- Opowiadanie: Zeppelin - Belzebub

Belzebub

Cześć i czołem (byle nie z czoła). Na forum publikuję po raz pierwszy i nie wiem, czy moje pisanie się spodoba. Jeśli tak, proszę dać znać, a będę systematycznie wrzucał kolejne fragmenty opowieści, która jest już ukończona. Temat do pośmiania, w dalszych rozdziałach do głębszej refleksji, ogólnie powinno (w założeniu) czytać się gładko i przyjemnie. Inaczej grozi mi wylądowanie w piekle.

Fragment zawiera dwa początkowe rozdziały.

Oceny

Belzebub

I. Zawiść

 

W piekle na dobre rozgorzały przygotowania do imprezy wyłonienia diabła tysiąclecia. Wszystkie demony gotowały się z niecierpliwości. Iskry sypały z każdej szatańskiej huty, w podgrzewanych wulkanicznym żarem kotłach bulgotały hektolitry esencji rozpaczy. Nad stromymi turniami z czarnej skały, w których znajdowały się siedziby stu najważniejszych diabłów, zbierały się ponure chmury. W głębokich na trzy tysiące stóp parowach huczało od zjeżdżających się gości. Mówiono nawet, że wielką galę swym przybyciem zaszczyci sam archanioł Gabriel, choć spekulacje te w obszernym artykule dementował „Niebiański Kurier”.

Bądź co bądź, impreza budziła ogromne emocje, mimo iż jej rozstrzygnięcie od dawien dawna zdawało się z góry przesądzone.

Między drapieżnymi wzniesieniami, wysoko ponad ziemią, pod niedosiężnym sklepieniem, kroczył przebogaty orszak księcia piekieł – Belzebuba. Wieloręcy dobosze wygrywali na bębnach waleczny rytm, za nimi baniaste powozy sunęły zwolna, ciągnione przez czarne woły o płonących grzbietach, nad kolumną jazgocących demonów latały harpie z proporcami w herby diabelskie, zaś pośród licznej świty można było zoczyć wielu słynnych niegodziwców, legendarne poczwary, a także harem bezwstydnie rozdzianych diablic.

To wszystko przechodziło szumnie ponad głową mocno nadgniłego przewoźnika dusz, Charona. Siedział on właśnie przy biurku ciosanym z białej kości mamuta, choć już mocno sczerniałej od sadzy, i korzystając z biurowego sprzętu – kineskopowego monitora oraz dwóch dwudziestowatowych głośników, grał na podłączonej przejściówką Atari.

Na moment wcisnął pauzę, aby spojrzeć w górę, gdzie hałaśliwy orszak szatański czynił to niecodzienne zamieszanie.

Patrzył tam jakiś czas, gdy nagle za jego plecami rozległ się podejrzany odgłos kroków.

Ściany Wąwozu Styksu potęgowały każdy dźwięk, toteż gdy orszak z całym tym biciem w bębny i jazgotaniem oddalił się na odpowiedni dystans, rozbrzmiało w zamian wyraźne a powielone echem: stąp-p-p-p, stąp-p-p-p.

– Kto się skrada?! – zawołał Charon, zezując w kierunku spowitych siarczaną mgiełką głazów.

Z ukrycia jak na komendę wyskoczył diabeł w czarnym chałacie, wielki i pleczysty, z głębokim kapturem szeroko zarzuconym na łeb. Rozejrzał się nerwowo dokoła, a po upewnieniu się nieobecności demonów postronnych prędkim krokiem dostąpił przewoźnika.

– Masz dobre uszy, Charonie – wychrypiał władczym tonem.

Oczy przewoźnika rozszerzyły się w zdumieniu, że mu niemal gałki z czaszki wyleciały, i to wcale nie dlatego, że wspomniane uszy zgniły mu już ponad dwa tysiące lat temu.

– Ale jak?! – wydyszał, z niedowierzaniem wskazując na sklepienie. – Przecież tam orszak…

Diabeł energicznie wyciągnął przed siebie szponiaste łapska.

– Drogi Charonie – rzekł z błyskiem w kozich ślepiach – wytłumaczę ci to w sposób jak najbardziej zrozumiały. Otóż stoi przed tobą demon sprytniejszy nawet od przereklamowanego Lucyfera. Gdy tam, u góry, oficjalnie kroczy mój własny orszak, ja, czwarty książę, podziwiany przez wszystkich złoczyńca, legendarnie niegodziwy oraz arcyszatański Belzebub, niepostrzeżenie wymykam się z piekła…

– Jak to, wymyka się pan? – nie dowierzał Charon. – A co z galą?

– Niech się wypchają tą galą! – zezłościł się diabeł. – Tysiąclecie za tysiącleciem siedzę tam jak ten dureń i zgrzytam zębami, bo Lucjan jest bezkonkurencyjny! Mam już tego dość! Robię sobie wakacje – żalił się, wierzchem łapy ocierając załzawione ślepia.

Przewoźnik pokręcił głową.

– Będzie afera – zauważył ponuro.

– Koło kopyt mi to lata! A ty nikomu ani słowa, bo cię rozpalonymi cęgami każę wypieścić!

Charon zniżył potulnie głowę i zapewnił:

– Nic nikomu, choćby wodą święconą lali! Masz moje słowo, mój najgorszy z najgorszych, budzący trwogę książę! – Wykonał kilka głębokich ukłonów, a gdy u diabła zaobserwował udobruchaną minę, ozwał się już śmielej: – A że tak się z ciekawości zapytam – w tym ubiorze książę się wybiera?

– Głupi – warknął Belzebub. – To dla niepoznaki. Prawdziwy strój mam pod spodem. – Zdecydowanym ruchem zrzucił z siebie płaszcz.

Teraz dopiero Charon mógł dostrzec, że do napompowanego torsu diabła przylega różowa polówka ze starannie ułożonym, białym kołnierzykiem, na tyłku ma pospolite, przetarte dżinsy, zaś same kopyta tkwią głęboko w buciorach z wysoką cholewą. I gdyby nie ten rogaty łeb, chropowate czoło oraz rozdwojony jęzor, można by go nawet wziąć za normalnego faceta.

– I jeszcze odcień skóry – zauważył Charon, wskazując na brudnoczerwoną gębę księcia.

– A, byłbym zapomniał – zgodził się diabeł, za czym sprężył się tak mocno, że mu wszystkie żyłki powyłaziły, zaś jego karnacja w jednym momencie przeszła w maślaną. – I jak? – zapytał z ciężkim dyszeniem.

– Olśniewająco – przysłodził mu Charon.

– Więc otwieraj już te piekielne bramy! Znów zbałamucę ludzki świat! Hahahah, hahahah, hahahah! – darł się z rozpostartymi ramionami, a nad łbem trzaskały mu pioruny.

– Ciii… – z palcem przy ustach zainterweniował Charon. – Ktoś księcia może usłyszeć.

Belzebub rozejrzał się z płochością i ponaglił:

– Otwieraj już te wierzeje!

Przewoźnik wygramolił się zza biurka. Z trudem powlókł się do kamiennego portalu, gdzie wypowiedział długie zaklęcie, po którym płasko ścięta skała roziskrzyła się licznymi runami. Dotknął jeden z jaskrawo świecących znaków, po czym, wstrzymując oddech i kryjąc głowę w ramionach, zdawał się czekać czegoś gwałtownego.

Nic takiego nie nastąpiło, więc niepewnie spojrzał w górę.

Wreszcie odetchnął z ulgą i cofnął się do Belzebuba.

– Na szczęście już ją naprawili – wyjaśnił. – Ostatnio lubiła spadać diabłom na głowy…

Belzebub, wpatrzony w windę z rozsuwaną kratownicą, która wyłoniła się nagle z czarnych kłębowisk chmur, pokiwał w zrozumieniu głową. Mimo wszystko żałował tej naprawy, ponieważ wizja przygniecionego tym żelastwem przewoźnika mocno go zaintrygowała. Ów eksperyment pozostawił sobie jednak na przyszłość, a w zamian, znudzony oczekiwaniem, zagaił zdawkowo trupa:

– Nie brakuje ci rzeki?

Charon wzruszył ramionami.

– A co ja mogę poradzić? Szefostwo się uparło i mamy windę. Nowoczesności im się zachciało, anielska jego mać. Ale z drugiej strony to wszystko jedno. – Machnął nadgryzioną ręką. – I tak zbyt mało dusz schodzi w tych czasach do piekła. Nie ma wojen, to się nie zarzynają jak ci popaprańcy, z czego też i ruch bardzo niewielki. Większość bezbożników w czyśćcu się teraz kisi, ale z tego, co słyszałem, tam u góry nowelizację szykują. Podobno mają obniżyć progi grzechu, bo im nagle standardy spadły. Jednak co tam będzie naprawdę, to się dopiero okaże.

W momencie, gdy skończył gadać, w ziemię łupnęła kabina windy, wyrzucając w powietrze obłok krztuszącego pyłu.

Belzebub zakasłał.

– Skieruj mnie do Moskwy – wychrypiał.

– Dlaczego do Moskwy? – zdziwił się przewoźnik.

– Mam sentyment do miasta. Pozwiedzam sobie, powspominam, nasycę się ludzką obłudą i niegodziwością, może nawet prześlę ci pocztówkę.

– W takim razie życzę udanych wakacji – rzekł Charon, po czym z wysiłkiem rozsunął kratę.

Belzebub wkroczył do windy, przełknął ślinę i złapał się mocno za sterczący ze ścianki uchwyt.

– Cholerna technologia – mruknął do siebie, a potem przewróciło mu gwałtownie w żołądku, bo kabina poleciała w górę z prędkością dużo większą, niż gdy spadała.

Postać machającego z wąwozu Charona w jednej chwili stała się miniaturowa, aż w końcu zupełnie zniknęła pośród wzgórz, dolin oraz przepastnych ryftów wewnętrznej warstwy Ziemi.

 

***

 

Mówili później, że nikt niczego nie widział.

A zdarzyło się na jednym z tych zwyczajnych blokowisk, gdzie ludzie tłoczą się nad sobą i pod sobą, i jeszcze obok siebie piętrami, gdzie szarość przeplata się z burością, gdzie kolejno powtarzają się te same, nieciekawe wieżowce z wielkiej płyty. Około jedenastej wieczór na jednym z tych zwyczajnych wielkomiejskich osiedli stało się coś nadzwyczajnego. Oto w ciemnościach nocy wysokim płomieniem zajął się krzew jarzębiny, jak gdyby sam z siebie, bez ostrzeżenia czy wcześniejszych skłonności do piromanii.

Stary mężczyzna w gumowych klapkach i pies idący przed nim na smyczy spojrzeli po sobie z przestrachem. Ogień przed nimi trzaskał i tańcował, jakby podsycany niewyczerpalną siłą – buchał coraz wyżej i wyżej, rozciągając dokoła pajęczynę światła oraz rozchybotanych cieni.

I wtem gorejący krzew jęknął podobnym do ludzkiego głosem, na co pies wyrwał się i uciekł z piskiem, ciągnąc za sobą smycz, natomiast struchlały człek padł na kolana i uderzył twarzą o ziemię.

– Boże Święty! – zawołał przejmująco, drżąc na całym ciele. – Toć zupełnie jak w Biblii!

– Kto tam? – dobyło się z płonącego krzewu.

– Wacław Chadyba, mój Panie – ujawnił rozdygotany starzec. – Znasz mnie. Co niedzielę uczęszczam do kościoła.

– Że gdzie niby uczęszczasz? – zdziwił się krzew. – Powiedz mi lepiej, czy są tam jacyś śmiertelnicy?

Starzec, nie mogąc opanować silnego drżenia w biodrach, rozejrzał się dokoła.

– Jesteśmy tylko my, mój Panie – zapewnił lękliwie.

– W takim razie wychodzę – zdecydował głos, a ziemia pod krzewem natychmiast pękła na dwoje, z chrobotem rozpychana fontanną wulkanicznego żaru.

Wacław, niby woskowa figura olśniona blaskiem płomieni, klęczał z rozdziawionymi ustami i do granic wybałuszonymi oczami. Bez mrugnięcia patrzył, jak z powstałej szczeliny wysuwa się powoli czarny obłok, a w jego głębi majaczy jakiś masywny kształt. Był przekonany, że za chwilę ujrzy oblicze samego Stwórcy…

Zgrzyt rozsuwanej kratownicy przebiegł po jego ciele elektrycznym dreszczem. Z gęstego dymu niby z wrzątku wyskoczył duszący się Belzebub.

Starzec, gdy tylko ujrzał tę diabelską gębę, szponiaste łapska oraz bycze rogi, złapał się kurczowo za serce i znieruchomiał na amen. Tak też państwu przybyło jednego emeryta mniej.

Belzebub, charcząc i plując, zrzucając z siebie czarne masy kopciu, przeklinał na głos piekielną komunikację, która za nic sobie miała komfort podróżnego. Za jego plecami zagrzmiało i winda zjechała z powrotem do podziemi. Dym powoli rozchodził się w nocnym powietrzu, słychać było jedynie odległy ruch uliczny oraz charkanie wściekłego diabła.

Demon splunął siarczyście na ziemię i w końcu wyszedł z mroku w światło latarni. Rozejrzał się po śpiących już oknach otaczających go bloków, włożył łapska w kieszenie dżinsowych spodni i chciał ruszać przed siebie, gdy nagle potknął się o coś miękkiego, od czego prawie umarł ze strachu.

Gdy spostrzegł, że to trup zwykłego starca, zaśmiał się sam z siebie, ale teraz o wiele baczniej stawiał następne kroki.

Pragnął odnaleźć jakiegoś miejscowego (koniecznie żywego), aby dokładnie rozeznać się w swym położeniu. I długo nie szukał. Zaledwie po dwóch minutach intensywnego marszu usłyszał tłumiony kaszel dobiegający zza wysokiego żywopłotu, gdzie natychmiast zaczął się skradać.

Na ławeczce, plecami do krzewiny, siedział młody śmiertelnik o wielce osobliwym wyglądzie. Spod wełnianej czapki wypadały mu długie dredloki w kolorze świeżej słomy, splątane niczym węże opierzone, bluza na nim wisiała zbyt dużym rozmiarem, tak samo dżinsowe spodnie i wystająca spod bluzy koszulka. Palił ukradkiem jakiś susz w małym zawiniątku, ale gdy tylko usłyszał zbliżające się kroki, schował skręta pod łokieć.

– Kto idzie? – zląkł się.

– Szatan – groźnie zachrypiało z ciemności.

– Dzięki Bogu. – Odetchnął z ulgą. – Myślałem, że policja.

Belzebub zbliżył się do człowieka, który dla ukojenia nerwów zaciągnął się dymem. Widząc ten gest, zapytał podejrzliwie:

– Mam nadzieję, że to nie jest jakieś kadzielne ziele?

– TY… – wydyszał człowiek, wytrzeszczając na niego oczy. – Z ciebie prawdziwy diabeł jest!

Belzebub uśmiechnął się wstydliwie.

– Pochlebca – powiedział bardziej do krawężnika niż do rozmówcy, rumieniąc się po same rogi. Prędko jednak wrócił do poprzedniej myśli i spoważniał. – Ale żeby nie było mi to jakieś szamańskie siemię, palone, by gnębić demony! – zaznaczył, celując szponem w tutkę.

Człowiek ze zdziwieniem spojrzał na skręta.

– To jest blant – wyjaśnił.

– Blant? – zainteresował się diabeł i podszedł bliżej. – Nigdy nie słyszałem. Czyli że się pali?

– Ano, pali się – potwierdził młodzian, po czym wyznał z żalem: – Ale u nas jest nielegalne…

– To dawaj! – Belzebub niemal wyrwał mu skręta z dłonią. Z diabelskim uśmiechem obejrzał go z każdej strony. – Kolejny grzech do kolekcji – ucieszył się i wsadził sobie do gęby; nie mógł się jednak zaciągnąć, ponieważ żar zdążył już przygasnąć.

– Chcesz ognia? – zapytał niepewnie człowiek.

– Ognia?! – oburzył się diabeł. – Jestem czwartym księciem piekieł! Cały ogień tego świata należy do mnie! – Jakby dla potwierdzenia tych słów uniósł wymownie palucha, zaś milimetr nad szponem buchnął mu niewielki płomyk, od którego odpalił blanta. – Widzisz? – przemówił przez kłęby wydychanego dymu, potrząsając łapskiem jak gaszoną zapałką.

Człowiek z rosnącym przestrachem obserwował, jak mu diabeł spala skręta. Gdy żar dosięgnął już filtra, Belzebub złożył paluchy i pstryknął ogryzkiem prosto w czoło zrozpaczonego chłopaka.

– Znaj swoje miejsce, śmiertelniku! – Zarechotał. – Jam jest książę piekieł, a moja luba to zło! Ooo… – Zachwiał się i przyłożył pazur do czoła. – Mocne to ziele. Posuń się – rozkazał.

Wystraszony człowiek zrobił miejsce, zaś diabeł zwalił się na ławkę tuż obok niego. Oczy mu zeszły w szparki, rozwidlony jęzor zawisł luźno na brodzie, w gardle zaschło jak po połknięciu dwóch wiader piasku.

Spojrzał na towarzysza.

– Gdzie ja jestem? – wysapał.

– Tutaj? – niepewnie odparł człowiek.

Diabeł łypnął na niego ze złością. Chciał coś powiedzieć, ale zapomniał. Powściągnął więc nerwy i zagaił zupełnie od czapy:

– Byłeś kiedyś w Rzymie? – Zaskoczony pytaniem chłopak pokręcił głową. – A ja byłem – rozmarzonym głosem wyznał diabeł, któremu moc suszu rozbudziła apetyt na wspominki. – Do dziś pamiętam, jak z moim wiernym sługą, Goebbelsem, podróżowaliśmy po tamtych ziemiach za cesarza Henryka. Wtedy też doszły nas bardzo ciekawe wieści…

Głos Belzebuba zaczął się oddalać, jakby diabeł ulatywał w powietrze, a przecież nie ruszył się z miejsca! Jeszcze dziwniej zrobiło się w momencie, kiedy obraz wokół nich zafalował nagle jak w popsutym teleodbiorniku – zaraz po tym pojawiła się bardzo realistyczna wizja, jakby żywcem wyjęta z zamierzchłych czasów…

 

II. Gniew

 

Ziemistym stokiem, między szpalerami uprawnych winorośli, schodziły dwa demony. Ten mniejszy i chudszy zjadał łapczywie jabłko, wyniosły i potężny patrzył na niego z obrzydzeniem.

– Mógłbyś przestać kąsać te nieczyste owoce? – przemówił spod kaptura Belzebub.

– Kiedy ja lubię – jęknął z pełnymi ustami Goebbels; on nie skrywał swego oblicza, ponieważ jego wygląd w zasadzie nie różnił się od ludzkiego.

– Może i lubisz, ale kiedy widzę, jak je pochłaniasz, to od razu przypomina mi się rajski fortel Lucyfera. Nie chcę wracać do tego pamięcią. – Mimo tych słów widać było, że jednak lubi sobie na to ponarzekać.

– Twój pomysł był zwycięski, mój książę, ale nie miałeś szczęścia! – zauważył gorliwie sługa.

– Właśnie! – szczeknął wzburzony diabeł. – Fortuna się na mnie uwzięła! Tyle się napracowałem nad stworzeniem Ewy, a ten nic! Zero pokusy! Listek figowy mu nawet nie drgnie! I kto by pomyślał, że taki impotent zeżre jabłko z zakazanego drzewa? Przecież pomysł Lucyfera z wężem był idiotyczny! A wiesz dlaczego? Bo węże nie gadają!! – ryknął tak mocno, że opluł sam siebie i przy okazji niczego niespodziewającego się Goebbelsa. – I jeszcze moją Ewę do tego wykorzystał! Gdybym nie skupiał się tak na krągłościach, może więcej rozumu bym dla niej przewidział!

– Spokojnie, spokojnie, mój panie – wycierając się, zaznaczył sługa. – Nie ma powodu do gniewu. Każdy demon przy zdrowych zmysłach przyzna ci rację. Nic tak dzisiaj chłopa nie kusi jak baba i jej krągłości. A to wszystko dzięki tobie – zakończył z głębokim ukłonem.

Mile tym połechtany Belzebub uspokoił się i poprawił pasa, przy którym wisiała mu pękata sakwa oraz krótki, wetknięty w okutą pochwę miecz. Chciał coś powiedzieć, lecz nie pozwolił mu na to wrzask nadbiegającego pod górę chłopa:

– LUUDIE!! Ludie!! Fasne nuofiny, nuofiny fasne! – Zatrzymał się przed podróżnymi, sapiąc ciężko, garbiąc się wpół i wpierając dłonie w zgięte kolana. Gdy już nawdychał się tlenu, przemówił z oczami wlepionymi w stojących naprzeciw mężów: – Muoscy rycesofie, papies du fujacki fsyfa!

Pogubione diabły spojrzały po sobie.

– Co ty do mnie seplenisz? – warknął Belzebub.

– Z Clermuont fiesci psysły – wyklarował starzec. – Sfintublify Urban du łudbica siemi swintej safołuje. Rycerstfa fsystek ma chyso rusać. Ksiose Boemund jus saciongi sykuje…

– Co robi? – ze skrzywioną miną spytał Goebbels.

– A fuła tylu, fielu sie da. Fasmoscuf puefno tes du sibie psyjmie.

Belzebub zaczął zgrzytać ze złości kłami.

– Po pierwsze, chamie – huknął – przez te luki w uzębieniu bryzgasz śliną niczym zraszacz! Czy oni w tych czasach wiedzą, co to zraszacz? Nieważne. Po wtóre, chamie, wyrażaj się jasno, bo ci potylicę roztrzaskam!

– Srasac? – zdziwił się chłop. – A cuo tuo tkiego?

– Gówno! Mów mi lepiej, o co się z tymi przygotowaniami rozchodzi! Ja żadnego Boemunda nie kojarzę! A zraszacz to – jak sama nazwa wskazuje – przyrząd do zraszania!

Chłop zniżył pokornie głowę.

– Kajam sie sa mujom nefese, muoscy rycesu. Jak jus muofiłem, fujna sie sykuje. Na puganów rusym całom sfujom siłom.

– Ha, czyli rzeź! – ucieszył się diabeł. – Już mi się podoba! Nie możemy tego przepuścić! A ty, chamie, bieżaj dalej rozseplenić wszystkim, że za miecze trzeba nam chwytać, bo wróg chrześcijaństwa i granic Świętego Cesarstwa wypatruje naszej zguby! Nuże! – ponaglił starca i na rozpędne dał mu kopniaka w tyłek.

Goebbels z lubością obserwował zbiegającego ze stoku chłopa.

– Panie, robi się ciekawie. – Zachichotał.

– Wracamy do Mongibello, żeby się przygotować – zaordynował Belzebub. – Wyruszymy razem z wojskami tego Boemunda. – Zaśmiał się radośnie. – Z tej wyprawy zabiorę do piekła tyle dusz, że Lucyferowi rogi poskręcają się z zazdrości…

 

***

 

W przepełnionej wulkanicznymi wyziewami Etnie grasowały chmary demonów, czyli upiorny garnizon najokazalszej, ziemskiej siedziby czwartego księcia piekieł. W głównej, bazaltowej komnacie znajdował się tron ozdobiony w ludzkie czaszki oraz wijące się w nich węże, z oparciem zwieńczonym długimi szpikulcami. W tym momencie zasiadał w nim sam Belzebub, zaś po jego prawicy stał Goebbels – człekopodobny demon o chytrym spojrzeniu małych oczek i ostrych jak igły ząbkach. Obydwaj słuchali przemowy ogromnego niczym dąb generała Baltazara, który stał poniżej nich na kamiennych płytach posadzki:

– Tak więc jest to najlepsza drużyna, jaka w tym momencie była osiągalna, mój złowrogi panie – zagrzmiał z echem bazaltowej jaskini.

Belzebub strzelił niepocieszonym wzrokiem na grupę sześciu opancerzonych kurdupli, które ledwo sięgały generałowi do kolan (choć trzeba oddać, że przy jego potężnej staturze niemal każdy diabeł prezentował się mizernie). W lśniących pancerzach kolczych, szczelnie zatrzaśniętych przyłbicach oraz pelerynach zarzuconych na plecy wyglądały zupełnie jak miniaturki ludzkich rycerzy. A uzbrojone były w większe od siebie, cierniowe maczugi, których ciężar, aby móc zachować równowagę, musiały wciąż balansować na swych drobnych barkach.

Książę obserwował zgraję piskliwych pokurczów z zażenowaniem.

– Ale dlaczego diabliki? – spytał, załamany. – Nie mogłeś przyprowadzić mi golemów, Baltazarze?

Generał zniżył pokornie rogaty łeb.

– Z całym szacunkiem, mój książę, ale zgodnie z twoim poleceniem nasi wojowie mieli wtopić się w otoczenie śmiertelników. A dla trzymetrowych demonów ziemi byłoby to arcytrudne zadanie. Przypomnę również, że mają one kawałek skały zamiast mózgu, więc patrzeć tylko, a zaczęłyby siać wokół siebie pogrom.

– Słuszna uwaga – zgodził się Belzebub. – Jak mus, to mus. A więc przejmuję tę drużynę pod własną komendę! Mam nadzieję, że dla mnie również przewidziałeś odpowiednią zbroję? – Starał się, aby jego pytanie zabrzmiało jak najbardziej naturalnie, ale nie zdołał całkowicie ukryć swego podniecenia.

– Oczywiście, mój panie – z pochylonym łbem przyznał generał, zaś jego spiralne jak u barana rogi błysnęły na ten moment odbitym światłem łuczywa.

W końcu też Baltazar wyprostował się i pstryknął, a raczej grzmotnął grubymi jak bochny chleba paluchami. Przez wrota natychmiast wparowało stado niewielkich demonów, które, czyniąc potworny raban, taszczyły poszczególne elementy zbroi, ciągnąc je bezpośrednio po płytach posadzki.

Nie minął kwadrans, a do granic uradowany Belzebub stał w pełnym opancerzeniu, połyskując srebrem szerokiego kirysu, odlanymi w kształt gadzich paszczy naramiennikami, a także hełmem z otwieraną przyłbicą i dwoma bocznymi rogami – sporo większymi niż jego własne.

– I jak? – zapytał niczym panna na wydaniu.

Generał rozpostarł łapska i z huknieniem przypominającym łamanie konarów zaczął bić brawo.

Spóźniony z reakcją Goebbels zawtórował mu tak gorliwie, że natychmiast ścierpły mu od tego dłonie. Ukradkiem zezował na władcę, szukając aprobaty, jednak w tej chwili uwaga księcia była skupiona na czymś zupełnie innym.

Bo oto sześć rozochoconych oklaskami diablików, które przypominały ludzkich rycerzy, zaczęło powodować własne hałasy, tyle że zamiast łap wykorzystały do tego maczugi, raz po raz bijąc się nimi o przyłbice. Wkrótce wpadły na jeszcze lepszy pomysł i jeden jął okładać po łbie drugiego.

Belzebub patrzył na to wszystko z łapami opadłymi w rezygnacji.

– Przecież to skończone debile – jęknął do Baltazara. – Pozabijają się nawzajem!

Generał zwrócił spojrzenie na ruchliwe i chichoczące diabliki, których hełmy naznaczone już były poważnymi wgnieceniami.

– BAASTAAA!! – ryknął na nie z taką mocą, że całą bandę zdmuchnęło z ziemi niczym kupkę jesiennych liści. Rozległo się sześć niemal równoczesnych łupnięć, gdy metal ich zbroi uderzył w bazaltową ścianę, po czym miniaturki rycerzy z nie mniejszym hałasem runęły na kamień posadzki.

Goebbels zamarł z dłońmi ułożonymi w oklaskach, natomiast gęba Belzebuba przyjmowała coraz to jaskrawszy odcień rozpaczy.

– Przecież one mnie skompromitują! – zawołał płaczliwie.

Generał dla podniesienia wiarygodności swych słów uniósł zaciśniętą pięść.

– Klnę się na ogień piekielny, że są to wyśmienici wojowie, mój złowieszczy książę – zapewnił, jakby było to faktem oczywistym i niepodważalnym. – Może i są trochę przygłupie, ale w ostatecznym rozrachunku trudno o lepszych berserkerów. Im bardziej rozwścieczone, tym większe przyjmują rozmiary, rośnie też ich szybkość oraz siła. Mało kto miał to szczęście, aby obserwować je w akcji, a potem ujść z tego z życiem. Uwierz mi, panie, gdy ujrzysz ich unikalne zdolności, nie pożałujesz.

Belzebub, uzewnętrzniając te emocje kiwnięciami łbem na prawo i na lewo, miotał się od skrajnej niechęci do przemożnej ciekawości. W końcu zwyciężyła pokusa ujrzenia debili w akcji i oznajmił z westchnieniem:

– Niech już tak będzie. Zabiorę je ze sobą.

Baltazar ponownie pochylił rogaty łeb.

– Rad jestem, że ufasz memu osądowi, panie – wyznał ze wzruszeniem.

– Jesteś moim naczelnym generałem, Baltazarze – oświadczył z emfazą Belzebub. – W tobie pierwszym pokładam swoje zaufanie. A teraz wracaj do piekła doglądać moich spraw.

Generał, wciąż pochylony, wycofał się do rzeźbionego portalu wrót. Stanowczym rozkazem przywołał do siebie oszołomione jeszcze diabliki i opuścił tronową komnatę.

Wtedy ozwał się Goebbels:

– Mój książę, wyglądasz bosko… – Natychmiast ugryzł się w język. – To znaczy szatańsko – poprawił się i zaczął piać z zachwytu nad nową zbroją władcy. Jaka to ona elegancka i solidna! Jak bardzo mu do twarzy w hełmie zakrywającym wszystko oprócz ślepi! Gdyby nie znudzenie władcy, mełł by tak jęzorem nawet i przez tysiąc lat, jednak musiał zmilknąć, aby przemówić mógł Belzebub:

– Dość już tego! Jestem zmęczony i chce mi się spać! A ty zabieraj się do roboty, bo czeka nas długa podróż!

Goebbels spełnił polecenie w ukłonach. Sam piekielny książę ułożył się wygodnie w tronie i zaczął marzyć o czekającej go wyprawie. Już przeliczał we łbie ogromne rzesze potępionych dusz, jakie powinna mu ona dostarczyć…

 

***

 

Nad długą kolumną wozów wzbijał się ciemny tuman pyłu, już z daleka zwiastując, że oto nadciągają poważne siły. Niektórzy z taboru jechali wierzchem, inni ciągnęli za sobą objuczone dobytkiem muły, jeszcze inni, ci najbiedniejsi, pokonywali drogę prędkim marszem, nierzadko z wielkimi tobołami na własnych grzbietach. Oni też byli najbardziej hałaśliwym elementem wyprawy, która zmierzała do punktu zbornego w Bari, bowiem zbici w ciasne gromady, prawili o każdej możliwej głupocie, rechocząc przy tym bez miary.

Belzebub miał tego wszystkiego po wierzchołki rogów. Poprzedniej nocy wypił o wiele za dużo, doprowadzając do rozpaczy dwóch oberżystów i jednego kramarza, któremu ogołocił piwniczkę ze wszystkich zapasów wina oraz palonej gorzałki. Toteż nordycka gwara huczała mu teraz we łbie niczym bicie młotem o żelazne wrota w podziemnej komorze jaskini. Milczał więc. Z boleścią i w otępieniu obserwował drogę przed sobą, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność.

Z tego podłego nastroju próbował go wyciągnąć siedzący obok Goebbels:

– Panie, już niedługo dojedziemy do miasta. Może w międzyczasie podkusimy hołotę do jakichś rozbojów?

Diabeł spojrzał na sługę spode łba i warknął:

– Nie mam nastroju na rozboje! Chcę ciszy i spokoju, więc przestań mi dodatkowo kłapać nad uchem!

Goebbels wykonał dwa prędkie ukłony i zamilkł na dobre. Skupił się za to na odgłosach powodowanych przez śpiące w tyle wozu diabliki. Ich głośne chrapanie i piskliwe rzężenie sprawiały, że Belzebubowi pod ruchomą przyłbicą groźnie drgał policzek.

I w końcu stało się coś, co przelało czarę goryczy.

Oto z wozem księcia piekieł zrównał się jadący wierzchem szlachcic, pijany jeszcze po nocnej biesiadzie. Natychmiast rozpoznał Belzebuba, bo trudno było przeoczyć taką niesłychaną zbroję, a w dodatku pili i swawolili ostatniej nocy we wspólnej kompanii. Zaczął więc coś bełkotać w radosnym uniesieniu, niebezpiecznie przechylając się w stronę wozu.

Potwornie wionęło od niego źle przetrawioną gorzałą, przez co Belzebubowi zbierało się na wymioty. Spróbował więc odpędzić od siebie natręta, gdy ów, przechyliwszy się jeszcze głębiej, beknął przeciągle i obrzygał mu kawał fartucha oraz całe nagolenniki.

Belzebub zerwał się w furii z kozła.

– TY Q/?;!!! – tutaj bluzgnął tak brzydko, że wstyd przytaczać. Rechoczący z tego żołdacy jeszcze mocniej podnieśli mu nerwy. – Zawrzeć gęby, bo was wszystkich pozabijam!! – ryknął. – Stać!!! STAĆ, MÓWIĘ!!!

Cały pochód naraz zatrzymał się w miejscu. Zwierzęta jakby pod wpływem zaklęcia wykonały rozkaz i nie dało się ich pociągnąć dalej. Jedynie ludzie nie zrozumieli przesłania. Jedni robili zdziwione oczy, inni nie kryli oburzenia, a że głos diabła potoczył się ponad drogą z niebywałą donośnością, niektórzy jakby zapadli się w sobie i tylko patrzyli lękliwie dokoła.

Ci odważniejsi zebrali się w zwartą kupę i pomstując groźnie, ruszyli na czoło kolumny, gdzie stał wóz księcia piekieł.

– Coś się chyba panisku w rzyci poprzewracało! – zaczepił ten najbardziej szczerbaty; zawtórowały mu liczne głosy poparcia.

Belzebub gotował się ze złości. Przerażony Goebbels wachlował go rękami tak energicznie, że aż mu trzaskało w barkach.

Niestety, to nie pomogło. Spod książęcego pancerza wszystkimi ujściami zaczął rozchodzić się siwy dym.

– Głuchyś?! – zawołał następny żołdak, ze wspartymi o biodra dłońmi robiący minę, jakby właśnie przyszło mu królować. – Rzecze się coś do ciebie, więc odpowiadaj, gadzino!

Tego już było za wiele. Ślepia Belzebuba rozbłysły szkarłatem, a spod zbroi przestało dymić. Goebbels nie potrzebował więcej, aby zrozumieć powagę sytuacji. W popłochu zeskoczył z wozu i uciekł na tyle daleko, na ile diabelska przyzwoitość mu pozwalała. Już z odległości obserwował, jak opanowany amokiem książę piekieł łamie jeden z najcięższych zakazów Bożych…

– Uszy ci woskowiną zaszły?! – coraz bardziej naciskał niepomny zagrożenia śmiertelnik. – Czy możeś ozora w gębie zapomniał?! – Niesiony rechotami towarzyszy, coraz hardziej wypinał pierś.

Belzebub jednym potężnym ruchem zerwał z siebie hełm, z głośnym trzaskiem łamiąc jego śruby, na co chojrak omal nie udławił się własną śliną.

Diabeł wycedził mu przez zaciśnięte zębiska:

– ZNIKAJ.

Żołdak zmarszczył się na twarzy, złapał kurczowo za brzuch i wydał z siebie zrozpaczony jęk. Zaraz po tym naprężył się jak wydęty wiatrem żagiel i z zadziwiająco cichym pyknięciem rozpękł się bez śladu.

Jego licha kolczuga wraz z tkaniną upadły luźno na trakt.

W miejsce po zuchwałym mężu patrzały same rozdziawione gęby. Krzyżowcy stali na swych pozycjach bez ruchu, niby wryte w ziemię graniczne słupy. Nie zabrzmiało nawet jedno chrząknięcie. Dopiero gdy niesiony gniewem Belzebub wykonał na wozie zdecydowany ruch naprzód, rozpoczął się prawdziwy popłoch: w gwałtownym zrywie jedni uderzali o drugich, przewracali się, a nawet umykali na czworaka. Ci obaleni do parteru kosztowali smaku schodzonych podeszw, a także w desperacji obalali innych. Kurzawa i wrzaski zdawały się nie mieć końca.

Ale to jeszcze nie wszystko: z wozu niczym stado spłoszonych kruków wyskoczyły zaalarmowane hałasami diabliki. Zdając się na instynkt, wpadły w tłum i każdego, który się napatoczył, rąbały bezlitośnie maczugami po głowie.

Oszalały Belzebub nie mógł już tego znieść. Z bólu błyskało mu w ślepiach. Ryknął więc na pełne gardło:

– ZNIKAJCIE STĄD WSZYSCY!!

Nad traktem zaroiło się od masowych, cichych pyknięć. Ludzie darli się wniebogłosy, modlili do wszystkich świętych, ale to nie pomagało. Czasami słychać było brzdęk sypiącej się zbroi, co wskazywało, że klątwa trafiła na kogoś znaczniejszego. A kiedy wszystko się uspokoiło, z całego taboru przy życiu pozostały jedynie zdezorientowane diabliki oraz nadzwyczaj spokojne zwierzęta.

Belzebub dyszał ciężko, zaś trzeźwiejsza myśl powoli uświadamiała mu, jak ogromny popełnił błąd. Strwożonym spojrzeniem wodził w każdym kierunku, a serce łupało mu w piersi, że było słychać. Czekał na nieuchronne…

I w końcu zagrzmiało.

Na czystym niebie niby pęknięcie pojawiła się świetlna smuga, która na wzór wodospadu spłynęła do samej ziemi. Gdy ślepia Belzebuba przywykły do niecodziennego blasku, dostrzegł parę rozpostartych w górze skrzydeł, ich białe niczym śnieg pióra, jaśniejsze od samego słońca, które przy każdym energicznym machnięciu wzbijały w powietrze migotliwe obłoczki niebiańskiego pyłu.

Niesłychana światłość w końcu osłabła i przed szatanem wylądował dumny, a jakże majestatyczny archanioł. Jego kryształowo czyste, błękitne oczy patrzyły srogo, wyniośle i karcąco.

Nad głową archanioła fruwały dwa małe cherubiny, pulchne i nagie, z długimi trąbami w niemowlęcych rączkach. Wzięły teraz porządny wdech, przechyliwszy się w powietrzu do tyłu, i zadęły w instrumenty z wielką siłą, prosto w oba ucha Bożego posłannika: BWHUUU!!!

Anioł skrzywił się z bólu i obrócił tak rączo, że mu się aureola przemieściła.

– POSZALAŁYŚCIE?! – ryknął na nie, ale odpowiedziało mu jedynie dzwonienie w poturbowanych uszach.

Cherubiny podrapały się po kędzierzawych główkach i spojrzały po sobie w porozumieniu. Jednocześnie wzruszyły ramionami, za czym, rozciągnąwszy dłońmi usta, wywaliły na wierzch jęzory i pomerdały nimi zuchwale. Po tym akcie odleciały z powrotem do nieba, bijąc się po gołych pośladkach i chichocząc złośliwie.

