Spał. Pokonany, upokorzony, zhańbiony. W rozjątrzoną ranę po włóczni, która ziała w jego klatce piersiowej, wbito długi nóż, przygważdżając go do ziemi. Zlano go przemienioną, uwłaczającą bogom, bluźnierczą wodą, nad jego grobowcem spalono na stosach dwunastu jego żerców, a na koniec zakopano jego ciało, pozostawiając je na pożarcie obrzydliwemu robactwu, sługom podziemi.
Lecz nie udało im się go zabić.
Przez sen czuł ciężar przygniatającej go ziemi i kamieni, jego jaźń zrastała się i rozsypywała na kawałki pod wpływem dawno wygłoszonych inkantacji i zaklętych w kamieniu znaków, nieustannie odnawianych kolejnymi hołdami wiary. Lecz pomimo to wciąż śnił, koszmar nie przestawał przewijać się przed obliczem jego jestestwa.
Kolejna burza trwała już ponad dwie godziny. Pioruny raz po raz biły w Międzytorze, a silny wiatr zrywał konary z drzew i miotał po ulicach rozmaitymi przedmiotami. W bloku z wielkiej płyty panował jednak spokój i delikatny półmrok spowodowany uderzeniem błyskawicy w transformator, a rozświetlany intensywnie tylko przez kolejne rozbłyski wyładowań i latarki.
Po klatce schodowej wspięła się młoda kobieta w dobrze dopasowanej garsonce.
– Porucznik Anna Lis-Kowalewska, ABW – przedstawiła się zwięźle funkcjonariuszowi stojącemu w drzwiach, przy okazji machając legitymacją. – Mój partner, kapitan Cologna z Congregatio pro Doctrina Fidei.
– Dzień dobry pani porucznik – odparł. – Pan inspektor właśnie bada miejsce zbrodni – dodał usuwając się z wejścia.
– Czyli nie uprzedzono was o naszym przyjeździe? – zapytała ironicznie.
Wnętrze było typowym, lekko zagraconym mieszkaniem. Tylko smród krwi i śmierci nie pasował do starej, drewnianej boazerii na ścianach, która skutecznie budowała swojską, ciepłą atmosferę. Zwróciła uwagę, że nad każdymi drzwiami wisiał krzyż.
Inspektor czekał w pokoju, wpatrzony w telefon.
– Dzień dobry – powiedziała zbyt głośno, zdradzając podenerowanie.
– Witam – odparł. – Więc przyjechaliście zabrać nam tak proste śledztwo? – zaczął bez ogródek.
– Nasz departament rzadko przejmuje śledztwa – odparła.
– Ciekawe, a można spytać z czego to wynika?
– Nie – odpowiedział konkretnie kapitan Cologna. – Czemu sądzicie, że to prosta sprawa?
– A pan to kto? – spytał inspektor.
– Kapitan Joachim Cologna, z wymiany funkcjonariuszy ze Szwajcarią – odpowiedziała porucznik, rzucając partnerowi wymowne spojrzenie. – Do rzeczy, kolega zadał istotne pytanie.
– Rodzina z niebieską kartą, sąsiedzi nie raz i nie dwa wzywali policję, poza tym żonę zastaliśmy siedzącą całą w krwi ofiary na podłodze w kuchni. – Westchnął. – Zwyczajnie puściły jej nerwy, i ja jestem daleki od winienia jej.
– Z operacyjnego punktu widzenia, sprawa wygląda na jasną – rzekła zamyślona – ale nasz departament ma specyficzny zakres zainteresowań. Proszę zostawić nas na jakieś pół godziny, rozejrzymy się na wszelki wypadek i zawiadomimy pana o naszych ustaleniach.
– Dlaczego…
– Obawiam się, że nie będę mogła udzielić odpowiedzi na pańskie pytania, ale w sprawie morderstwa raczej nie będziemy przejmować tu śledztwa, prawda? – spytała partnera.
– Raczej nie.
– Dobrze więc… – zaczął.
– Do widzenia – skończyła za niego, i nie czekając aż wyjdzie wyjęła akta z teczki.
– Do widzenia – odpowiedział inspektor.
Zostali sami. Weszła do kuchni i przyjrzała się miejscu zbrodni. Technicy dość skrupulatnie sprawdzili i pozbierali dowody, chociaż nie było ich potrzeba wiele. Na zdjęciach ciało leżało na blacie kuchennym. Przyczyną śmierci były wielokrotne rany kłute klatki piersiowej. Ciało było obrzydliwie zmasakrowane.
