieco rozrywki, ale nie do końca usatysfakcjonowała.

Pozdrawiam

Q

Known some call is air am

Sorry, poległam :(

Może spróbuję jeszcze raz, jak się wreszcie kiedyś wyśpię.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka_luz: życzę dobrych snów i czekam na powrót… A Outta Sewer przeczytał trzy razy (szacuneczek, swoją drogą – podziwiam wytrwałość surprise )

Jak nie łapię sensu, to czytam drugi raz, w nadziei złapania go. Jak za drugim razem dalej nic, to próbuję trzeci raz, bo wiecie, do trzech razy sztuka ;) A jak i za trzecim nie daję rady to albo autor coś sknocił, albo ja jestem za głupi. Albo oba naraz :)

Known some call is air am

Gwoli pełni informacji – Outta Sewerowi odpowiedziałem na jego interpretację w wiadomości, żeby nie psuć (?) innym zabawy (?) w odszyfrowywanie tekstu… I tak będę odpowiadał na próby interpretacji, jeśli się takowe jeszcze pojawią. Żeby nie było, że Go zignorowałem smiley

Co do wyjaśnienia, czemu czytał trzy razy, to tym bardziej podziwiam i waham się, czy poprosić o doprecyzowanie, jakie miał w końcu wrażenie po trzecim czytaniu laugh

A jak i za trzecim nie daję rady to albo autor coś sknocił, albo ja jestem za głupi. Albo oba naraz :)

Czytałem trzy razy, żeby złapać sens i zbudować spójną interpretację. Za pierwszym razem chłonę tekst, za drugim razem szukam wskazówek, które mogły mi umknąć. Za trzecim razem, z już zbudowaną interpretacją, szukam kolejnych rzeczy, które mogły mi uciec i dopasowuję je do koncepcji. No, ale ja już wiem o czym to jest i muszę przyznać, że jest spoko, choć te neologizmy baaaardzo zaciemniają obraz ;)

Known some call is air am

Ja odpuszczam. Rozumiem konwencję, ale męczy mnie to.

Przynoszę radość :)

Wybacz, nie przebrnęłam:-(

Olciatka ależ oczywiście wybaczam smiley

Ma ten tekst momenty absolutnie błyskotliwe i zdania z neologizmami, które brzmią bezbłędnie – jak “Byłom pewne, że wkrótce spółgłos wzniesie się do ogłuszającego sztormowego przyboju, aż góra przemówi.”. Narracja w pierwszej osobie rodzaju nijakiego – bardzo fajna, konsekwentnie prowadzona, nastrój chwilami – jak w tej scenie “wspinaczki”, która jest jak wdzieranie się na/w żywe ciało, bardzo efektowny.

Ale w całości tekst jest trochę upadkiem z wysokiego konia – za dużo tego wszystkiego, więc się robi niezrozumiale, więc czytelnik traci koncentrację i przestaje czytać, zaczyna skanować. Szkoda, bo językowo jest w tym tekście kilka perełek, dowodów na dużą inwencję i talent do neologizmów.

ninedin.home.blog

ninedin Dziękuję przede wszystkim za wytrwałość – jesteś w “elitarnym” winkklubie tych, którzy dobrnęli do końca tekstu laugh. No i oczywiście za docenienie przynajmniej niektórych elementów… Tak mi się wydawało, że powyżej wymiaru szorta nikt już nie zdzierży, a i ja sam wyczerpałem inwencję słowotwórczą.

Witaj.

Leśmian pewnie byłby wniebowzięty. Wszak, to mistrz neologizmów. :)

Szacun wielki za pomysł i wytrwałość w jego realizacji. :)

Wyobrażam sobie, że znacznie lepiej wypadłby ten tekst, gdybyś go przeczytał, a ja (czy ktoś inny) bym słuchała. 

Sporo pracy Cię to kosztowało, zatem gratuluję i dziękuję za oryginalne wrażenia. 

 

Pozdrawiam.

Pecunia non olet

Bruce, dziękuję, ale Boleśmianiegodnym stopocałować ;)

Oj, tam, oj tam… wink

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Cześć rprz:-)

nienachalnie namówiłeś mnie na ponowną lekturę i rzeczywiście udało mi się przeczytać do końca, czego nie żałuję:-) Lektura trudna i wymagająca skupienia, ale ma swoje plusy. Zgadzam się z ninedin, że niektóre zdania to językowe perełki. Dzięki nim tekst zyskuje na wartości.

Bez odsłonięcia przyświecającej Ci myśli, nie domyśliłabym się co chciałeś tym tekstem przekazać:-) Dostrzegam wędrówkę, nastawioną na dotarcie na szczyt, co wiąże się z odkryciem prawdy. Jednak bohaterowi nie udało się jej odnaleźć, ale ma zamiar próbować dalej. 

pozdrawiam serdecznie

Olciatka dziękuję bardzo za powrót i wytrwałe doczytanie do końca :) Ostatnie zdanie tekstu miało wskazywać drogę interpretacji, ale może i dobrze, że nie jest to wyłożone w 100% jasno i każdy może sobie ten tekst zinterpretować we własny sposób…?

mortecius dziękuję mimo wszystko za powrót i dobrnięcie do końca (mam nadzieję laugh)

Hmmm. Bardzo interesująca stylizacja.

Ale brakło mi tu zrozumiałej fabuły, Znaczy, wiadomo, że ktoś się wspina. Ale kto?

Obojnacze są ślimaczki, ale one raczej nie używają raków i czekanów.

Długo sądziłam, że jakieś nietzscheańskie coś wspina się na górę zamieszkałą przez bogów (jak Olimp) i tam z triumfem odkrywa, że gospodarzy nie ma w domu.

Ale ostatnie zdaniosłowie popsuło tę koncepcję. Może to wesz wspina się na głowę papieża (albo innej księżniczki), po drodze składając jaja? Ale jaja składają samice wszy… Może bakteria?

Zostaję ze zbyt wielką liczbą niewiadomych jak na mój gust.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka