- Opowiadanie: Atreju - Ludomir szlachetny

Ludomir szlachetny

Pierwsze opowiadanie o Ludomirze, w którym to nasz bohater wraz z nieodłącznym przyjacielem udaje się do karczmy, ale nie nacieszywszy nawet oczu złotym trunkiem, wyrusza bić się ze smokiem i wyrwać z jego łap porwaną pannę.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ludomir szlachetny

I

Każdy błędny rycerz, dojechawszy na rozstaje, odwiecznym zwyczajem puszcza cugle i zdaje się na wolę rumaka. Nie inaczej uczynił i nasz bohater, zwany Ludomirem z Bielczy. Wyjechał był on właśnie na szlak po miesięcznych kanikułach, a trafiwszy na rozdroża, złapał się za boki i czekał.

– Szcze-cin, Gry-fi-no, Sło-dów – odczytał Renat ledwo widoczne napisy na kierunkowskazach. – To ostatnie pachnie mi dobrym piwem, tedy nie mitrężmy. W drogę!

Rycerz nie zdążył zaoponować, ścisnął tylko mocniej łęk siodła i zdał się na nos kasztana.

 

II

W gródku stanęli rankiem na świętego Emila. Po mszy w kaplicy Matki Boskiej Słodowskiej – zwanej też Piwną – i przyjęciu eucharystii udali się na poszukiwanie karczmy. Tę znaleźli w sąsiedztwie świątyni. Koślawa deska służąca za szyld głosiła: „Pod Zabłąkaną Owieczką”.

Wszystko szło po myśli towarzyszy, dopóki nie wjechali na placyk przed oberżą. Wówczas najbliższe plany szlag trafił.

Ledwo zsiadł rycerz z konia, kiedy niby grom z jasnego nieba, do nóg rzuciła mu się pulchna baba.

– Piwnej niech będą dzięki! – jak nie krzyknie na całe gardło. – O matulu przenajświętsza, wysłuchałaś mych modlitw! Jestem ocalona!

Ludomir w pierwszej chwili zbaraniał. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć, bo i pojęcia nie miał, w czym rzecz. Usiłował podnieść kobietę, lecz ta jakby przyrosła mu do nóg i za nic w świecie nie szło jej oderwać.

– Spokojnie, dobrodziejko – próbował poratować przyjaciela rumak. – Przejdziemy na ustronie i tam nam o wszystkich smutkach opowiecie.

– Nie puszczę! – zaparła się kobieta, podejrzliwie zerkając na ogiera. – Nie puszczę, póki on mi nie obieca, że na krzywdę ludzką nie pozwoli i że pomoże słabej białogłowie.

– Przysięgam – wypalił Ludko, który, gdy tylko słowo „krzywda” usłyszał, język odzyskał. – Na żadną przemoc w mojej obecności nie pozwolę. Na to wam parol rycerski daję. Co do reszty, nic obiecać nie mogę, jeśli nie dowiem się, co i jak.

– Nie sposób także składać obietnice – zauważył koń – kiedy suchość w gardle doskwiera, jako żeśmy całą mszę najgłośniej śpiewali.

Zapewnienia rycerza oraz wzbierający gapie, co do których istniała obawa, że sprzątną zuchów sprzed nosa, zmusiły kobietę do wstania z klęczek. Spojrzała przelotnie kasztanowi w oczy i choć niezmiernie dziwił ją mówiący koń, nieobce jej były zjawiska nadprzyrodzone.

– Wybaczcie to najście – powiedziała, poprawiając okurzoną spódnicę. – W ostatnim czasie tyle smutków mi się namnożyło, iż rozum powoli tracę. A gdy ujrzałam was, jak z kaplicy wychodzicie, zdawało mi się, że sama Panienka wam towarzyszy z zastępem aniołów i prowadzi ku mnie.

– Ano – mruknął Ludko. – Coś w tym może być. Wiele razy słyszałem takie opowieści, lubo ja nikogo nie widziałem.

– Ja oglądałem się za karczmą – wyznał Renat. – Może dlatego przeoczyłem?

– Możliwe, możliwe – przytaknęła kobiecina. – A może i mnie od tej zgryzoty się przywidziało? Powiedzcie, jak wam na imię, żebym wiedziała, kogo mam powierzać opiece Panienki Słodowskiej?

– Mój przyjaciel a druh dzielny to Ludomir z Bielczy – odrzekł kasztan. – Ja zaś jestem Renat, pani.

– Jaka tam pani! – Kobieta machnęła niedbale ręką. – Dorota jestem, właścicielka „Zabłąkanej Owieczki”.

Zatrzymali się przed drzwiami przybudówki. Dorota spojrzała niepewnie na konia, lecz ten zaraz wybawił ją z kłopotu:

– Tu zaczekam. Przez okno wszystko usłyszę.

Przystała na to gospodyni, gestem zaprosiła Ludka do środka, a sama poszła po piwo.

Wszedł więc rycerz do izdebki, usiadł na zydelku i czekał. Wzrokiem kolejno zbadał stół, zioła zawieszone u powały i siennik, na którym – o zgrozo! – monstrum jakoweś leżało, przyczajone pod kocem i gadzim wzrokiem bodące pierś junaka.

Zarżał Renat ostrzegawczo, również potwora wypatrzywszy. Pan z Bielczy natomiast zerwał się na równe nogi, zydel odtrącił, już ostrze dobył i byłby skoczył do walki, gdyby gospodyni krzykiem nie ostudziła krwi gorącej.

– Co wy? Panie! – zapiszczała, wypuszczając z przestrachu tacę z piwem. – Na babkę mi się z mieczem rzucacie? O ja nieszczęsna! To ja was za bohatera miałam. Ja w was wysłańca bożego widziałam, a wy…

Poczerwieniał rycerz od stóp do głów, miecz schował i jął przepraszać, i tłumaczyć – nieudolnie, bo łgarz był z niego lichy – że widmo jakieś w kącie zobaczył i chciał ratować przed złym starowinkę. Babka prychnęła zagadkowo, podniosła się z trudem, uśmiechnęła od ucha do ucha jak żaba i różaniec dobyła zza pazuchy, czym ostatecznie upewniła przybyłych, że potworem nie jest.

– Dajmy temu pokój – powiedziała, siadając przy stole. – Mów, Dorotko, co to za wysłaniec boży i czemu koń jego taki wścibski?

– Nazywa się Ludomir z Bielczy. To rodak naszej możnowładczyni. – Skłonił się dwornie nasz bohater. – Druh zaś jego ma na imię Renat, dzielny on i nawet mówić potrafi.

– Mówić – powtórzyła babka.

– A jakże! – prychnął kasztan, wsadzając łeb przez okno. – Potrafię też wyfilozofować jajo z kury – bez koguta – i na odwrót.

– O! I jeszcze trefniś – śmiała się starowinka. – Bóg z wami, mości panowie. Jestem Sydonia. Dorotko, sprzątnij to piwsko, śmierdzieć zaczyna. Ty siadaj, cny rycerzu.

Usiadł Ludko, głowę podparłszy, wodził tęsknie oczyma za złotą pianą. Po chwili dosłyszał i westchnienie Renata, jednak po tym, co zaszło, głupio mu było prosić o nowe. Dorota też chyba o tym nie pomyślała, bo sprzątnąwszy rozlaną ciecz, usiadła obok babki.

– Mówcie tedy, o co chodzi? – zagaił pan z Bielczy. – W czym pomocy ode mnie żądacie?

– Córkę mi porwano – odparła bez ceregieli gospodyni.

– Kto się poważył?

– Tak po prawdzie, pewności nie mam. Tylko… ja może od początku zacznę, żebyście dobrze wszystko wyrozumieli.

Rozsiadł się więc rycerz wygodniej, ucha nadstawił i głowę oczyścił ze zbędnych myśli.

– Na imię jej Halszka – zaczęła opowieść gospodyni. – W tym roku skończyła siedemnaście wiosen i pomimo że ja w jej wieku od dawna dzieci rodziłam i domem się zajmowałam, jej się za mąż nie spieszyło. Każdego odtrącała, a piękna z niej dziewucha i nawet sam sołtys posłał do niej z wódką. Tyle że przekonać ją, czy też zmusić do niczego nie szło. O! Gdyby mój mąż żył, nauczyłby pannę posłuszeństwa i nic złego by się nie wydarzyło, bo ja i babka za bardzo ją rozpieściłyśmy.

Łzy spłynęły Dorocie po pulchnych, rumianych policzkach.

– Długo rozmyślałyśmy, co z nią zrobić. Wójt chciał siłą brać. Ja to bym nawet oddała. Wiadomym, że młode, to głupie jeszcze i potem, jak zmądrzeje, będzie płakać. A tak popłakałaby teraz i miała z głowy, tylko babka surowo zabroniła. – Ludomir spojrzał na Sydonię, która oczy zmrużywszy, odmawiała pacierz. – Uradziłyśmy wtedy, żeby posłać ją do klasztoru do Szczecina, żeby chociaż wstydu nie było i jeśli nie mężczyźnie, Bogu się przysłużyła.

– Zgodziła się? – spytał zaciekawiony Renat.

– Gdzieżby! Uciekła do lasu i nikt jej nie mógł znaleźć. Nawet synowie moi nic nie wskórali. Już myślałam, iż ją jaki zwierz dziki rozszarpał, kiedy wróciła. Nie wiem, co jej się tam przydarzyło, ale przeprosiła i jeżeli taka moja wola, powiedziała, do klasztoru pójdzie. Zmądrzało dziecko. Niestety za późno, gdyż Bóg już umyślił sobie je pokarać.

