- Opowiadanie: maynard - Gra w Zielone

Gra w Zielone

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gra w Zielone

 

Pierwszy buldożer podjechał o dziesiątej pięćdziesiąt siedem. Następne przyjeżdżały w odstępie dziesięciu, piętnastu minut. Blacha, żelazo, turbiny, warkot, szum – sto procent zagłady, zero procent litości, mroczny i dymiący symbol ruin i zgliszczy, symbol człowieka i triumfu urbanistycznej, imperialnej, dehumanizacyjnej, wytwórczo-odtwórczej machiny dwudziestego pierwszego wieku. Na bokach buldożerów i koparek dumnie lśniło logo firmy „Budicompany”, złote oko okolone wianuszkiem miniaturowych młotów, pił, kielni i prostownic. Zdawało się kryć pradawne tajemnice mistrzów wolnomularskich, nic bardziej mylnego.

Wstałem rano, umyłem zęby, zjadłem zielony pudding z groszku i awokado, popiłem wszystko dużym łykiem soku z aloesu, wyszedłem na dwór, po czym omijając zgrabnie terkoczące buldożery usiadłem na ławeczce przy stawku.

- Mogę się przysiąść ? – młody chłopak w garniturze wyrósł jak spod ziemi, zajadał kanapkę grillowaną z której obficie kapał sos czosnkowy.

Pewnie – odpowiedziałem po chwili, po czym wróciłem do monotonnego obserwowania pływających po wodzie kaczek. Do moich uszu dolatywały wrzaski robotników, próbujących przekrzyczeć pracujące na pełnej parze maszyny.

Już mają dwie godziny opóźnienia – chłopak wskazał ruchem głowy grupę pracowników przed nami. Połknął ostatni kęs i wytarł usta papierową serwetką. – Powinni zacząć koło dziewiątej, ale wszystko w tym kraju takie popieprzone, że nawet przeciętny robotnik drogowy nie może pojawić się w pracy na czas.

To zapewne wina tych z góry – odparłem– przeciętny robotnik drogowy nie ruszy się z miejsca bez polecenia szefa, kiedyś nazywało się go inaczej…

Taa…brygadzista – wszedł mi w słowo – zaraz przypominają mi się filmy Barei

Albo „Czterdziestolatek” – dodałem

Klasyka – przytaknął rozmarzonym głosem po czym spojrzał na zegarek – Szlag! Zaraz mi autobus odjedzie. Do widzenia!

Do zobaczenia – odpowiedziałem w ślad za nim. Już biegł w stronę skąpanego w słońcu przystanku.

Faktycznie, ten o 11:15 odjeżdża za dwie minuty – powiedziałem do siebie.

Wyjąłem z kieszeni listek świeżej mięty. Miarowo żując go spojrzałem w stronę robotników, po czym wstałem i wróciłem do Domu.

Przerwali pracę na trzy godziny. Jeden pechowiec zmiażdżył sobie stopę młotem pneumatycznym.

***

Deszcz miarowo siąpił i skapywał po liściach cicho wsiąkając w leśna ściółkę Drużyna komesa wlekła się niemiłosiernie, brnąc w błocie i klnąc na psią pogodę. Dziesięciu jeźdźców z Komesem Mściwojem na czele mokło już czwartą godzinę a wszechobecna puszcza zdawała się nie mieś końca.

– A zali na odwieczerz do grodu jakiego dotrzemy? – dopytywał się natrętnie Lestek, małoletni oszczepnik i bratanek komesa – w brzuchu pusto a i zmokłem już jak sobaka bez chwostu.

– Ufność miejmy w Panu Naszym a wnet pogoda poprawie ulegnie oczywistej. Deus vult – Ojciec Świętopełk zwrócił oczy ku niebu, lecz szybko pochylił głowę trafiony wielkimi jak otoczaki kroplami – lepiej jakowąś pieśń gorliwie zaśpiewajmy.

Komes Mściwoj powiódł wzrokiem po okolicznych, mokrych od deszczu kniejach po czym zaintonował podniosłą pieśń Benedicamus Domino.

Nie wiadomo, czy to za sprawą łacińskich wersetów czy grających marsza kiszek Lestka ale za kilka minut deszcz przestał padać a niebo przejaśniło się. Z za pobliskiego, porośniętego jodłami niczym jeż kolcami, pagórka delikatnie unosiła się smużka dymu.

– Pewnym jakoweś gumno tam leży – Lestek łakomie oblizał przyprószone pierwszym meszkiem wargi – trza nam tam dyrdać stryjaszku. Już dalej nie zdzierze, głodnym a i siodło w rzyć niemiłosiernie uwiera.

- Zgoda przechero. – Msciwoj uderzył kułakiem w udo aż plasnęło - W konie! Koszule osuszym a za dwa pacierze będziemy wieczerzać!

Drużyna skręciła w najbliższą leśną ścieżkę i chyląc się w siodłach pomknęła w las. Istotnie, po dziesięciu minutach puszcza przerzedziła się a przed drużynnikami otworzyła się szeroka polana na której stało kilka otoczonych niską palisadą chałup. Mściwoj jako dowódca oraz Świętopełk jako przedstawiciel duchowieństwa wyprzedzili wojów i w samowtór przejechali drewnianą brame.

– nie podoba mi się to mości komesie, złe tu pewnikiem siedzi – braciszek przeżegnał się zamaszyście i wskazał ruchem głowy dwa posążki umieszczone po obu stronach bramy – krzyża tu nie zoczyłem jeno te dwa bałwany przyjezdnych witają. Pewnym Pomorzany albo inne Jadźwingi tu siedzą

Mściwoj zmarszczył brwi i wysforował się przed Świętopełka. Osadę tworzyły dwa kręgi długich chałup a w centrum znajdował się rozłożysty dąb pod którym dwa kamienie tworzyły coś na krztałt ołtarza. Tam właśnie komes zatrzymał konia i zsiadł z siodła. W tej właśnie minucie do osady wjechali pozostali drużynnicy z komesowym bratankiem na czele.

– Ani żywej duszy tutaj, wciórności! – krzyknął rozczarowany Lestek – kto tera jagieł uważy! Sami gotować nie potrafim a ludzi tu nie było od dawna.

– Głupiś jak roczny kozioł – zakrzyknął Bolko, miecznik Gnieźnieński od kilku miesięcy jeźdźący w drużynie Mściwoja. Zeskoczył z siodła i powąchał popiół w palenisku – pierzchnęli w las jak tylko czujka z „sokolego gniazda” nas zoczyła. Pewnikiem to pogany, przed wodą święconą truchleją jak mysz przed kocurem.

– Mądrze Bolko gada - jeden z wojów wskazał ręką najbliższą sosnę, na której umiejscowiona była konstrukcja zbita z nieokorowanych desek – tam się czatownik ukrył i o nas gumno uprzedził.

Komes przekroczył palenisko i okrążając kamienny ołtarz skierował kroki w kierunku starego dębu. Delikatnie przejechał opuszkami palców po zielonej jeszcze korze i zastukał w twardy pień.

– Skoro to pogany i na waszych ziemiach zlegli to tobie panie daninę płacić muszą a pierwej chrzest święty przyjąć – Świętopełk zaczął perorować niczym z ambony – ale nasamprzód przysięgę wierności na krzyż przysiąc.

– A jak oni to wszystko zrobić maja jak oni po lesie się teraz kryją – roześmiał się Lestek – lepiej grodek splądrujmy i doma wracajmy. Może łacny skarbczyk gdzieś tutaj schowany.

– Tak…– zaczął cicho Bolko – Rację masz z jednym. Oni teraz w lesie siedzą i pewnym jakoweś uroki na nas klecą. Jak to pogany to pewnie i czarowniki. My im dziś gumno splądrujem a oni nam jutro takie wesele urządza że popamiętamy. Jaśko z Kruszwicy prawił że jego braci czarownica óślepiła a jednemu to nawet ręka lewa uschła…

Lestek zbladł nagle a z jego warg znikł głupi uśmieszek.

– A jak nas coś gorszego jeszcze spotka, lepiej rychło spalmy tą osadę i w kłus doma gnajmy

– Tak! – zaperzył się Świętopełk, a w jego oczach zapaliły się ogniki fanatyzmu – Niech na tej ziemi kamień na kamieniu nie zostanie, niech przeklęte pogany się wynoszą!, niech do piekła wracają, gdzie ich miejsce i im koniec pisany!