Wściekły archanioł pogroził im jeszcze pięścią, ale zaraz przypomniał sobie o własnych powinnościach. Poprawił aureolę i starając się przywrócić groźny wyraz oblicza, łypnął srogo na oniemiałego Belzebuba. Mruknął przy tym do siebie:

– Skaranie Boskie z tymi łobuzami. – Później odezwał się już wprost do księcia piekieł: – Czarci pomiocie, wiesz, dlaczego tutaj jestem?

Belzebub otwierał już gębę, gdy zza pleców anioła wyskoczył oburzony Goebbels.

– Bacz na swój język, bo ci go kiedyś wyrwą! – zawołał odważnie, wiedząc, że aniołowie nie mogą krzywdzić bez zgody Michała, dowódcy niebiańskich zastępów. – Zwracasz się do księcia piekieł, więc okaż należyty szacunek!

Archanioł spojrzał na demona jak na wesz i sypnął mu niebiańskim pyłkiem prosto w oczy. Ten chciał uciec, ale nie zdążył. Skostniał w pozycji lekko pochylonej, przygotowanej do natychmiastowego biegu.

Jako że nie mógł ruszyć nawet powieką, z bezsilnością i przerażeniem obserwował obchodzącego go demona, to znaczy archanioła, który będąc już za nim, spokojnie przymierzył i jak nie kopnie w wypięty zad!

Z gardła diabła dobył się żałosny skowyt, cichnący w miarę pokonanego dystansu, kiedy demon szybował aż do ściany lasu, kończąc ten zdumiewający lot na pniu pierwszego napotkanego drzewa.

Widok był tak osobliwy, że sam Belzebub nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Szybko się jednak zreflektował i odchrząknął znacząco.

– Miło mi znów ciebie widzieć, drogi Barachielu – przemówił z wymuszoną słodyczą i zeskoczył z wozu na ziemię. – Być może pomożesz mi wyjaśnić, co tutaj zaszło. – Rozejrzał się po wyludnionym taborze z miną detektywa.

– Nie udawaj głupiego, czarcie! – wściekł się archanioł. – Dobrze wiem, że to twoja sprawka! Nie wywiniesz się od odpowiedzialności!

Belzebub zrezygnował z pantomimy i warknął ze złością:

– Sami sobie są winni! Wyprowadzili mnie z równowagi! A każdy wie, że z diabłem się nie igra!

Barachiel zacmokał. Pokręcił z wyższością głową i spod szaty wyjął zwój pergaminu.

– Gadaj zdrów – ozwał się do demona. – Ale najpierw wytłumaczysz mi, co znowu knułeś tutaj między ludźmi.

Diabeł uciekł ślepiami w bok i odparł wymijająco:

– A tak sobie jechałem… Z moim wiernym sługą zmierzaliśmy do miasta – tu wskazał na majaczące w dali mury – kiedy dopadły nas te zbiry. Zgodnie z przysługującym demonowi prawem do obrony własnej rzuciłem klątwę i… Sam widzisz. – Z miną niewiniątka wskazał na porozrzucane wszędzie łachmany.

– Łżesz! – odbił oskarżyciel. – Nie zarejestrowaliśmy woli walki ze strony ludzi! Pozabijałeś ich bez powodu i skrupułów, a na to jest paragraf! – Rozwinął długi zwój i przeczytał na głos: – Paragraf czwarty, ustęp drugi Kodeksu Bożego: żaden z byłych archaniołów, dziś książąt piekielnych, nie może odebrać życia człowiekowi ani doprowadzić do uszczerbku na zdrowiu bądź majątku tegoż człowieka. Ponadto ponosi on osobistą odpowiedzialność za podobne przewinienia własnych sług. – Zerknął na diabła z wredną satysfakcją. – Za umyślne złamanie zakazu przewiduje się pięć tysięcy dusz grzywny od jednego naruszonego życia bądź równowartość tychże dusz w stosunku do zniszczonego mienia. – Skończył czytać i z szerokim uśmiechem znów spojrzał na miotającego się w rozpaczy szatana. – Wszystko rozumiesz, czarcie?

Diabeł załamał ręce.

– Ale to się stało niechcący! Nie miałem zamiaru nikogo skrzywdzić!

– Prawo to prawo. Zgodziliście się na nie po przegranej wojnie i teraz macie go przestrzegać. Możecie kusić, ile wlezie, ale łapska od ludzkiego życia precz! – Z lewego skrzydła wyrwał sobie pióro i zaczął skrobać nim po pergaminie, mrucząc pod nosem: – Niech pomyślę… Dwieście trzydzieści sześć unicestwionych żyć, razy pięć tysięcy grzywny, to się równa… – Chwilę zmagał się z trudnym rachunkiem, aby w końcu podać ostateczny wyrok: – Zgodnie z literą prawa otrzymujesz grzywnę w wysokości miliona stu osiemdziesięciu tysięcy dusz. Na spłatę masz dziesięć cykli słonecznych. Po upływie tego terminu zaczniemy naliczać odsetki.

Belzebub w desperacji złapał się za rogi.

– Aż tyle?! Przecież puścicie mnie z torbami!! Gdzie ja nazbieram ponad milion dusz?!

– To już nie mój problem. Trzeba było myśleć przed rzuceniem klątwy. Teraz proszę o podpis. O tutaj, w tym miejscu… – Jaśniejącym palcem wskazał na pergamin.

Belzebub zbliżył się niechętnie. Z ogromnymi oporami zsunął z łapska stalową rękawicę, po czym długim pazurem wyrył parę koślawych liter.

Barachiel z zadowoleniem zwinął pergamin i poklepał załamanego diabła po gadzim naramienniku.

– Nie smuć się tak, bo mi jeszcze serce zmięknie. Ja osobiście nic do was nie mam. Kiedyś nawet przyjaźniłem się z Luckiem, ale to jeszcze w czasach przed waszą rebelią. To wy wybraliście zło, potem przegraliście wojnę, więc winić możecie wyłącznie samych siebie.

Na wspomnienie największego rywala Belzebubowi zrobiło się gorąco w gardle. Chciał coś wycedzić przez zęby, ale nie pozwolił mu na to głośny łopot skrzydeł i spowodowany nim powiew wiatru.

Archanioł powrócił do niebios.

Belzebub padł na tyłek tam, gdzie stał i skrył łeb w opancerzonych łapskach. Po chwili pojawił się przy nim Goebbels. Kuśtykał jakoś tak pokracznie, intensywnie masując ową część ciała, do której światło zazwyczaj nie dochodzi. Na prawym policzku dorodnym sińcem odbiła mu się faktura dębowej kory.