– W drogę – kontynuowała Dorota – wyruszyła w grudniu, przed świętym Mikołajem. Jechała z posagiem i w towarzystwie braci. Wrócili oni pobici dnia następnego. Napadli ich, mówią, a tak szybko bili, że to nie kto inny musiał być, jak banda żmijowa. Dziewięciu chłopa.

– Ośmiu – poprawiła babka, przerywając klepanie zdrowasiek.

– Może i ośmiu. Jeśli jednak Żmij był pośród nich, to on za dwóch się liczy.

– Ten Żmij musi być potężnym zbójem – zauważył Renat.

– Ano – przytaknęła Sydonia. – W sam raz dla błędnego rycerza chcącego okryć chlubą imię Boga. Bo zbój ten podwójnie niebezpieczny. Nie dość, że silny i nieuchwytny, to i podług pogłosek pod protekcją księcia. Lecz i tu wam niebiosa sprzyjają. Naszego Bogusława nie ma na zamku. Wyruszył na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, tak tedy o głowę Żmija nikt się nie upomni. Przynajmniej przez czas jakiś.

– I mówicie, że ten Żmij waszą Halszkę uprowadził?

– Pewności nie mamy – powtórzyła Dorota. – Jedynie słowa synów, co skatowani wrócili. Rzecz w tym, że ich po ciemku napadnięto. Nie widzieli, kto bił, tylko że mnogo było napastników, przez co szans najmniejszych nie mieli.

– Wiecie, gdzie owego zbója mamy szukać?

Babka odłożyła na stół różaniec. Wykonano go z czarnych paciorków i jak na przedmiot święty budził dziwny niepokój.

– Tego, cny rycerzu – rzekła – nie wie nikt. Może z wyjątkiem jaśnie księcia i samego Stwórcy oraz Wyroczni, do której musicie się udać, jeżeli chcecie odnaleźć naszą pociechę.

– Kto to taki ta Wyrocznia? – zapytał niezadowolony Ludko. – Czyżby jaki duch pogański?

– Dla ratowania czci i życia niewieściego z każdej pomocy trzeba skorzystać. Stwórca wejrzy na to przy osądzie – zapewniła babka.

Zgodził się z argumentami Sydonii Ludomir, choć nie w smak mu było zawierać pakty z diabłami.

– A wy nie próbowaliście poradzić się owej Wyroczni przez tyle czasu?

– Próbowaliśmy, owszem – odrzekła staruszka. – Jeno wyrocznie to niełatwa sprawa. Upierdliwe są i swe tajemnice zdradzają tylko wybranym.

– Rozumiem, że pomimo tego szukaliście dziewczyny.

– Dwa miesiące wójt na czele z moimi synami tropił grasantów – wyjaśniła młodsza białogłowa. – Nic z tego dobrego nie wyszło. Pokłócili się, pobili, nie odnaleźli ani Halszki, ani Żmija. Jeno od tego wszystkiego babka mi się rozchorowała. Jużem myślała: „Zabierze mi ją Bóg”. Jednak jak nagle zachorzała, tak i zdrowieć poczęła.

Wstał Ludomir z zydla, bo mu nogi ścierpły i śpieszno było opuścić towarzystwo Sydonii, której wzrok sprawiał, iż czuł się jak dzieciuch.

– Cóż nam zatem pozostaje, Renacie? Trzeba ruszać w drogę, póki widno. Sprawa za długo czeka.

– Powoli – odparł mniej narwany przyjaciel. – Ja mam jeszcze dwa pytania.

– Słuchamy uważnie.

– Skąd macie pewność, że Halszka jeszcze żyje, skoro, o ile dobrze wyrozumiałem i dobrze liczę, będzie już dziesięć miesięcy od porwania.

Pobladła na te słowa gospodyni i łzy jej w oczach stanęły, ale Renat milczał nieustępliwie, dopóki odpowiedzi nie otrzymał.

– W Bogu jedynie pokładam nadzieję – przyznała białogłowa. – I serca słucham.

Skinął głową rumak.

– Tak więc jeszcze jeden problem napotykam. Jakby bandy zbójów nie liczyć, nas jest jeno dwóch. Tyle że i oni konie pewno mają. Jeżeli są to zwykłe niemowy, to po odjęciu i tak zostaje dwóch na ośmiu. A z waszą arytmetyką, to i na dziewięciu.

– Dwóch! – krzyknęła babka, będąc pod wrażeniem zdolności umysłowych kasztana. – A o Stwórcy i Pani Słodowskiej nie zapominacie, panie uczony?

Wstyd się zrobiło koniowi, a i Ludkowi rykoszetem rumieńce wyskoczyły, choć nie jego gromiono spojrzeniem.

– To i tak czterech daje przeciw ośmiu. Niedobrze zatem. Niedobrze… Pomysł mam więc taki, aby rzucić rękawicę Żmijowi. Wówczas, ujmując jego konia, liczba się zrówna.

– Rękawicę? – oburzył się Ludomir. – Przecież to rozbójnik, grasant, łotr pospolity. Nie rycerz. Takiego nie godzi się wyzywać na pojedynek, tylko zabić jak psa.

– Gwoli ratowania panny wyjątek uczynić możecie.

Ludko nie odpowiedział, palce w pięść zacisnął, głowę zwiesił; coraz mniej mu się ta wyprawa podobała, stanowczo za dużo w niej wyjątków widział.

– A co gdyby Żmij nie zechciał się pojedynkować? – zauważył Renat.

– Takie rozmyślania już nie głową, a mieczem należy prowadzić – odparła całkiem poważnie babka i mocniej ścisnęła różaniec.

 

III

Sowicie zaopatrzeni na drogę wyruszyli natychmiast, żegnając Słodów w kurzu i pyle. Dorota przed wyjazdem mocno uścisnęła obu druhów, płacząc i dziękując Bogu za łaskę, jaką otrzymała. Babka uścisków odmówiła, pobłogosławiła natomiast junaków i podarowała Ludomirowi różaniec z czarnych paciorków, aby Piwna wzięła go pod swą obronę.

Późnym popołudniem zapuścili się w puszczę bukową i tam spędzili noc. Rankiem zaś zaczęli poszukiwania Wyroczni. Pomimo wskazówek Sydonii, błądzili między drzewami przeszło pół dnia. Ludko klął jak nigdy dotąd, a po każdym brzydkim słowie odmawiał „Ojcze Nasz”.

Ściemniło się, kiedy wreszcie trafili na miejsce i nie dowiedzieliby się o tym, gdyby dalszej drogi nie zagrodził im karzeł w śmiesznej, spiczastej czapce.

– Czego tu chcecie? – odezwał się po chamsku, nic sobie nie robiąc z powagi i wyglądu rycerza. – Ozór żeście w chacie ostawili, panie, czy jak? Mówcie, bo mi śpieszno do gorzałki.

– Szukamy Wyroczni – oznajmił koń.

– Ooo… – rozdziawił gębę karzeł. – To jestem zaskoczony, nawiasem mówiąc, nie celem waszych poszukiwań. Nieczęsto widzi się gadające zwierzęta. Drzewiej, co prawda, były powszechne jak chleb. Niestety świat schodzi na psy. Dziś najwięcej ludzie mówią, lecz tak okropnie, że lepiej, aby sobie gęby zacerowali, tak jak ten, którego na grzbiecie wozicie. Niemowa on, czy co?

– Mówię – odrzekł Ludko. – Ale tylko tyle, co trzeba i kiedy trzeba.

– I to się szanuje – zaśmiał się człowieczek. – Jakie wasze miana?

– Mój druh ma na imię Renat, ja zaś jestem Ludomir z Bielczy, krasnoludzie.

– Do usług, szanowni panowie, jestem Kapral, strażnik Wyroczni, i żaden ze mnie krasnolud. Kobold jestem najzwyklejszy i bardziej tradycyjny niż przyśpiewki o Marysieńkach, Kasieńkach i Jankach – zaśmiał się i podrapał po głowie. – Do Wyroczni prosto i w lewo. Tu, za tym strumyczkiem. Jeno przed wejściem broń odłóżcie i buty zzujcie. Nie godzi się przecież wchodzić na Świętą Polanę po chamsku. Widzicie sami. Ja na boso chodzę. O dobytek nie ma się co martwić. O ile gorzałki nie ukrywacie, nikt nic nie ukradnie. Che! che! che!

Odszedł rozweselony i wkrótce znikł pomiędzy drzewami. Naburmuszony Ludko rozjuczył rumaka, niechętnie odłożył miecz i ściągnął buty. Z pewnością, gdyby nie Renat, nie uczyniłby tego, ba, może w ogóle by się tu nie zjawił i na własną rękę szukał Żmija, ale przyjaciel przekonał go, iż tak będzie najszybciej i najsprawniej.

Chwilę potem przekroczyli strumyczek i weszli na kolistą polankę.

Wyrocznia stała samotna wśród dzikich traw i pokrzyw. Wysoka i opasła budziła szacunek, pomimo śladów ognia oraz szczeliny dzielącej pień na dwie części.

– To ona? – wyszeptał Ludko.

– Ona – odparł Renat z pewnością niespotykaną u sceptyka. – Wydaje mi się, że powinniśmy uklęknąć.

– Chrześcijanie nie klękają przed drzewami. Renacie, cóż ty wyprawiasz?

Kasztan położył się i pokornie zwiesił łeb. Ludomir stał uparcie, prawą ręką obmacał miejsce, gdzie zazwyczaj wisiał miecz. Cisza, jaka tu panowała, przyprawiała go o dreszcze. Bosy i bezbronny wpatrywał się w pomarszczoną korę, kątem oka obserwując pozostałe drzewa. Gęstniejąca ciemność, jak gdyby osiadła mu na barkach, przyciskając nieugięte kolana do ziemi.

– Chodźmy stąd – syknął Ludko. – To pogańskie miejsce i pogański duch. Czego my, wyznawcy Chrystusa, możemy tutaj szukać? Chyba tylko ściągnąć na się pomstę za złamanie pierwszego przykazania.

– Jesteśmy tu w dobrej wierze – odparł koń, choć powoli zaczynał tracić pewność. – I tak jak babka mówiła, Bóg wejrzy na to, oceniając nasz występek. Niczym…

Nie dokończył zdania. Przerwał mu Ludomir, który krzyknął i zwalił się prosto na twarz, cudem ratując nos przed złamaniem. Nim Renat zdążył zareagować, twarde korzenie oplotły mu kopyta i przywiązały do ziemi.

Kora na pniu pojaśniała, zafalowała i po chwili spojrzały na nich duże, mądre, drewniane oczy.

– Coście za jedni? – rzekły drewniane usta.

– Puść moje nogi – jęknął Ludko, wypluwając ziemię oraz trawę.

– Renat i Ludomir – odpowiedział kasztan. – Przybywamy…

– Czy nie powiedziano wam – przerwała mu Wyrocznia tonem nieznoszącym sprzeciwu – że nie wolno tu wnosić żadnej broni?

– Nic przy sobie nie mamy – zapewnił Renat, na co jeden z korzeni zajrzał Ludkowi pod pazuchę, obmacał kieszenie i wydobył zeń różaniec.

– Rzeczywiście. – Drzewo przymrużyło oczy. – Jednak i to nie jest tu na miejscu.

Korzonek wywinął kilka kółek różańcem i posłał go do strumyka. Gdy czarne paciorki znikły pod wodą, on, jak i jego bracia, schowali się pod ziemię. Ludomir zagryzł usta, krew się w nim gotowała, już chciał wzywać Stwórcę na pomoc, lecz wnet przypomniał sobie obietnicę złożoną Dorocie i się opamiętał.

– Teraz możemy pomówić. Pytajcie! Dam na wszystko odpowiedź, jeśli tylko złożycie stosowne dary.

– Wybacz, pani Wyrocznio – odparł poddenerwowany Renat – nie chcę być niegrzeczny, acz zapomnieliśmy dodać, że przybywamy z polecenia Sydonii, której ponoć jesteś dłużna przysługę.

– Dłużna! – wrzasnęły drewniane usta tak głośno, że z pobliskich drzew zerwały się śpiące szpaki. – Ja nie mogę być niczego dłużna! A już na pewno nie jej! Jak śmiecie mnie obrażać! Wy chyba nie wiecie, co mogę wam zrobić!

Drewniane oczy miotały błyskawice, Ludko przysunął się do przyjaciela i zacisnął palce w pięści. Z nagła jednak, jak gdyby nigdy nic, Wyrocznia złagodniała i rzekła:

– Niech i tak będzie. Udzielę wam odpowiedzi na trzy pytania i pozwolę odejść z życiem.

Blady Renat spojrzał na jeszcze bledszego Ludomira. Skinął łbem i rycerz zadał już wcześniej ustalone pytanie:

– Powiedz nam, czy Helena, córka Doroty żyje jeszcze? Czy nie na ratunek idziemy, a na pomstę?

Na moment drzewo opuściło drewniane powieki.

– Odpowiedzieć słowami wam nie potrafię. Mogę natomiast pokazać tę, co jej poszukujecie.

Wnet u stóp junaków pojawiło się zagłębienie. Czysta jak łza woda wypełniła je po brzegi, po czym zastygła. Ludko uklęknął.

Początkowo widzieli tylko własne niewyraźne oblicza, po chwili woda zajaśniała, a na jej powierzchni ukazała się kibić dziewczęca. Gładyszka o modrych oczętach, ciemnych, zaplecionych w warkocz włosach i kształtnych piersiach zarysowanych pod cieniutkim giezłem leżała na wiechciach słomy, za poduszkę mając tobołek lub głaz. Ciemność otaczała ją z trzech stron, z czwartej zaś sączyło się światło księżycowe, pozwalając dostrzec tę piękność nadprzyrodzoną i sprzęty wokół niej rozrzucone. A oprócz miski z jedzeniem były tam igły, nitki i skrawki lnu czy innego materiału.

– W lochu jest! – krzyknął Ludko dziwnie pobudzony i przejęty. – Zamknął w lochu niebogę i do pracy zmusił. A to Żmij! Łotr przeklęty! Pewnie odmówiła jego zakusom i zmiękczyć ją chce. Głodem zamorzyć! Widzisz, że w misce jeno jabłka ma.

– Wątpliwe – odparł trzeźwo myślący Renat. – To Żmij, rozbójnik, on raczej bierze siłą, nie sposobem.

Przyznać mu musiał Ludomir rację.

– Tedy czemu ona w zamknięciu?

– Snadź dość jej miał, a żal mu było ubić lub porzucić. Tak czy owak, dziewczyna żyje, lubo blada taka jakaś.

– Zupełnie jakby rzygać miała.

Obraz znikł tak nieoczekiwanie, jak się pojawił. Znów widzieli tylko siebie.

– Kolejne pytanie – powiedziała zniecierpliwiona Wyrocznia.

– Wskaż nam, pani, drogę do miejsca, gdzie przebywa Halszka – tym razem rzekł kasztan.

– Trudna sprawa. Nadstawcie więc ucha i dobrze się wsłuchajcie, a zapamiętajcie wszystko, bo powtarzała nie będę:

 

Senna jestem, zasnę nawet na wodzie

Kołysana z lekka orlim śpiewem;

Zmęczona jestem wojaczką z bratem,

Lecz dziś wypocznę, dziś myśmy w zgodzie.

 

– To zagadka, nie odpowiedź na pytanie – krzyknął rozzłoszczony Ludko, zbliżając się do drzewa. – Jak mamy uratować dziewczynę, kiedy odmawiasz pomocy?

– Nic nie zobowiązuje mnie, panie rycerzyku – powiedziała Wyrocznia, patrząc mu prosto w oczy – aby wam pomóc. Zostało ostatnie pytanie. Dobrze się zastanówcie.

Wrócił Ludomir do Renata i jęli myśleć, co zrobić. O rozwiązaniu zagadki z marszu nie było mowy. Zresztą rycerz przypuszczał, że ten upierdliwy duch, jak to słusznie powiedziała Sydonia, próbuje ich zwyczajnie zmylić. Kierować się więc musieli wyłącznie słowami Doroty i wizją, potwierdzającą te słowa. Musieli odnaleźć kryjówkę Żmija.

– Kapral was tam zaprowadzi – odparła Wyrocznia. – Nudzi mu się tu samemu, z chęcią wam potowarzyszy, jeśli tylko się z nim napijecie.

– Nie mamy czasu na picie – uniósł się Ludko, przed oczami wciąż mając bladą Halszkę. – Czy nie możesz nam wskazać drogi w prostszy sposób?

– Sami możemy mieć trudności z trafieniem na miejsce – zaoponował koń, któremu pomysł picia bardzo przypadł do gustu, w szczególności, iż w Słodowie stracili okazję. – Tu ledwo trafiliśmy, a ile czasu nam przy tym zeszło?

– To miejsce jest z pewnością lepiej ukryte niż siedziba jakiegoś zbója.

– Może i tak, ale nocą nie wyruszymy. Musimy odpocząć. Cóż więc tracimy?

– Nie pije się w czasie, gdy inni potrzebują pomocy. Takie rzeczy niegodne są rycerza!

– Jestem koniem. Nie rycerzem. Ty możesz się przyglądać.

– Ona jest w lochu! Grozi jej niebezpieczeństwo…

– No to se jeszcze poczeka – przerwał mu koń. – Dziesięć miesięcy tam siedzi i wciąż żyje.

Wyrocznia ziewnęła.

– Podjęliście decyzję? – powiedziała, krzywiąc brzydko usta.

– Zgadzamy się – odparł Renat, bo Ludko milczał.

– I słusznie. Kapral się ucieszy z kompanii do wódki. Wyruszycie skoro świt, o ile dotrzymacie słowa. Teraz dajcie mi święty spokój.

Ziewnęła raz jeszcze i zamknęła powieki. Po chwili znów była zwykłym rażonym przez piorun drzewem. Bohaterowie spojrzeli po sobie w milczeniu i udali się na poszukiwanie kobolda.

– No, zuchy! – Pierwszy znalazł ich Kapral. – Trzeba było od razu gadać, że i wy wódeczkę lubicie. Przeczyścilibyśmy gardełka i jeszcze dziś zaprowadziłbym was nawet na księżyc. Chodźcie, tam mam chatkę. A, jeszcze jedno. Nie macie czasem jakiej zakąski? Ja tam i bez lubię, tylko dawno już nie jadłem żadnej kapustki, czy wiecie sami.

– Mamy ogórki kiszone – odparł Renat, ciesząc się, że wreszcie będzie miał okazję porozmawiać z kimś, kto, tak jak i on, nie jest człowiekiem.

– Ogóry! – ucieszył się kobold. – Wybornie! Wprost wyśmienicie.

 

IV

Nie ulegało wątpliwości, że Ludomir wstał lewą nogą i od samiuteńkiego ranka wściekał się o nic i po nic. Renat, jako że we łbie mu jeszcze dzwoniło od wczorajszej siwuchy, wysunął się na przód, mając po dziurki w chrapach nieustannych dąsów.

W południe zaczęło padać, co dało rycerzowi kolejny powód do narzekań i nawet wesołe pogwizdywanie Kaprala nie zagłuszyło złowieszczych pomrukiwań.

– Wolałem, kiedyś siedział cicho – wyznał kobold, wyżymając czapeczkę. – Sprawiałeś wrażenie mądrzejszego i bohaterskiego. Teraz zaś zachowujesz się jak jaka jałówka, co ją giez w tyłek ugryzł. Żmij rozdepcze cię na papkę, nim zdążysz powiedzieć: „Żółte żmije żują żonkile”.

Parsknął Renat z oddali, a Ludko poczerwieniał i zamilkł.

– Mały chyba ten żmijowy zamek być musi, skoro nikt nie potrafi go odnaleźć – zagaił junak po jakimś czasie, znudziwszy się liczeniem kropel deszczu osiadłych na czubkach butów.

– A nie mówiłem – prychnął Kapral – żeś mądrzejszy był, jakeś się nie odzywał? To zaczarowana forteca, rzecz jasna. Żmij dostał ją od Bogusława niedługo po tym, jak się tu zadomowił.

– To on nietutejszy?

– Gdzie tam! Ponoć z jakiś wschodnich krain przybył. Ale ja tam nie wiem. Nigdy go nie widziałem i widzieć nie chcę, co przypomina mi, że tutaj należy się rozstać. – Stanął w miejscu. – Tam oto, za tym kamieniem, leży już jego królestwo i czary tam nie działają. Zamek znajdziecie kawałek dalej, łatwo traficie, idąc tym parowem. Może gdybym Kapralem był nie tylko z nazwy, poszedłbym z wami, ale tak musicie mi wybaczyć. Powodzenia wam życzę, panowie. Roznieście Żmija na kawałki i oswobodźcie tę tam waszą niebogę. Do zobaczenia!

Uścisnął prawicę Ludkowi, dał pyska Renatowi i znikł w zaroślach.

Szli towarzysze czas jakiś w milczeniu. Rycerz wstydził się pytać, czy może wejść na siodło, a Renat nie miał nastroju, aby się odzywać. I pewnie tak byłoby do jutra, gdyby nie szmery i przekleństwa, jakie doleciały ich z gęstwiny. Wówczas Ludko natychmiast dosiadł rumaka. Zdążył w sam raz, bo drogę zagrodziło im dwóch obdartusów z pikami w dłoni.

– Ani kroku dalej! – zakrzyknął brodacz w rysim kołpaku. – Coście za jedni?

– Nie twoja w tym rzecz, zbóju! – zagrzmiał Ludko. – Prowadź do herszta.

Brodacz nie protestował, posłał kamrata przodem, sam zaś zajął się eskortą przybysza. Niedługo po tym stanęli przed osławionym zamkiem.

Z lotu ptaka budowla przypominała jajo, lecz mury jej wcale nie delikatne jak skorupka były, a twarde jak orzech i niejeden wojak ząb by sobie na nich złamał, nimby dostał się do środka.

U wrót czekał już nań Żmij wraz z bandą. Szybko go rycerz rozpoznał, wyróżniał się bowiem spośród opryszków niedźwiedzią posturą i – ku niezmiernemu zaskoczeniu – szlachetną postawą. Pod niechlujnie przyciętą, czarną jak smoła brodą, kryła się przystojna, zawadiacka twarz zdolna jednym oka mrugnięciem, jednym ust grymasem wprawić w zakłopotanie niejedną przeoryszę.

Stanęli naprzeciw siebie i czas jakiś mierzyli spojrzeniami.

– Kim jesteś? I czego tu szukasz? – pierwszy przerwał ciszę Żmij.

– Rycerzem polskim.

Herszt skrzywił usta, jak gdyby jakieś wspomnienie przyszło mu na myśl. Zmrużył oczy, próbując dostrzec twarz rozmówcy.

– Nieskorym dziś do żartów. Nie chcesz mówić, nie mów. I tak zaraz zawiśniesz na gałęzi, bo musisz wiedzieć, synku, że w tenże właśnie sposób witam pyskatych smarkaczy.

– Jestem Ludomir z Bielczy – uległ nasz bohater, aczkolwiek nie ze strachu. – A wy?

– Jędrzej – odparł. – I o ileś nie zabłądził, nazwisko moje musiałeś słyszeć: Żmijewski!

Przyjrzał się rycerz raz jeszcze hersztowi i nagle coś sobie przypomniał, ażeby się upewnić w przekonaniu, rzekł po polsku:

– Dobrze się składa. Ciebie tedy szukam.

– Z jakiej racji? – odrzekł Żmij również po polsku, choć wiedział już, na co się zanosi.

– Stanuuu! – ryknął Ludko i nim kto zdążył mu pomysł wybić z głowy, pognał Renata.

Koń posłusznie zaszarżował, bo ufał przyjacielowi ponad zdrowy rozsądek i lubo czasem się swarzyli, to wszelkie niezgody ustępowały, gdy przychodziło do wojaczki.

Jędrzej zręcznie uniknął szarży i potężnego cięcia mieczem. Zaśmiał się, chwycił swój oręż we dwie łapy i wywinął młyńca, rozgrzewając mięśnie do walki. Reszta oprychów rechotała i krzykami domagała się śmierci napastnika.

W tym czasie Ludomir nawrócił i ruszył ponownie na Żmija. Strach pomyśleć, co by było, gdyby do owej szarży doszło. Na szczęście Opatrzność Boża nad rycerzem czuwała. Skacowany koń zmylił kroki i poślizgnął się na rozmokłym gruncie, wyrzucając z siodła junaka, który, nadal mocno otumaniony wczorajszą gorzałką, poleciał na ziemię jak worek pyr.

Upadek jednak nie pozbawił Ludomira przytomności. Wśród gwizdów i śmiechów, zerwał się na równe nogi i zażarcie rzucił na Jędrzeja. Po krótkiej wymianie ciosów zdołał go ranić, po czym padł zemdlony. Z rozbitej głowy strużką spływała krew i mieszała się z lepkim błotem.

 

V

Zbudził się obolały i zesztywniały; rąk i nóg nie czuł wcale, za to głowę aż zanadto. Łupało go w potylicy tak, jakby kto taranem próbował dostać się do rozumu. Obmacał czaszkę, krzywiąc się, gdy natrafił na miniaturowy pagórek i w tym samym momencie przypomniał sobie, jak do tego doszło. Oblał się rumieńcem i spłonąłby niechybnie, gdyby nie ziąb w celi.

Jęknął rozpaczliwie na myśl o Renacie, który zawsze taki ufny wykonywał bezmyślne polecenia, za co z pewnością został surowo ukarany. Czy druh żył jeszcze? I dlaczego on sam pozostał przy życiu? Dlaczego Żmij go nie zabił? Czyżby i nim zamierzał się ten infamis bezbożny bawić tak, jak i Halszką?

Jęknął raz jeszcze, przypomniawszy sobie o dziewczynie, bo jeśli on uwięziony, to znaczy, że wszystko na nic, że nikt już niebodze wolności nie przywróci.

Wściekłość weń zawrzała, sięgnął po miecz, a trafiwszy na pustkę, legł na klepisku jak nieżywy.

Zmówił „Ojcze Nasz” i dziesięć zdrowasiek za Renata i kolejne dziesięć za Halszkę, a że cięty był na Żmija okropnie, to i dziesiątek odmówił na rychłą i bolesną śmierć jego. Ale że Ludko był przede wszystkim dobrym chłopcem, odmówił jeszcze jeden dziesiątek, przepraszając Boga, iż życzy śmierci jednemu z jego stworzeń, nawet jeżeli ono najgorszym z najgorszych łajdaków.

Wkrótce po tym zasnął.

Śniła mu się panna Halszka, taka sama jak w zwierciadle, a może jeszcze gładsza. Zdawało się rycerzowi, że patrzy mu prosto w oczy, a głowę nieco przechyliwszy, zastanawia się: kto on taki? Po czym uśmiecha się, wstaje i wyciąga zgrabne rączęta, jakby pierś jego chciała objąć. Już nasz bohater czuje jej ciepło, już zapach jej kwiatowy wdziera mu się w nozdrza, już policzki mu czerwienieją jak maki, kiedy…

Obudził się. W celi czekała miska z jedzeniem, którą potrącił nogą i o mało nie wywrócił.

Jeszcze tego samego dnia wpadł na pewien pomysł. Podszedł do drzwi celi i krzyknął:

– Hej! Jest tu kto?

Nikt mu nie odpowiedział. Po jakimś czasie zawołał Halszkę po imieniu. I tu się zawiódł, ponieważ jedynie echo zdawało się chętne do rozmowy.

Cztery dni tak przecierpiał Ludomir, a gdy inni powariowaliby w tej ciemnicy, on, jeśli nie mądrości nabył, przynajmniej na duszy nie ucierpiał. Dnie i noce spędzał na ćwiczeniach, modlitwie i medytacji, której nauczyli go braciszkowie z Bielczy. Czasami tylko klął i wzdychał, kiedy spokój lub sen burzyły mu troski o przyjaciela lub widok panny, co utkwił rycerzowi w głowie jak gwóźdź, czemu sam się dziwił, dotąd bowiem żadna białogłowa go nie oczarowała, chociaż niejedną księżniczkę widział na dworze króla Jana.

Nastał właśnie wieczór wtorkowy, a zbóje, jak to zbóje, spili się do niepamięci. Wtedy to drzwi lochu otwarły się po raz pierwszy na jego oczach, w nich zaś stanął Żmij i przemówił po polsku:

– Wstawaj i chodź, o ileś nie zapomniał słowa danego pewnej matce. Nie rób takiej miny i bądź spokojny. Jeżeli masz się dziwować, rób to skrycie. Na odpowiedzi przyjdzie czas potem. A! I nie próbuj niczego głupiego, raz już dostałeś nauczkę, nie popełniaj więc drugi raz tego samego błędu.

– Co z moim koniem? – spytał Ludko spokojnie, lubo policzki go szczypały, a kułaki swędziały.

– Dobrze, że pytasz. – Jędrzej uśmiechnął się. – Renat przesyła pozdrowienia. Wierzę, żeś teraz bardziej spokojny i ufny. Zanim jednak wyjdziemy, jedno mi musisz obiecać: braci moich nie tkniesz, jakby ci się bezbronni nie wydawali. Przystajesz na tę kondycję?

Nic innego nie pozostało rycerzowi, jak wstać i ruszyć za Żmijewskim. Szedł pierwszy, cicho i potulnie, nie wiedząc, co właściwie się dzieje.

Wspinali się po schodach, schodzili ze schodów, skręcali to w lewo, to w prawo, tak, iż Ludko był prawie pewny, że to wszystko jest jedynie jasełkami i że Żmij podśmiewa się zeń i tylko czeka, aby wrazić mu sztylet między żebra. Jednak po jakimś czasie wyszli na dziedziniec zameczku. Tutaj Jędrzej zgasił pochodnię i rzekł:

– Twój przyjaciel czeka w stajni. To ten budynek na lewo. Nikim nie musisz się martwić, wszyscy śpią.

– A ty? Co z tobą?

– Renat wszystko ci wyjaśni – powiedział i znikł za drzwiami.

Zdawać by się mogło, że nie cztery, a czterdzieści dni trwała rozłąka, bo na widok przyjaciela w zdrowiu i gotowości rzucił mu się rycerz na szyję.

Pociągnąwszy skrycie nosem i chrapami, przybrali na powrót wojownicze miny. Wypytywał Ludko, o cóż w tym wszystkim chodzi, lecz, tak jak i Żmij, zbył go Renat.

Gniewać się jął rycerz i dąsać niby panna, szybko mu jednak humory minęły, kiedy na dziedzińcu dało się słyszeć wesołe pogwizdywanie. Wyjrzał ostrożnie na zewnątrz i tu niespodzianka go czekała, dziedzińcem bowiem kroczył mężczyzna w rozpiętej koszuli. Uszedłszy gdzieś na środek majdanu, spojrzał w gwiazdy, gmerając w okolicach pasa, po czym stało się to, co zazwyczaj następuje po takim ciągu zdarzeń.

– Obyczaj wśród łotrów – mruknął pan z Bielczy.

Tymczasem rozbójnik dokończył czynność i zawrócił, gdy jakiś hałas przyciągnął jego uwagę.

– Kto tam? – zawołał.

Odgłos dochodził z pobliża stajni. Ludko spojrzał na Renata, a ten, gdyby miał ramiona, pewno by nimi wzruszył.

– Jest tu kto? – zawołał powtórnie, wchodząc do stajni.

Wyrychtowany Renat, jak gdyby nigdy nic jadł paszę ze żłobu.

– Co u licha? – zapytał sam siebie zbój, wytrzeszczając gały na kasztana. – Co to ma znaczyć?

Koń spojrzał na łotra.

– Jak to co, mości zbóju, uciekamy stąd.

Zbój, aż zachłysnął się ze zdumienia.

– Pijanym, jak nic pijanym.

– Wierzaj mi, to najprawdziwsza prawda, co mówicie. Ja na alkoholu znam się, jak mało kto. I lubo moje podniebienie kosztowało i burgunda, i porto, i chateau, to, jak i wy, najbardziej rozmiłowany jestem w prostej żytniej. Bo jak mawiał pewien mędrzec: najlepsze to właśnie, co najprostsze.

Zbójowi gały wyszły z orbit. Najwyraźniej nie radził sobie z nowym porządkiem rzeczy, postanowił więc ów porządek przywrócić do stanu poprzedniego, to znaczy normalnego. Porwał widły i zamierzał zdzielić nimi kasztana przez łeb.

– Ja na twoim miejscu odłożyłbym to tam, gdzie stało. Ziaziu jeszcze sobie zrobisz.

– Zawrzyj w końcu gębę! – wrzasnął zbój i zamachnął się widłami, nim jednak czego dokazał, upadł bez przytomności.

– W drogę! – zakomenderował Ludko, rozmasowując kułaki.

 

VI

Noc była pogodna i jasna, dzięki czemu Renat pozwolił sobie na kłus. Zameczek Żmija znikł im prędko z oczu i Ludomir żywił szczerą nadzieję, że już nigdy więcej tam nie zawitają.

– Ile dni spędziłem w lochu? – przerwał ciszę rycerz.

– Cztery.

– Wyjaśnisz mi teraz, dokąd jedziemy?

– Niedaleko.

Rycerz westchnął.

– Renacie, gniewasz się na mnie?

– Nie.

– Powiedz mi więc, proszę, cóż to wszystko ma znaczyć?

– Pan Żmijewski nie jest tym, na kogo wygląda – odrzekł Renat po dłuższej przerwie.

– Wiesz, że spiskował z Moskalami, że króla planował obalić?

– Powiedział mi o tym.

– Musi być więc tym, na kogo wygląda. Mów dalej.

– Kiedy ty… omdlałeś, zdradziłem się mową i w ostatniej chwili wstrzymałem śmiertelny cios Żmija.

– Dlaczego nie uciekłeś? On mógł cię usiec. – Ludko zorientowawszy się, co właśnie powiedział, natychmiast jął przepraszać. – Wybacz, mój drogi, chciałem rzec: dziękuję, że nie uciekłeś i przeprosić za tę głupią potyczkę.

– I ja powinienem cię przeprosić, Ludomirze. Gdyby nie wódka, gdybym się nie poślizgnął, co i na kacu mi się rzadko zdarza, to…

– Zginęlibyśmy obaj – dokończył rycerz. – Mów, co było dalej.

– Szczęściem, pan Żmijewski zainteresował się „gadającym koniem”. Po przybyciu na zamek, opowiedziałem mu o wszystkim, co nas spotkało, odkąd wyruszyliśmy ze Słodowa. Zamknął mnie następnie w stajni na dwa dni i zabronił odzywać przed resztą łotrów. Wrócił potem, zabrał na rozmowę i złożył propozycję. Zgodziłem się, nie widząc innego ratunku dla ciebie i dla naszej misji.

– Rozumiem. Co to za propozycja?

– Żmijewski sam ci wszystko wyjaśni. Zaraz go spotkamy.

Chwilę później dojechali w umówione miejsce. Ludomir zeskoczył z konia i zajął się szukaniem chrustu. Wracał właśnie z wiązką pod pachą, kiedy ujrzał, jak Żmij podjeżdża na rączym siwku. Skinął im głową na powitanie. Ludko mimowolnie chwycił za miecz, nie podzielał bowiem ufności przyjaciela.

– Przyjeżdżam w pokoju – zapewnił Żmijewski, zeskoczył z siwka i uwiązał u drzewa. – Rozpalmy ognisko.

Tak też uczynili. Jędrzej przysiadł na spałku i długo patrzył w płomień. Renat położył się na brzuchu i tylko Ludomir zdawał się zdenerwowany. Miał wrażenie, że coś tu nie pasuje, że jest sam, że jego wierny towarzysz nie przybył tu z nim, a ze Żmijem.

– Znamy się już – podjął Jędrzej. – Znamy się lepiej, niż obaj przypuszczaliśmy. Rozumiem twoją niechęć. Wierzę natomiast, mości rycerzu, iż będziemy w stanie wznieść się ponad polityczne podziały i chwilowo zjednać we wspólnym celu.

– A jaki to wspólny cel nas łączy?

– Dziewczyna – odparł Żmij. – Halszka. Po nią przecież przyjechałeś. To za jej krzywdy chciałeś mnie, między innymi, usiec. Muszę więc wyjaśnić ci dwie rzeczy: nie ma jej u mnie na zamku, a kiedy była, to z własnej, nieprzymuszonej woli.

Rycerz ściągnął brwi, spojrzał na Renata, jakby od niego domagał się wyjaśnień, lecz koń zmrużył oczy i zdawał się drzemać.

– Co to ma znaczyć? Czyś jej nie porwał? Czyś nie pokaleczył jej braci? Czyś nie doprawił jej matce zgryzot, a babki nie przyprawił o chorobę?

Żmij zwiesił głowę jak grzesznik.

– Wszystko prawda – przyznał. – Pozwól jednak, że przedstawię tę prawdę z mojej strony, a potem raczysz mnie osądzić.

Płomienie tańcowały. Ludomir patrzył w dzikie, nieokrzesane oczy Żmija i zastanawiał się, czemu nadal nie chwycił za miecz.

– Zdarzyło się to ubiegłego lata w puszczach niedaleko Słodowa. Przejeżdżałem właśnie koło pewnego jeziorka, kiedy usłyszałem, jak ktoś śpiewa. Zeskoczyłem z wierzchowca i zakradłem się. To była ona. Siedziała naga w wodzie i śpiewała przy tym tak cudnie, że i mnie coś w sercu ścisnęło. Pomimo tego, wyszedłem z zarośli, licząc, że strach ją zmrozi na tyle… – Żmij spuścił głowę, a Ludko zacisnął pięści. – Zawsze tak postępowałem i nigdy się nie zawiodłem, dopóki nie spotkałem Halszki.

– Zauważyła mnie – kontynuował. – Zamilkła. Żaden rumieniec nie oblał jej policzków. Za to ja stałem jak głupi i czułem, jakby mi sam diabeł gołą rzycią usiadł na gębie. Nigdy nie zapomnę tej chwili, bo to, mości rycerzu, był mój pierwszy rumieniec, odkąd matula po raz ostatni mnie skrzyczała. W tym czasie Halszka ubrała się i odeszła bez słowa. Wielokrotnie potem wracałem nad jeziorko, wierząc, że znów ją spotkam i zachowam się jak mężczyzna. Szczęście mi jednak nie dopisywało, aż do jesieni, kiedy zawitałem do Słodowa na piwo. Siadłem w jakieś karczmie, rozglądam się, a tam ona z tacą przemyka między stołami. Poznałem twarz jej cudną natychmiast i ona mnie poznała, i choć mogła przypuszczać, że zły ze mnie człowiek, nie wezwała pomocy. Wyczekałem odpowiedniej chwili, a kiedy wyszła gdzieś na dwór, podążyłem za nią. Przydybałem ją w piwniczce, lecz znów mnie sparaliżowało. Halszka mogła mnie tam zamknąć, następnie wydać w ręce sołtysa, który zaraz by się na mnie poznał. Jak możesz przypuszczać, nie zrobiła tego, sama natomiast zaczęła mnie wypytywać, a chociaż nikt mnie nie przypiekał i nie rozciągał, szczerze wyspowiadałem się ze wszystkiego, w tym i z afektu, jakim ją darzę. Puściła mnie wolno. W tydzień później znów gościłem w Słodowie. Już mi wtedy nawet przez myśl nie chciało przejść, aby ją siłą brać. Halszka i tym razem nie zawiadomiła nikogo. Mało tego, to ona zaprowadziła mnie do owej piwniczki i zaczęła mi się żalić, że jej za starego dziada każą wyjść, a jeśli nie, to w klasztorze zamkną. Po czym rozpłakała się i prosiła o ratunek, za co obiecała zostać moją żoną oraz być mi panią na zamku.

Ogień trzaskał. Żmij przerwał opowieść. Poruszył kijem polana. Gdzieś w oddali pohukiwała sowa. Ludomir grzał ręce i patrzył w płomienie. Nie chciał wierzyć Jędrzejowi. Nie chciał wierzyć, że taki szubrawiec jak on mógł zdobyć serce takiej piękności bez żadnego wysiłku.

– Mów pan dalej – ponaglił rycerz Żmija, chcąc mieć za sobą tę całą okropną historię.

– Porwałem Halszkę, kiedy jechała do klasztoru, a trzy dni później byliśmy po ślubie. Dobrze nam było razem i wszystko układało się pomyślnie do czasu, gdy nadeszła zima. Musisz wiedzieć, panie Ludomirze, że oprócz mnie w zamku jest siedmiu chłopa. Zdarzyło się nam już nieraz, że porwaliśmy jakąś Kaśkę ze wsi i puszczaliśmy dopiero na wiosnę, ale Halszka nie była Kaśką. Nie była do podziału. Kiedy druhowie jęli się o nią dopominać, spakowaliśmy tobołki i uciekliśmy.

Zdawać by się mogło, że pan Jędrzej się rozpłacze, z nagła jednak zacisnął zęby i tylko nosem pociągnął.

– Jeszcze tej samej nocy pogonili za nami. Jako że zamieć wówczas szalała, wezwali na pomoc wiedźmę, co im ponoć jest matką. Z jej pomocą szybko nas wytropili i pojmali. Halszkę oddali czarownicy na służbę. Mnie zaś od tamtej pory więżą we własnym zamku.

Jędrzej skończył opowieść. Ludko bał się nań spojrzeć, lękał się, że nie wytrzymałby:rzucił z kułakami i zbił na kwaśne jabłko łachudrę.

– Wiem, że zawiniłem, panie Ludomirze – wyznał Żmij. – Powinienem był jej bronić do śmierci i dawno bym już naprawił swój błąd, lecz choć ja łotr jestem, nie w smak mi podnieść rękę na braci, z którymi niejedną przygodę przeżyłem. A że o Halszce wcale nie zapomniałem i wiem, że ona cierpieć teraz musi, tedy chcę do was dołączyć i pomóc odbić dziewczynę.

– Tylko niby gdzie jej mamy szukać? – krzyknął Ludko, wstając ze spałka.

Żmij aż otworzył usta ze zdumienia.

– I ja nie wiedziałem – wytłumaczył. – Dopóki mi szlachetny Renat nie opowiedział o Wyroczni.

– To kłamstwa. Zwierciadło pokazywało loch. A jeśli nie kłamiesz, tam jej nie ma.

– Nie ma, prawda. Jest jeszcze natomiast zagadka.

Ludko machnął niedbale ręką.

– Brednie – rzekł i skrył twarz w dłoniach.

– Ja wiem, o jakim miejscu mowa – odparł Żmij. – Odkryłem to wraz z mości Renatem.

Ludko spojrzał na kasztana, a ten wyrecytował zagadkę, po czym dodał:

– Druga część mówi o zrównaniu nocy z dniem. A to będzie miało miejsce za dwa dni.

– Reszta zaś prowadzi na wyspę sąsiadującą z inną, dobrze mi znaną. Wprawdzie byłem już tam nieraz i nic nie widziałem, ale nigdy w równonoc. Zaprowadzę was, jeśli…

– Na Boga! – oburzył się Ludko. – Chyba pan nie myślisz, że…

– Wierzę, że zmienisz zdanie – przerwał mu Żmij – przecież nie o moje dobro tu chodzi, a o Halszki. Ze mną rozliczysz się pan po wszystkim. Poddam się twej woli. Pewny tylko być muszę co do przyszłości dziewczyny.

Ludko burknął coś od niechcenia, Żmij jednak nie dawał mu tak długo spokoju, dopóty ten uroczyście nie przysiągł, że zaniecha sporu do czasu odnalezienia Halszki.

Ogień zaczął dogasać. Zdawać by się mogło, że wszystko już zostało wyjaśnione, że wszystko jest wiadome i przejrzyste, ale Renat miał pewne wątpliwości.

– Drugi raz słyszę tę opowieść – rzekł, patrząc na Żmija. – I drugi raz coś nie daje mi spokoju. Mianowicie, dlaczego zbóje tak łatwo odpuścili. Czemu nie dokonali zemsty na panience?

Herszt rozbójników nie odwzajemnił spojrzenia.

– I ja tego nie wiem – powiedział. – Wierzę natomiast, iż to dlatego, że serca ich nie są całkowicie z lodu.

 

VII

Za plecami zostawili bukowiny i sośniny. Wyjechawszy wreszcie na otwartą przestrzeń, ucieszył się rycerz z Bielczy. Tu dopiero, patrząc na teren równy i niczym nieograniczony, poczuł na nowo smak wolności.

– Dokąd teraz? – zapytał.

Pan Jędrzej pogładził podbródek, dłoń do czoła przyłożył, zbadał teren, a ujrzawszy tylko sobie znany punkt orientacyjny, tak zawołał:

– Za słońcem! W stronę tamtej kępy drzew. – Wskazał właściwy kierunek. – Jak mi się zdaje, jesteśmy już na miejscu. A te drzewa muszą wyrastać z Ostrowa. Widzisz je, panie Ludomirze?

Rycerz podążył spojrzeniem za palcem banity, drzewa dostrzegł, odpowiedzieć jednak nie zdołał. Padł bowiem cień ogromny na kompanię, a chwilę potem coś zaskwierczało: niby po orlemu, ale jakby z lwią siłą.

– To gryf – pierwszy rozpoznał stworzenie Renat.

– To znak – dopowiedział Ludko.

– To szaleństwo – poprawił Jędrzej. – Sześć lat tu żyję i pierwszy raz coś takiego na oczy widzę.

– Zaraz nigdy więcej nie ujrzysz. W nogi! – wrzasnął pan z Bielczy chwilę przed tym, nim bestia złożyła skrzydła i spikowała.

Renat znacznie wyprzedził siwka Żmijowego, bo był zwierzęciem rozumnym, dzięki czemu doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co będzie, jeśli przeciwnik złapie go w szpony. Raz za razem malowały się w końskiej łepetynie wizje męczeńskiej śmierci, a lubo od maleńkości powtarzano mu, żeby ufał Bożej Opatrzności, to w takich chwilach przede wszystkim polegał na własnych kopytach i Ludkowych umiejętnościach. Nie wyszło to na dobre. Gryf głupi również nie był i nie najsłabszego zaatakował, a najmocniejszego, w nim zapewne upatrując największe zagrożenie i wyzwanie.

Zgasło z nagła słońce, wiatr się zerwał, jakby godzina sądu ostatecznego wybiła. Skwir okropny wypełnił im uszy i strach sięgnął głęboko do trzewi. Renat zarżał i galopował dalej. Mężnie wiózł na grzbiecie przyjaciela, wciąż mając w pamięci ich ostatni wypadek.

– Precz! – wrzasnął Ludko i przeciął powietrze nad końską grzywą zawczasu dobytym ostrzem.

Gryf obniżył lot, jakby tego nie spostrzegł. Rycerz powtórzył manewr i tym razem miecz uderzył w szpony i odbił się od nich jak od żelaza. Jednak siła ciosu wytrąciła stwora z równowagi tak, iż musiał wzlecieć, by po chwili ponowić zakusy.

Spróbował pan z Bielczy po raz wtóry się obronić. Nie wyszło. Chybił, równowagę stracił i z siodła prawie wypadł. Stwór nie czekał lepszej okazji i natychmiast ucapił rycerza za ramiona.

Szybował przez chwilę junak, jak sokół czy jastrząb, po czym upadł równie szybko, jak się wzbił. Zaryła i bestia dziobem w ziemi. Nie wiedział Ludomir, za jaką przyczyną, i nie interesował się tym zbytnio. Nagle wściekłość nim taka owładnęła na siebie za to, że splamił honor w pojedynku. Za to, że układ zawarł ze zbójem wbrew prawom i kodeksom. I przede wszystkim za to, że nieustannie pannę Halszkę przed oczami miał jak żywą. Odszukał miecz, znak krzyża uczynił i skoczył do walki.

Tymczasem pan Jędrzej doskonale widział, co doprowadziło gryfa do upadku. Widział strzałę wypuszczoną przez jakiegoś karzełka. I widział, jak ta strzała wbija się prosto w orle ślepie. Powinszował łucznikowi celności, następnie pognał siwka.

Przybył w momencie, kiedy bestia, równie wściekła co przeciwnik, zebrała się do śmiercionośnej szarży. Błędny rycerz wyczekał i ciął ptaszysko przez pierś. Nie docenił napastnika, ten, choć ranny, błyskawicznie wstrzymał bieg, zawrócił w miejscu i rozpędzony siłą obrotu powalił junaka na ziemię.

Nic nie mógł zrobić Renat, ażeby osłonić przyjaciela przed zgubą i zginąłby rycerz, gdyby nie pan Jędrzej, który jeszcze w biegu zeskoczył z konia i ranił w pysk potwora.

Hałas rozległ się okropny. Spłoszony siwek żmijowy pognał w siną dal.

Gryf zaatakował nowego wroga. Jędrzej, inaczej niż Ludko, uniknął pierwszego natarcia, bo wyciągnął był lekcję z tego, co zobaczył i wiedział, jaka niespodzianka go czeka. Odwrócił się momentalnie i wbił sztych prosto w pierzastą pierś, nim doszło do zdradzieckiego manewru. Trzymał rękojeść tak długo, aż się bestii oczy zamknęły, po czym puścił.

Omylił się. Gryf w przedśmiertnej męczarni dziób rozwarł, zew bojowy wydał i odwdzięczył się Jędrzejowi cięciem pazurem przez pachwinę.

Żmij nawet nie wrzasnął, złapał się oburącz za nogę i padł półprzytomny, czekając końca. Ten jednak powstrzymała druga celna strzała Kaprala. Koniec zaś spotkał stwora za przyczyną Renata, który przygalopował i z rozpędu przydzwonił w orli łeb kopytami.

Wówczas mgła wystrzeliła z ohydnego gardła. Brudna i śmierdząca jęła pełznąć po lwiej sierści. Pan Jędrzej spojrzał w szkliste, martwe oczy; nie wiadomo, co tam ujrzał, ale twarz wykrzywił w przeogromnej boleści i padł zemdlony. Mgła niby obłok spowiła stwora i wkrótce znikła wraz z nim.

 

VIII

Ludomir szybko doszedł do siebie. Wprawdzie czuł w ciele każdą kosteczkę, ale obawa, że o ubitego gryfa upomni się wiedźma, co to musiała na nich bestię nasłać, dodała mu sił.

Wstał, a widząc Kaprala pochylającego się nad Żmijem, przetarł oczy ze zdumienia.

– Co z nim?

– Źle – odparł kobold. – Znajdźmy lepiej jakieś schronienie. Potrzebuję gorącej wody i ognia. Resztę pytań zostaw na później.

Na kryjówkę obrali sobie skraj puszczy dotykający brzegów zalewu, skąd mieli dobry widok na drzewa z Ostrowa.

Minęło właśnie południe. Nad nimi krążyły dwa bieliki, przekrzykując się nawzajem; obok rechotała żaba. Kapral skończył zaszywać ranę Żmija i otarł spocone czoło.

– To na nic – stwierdził. – Lekarz ze mnie mizerny. Jeśli wyżyje do jutra, to tylko dzięki temu, że krzepki on jak tur.

– Więc po nim – podsumował Ludko i jakoś dziwnie żal mu się zrobiło zbója, który bądź co bądź raz darował mu życie, a drugi raz ocalił.

– Nie ma żadnej nadziei? – zapytał kasztan. – Mógłbym pobiec do Szczecina po medyka. Po zioła. Po cokolwiek. Nie możemy mu pozwolić tak po prostu umrzeć.

– On nie miał skrupułów mordować kupców po lasach, dobierać się do dam w powozach, do cna ogołacać i tak już biednych chłopów, że nie wspomnę o spisku z Moskalami.

Renat spuścił łeb.

– Masz rację, Ludomirze – rzekł. – Tylko nie mogę spokojnie patrzeć, jak umiera. Pokonać go w walce? Pewnie. Ale widzieć, jak ginie od zdradzieckiej rany…

– Wielce głupio – dopowiedział rycerz.

– A do tego Halszka. Widać, że ją prawdziwie kochał, choć ja na miłości tyle się znam, co z ksiąg wyczytałem. No i kto teraz nas do niej zaprowadzi?

Rycerz nic nie powiedział, milczał chwilę, po czym zwrócił się do Kaprala:

– Winienem ci podziękowania. Gdyby nie twój strzał, leżałbym już w kawałeczkach i pozszywać by mnie nie szło. Jak Boga kocham! Sprawny z ciebie łucznik. A także dobry przyjaciel.

Kobold pożywiał się właśnie po skończonej pracy; szczęściem w ustach miał zupę, a nie mięso, inaczej stanęłoby mu w gardle.

– Dobry – mruknął. – Nie jestem dobry. Ty zaś, Ludomirze, nie obraź się, jesteś jak dziecko. To samo tyczy się ciebie, Renacie, coś jest równie oczytany i inteligentny jak naiwny.

Srogie to były słowa i w zagniewanie wprawiły rycerza, który czym prędzej domagał się ich wyjaśnienia.

– Przepraszam serdecznie za tę prawdę, ale tylko dzięki tym przymiotom zjednaliście mnie ku sobie i mimo że miałem być waszą zgubą, przybyłem z pomocą, kiedy śmierć prawie was dosięgła i to wcale nie za moją przyczyną.

– Co to wszystko ma znaczyć? – Ludomir wstał, a dłoń trzymał na rękojeści miecza. – Powtarzam raz jeszcze, wytłumacz się, inaczej nie ręczę za siebie.

– On chce powiedzieć – wyjaśnił Renat – że pił z nami nie z przyjemności, a z obowiązku.

Trafił w sedno kasztan. Kapral zwiesił głowę ze smutku.

– Tak właśnie było. A raczej być miało. Bo nieźli z was kompani do wódki i uczyniliście przyjemnością ten podły obowiązek.

– Po co to wszystko? – dopytywał Ludko, ni w ząb nic z tego nie rozumiejąc. – I kto mógłby chcieć naszej śmierci?

– Wiedźma, co porwała Halszkę. Matka towarzyszy Żmijowych – zgadł rumak.

– Wybacz, drogi Renacie – uśmiechnął się kobold. – Nie wiem, o kim teraz mówisz. Pani moja nie para się czarną magią, niesłusznie więc byłoby nazywać ją wiedźmą. Matką zaś nie jest na pewno. Na imię ma Gryzelda i włada Wyspą Jabłoni.

Spojrzeli po sobie, chcąc jeden drugiego umysłem przeniknąć i wydobyć myśli na wierzch. Wreszcie ciszę przerwał Jędrzej. Zbój, wróciwszy do przytomności jakiś czas temu, słuchał, a czując na ramieniu coraz mocniej zaciskającą się dłoń kostuchy, pękł i wyznał:

– Pan karzeł ma rację – Na dźwięk jego głosu cała trójka drgnęła zaskoczona. – Oszukałem was. Halszki nie uprowadziła wiedźma, a matka chrzestna przez nią samą wezwana, gdy wydałem niebogę na pastwę mych braci. Zmyśliłem tę ucieczkę. Inaczej nigdy byście mnie nie zabrali i nigdy bym jej nie odnalazł. A ja ją muszę odnaleźć. Muszę błagać ją o wybaczenie. Tylko teraz już wszystko na nic… po nic…

Żmij otarł łzy brudnym rękawem i padł na wznak ze zmęczenia i gorączki. Zamyślony Renat patrzył w dal. Ludomir zaś wpierw zmierzył gniewnymi oczyma załamanego łotra, następnie złapał się oburącz za głowę.

– Nic a nic z tego nie rozumiem – lamentował. – Wyrusza biedny rycerz wyrwać pannę z łap zbója. A tu masz: zbój darowuje życie i dołącza się do wycieczki, a ten, co ci był kompanem do wódki, wyznaje, że śmierć twą planował. I wreszcie, kiedy wiesz już, biedny rycerzu, gdzie jechać i na kogo uderzyć, okazuje się, że nie ma dokąd jechać i kogo bić, bo potrzebująca u swej opiekunki się kryje. Głowa mi zaraz pęknie!