Braciszek chwycił pochodnię przytroczoną do siodła i jął krzesać pierwsze iskry. Za jego przykładem poszli wszyscy wojowie i wnet w dziewięciu dłoniach zapłonęły raźno pochodnie.

Lestek pierwszy zamierzył się, celując w najbliższą strzechę ale jego czyn uprzedziły zimny jak lód, syczący głos stryja.

– Ani mi się waż, kurwiesyny.

Komes nadal wpatrzony w prastare drzewo drgnął naglę i powoli odwrócił się w stronę swych wojów. Jego blada jak ściana twarz wyrażała pustkę a wzrok błądził gdzieś w wyżynach wyobraźni.

– Pogasić pochodnie…nie ruszać stąd nawet kamienia – wyszeptał – na koń i galopem…

– Ale panie…nie godzi się! Toż to zaprzańcy, Judaszowi bracie! – rozdarł się Świętopełk – Trza ich ogniem i mieczem wiary krześcijańskiej uczyć. Biskup jak się dowie, to…

Braciszek nie dokończył. Spadł z siodła rażony w czoło mocną, okutą rękawicą komesa.

– Bierz go na koń przed sobą – rozkazał Mściwoj Bolkowi – jutro uwierzy że cała ta osada to sen był piękny i złoty. Już moja w tym głowa,

– A teraz galopem drużyna! – dodał przed nocą w grodzie będziemy!

Dziewiątka jeźdźców ruszyła stępa w las nie oglądając się za siebie. Pozostały po nich ślady kopyt oraz wolno opadający kurz.

***

Wróciłem na ławeczkę następnego dnia popołudniu. Tym razem zabrałem ze sobą suchy chleb i zacząłem karmić kaczki. O dziwo dołączył do mnie stary znajomy z wczoraj, tym razem ubrany w dres sportowy.

Piękny dzień –zagaił w przerwie między wypadem a skłonem.

Niezgorszy – odparłem wrzucając resztki chleba do wody – pan biega?

Na razie się rozciągam, bieg zacznę za kilka minut, więc mam chwilkę na miłą rozmowę – usiadł obok mnie i zaczął rozcierać prawą łydkę – a pan tu gdzieś mieszka?

W pobliżu, za tym pagórkiem – odrzekłem i wskazałem kciukiem na lewo – stąd nie widać, bo drzewa zasłaniają.

Ja na Kusocińskiego, ale tędy zawsze do roboty chodzę albo biegam. No ale niedługo zetną panu te krzaczory, wczoraj zaczęli wycinkę.

Tak, ale popołudniu mieli drobne opóźnienia, podobno jakiś wypadek.

Budowy i tak nie da się zatrzymać. Plany zatwierdzili rok temu, pomimo protestów ekologów, ale o tym pan na pewno słyszał – rozcieranie łydki zmieniło się w oklepywanie ud – teraz to nawet przykucie do drzew nie pomoże, przejechaliby po ludziach. Prawie tak jak w Rospudzie. Nic nie da się zrobić.

Zobaczymy – burknąłem pod nosem.

Nic nie zobaczymy – odparł wyraźnie poirytowany –mnie takie patafiany po prostu wkurwiają. Jeden z drugim ma działkę na Mazurach i willę pod Zakopanem, ale jak poczuje forsę, szczególnie zieloną, zaraz plan podpisuje i wycina lasy w pizdu. A słyszał pan, że ten dąb w centrum lasku to podobno ze czterysta wiosen pamięta?

Podobno, podobno…

I taki, przepraszam za wyrażenie, pieprzony zabytek zieleni pod topór pójdzie. Przecież można było ogrodzić, tabliczki powbijać a pod dębem pamiątki sprzedawać. Też niezły biznes. Znam się na tym, marketing i zarządzanie kończę, ostatni rok.

Ludzie są teraz zaślepieni, nie widzą dalej niż czubki własnych nosów – odparłem wstając z ławeczki

Wie pan, jak mawiają starożytni Rzymianie, „z gówna bata nie ukręcisz”. Ludzkiej natury nie da się zmienić. – mój rozmówca też wstał, zrobił skłon, pożegnał się i pobiegł w swoją stronę.

To się jeszcze zobaczy – pomyślałem.

Przed czwartą trzy buldożery „Budicompany” zaturkotały, zadymiły i zamilkły. Prace odłożyli do jutra.

***

Do yaśnie oświeconego Batki Hetmana wojsk naszych kozackich Bohdana Zenobyego Chmielnickiego

Ja pisze słowa te – Sawa Iwanowycz Pawluk, chorąży służący niegdyś pod atamanami Iwanem Sulimą i Wasylem Tomilenką a potem jeszcze pod Sawą Kononowyczem. Łaskij upraszam u Batiuszki hetmana i ręką swą drżąca słowa te na ostatnim kawałku pergaminu pisząc, slozy gorzkie niczym beczka dziegciu ronię. W piersi się biję Batku umiłowany i winy wszelakie wysnaje jak na świętej spowiedzi a najgorszą mą zbrodnie tu w liście tym niniejszym opisze.

Srogie baty otrzymawszy w bitwie pod Jezierną, gdzie Lackie wojska wraz z brudnymi pohańcami Chana Gireja, naszą wierną Tobie, armię zaporoską w pień wycięły, ruszyłem ze swoimi przybocznymi w stronę Rzeczypospolitej, jako ten szarak przed sobaką uciekając. Trzy dni jechalim w siedem koni na zachód, klucząc i nagonki lackiej się obawiając. Czwartego na popas stanelim na polanie w borze nieprzebytem, pod dębem jakowym, grubym i wysokim kiejby Cerkiew w Perejasławiu. Moi zaporożcy, srodze drogą umęczeni, od razu konie rozkulbaczyli i do biesiady gotować się poczeli. Ja – prosty kozacki wojak ale w boju i podróży jednako wytrwały zadowoliłem się jeno bochenkiem chleba i łykiem czarnuszki z bukłaka, jednak podkomendni moi, z prostej czerni werbowani, od razu antałek trójniaka odszpuntowali a i horyłką ze szklanych flasz nie pogardzili. Rozmyślając o Jezierskiej klęsce, poczęły się nagle me serce i dusza rozczulać nad pomordowanymi kamratami, ich krwią wypitą przez bitewne pole oraz upadkiem Twojego Batku powstania przeciwko lackim ciemiężycielom. Naraz poczułem na plecach ciarki, w sercu chłód a w sumieniu wyrzut ogromny. Przeca to ja, chorąży Zaporoski, wojska swoje a z nimi ciebie Hetmanie, opuściłem i miast do ostatniej kropli krwii na polu walczyć, z bandą chmyzów na zachód niby płocha mołodycia pierzchnąłem. Nie lepszy tedy byłem od prostego rezuna co na traktach pludraków łupi. Czułem się podobny wszystkim dezyrterom i skurwysynom co od lat wielu z siczy do Moskwy i na północ uciekają. Udałem się tedy, pełen myśli czarnych niczym serce dytki, do lasu aby tam, samotnie na kolana lec i Swiatą Preczystą o zmiłowanie i zmazanie win moich prosić. Moje prośby przerwane zostały przez wrzask i palbę, które rozległy się z pobliskiej polany, gdzie obóz nasz stanął. W sukurs kompaniji pędząc o mało osełedecem o gałęzie nie zaczepiłem i na polanę z obnażoną szablą wpadłem niczym dzik rozjuszony. Me oczy dziwny tedy obraz ujrzały: siedmiu przybocznych moich, rozżalonych klęska niedawną a i tęgo zaprawionych okowitą, strzelać poczęło z foglerzy i bandoletów do dębu prastarego. Co i rusz który szablę wyszarpywał i starą korę siec poczynał niczym pierwszorzędowiec w szale bitewnym. Opamiętania prosiłem z początku, lecz po chwili ręką machnąłem i gniew towarzyszom swoim rozładować pozwoliłem. Nagle wiatr na polanie zerwał się okrutny a ziemia wokół dębu zatrząsała się i spęczniała niczym ciało topielca. Zielony opar niczym mgła jesienna z ziemi się podniósł a gdzie nie gdzie poszycie rozstąpiło się ukazując korzenie grube na dwa łokcie. Huk przy tym był straszny i uszy raniący tedy na kolana padłem i dalej w las na czterech podpełzłem. Tego co dalej się działo słowami ni jak mi opisać a serce me nadal trwoży się na samo wspomnienie. Konary i korzenie dębu poczęły tedy, niczym zamorskie węże, oplatać wszystkich mych druchów dusząc ich i kości rachując. Wrzask przy tym rozległ się niemiłosierny a i trzask łamanych kulasów. Nie mogąc dłużej znieść męki towarzyszy, za szable chwyciłem i każdemu z siedmiu zaporoskich synów w serce lub gardło wraziłem. Zbrodnia to była okrutna lecz i miłosierna tedy łaski po dziś dzień upraszam u wszystkich Świętych a i o dusze druchów modlę się co chwila. Umykając przed drzewem piekielnym i jego morderczymi sękami na koń wskoczyłem i przed siebie pognałem, raz tylko za siebie się odwracając. Na polanie cicho było już i spokojnie a pośród ciał przechadzał się zielony niczym młoda wierzba człowiek.