– I co my teraz poczniemy, mój książę? – jęknął. – Nie masz tylu dusz.

Belzebub spojrzał smętnie na sługę i odparł z bólem:

– Wszystko, co w naszej mocy, mój drogi parszywcu. Jeśli nie zapłacę tej kary, przytną mi rogi i pozbawią książęcego tytułu. A dla diabła nie ma większej sromoty. Dlatego musimy się spieszyć. Oby ta wyprawa przyniosła nam wystarczająco dużo waluty, bo inaczej jestem skończony! – Załkał cicho, na co Goebbels czule pogłaskał go po łbie.

– Nie smuć się, panie, jeszcze pokażemy tym anielskim pokrakom! A wtedy zobaczą, że z najwspanialszym księciem piekieł, Belzebubem, lepiej nie zadzierać!

 

 

 

Koniec

Komentarze

Cześć. Na razie tylko rzuciłem okiem. Co widzę, nie wszędzie dobrze zapisujesz dialogi. Łap poradnik: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

Też rzuciłem okiem i bardzo ciekawa strona. Z pewnością zgłębię. Dzięki za pomoc.

Cześć,

przeczytałem i powiem Ci, że mi się podobało. Lekkie, krótkie, prześmiewcze – w paru momentach parsknąłem śmiechem. Korektorem nie jestem, ale parę błędów wychwyciłem. Część z nich jest dość subiektywna, więc może tylko mi przeszkadzały. Użyłeś sporo archaizmów i jak na mój gust powinieneś je zamienić na coś współczesnego. Wydaje mi się, że tylko w dialogach ich zastosowanie było zasadne – i to tylko w tych w drugiej części, dotyczącej wspomnień Belzebuba. Niżej będę cytował i dopisywał swoje uwagi:

 

“zaś pośród licznej świty można było zoczyć wielu słynnych niegodziwców…” tak, jak napisałem powyżej, archaizm moim zdaniem do zamiany na coś współczesnego. Dalej już będę tylko pisał “archaizm”, tam gdzie zamieniłbym go na inne słowo.

 

„toteż gdy orszak z całym tym biciem w bębny i jazgotaniem oddalił się na odpowiedni dystans, rozbrzmiało w zamian wyraźne a powielone echem: stąp-p-p-p, stąp-p-p-p. „ – tutaj bym poprawił zaznaczony fragment, albo całkiem przerobił całe zdanie. Zwłaszcza to „stąp-p-p-p” mi się nie podoba. Dobrze rozumiem, że to miał być dźwięk? Czy to Belzebub mówił?

 

„wielki i pleczysty” – archaizm

 

„Rozejrzał się nerwowo dokoła, a po upewnieniu się nieobecności demonów postronnych prędkim krokiem dostąpił przewoźnika” – do przerobienia

 

“ozwał się już śmielej” – archaizm

 

„– A że tak się z ciekawości zapytam – w tym ubiorze książę się wybiera?” – tam chyba zjadłeś „gdzie”

 

„do napompowanego torsu diabła przylega różowa polówka ze starannie ułożonym, białym kołnierzykiem, na tyłku ma pospolite, przetarte dżinsy, zaś same kopyta tkwią głęboko w buciorach z wysoką cholewą” – zmienić czas na przeszły

 

za czym sprężył się tak mocno” – „po czym” brzmi lepiej

 

„zagaił zdawkowo trupa” – tutaj to się pewnie czepiam, ale „trupa” chyba jest niepotrzebne. I tak stali tam tylko we dwóch, poza tym Charon też nie był czymś w rodzaju demona? Więc nie wiem, czy to do niego by pasowało.

 

„a potem przewróciło mu gwałtownie w żołądku, bo kabina poleciała w górę z prędkością dużo większą, niż gdy spadała” – cały ten fragment do przerobienia, coś tutaj zgrzyta.

 

„A zdarzyło się na jednym z tych zwyczajnych blokowisk, gdzie ludzie tłoczą się nad sobą i pod sobą, i jeszcze obok siebie piętrami, gdzie szarość przeplata się z burością, gdzie kolejno powtarzają się te same, nieciekawe wieżowce z wielkiej płyty” – to zdanie też do przerobienia. Zwłaszcza, że z niego wynika, że to „ludzie tłoczą się… piętrami”. Chyba najlepiej byłoby to na dwa zdania przerobić.

 

„I wtem gorejący krzew” – archaizm

 

„Z gęstego dymu niby z wrzątku wyskoczył, duszący się Belzebub.” – usunąłbym „z wrzątku”, a po „wyskoczył” zgubiłeś przecinek.

 

„Spod wełnianej czapki wypadały mu długie dredloki w kolorze świeżej słomy, splątane niczym węże opierzone, bluza na nim wisiała zbyt dużym rozmiarem, tak samo dżinsowe spodnie i wystająca spod bluzy koszulka.” – w zaznaczonym miejscu wstawiłbym kropkę i podzielił to na dwa zdania. Swoją drogą dedloki to jest to samo co dredy? :D

 

„przy jego potężnej staturze” – archaizm

 

„pelerynach zarzuconych na plecy, wyglądały zupełnie jak miniaturki ludzkich rycerzy” – przecinek

 

„ciągnąc je bezpośrednio po płytach posadzki” – zbędne słowo

 

„jeden jął okładać” – archaizm

 

„Belzebub, uzewnętrzniając te emocje kiwnięciami łbem na prawo i na lewo, miotał się od skrajnej niechęci do przemożnej ciekawości.” – całe zdanie do przerobienia. Ten fragment od „uzewnętrzniając… na lewo” to raczej powinien być dalej. Najpierw opisz emocje.

 

„Skupił się za to, na odgłosach powodowanych przez śpiące w tyle wozu diabliki.” – przecinek

 

TY Q/?;!!! – to ocenzurowanie wulgaryzmu? Wydaje mi się, że niepotrzebnie.

 

„Jednocześnie wzruszyły ramionami, za czym, rozciągnąwszy dłońmi usta” – zamieniłbym na „po czym”

 

„Poprawił aureolę i starając się przywrócić groźny wyraz oblicza, łypnął srogo na oniemiałego Belzebuba” – skoro był wściekły, to raczej miał groźny wyraz, więc ja bym usunął to , co zaznaczyłem.

 

„spokojnie przymierzył i jak nie kopnie w wypięty zad” – zamieniłbym to na czas przeszły.

 

Mimo tych błędów naprawdę fanie się czytało. Czekam na następne! 

Dzięki. Niestety, nie będę wrzucał kontynuacji. Jeśli masz ochotę, to mogę ci kompletną książkę w pdf przesłać na priv.

Nowa Fantastyka