– Niby wszystko się zgadza – powiedział jakby do siebie Joachim. – Przejrzałem resztę pomieszczeń, wszystko zgodnie z raportem. Nic co mogłoby zainteresować śledczych.
– Kobieta przed pięćdziesiątką zabija męża – powiedziała.
– Tak jak powiedział inspektor, należało mu się – odparł. – Takie rzeczy się zdarzają.
– Wiem, ale zobacz zdjęcia ciała i raport z sekcji. – Podała mu dokumenty. – Facet wygląda, jakby go rozszarpał niedźwiedź, złamana ręka, popękane żebra, strzaskany mostek, uszkodzona kość skroniowa… – zaczęła wymieniać.
– Wszystko na klatce piersiowej można przypisać pchnięciom, a w przedramię i skroń, pewnie dostał tłuczkiem. – Zamyślił się. – To by nawet pasowało, jakby nie dostał najpierw w łeb, to później by się bronił.
– Niby tak, ale dostał tak mocno, że stracił przytomność, ale nie dość, żeby go zabić – rozejrzała się bezradnie. – Nie wiem, a w pokojach było coś, co mogło nas zainteresować?
– Byli religijni – powiedział. – Na regale jest stos starych numerów Gościa Niedzielnego, na ścianach pełno krucyfiksów i świętych obrazków. Mieli nawet całkiem niezłą kolekcję wydań Pisma Świętego, naliczyłem trzy różne przekłady. Tylko, że to nic nie zmienia, ludzie to ludzie, w każdej większej grupie trafi się świnia.
Wyjęła z teczki różdżkę w formie hebanowej kuli zawieszonej na srebrnym łańcuszku i ujęła ją wprawnie, lekko nienaturalnie wyginając przy tym dłoń. Kula zawisła nieruchomo.
– Dziwne, odpraw tu to swoje kuglarstwo – powiedziała. – Dla spokoju sumienia i poczucia dobrze wypełnionego obowiązku.
– Skoro tu przyjechałem, to i tak zamierzałem to zrobić – uśmiechnął się do niej. – Poczekaj na korytarzu.
– Wiem, jak zawsze, chociaż mnie to wkurza – westchnęła.
– Wierz mi, są rzeczy, których wolałabyś nie zobaczyć – odpowiedział zupełnie poważnie.
Śnił. Pędził w czarnym niczym sam Noc rydwanie po ugwieżdżonym niebie. W prawej dłoni trzymał włócznię Os, której drzewce wykonano ze spadłej gałęzi samego Drzewa Istnienia, przy lewym boku miał młot Est, którego rękojeść wykonano z kości największego z olbrzymów, a obuch z kamienia wydobytego z samych podstaw Góry Kosmicznej. Jadąc ciskał gromy, a marni śmiertelnicy kulili się ze strachu na ziemi.
Śmiał się, uradowany pędem i strachem który budził. Gnał, by wziąć udział w wyścigu wokół kurhanu swojego, właśnie pochowanego, sługi. Spieszył się, by włączyć go do swojego orszaku.
Śnił.
– Wejdź – krzyknął w końcu.
Gdy weszła do kuchni, akurat wymiotował do zlewu.
– Chryste, co ci się stało – spytała zaniepokojona.
– Dzięki niemu, chyba nic poważnego. Pomóż mi zdjąć koszulę – powiedział.
Ciało wokół wielu tatuaży pokrywały bąble i czerwone wybroczyny, wydawał się rozpalony.
– Nie wiem co to było – uprzedził jej pytania. – Po części widziałem jakieś senne bzdury, a po części jakiś neogotycki budynek, torowisko, kościół i jakieś domy. Wszystko pozbawione sensu.
– Czyli…
– Tak, zdecydowanie coś tu jest nie w porządku – znowu ją uprzedził. – Masz numer do tego inspektora?
– Mam, a co?
– Zadzwoń, i zapytaj czy nie mieli tu ostatnio jakichś zgonów księży, ministrantów czy innych – usiadł z wysiłkiem. – Niewiele wiem, ale jestem pewien, że to coś nie lubi sług Bożych.
Kiedy wyszła zadzwonić, postanowił upewnić się, czy aby na pewno nie ma już niczego w żołądku. Czuł się jak na ciężkim kacu, nawet kręciło mu się w głowie. Po chwili jego partnerka wróciła.
– Nie zgadniesz – powiedziała. – Dziś rano zgłosili samobójstwo głowy kościoła mariawitów. Odstrzelił sobie głowę strzelbą myśliwską.
– Cholera…
Dotarcie do katedry mariawitów przez nieduże miasto zajęło im nadspodziewanie dużo czasu. Częste i intensywne ulewy, które towarzyszyły gwałtownym burzom, przeciążyły system kanalizacyjny. Wiele ulic było zalanych, a wiele innych zablokowanych zerwanymi konarami, lub całymi, powalonymi drzewami.
Joachim od razu rozpoznał elegancką, wypełnioną gotyckimi detalami bryłę budynku. Na miejscu działali już policyjni technicy, a klasztor był obstawiony przez funkcjonariuszy. Inspektor też tam był, lecz pomimo obiekcji wpuścił ich na miejsce zbrodni.
Całe zdarzenie rozegrało się w jednym z najbardziej niedocenianych i niedostępnych zabytków Płocka. Widok był ironicznie irracjonalny, na uroczym perystylu, otoczonym neogotyckimi krużgankami, pod dorodnym cisem siedział mężczyzna, a właściwie jego ciało. Myśliwska dubeltówka kryła się w trawie, pomiędzy jego nogami.
Technicy i policja pracowali jeszcze długie godziny. Joachim przygryzając wargę patrzył na krzątające się po dziedzińcu postacie w białych kombinezonach.
– Chcesz jeszcze raz to zrobić? – spytała.
– Nie, nie chcę – odpowiedział – ale mam przeczucie, że te sprawy coś łączy, a inaczej się nie upewnię.
– Będę w korytarzu, postaram się, żeby nikt ci nie przeszkadzał.
– Nie – odparł nieco zbyt nerwowo. – Tym razem musisz zostać, to coś… – przełknął ślinę.
– Co mam robić? – spytała rzeczowo.
– Wyciągnąć mnie z wody, jeżeli coś będzie szło nie tak – powiedział już spokojnym tonem. – A jeżeli będzie potrzeba pomocy, traktuj mnie jak katatonika. Jeżeli bym coś mówił, zapamiętaj to.
– Teraz? – spytała retorycznie. – Nawet nie zbliżymy się do miejsca.
– Tu nie chodzi o stanie nad ciałem, jesteśmy dość blisko, cały ten dziedziniec zdążył już przesiąknąć tym wydarzeniem.
Oparł się o jeden z filarów i wyjął niewielki plastikowy pojemnik z wodą, do którego włożył rękę. Nad katedrą zebrały się czarne chmury.
Stał na wzgórzu, a u jego stóp wiła się szeroko rozlana wstęga potężnej rzeki. Pioruny raz po raz biły w jej powierzchnię. Czuł złość, z trudnością, jakby przez mgłę przypominał sobie dawną potęgę. Był wściekły, a jego złość nie mogła znaleźć ujścia. Śnił sen o pradawnych bojach i legendarnych, dawno zapomnianych czynach.
Lecz tak jak człowiek, który zawisł pomiędzy jawą a snem przeczuwał także istnienie realnego świata, miał wrażenie, że wszystko jest inaczej, niż być powinno. Inaczej niż nakazał. Sen się zmienił. Szeroką, uregulowaną rzekę spinał teraz stalowy most. I wtedy, na krótką chwilę ktoś wejrzał w jego świat. Tym razem był gotowy.
Leżał na posadzce krużganka, nad sobą widział jaskrawy uniform paramedyka, a kątem oka bijące w miasto pioruny. Mundurowy policjant klęczał trzymając między nogami jego głowę, drugi przygniatał jego nogi. Pojemnik gdzieś zniknął. Zanim stracił przytomność, zdążył zwymiotować.
W szpitalu spędził trzy dni, choć badania nie wykazały poważnych nieprawidłowości. Dzięki interwencji departamentu I omdlenie zinterpretowano jako atak niezdiagnozowanej padaczki, a oparzenia wyjaśniono lekkim porażeniem elektrycznym. Lekarze nalegali na obserwację oraz zwolnienie lekarskie, jednak szerokie wpływy ABW pomogły rozwiązać także ten problem. Siedział teraz w swoim pokoju na Płockim zamku i patrzył na mapę, na którą naniesiono osiem punktów, połączonych następnie liniami.
– Więc kiedy omdlałeś, poszłam dalej twoim tropem – kontynuowała Anna.– Przegrzebałam archiwa i przycisnęłam tego inspektora. Dotarłam do kolejnych sześciu podejrzanych zgonów. Za wzorzec przyjęłam religijność…
– Sprecyzowałaś wyznanie? – spytał.
– Nie – odparła. – Mariawici są ekskomunikowani, więc założyłam, że wystarczy, żeby ofiary były chrześcijanami. Był wikary, który rzucił się pod pociąg przy Jachowicza, był…
– Oszczędź mi szczegółów – wtrącił. – Przeczytam akta.
– Coś wspólnego? Poza zainteresowaniami metafizycznymi?
– Wszystkie zgony były bardzo brutalne, poprzez co w większości z nich praktycznie nie zostało krwi. Ten wikary dla przykładu, uderzył w czoło pociągu głową, a ciało zawisło na linii trakcyjnej, wykapał się praktycznie do zera, zanim go ściągnęli.
Joachim pokiwał głową.
– Później podjęłam standardową procedurę, wyniki na mapę, narysowałam parę kresek, i widzisz.
– Widzę, elegancki, choć niepełny pentagram, niech zgadnę, to ramię wskazuje Rzym, tak?
– Tak – zawahała się. – Joachim, nieźle dostałeś w kość, na pewno dasz radę?
– Nie martw się o mnie, nic mi nie jest – odparł kategorycznie. – Co powiedział nuncjusz?
– Mnie nic – westchnęła. – Dopiero dzień później zadzwonili, że wiedzą co może być przyczyną, przesłali kilka dokumentów i poinformowali, że sprawę na podstawie umowy międzyresortowej przejmuje twoja instytucja.
– Nic dziwnego – spojrzał w okno. – Co teraz?
– Mamy wziąć udział w ekshumacji. Ściągnęli do tego celu pluton gwardii szwajcarskiej.
– Mają przeszkolenie i doświadczenie.
– Widziałam ich, przygotowali się jak na Afganistan – skomentowała.
– Wiele z ich doświadczeń, to przykre doświadczenia.
– Ciekawe, czemu nas w to dalej wciągają.
– Chcą, żebyś rzucił na to okiem, a ja mam mieć oku ciebie.
Pochówek bóstwa. Nie mógł uwierzyć, że ktoś zbudował miasto wokół czegoś takiego, a teraz mieli sprawdzić, czy grzecznie śpi, tak jak powinien.
Wnętrze katedry zabezpieczono workami z piaskiem, które sięgały prawie pod samo sklepienie, co wraz z licznymi, obwieszonymi sprzętem gwardzistami całkowicie rujnowało poczucie sacrum. Zdjęto już płyty z posadzki w centralnej części transeptu, a technicy zaczęli zdejmować kolejne warstwy ziemi.
Proboszcz początkowo czynił obiekcje, pomimo odpowiednich dokumentów, jednak krótka wzminka o formacji, do której należał Cologna, szybko pozbawiła go animuszu. Dalej domagał się tylko obecności przy pracach. Zdejmowanie kolejnych warstw szło powoli, pomimo że zanim natrafiono na wielobarwny bruk znaleziono jedynie kilka krucyfiksów, które zostały zakopane w skórzanym worku i ślady dwunastu pochówków ciałopalnych, które układały się w okrąg. Sam bruk przedstawiał schematyczny krzyż, który ułożono z białych kamieni i ciąg liter.
Spał. Sen morzył jego świadomość i otumaniał zmysły, jednak niejasno czuł jakby zdjęto mu z pleców ciężar. Czuł się jakby mógł zaczerpnąć dech pełną piersią, różnica była jak pomiędzy ciężkim dusznym powietrzem zwiastującym burzę, a lekkim i świeżym tuż po przejściu nawałnicy. Odetchnął, i wtedy go poczuł. Słaba istotka nie mogąca odnaleźć się w okrutnym świecie. Czuł, że jest blisko, czuł jego żal, zazdrość i rozgoryczenie.
Gdyby nie nałożone nań zaklęcia – uśmiechnąłby się, ponieważ czuł, że odmiana Losu jest blisko.
PAX VRSNSMV SMQLIVB
– Vade Retro Satana, Numquam Suade Mihi Vana. Sunt Mala Quae Libas, Ipse Venena Bibas – powiedział Joachim. – Krzyż świętego Benedykta, rzadko spotyka się go w takiej formie.
– Egzorcyzm? – spytała Anna.
– Obecnie tak, w XII wieku symbol chroniący przed czarami i demonami – odpowiedział. – Dość mocne zabezpieczenie. Naprawdę obawiali się, że może się wydostać.
– Czy powinniśmy… – zaczęła.
– Teraz to bez znaczenia – przerwał jej. – Zdjęliśmy pierwsze warstwy, zapewne były tam zabezpieczenia, których nie będziemy umieli lub mogli odtworzyć, a ci, którzy go tu zakopali, byli chyba przekonani, że sam symbol nie wystarczy.
– To co jest tu pogrzebane, powinno pozostać pogrzebanym – powiedział ponuro proboszcz, odrywając wzrok od różańca. – Niepotrzebnie mącicie spokój tego miejsca.
Po sporządzeniu dokumentacji zaordynowano zdjęcie bruku. Od tego momentu w wykop nieustannie celowały lufy kilku gwardzistów. Już po wyjęciu pierwszego kamienia po wnętrzu rozszedł się zapach ozonu, mięty i tataraku. Usunięcie kamieni i znajdującej się pod nimi warstwy piasku zajęło kilka godzin. Pod nią znajdowała się kamienna skrzynia, na której pozostały ślady dawno zatartych malowideł.
Po jej otwarciu ich oczom ukazał się pochówek. Mężczyzna leżał twarzą do dołu, a w jego plecy wbito długi nóż, który zerodował w ciągu ostatniego tysiąclecia. Po jego prawej stronie leżała włócznia, a po lewej kamienny młot z kościaną rękojeścią. Ani ciało, ani leżąca obok niego broń nie nosiły śladów upływu czasu. Zwłoki wyglądały jak złożone do grobu wczoraj i wydzielały silną, odurzającą woń mieszanki ziół i ozonu.
Resztki snu rozwiewały się z jego jaźni. Jego świadomość, stłamszona po tysiącleciu niewoli, powoli zaczynała ośmielać się na pełne, rzeczywiste myśli. Nieco niechcący, jak człowiek w malignie, spróbował uderzyć swą mocą przed siebie, ku powierzchni. Jedynie rozjątrzona rana w piersi, jedynie przeklęte żelazo przybijające go do ziemi.
Lecz czuł go, był blisko, na wyciągnięcie ręki, samotny, zdesperowany, zrozpaczony, idealny.
Następnie wiele rzeczy wydarzyło się niemal jednocześnie. W katedralną dzwonnicę uderzył piorun, który spowodował ogłuszający huk, na co niemal wszyscy znajdujący się w kościele przyklękli zatykając rękoma bolące uszy. Spomiędzy wielu palców sączyła się krew. Jeden z techników wskoczył do grobowca i wyrwał tkwiący w piersi denata nóż i nienaturalnie szybkim ruchem wbił go sobie w podbródek. Jego krew zbryzgała wnętrze kamiennej skrzyni, a leżący ukląkł, ujął w dłoń młot i wstał.
– Attenzione! – krzyknął jeden z gwardzistów, przekrzykując wysoki pisk, który brzmiał w jego własnych uszach. Inny, nie czekając na rozwój wydarzeń, od razu otworzył ogień. Postać jedynie wyciągnęła dłoń, a seria pocisków odbiła się przed nim jak od tarczy.
Zaśmiał się i wyskoczył z wykopu od razu uderzając w żołnierza. Kevlarowy hełm pękł na pół jak skorupka jajka. Pioruny biły teraz jeden za drugim w samą bazylikę oraz w jej okolice. Płomienie, wyraźnie widoczne w północnych oknach, lizały stare mury. Najprawdopodobniej zajął się park na wzgórzu Tumskim.
Piorun kulisty wpadł przez uchylone okno i poraził większość z uzbrojonych gwardzistów. Pozostali usiłowali strzelać, lecz kule albo chybiały, albo były wychwytywane przez istotę niewidzialną tarczą. Proboszcz modlił się głośno, klęcząc w głównej nawie, uciszył go dopiero jakiś rykoszet. Właśnie powstały człowiek szerokimi zamachami powalał kolejnych przeciwników.
Kierował się do głównych drzwi. Anna zastąpiła mu drogę, stając obok ciała proboszcza, i strzelając w roześmianego przeciwnika. Nie mogła chybić. Strzelała praktycznie z przyłożenia. Ręce drżały jej nerwowo. Nie uderzył młotem, posłał jej tylko nonszalancki policzek, który cisnął nią aż pod chór.
W tym czasie Joachim wskoczył do wykopu i podniósł zapomnianą włócznię. Postać obróciła się twarzą do niego i stanęła na krawędzi wykopu patrząc na śmiałka z góry. Tymczasem za jego plecami Anna uniosła się na łokciu i celując w amoku bólu i strachu zaczęła naciskać spust. Wystrzał zabrzmiał trzy razy, później rozbrzmiewały tylko puste uderzenie iglicy o spłonkę, ale jedna z kul trafiła w obrócony do niej tyłem cel. Pioruny biły raz po raz.
Mężczyzna zachwiał się uderzony z dużą siłą, a Joachim silnym ciosem wbił mu w pierś włócznię. Jedynie szczęśliwym zrządzeniem losu grot ominął mostek i żebra wbijając się dokładnie w serce. Kolos upadł na kolana chwytając oburącz za drzewce, młot ciężko upadł na posadzkę, niszcząc jedną z granitowych płyt. Krzyk który wydał spowodował, że szyby posypały się na kawałki, a obecni w katedrze ludzie, którzy jeszcze byli przytomni, zaczęli zatykać uszy rękoma.
Tylko Joachim zachował zimną krew i z trudem wygramolił się z wykopu. Stanął nad klęczącym i wrzeszczącym rannym i z wysiłkiem podniósł młot. Nie miał dość sił, by zadać pełny cios, jedynie z trudem uniósł ciężki obuch nad głowę i opuścił. Uderzenie strzaskało kość czołową i zmiażdżyło kręgi szyjne, a olbrzymi mąż upadł na posadzkę. Joachim jednak wciąż, powoli, lecz miarowo podnosił kamienny młot nad głowę i spuszczał na ciało pokonanego wroga.
Przestał dopiero, gdy obezwładnił go przybyły na miejsce policjant.
Zimna, sterylna biel szpitalnego sufitu raziła oczy. Pasy zabrzęczały metalicznie, gdy spróbowała odgarnąć kosmyk włosów z twarzy.
– Kwestie bezpieczeństwa – powiedział człowiek w garniturze, który stał przy łóżku. – Standardowa procedura, nie mamy pewności co do tego, jakie dla uczestników mogą być długofalowe skutki zajść w katedrze.
Nie odpowiedziała, po części dlatego, że migrena rozsadzała jej głowę, po części dlatego, że jeszcze nie do końca wiedziała co się dzieje.
– Gdy upewnimy się co do stanu pani zdrowia fizycznego i psychicznego, będzie pani wolna – kontynuował. – Pani departament wyczekuje pani powrotu, trzeba przyznać, że cała ta historia zrobiła wrażenie na pani przełożonych.
– Kim pan jest? – spytała w końcu.
– Reprezentuję komisję, która bada wszystkie zajścia, które doprowadziły do wydarzeń z zeszłego miesiąca – odpowiedział.
– Zeszłego miesiąca? – spytała słabym głosem.
– Najpierw przez długi czas była pani utrzymywana w stanie śpiączki farmakologicznej, a podczas pierwszych przebudzeń pani stan nie pozwalał na przesłuchania.
Przytrzymujące jej nadgarstki pasy zadzwoniły ostro, gdy gwałtownie spróbowała usiąść.
– Co z… – zaczęła.
– Sytuacja, w dużej mierze dzięki pani, została opanowana – powiedział beznamiętnie. – Obiekt nie stanowi już zagrożenia.
– Zlikwidowaliście go?
– Nie mogę udzielić pani odpowiedzi na to pytanie – powiedział spokojnie. – W zasadzie, to jestem tutaj, aby zadać pani kilka pytań.
Westchnęła opadając na poduszkę.
Spał. Spał snem chorego, który leczy ciężkie rany, który odzyskuje siły po poważnych urazach. Spał snem, którego nie zakłócały żadne sny. Jego pierś unosiłaby się w głębokim, pełnym oddechu, gdyby nie setki kilogramów ziemi i kamieni, które przygniatały jego ciało, pogrzebane pod posadzką płockiej katedry.