Te wydarzenia dni ostatnich spisuje Tobie Batko jako spowiedź moja a i ku przestrodze iż na ziemiach lackich Dytko sam króluje i wiernych kozaków życia pozbawia, tedy na lachów więcej Batko się nie zamierzaj ażeby więcej dusz kozackich na potępienie nie wodzic. Czort zaiste to plemię hołubi i dlatego walne bitwy wygrywają.

Pisze te ostatnie słowa nad starą, dogasającą już świeca w karczmie „Pod baranem i wołem” i wierę iż Cię Batku mój list w dobrym zdrowiu zastanie. W czeladnej gadają żeś traktat jakowyś haniebny podpisał i z lachami się ułożył, ale łeż to jest tylko i dewersyjne gadanie.

Twój rab oddany

Sawa Iwanowycz Pawluk

***

Warczało i dymiło już od szóstej więc zmuszony byłem wstać wcześniej i wyjść z domu, gdzie wytrzymać nie można było ani minuty. Tym razem kaczek nie było, widocznie też postanowiły zdezerterować. W sumie się nie dziwie. Przyplątał się za to duży wilczur, który w ekspresowym tempie pożarł strawę przygotowaną dla swoich nieobecnych skrzydlatych przyjaciół. Miał obrożę na której widniał napis „Harris”. Bawiłem się z psiakiem dobre dziesięć minut zanim z oddali nie dobiegło mnie głośne nawoływanie, adresatem którego był niewątpliwie mój kudłaty kompan.

Harris, do nogi, Harris! Cholera tu jesteś – zdyszanym właścicielem psa okazał się nikt inny jak mój znajomy student-ekolog. – O, co za spotkanie! Widzę, że odnalazł pan moją zgubę. Zerwał się ze smyczy pod blokiem i poszedł w cholerę. Myślałem, że pod autobus albo inny buldożer wpadnie.

Sam do mnie podbiegł, zainteresował się prowiantem dla kaczek. A skąd taki pomysł na imię?

A, to po basiście Iron Maiden, Steve Harrisie. Mam ich wszystkie płyty, a plakat mi Harris po koncercie podpisał,. Teraz jego nazwisko w hołdzie nosi mój pies. – chłopak roześmiał się i poklepał wilczura po głowie. Gest ten pupil kompletnie zignorował, wpatrując się we mnie czarnymi paciorkami ślepi.

Dzięki. Trzecie spotkanie to już jak przeznaczenie – chłopak roześmiał się i podał mi rękę – Tomek jestem.

Siemomysł – odparłem i uścisnąłem mu dłoń – Dla przyjaciół Siemek.

No to od razu się będzie lepiej gadało, po co sobie w kółko „panować”. W sumie chyba jesteśmy w podobnym wieku – usiedliśmy na ławce, skąpanej w promykach porannego słońca – no i muzy chyba tej samej słuchamy – wskazał na mój czarny T-shirt. Widniało na nim logo płyty „Secret of the runes” zespołu Therion.

To jedyna płyta z taką muzyką która do mnie przemawia – stwierdziłem filozoficznie pocierając brodę – ogólnie wolę muzykę poważną i folk.

Folk, chyba żartujesz. Brathanki, De press i te sprawy… – roześmiał się i pokręcił głową – tego to nawet moja babcia już nie słucha…

Nie, nie. Wolę raczej spokojne, instrumentalne nuty, żywe instrumenty. Zapomniane basetle, zardzewiałe diabelskie skrzypce, dudy.

Aha, moja siostra ma chyba taką płytkę, mogę od niej pożyczyć.

Z przyjemnością posłucham. – odparłem – będę tu jutro o tej samej porze. Kurczę, całkiem fajnie się gada.

No pewnie, zdębiejesz jak zobaczysz moją kolekcje komiksów, mam też kilka białych kruków – pierwsze wydania książek z początku tego wieku.

A ja myślałem, że studenci marketingu nie czytają,– pokręciłem głową z wyrazem udawanego zaskoczenia na twarzy – nawet nie wiem co mnie jeszcze w życiu zaskoczy.

Nie no, cholera, tobie też wyglądam na blokowego dresa? – Tomek klepnął się w czoło i chwycił mnie za poły kurtki w udawanym napadzie gniewu – W takim razie idziemy do mnie na chatę, stawiasz browara i oglądamy moją kolekcje.

Dobrze, ale może lepiej jutro. Dzisiaj mam jeszcze parę rzeczy na głowie.

Zagłuszył mnie dźwięk uruchamianej piły tarczowej, a raczej kilku pił. Z za buldożerów wyłoniła się ekipa karczująca i ochoczo zabrała się do pracy. Pierwsze drzewa runęły po kilku sekundach. Dźwięk pił spłoszył psa toteż Tomek uścisnął mi ponownie prawicę po czym oddalił się po kilku minutach.

Wycinkę pierwszych dwóch szpalerów lasku skończyli po piętnastej. Przede mną wyłonił się jak z bajki ogromny dąb który swoimi konarami zdawał się sięgać nieba. O piętnastej piętnaście dwóch karczowników skaleczyło się piłami. Bardzo poważnie.

***

23 Sierpnia 1942

Wstępny raport Oberstumfurhera Klausa Manna dot. tajnej operacji „verfolgung”

W dniu 11 Sierpnia br. Nasze wojska spacyfikowały trzy wsie, podejrzane o kolaborowanie z partyzantami. Ludność została rozstrzelana, ciała zakopane w wilczych dołach. Nadal prowadzimy, tak jak było to ustalone wyraźnym rozkazem, działania mające na celu rozbicie siatki dywersantów, zaopatrujących w broń dogorywające już powstania w pobliskiej puszczy. Pomimo wyraźnych zaleceń, Baraki przylegające do pobliskiego lasu zostały jednak przeniesione kilka kilometrów dalej. Z przykrością musze stwierdzić, iż bliskość terenów na których grasuje wroga partyzancka armia Krajowa, oddziaływała negatywnie na morale naszych żołnierzy. Zdarzały się przypadki bezsenności oraz licznych paranoi. Kilkoro żołnierzy zostało odosobnionych, zdarzały się przypadki agresji oraz samookaleczeń. Diagnoza polowego psychiatry potwierdziła moje przypuszczenia. Obrazy ogromnego drzewa, malowane przez pacjentów zostały określone jako główny motyw paranoidalnego lęku oraz podświadoma projekcja strachu przed wrogiem. Do raportu dołączam oświadczenia żołnierzy, prośby o przeniesienie oraz portrety psychologiczne pacjentów wraz z kartoteką.

Z poważaniem

Oberstumfurher

K. Mann

***

Ziemia zatrzęsła się i zadudniła. Po raz kolejny tego wieczora. Prace przedłużyli dziś o trzy godziny. Do zrównania z ziemią tego co jeszcze przed kilkoma dniami było laskiem podmiejskim zostało pracownikom „Budicompany” zaledwie kilka godzin. Nie chcieli odkładać roboty do jutra, kiedy wejść na teren budowy miała ekipa asfaltująca oraz pierwsze dźwigi. Do pełnego sukcesu zostało im jeszcze kilka drzewek zagradzających drogę do Wielkiego Dębu. Później zostanie już tylko on. Karczownicy dumnie zacierali ręce, zadzierając wysoko głowy i szacując w myślach wysokość drzewa, kąty nachylenia pił oraz grubość wiekowego pnia. Według Pana Mietka, zastępcy kierownika, powinni wyrobić się przed dwudziestą drugą.

Obserwowałem zmagania ekipy z za rozłożystej brzozy. Moją ławeczkę usunięto dziś rano. Stała w newralgicznym punkcie a na jej miejsce ustawiono kilka budynków strategicznych, czyli rządek Toi-toiek. Ścieki z nieszczelnych i mocno zużytych kabin, po paru godzinach od ustawienia tych przybytków ulgi, wesoło zaczęły tworzyć kałuże i spływać do stawku. Z kaczkami i całą resztą żywych istot trwożących wodny ekosystem też raczej mogliśmy się pożegnać.

Tomek dołączył do mnie przed ósmą. Był na wieczornym spacerze z Harrisem.

Chyba podświadomie wyczułem, że tu będziesz – zagaił wyjmując z kieszeni bluzy kwadratowe pudełko – to ta płyta o której mówiłem wczoraj. „Dźwięki prastarej macierzy” chyba Various Artists bo nie widzę nazwy wykonawcy.

Dzięki, postaram się posłuchać jeszcze dziś – zerknąłem w stronę karczowników, którzy zbliżali się już do Dębu – a jeśli nie to za kilka dni. Wiesz, mogę nie mieć czasu w najbliższym czasie.

Ha, ciekawy paradoks, taka gra słówek. W ogóle to lubię słowne łamańce, namiętnie rżnę w słówka na internetowych portalach. Wciąga jak najlepszy towar. – Tomek nakręcił się jak zegar z kukułką, widocznie niechcący trafiłem na jego pasję.

To miło że rośnie nam inteligentne, młode pokolenie – odparłem z nutą sarkazmu – może będziecie mieli więcej oleju w głowie niż ci tam – wskazałem ruchem głowy

Będziecie,? Chyba będziemy – skonstatował po chwili – a ty co, staruszek? to jest nasze wspólne pokolenie, a tego tam i tak już nie da się uratować. Przypadek beznadziejny.

A to się jeszcze zobaczy… – wyszeptałem – nie takie beznadziejne przypadki się rozwiązywało. – Cześć!

Ruszyłem betonową ścieżką w stronę robotników i Wielkiego Dębu. Przeskoczyłem żwirowy nasyp i skręciłem w stronę postapokaliptycznego krajobrazu pełnego gruzu, dymu i wgryzającego się w oczy pyłu. Staruszek Tolkien pięknie przedstawił podobne widoki w „Dwóch wieżach” opisując klęskę Isengardu i obłąkańczą manię destrukcyjnego Sarumana. Dziś, idąc przed siebie widziałem, niczym strzelistą wieżę Orthanku, samotne drzewo, jedyny relikt minionych dni, lat i wieków. A może nawet tysiącleci. Niezbyt dobrze rachuję już miniony czas, w końcu głowa już nie ta a i ciało się starzeje. Rozmyślając tak i brnąc poprzez urbanistyczny krajobraz księżycowy zupełnie nie zauważyłem biegnącego za mną psa i nawołującego go Tomka. W końcu miałem przed sobą tylko sekundy przed ostateczną decyzją a koniec końców gówno mnie już obchodziło złapanie mnie na gorącym uczynku, in flagrante delicto. Pierwszy pan robotnik, mała, posłuszna mrówka w potężnym kopcu korporacji, przyłożył ostrze piły do pnia rozłożystego dębu. Kątem oka zerknąłem na Tomka i Harrisa, którzy wolnym krokiem zbliżali się w naszą stronę. Karczownik uruchomił piłę. Wyskoczyłam w gorę i wystrzeliłem pierwszą parę zielonych macek. Piekło rozpętało się kilka sekund później.

 

***

Piękne, majowe słońce wolno wynurzało się z za oszklonych drapaczy chmur. Było ciepło, cicho i cudownie. Idealne potrójne „c” zagrane dłonią Stwórcy-wirtuoza na pięciolinii warstw wszechświata. Beton wyrastał na pokrywach betonu w tym wielotysięcznym mieście a kaskady autostrad pięły się niczym nitki stalowej tarantuli coraz wyżej i wyżej, oplatając smukłe budynki.

Samotny orzeł, który szybowałby w przestworzach niczym ostatni duch wolności, dostrzegłby jednak w tej urbanistycznej metropolii jeden mały, zielony punkcik ostatnia enklawę natury, płuca stalowego giganta. Orzeł obniżyłby swój lot, przerwał niebieska wędrówkę po czym lawirując między wieżowcami, niczym Hermes-posłaniec, dostrzegłby swym bystrym okiem kamienne alejki parku oraz ostatnie drzewa pamiętające jeszcze świat sprzed Skażenia. Dumny ptak przysiadłby na czubku modrzewia po czym obserwowałby, nieporuszony, białą limuzynę wjeżdżającą powoli w okolona białymi kolumnami bramę parku. Obracające się powoli oko ptaka zauważyłoby wiekowego starca, który z pomocą stalowego balkonika wolno kroczy alejkami, pośród majestatycznych, zielonych kniei. Kłapiąc dziobem na przelatujący w oddali samolot, orzeł nie widział by może iż staruszek zatrzymuje się przed „Pandemonium śmierci”, pomnikiem pamięci ofiar strasznej tragedii, która miała tutaj miejsce kilkadziesiąt lat temu. W oku orła odbijał się obraz marmurowego obelisku na którego cokole znajdowały się sylwetki kilku postaci w roboczych kaskach, z piłami i młotami w dłoniach. W swym bystrym, lecz młodym umyśle, ptak nie skojarzyłby nigdy pomnika z wydarzeniem, ku pamięci którego memoriał ten wzniesiono. Nie wyobraziłby sobie tragicznego końca, jaki spotkał grupę robotników budowlanych karczujących pobliski lasek, którzy zginęli rozerwani na strzępy w wyniku wybuchu podziemnego gazu. Strosząc pióra, orzeł przeskoczyłby kilka gałązek niżej, żeby przyjrzeć się starszemu mężczyźnie. Może zobaczyłby jak ocierając łzy podchodzi do starego, rozłożystego dębu. Jak chwieje się na jego widok i upada, po czym z trudem podnosi się podtrzymywany przez szofera. Jak dotyka powykręcanymi artretyzmem dłońmi starej kory oraz szepcze kilka niezrozumiałych słów. Majestatyczny orzeł dopiero wtedy zauważyłby ogrom i potęgę drzewa przy którym poczułby się mały i nic nie znaczący. Może zrozumiałby, że stary park od teraz stanie się jego domem a dąb – suwerenem, któremu od teraz winien składać hołd. Dopiero teraz orzeł zrozumiałby iż jest to miejsce, o którym śnił od swego wyklucia oraz o którym opowiadało mu jego skrzydlate plemię. Było to miejsce początku a zarazem miejsce końca, liściasty i porośnięty mchem ouroboros, gdzie wypełniły się proroctwa bóstw natury. Orzeł pochyliłby głowę z szacunkiem oraz ostatni raz spojrzał na starca, który z trudem, na trzęsących się nogach powraca do limuzyny. Zeskakując na ziemię, orzeł dostrzegłby stare, wymięte zdjęcie, które staruszek wetknął między splątane korzenie dębu, przedstawiające uśmiechniętego młodzieńca oraz jego wiernego psa. Ptak zerwałby się do lotu, planując rychły powrót do matecznika wraz ze swoją rodziną i przyjaciółmi i nie dostrzegłby zielonej ręki, która wylania się z pomiędzy splatanych korzeni i macha na pożegnanie starszemu mężczyźnie. Po czym chwyta zdjęcie i znika wgłębi drzewa. Orzeł zamieszkałby tu na stałe a kolejne pokolenia jego rodziny sławiłyby na wieki potęgę pradawnych mocy. Niestety orły, tak jak wszystkie zwierzęta, zginęły w wyniku Skażenia, a na ziemi pozostało już tylko kilka drzew, niemych światków minionych dni. Może uda się wam kiedyś odnaleźć jedno z nich, stary dąb, którego samotny mieszkaniec wciąż czeka i śni o dawnej potędze.

Koniec

Komentarze

Omijałem ten tekst z powodu jego długości oraz nie budzącego specjalnego zainteresowania tytułu. Teraz widzę, i przyznaję, że niesłusznie...
Fabuła dość przewidywalna, od listu Pawluka już właściwie wiadomo, co i jak dalej, ale to nie szkodzi. List Pawluka nieźle wystylizowany... Zakończenie trochę nazbyt i bajkowe, i wściekle pesymistyczne zarazem --- ale, jak dla mnie, pasuje.
Istotnych błędów nie widziałem (poza jednym "kropnięciem się" w zapisie dialogu) i szukać nie bedę. Gdyby nie to, że ostatnio nikt nie wystawia ocen, dałbym pięć. Za całokształt.
P.S. Trochę mi się to kojarzy z "Vanadey" F.W. Kresa...

Dzięki

"When you gaze long into an abyss the abyss also gazes into you."

Nowa Fantastyka