– Sam bym tego lepiej nie ujął – przytaknął kobold. – I ja zaczynam się w tym plątać. Tak jak i ty, myślałem, że służę dobrej pani i złych mi każe bić. Ale kiedym was poznał, coś zaczęło mi śmierdzieć, dlatego, zamiast wydać was na pastwę miecza żmijowego, sprawiłem, że Renat się poślizgnął, czym skórę ocalił tobie i sobie. Potem chciałem was w zamku zatrzymać i łotra na was nasłałem, kiedyście go jednak nie zabili, a ogłuszyli jeno, zrozumiałem, że źli wy nie możecie być i Gryzelda musiała się pomylić.

– Czy i Wyrocznia służy twej Pani? – zapytał Renat lepiej rozeznający się w tym wszystkim niż Ludko.

– Wyrocznia jest nieokiełznanym duchem i sam dziwię się, że tak łatwo nakłoniliście ją do wyjawienia tajemnic. Moja Pani, choć jest potężną czarodziejką, musiała nieźle się natrudzić, aby wydobyć z niej przepowiednie o rycerzu ze znakiem diabelskim, który sprowadzi śmierć do jej krainy.

Rycerz zadrżał ze strachu.

– Znalazłeś przy nas taki znak?

– Znalazłem.

Ludomir otworzył usta ze zdumienia.

– Oto i on. – Kapral pogrzebał za pazuchą i wyjął różaniec, co go Wyrocznia cisnęła do strumyka.

– Dostaliśmy go od babki Halszki. Nie może być to żaden znak piekielny.

Żmij spojrzał na różaniec.

– Piekielny on czy nie, ja ten znak poznaję. To różaniec wiedźmy zwanej Czarnowłosą. – Umilkł na moment, łapiąc powietrze jak ryba. – Kiedy Halszka odeszła, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Chciałem to jakoś naprawić. Szukałem jej wszędzie… Kiedy straciłem nadzieję, zwróciłem się do wiedźmy. Poznałem ją przed laty, gdy potrzebowałem ludzi do bandy. Czarownica nakazała mi cierpliwość… Obiecała, że przyśle kogoś z takim właśnie znakiem, a on zaprowadzi mnie wprost do lubej. Nie miałeś, Ludomirze, różańca przy sobie, kiedyśmy się spotkali. Myślałem, że polujesz na moją głowę… Gdyby nie Renat, nie dowiedziałbym się o tym nigdy.

– Wynika więc z tego – podsumował rumak – że Czarnowłosa i Sydonia to jedna i ta sama osoba. Nie wiem tylko, dlaczego babka miałaby obiecać wnuczkę zbójowi.

Zapadło chwilowe milczenie, po czym Kapral rzekł:

– Nie znam ja wprawdzie żadnej Czarnowłosej osobiście, jednak imię to przywodzi mi na myśl pewną historię, co to może nam pomóc wyjść z matni. Pozwólcie, że opowiem.

Jako że i tak nie mieli pojęcia, co robić, wszyscy chętnie przystali, nawet i pan Jędrzej, choć umierający zagryzał wargi z bólu.

– Dawno temu na tych ziemiach żyły sobie dwie siostry. Jedna miała włosy ciemne jak bez, druga jasne jak słoma. Nie wiadomo, kim byli ich rodzice, czy w ogóle miały rodziców, czy może, jak to czasem bywa, wykiełkowały z ziarna, wykluły się z jaja, czy wyłoniły z piany morskiej.

Siostry żyły w zgodzie ze sobą dopóty, dopóki nie pokłóciły się o mężczyznę – minstrela. Imienia jego nie pomnę, zresztą wcale ono nieważne, bo kiedy chłop zrozumiał, z kim ma do czynienia, zwiał i więcej się nie pokazał. Siostry przysięgły sobie wówczas nigdy więcej nie zadawać się z mężczyznami. Tak też właśnie było dobrych kilka lat, a być przestało, kiedy Czarnowłosa spotkała innego chłopa. Szybko się w nim zakochała i rok później powiła mu dziecko, córkę. Drwal, ów mężczyzna, nie był zadowolony z tego powodu. Spodziewał się chłopca, wygnał przeto kochankę wraz z oseskiem. Czarnowłosa przyszła z płaczem błagać siostrę o pomoc, utraciła była całą moc w wyniku złamania przysięgi i nie miała ani jak żyć, ani jak dokonać palącej zemsty. Jasnowłosa odmówiła i odeszła, tak ją żegnając: „Skoro ty nie potrafisz dochować słowa, nie dziw się, że i tobie go nie dochowano”. Wściekła Czarnowłosa poprzysięgła zemścić się na siostrze. Następnie przepełniona furią wróciła do drwala i zabiła go gołymi rękami. Nie znam się na wielkiej magii, ale w ten oto sposób moc do niej powróciła lub też, jak powiadają inni, zyskała nową.

– A cóż to ma wspólnego z Halszką? – wybuchnął sfrustrowany Ludomir.

– Otóż ma, bo moja pani ma włosy jasne jak pszenica.

– A jeśli w legendzie jest choć ziarnko prawdy – dopowiedział Renat – znaczy to, że czy tego chcemy, czy nie, wszyscy możemy być narzędziem zemsty.

Po tych słowach zamilkli, próbując w głowach wszystko sobie na spokojnie poukładać. Z otępienia wyrwał ich dopiero Żmij, który zdążył zasnąć i obudzić się. Spojrzał na nich obcym, nieobecnym wzrokiem. Zamrugał kilkukrotnie.

– Wody – wychrypiał, a gdy mu podano, pił tak łapczywie, że aż się zakrztusił.

Oddychał głęboko. Na nogę nie patrzył, ale i bez tego musiał zdawać sobie sprawę, że z raną nie jest dobrze, bo śmierdziała potwornie. Spojrzał na zalew. Słońce jeszcze widoczne zza czubków drzew malowało fale na pomarańczowo. Nagle wykrzywił pan Jędrzej twarz ze zdumienia i po dwakroć przetarł oczy, żeby pewność mieć, że go nie zwodzą.

– Znalazłem ją! – krzyknął.

– Kogo? Co?

– Wyspę. Jest tam. Na wyciągnięcie ręki. Nie widzicie jej? To mniej niż pół mili stąd. Nie potrzebujemy łódki. Możemy przepłynąć wpław. Pomóżcie mi wstać. – Nie czekając, sam spróbował, lecz bezwładna noga skutecznie mu to uniemożliwiała. – Renacie, pomóżże mi się dźwignąć. Ludomirze, tam jest wyspa i ta, której szukamy. Przysięgam, że jeśli mi ją tylko raz pozwolisz ujrzeć, nie zatrzymam cię przed tym, abyś ją matce oddał. Cholera by was!

Jako że żaden z towarzyszy nie podjął się działania, Jędrzej jął się czołgać, klnąc przy tym na czym świat stoi.

– Zwariował – stwierdził Ludko. – Myślałem, że umrze w spokoju, a tu masz.

– Nie, on ma rację. Przypomnij sobie zagadkę. – I tu Renat wyrecytował ją powtórnie.

– I co to znaczy?

– Znaczy to, że trzeba być sennym i zmęczonym.

– Śmiertelnie sennym i śmiertelnie zmęczonym – poprawił kobold.

– Tak właśnie. Mowa jest o wyspie i o orłach.

– Tu nie ma orłów.

– Ależ są – wychrypiał Żmij. – Na Ostrowie gnieżdżą się bieliki.

– No i dziś mamy równonoc – dodał Renat i poszedł pomóc Jędrzejowi wydobyć się z zarośli.

Ludomir spojrzał na Kaprala.

– Nie będziesz nas powstrzymywał? – zapytał. – Wszakże, o ile choć trochę pojąłem to, co żeś nam powiedział, tam znajduje się dom twej pani, a my idziemy nieproszeni.

Kobold uśmiechnął się.

– Idźcie z Bogiem – wyciągnął manierkę z wódką i upił nieco. – Wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

 

IX

Woda sięgała im pasa. Półnagi Ludomir trząsł się z zimna i syczał przez zaciśnięte zęby, raz po raz spoglądając na Jędrzeja siedzącego na grzbiecie Renata.

Kasztan, początkowo tak pewny swego, pierwszy się złamał:

– Daleko jeszcze?

– Kawalątek – odparł podniecony Żmij.

Nie okłamał ich, zaraz po jego słowach, natrafił Ludomir na stały grunt, przed jego oczami zaś wyrosła wyspa. Strudzony rycerz legł na brzegu jak nieżywy i dyszał, dopóki skołatane serce nie weszło w naturalny, spokojny rytm.

Zapalili pochodnię i zanurzyli się w las gęsto porastający wyspę od południa. Wśród drzew zajaśniało mnóstwo szklistych białek i znikło, nim ktokolwiek zdążył się porządnie zdziwić.

– Nie jesteśmy tu sami – wypowiedział Ludko na głos to, o czym wszyscy pomyśleli. – Miejcie baczenie!

Wkrótce zobaczyli ścieżkę wydeptaną ludzką stopą. Utwierdzili się też w przekonaniu, że trafili we właściwe miejsce, oto bowiem ze wszystkich stron jak panny na wydaniu wdzięczyły się do nich jabłonie przyozdobione soczystymi owocami. Renat chciał nawet jeden zjeść, ale rycerz surowo mu tego zabronił.

Nie wiadomo, ile czasu minęło, kiedy las zrzedł, by po chwili całkowicie ustąpić miejsca wielkiej polanie, której centrum stanowił rozłożysty dąb.

Jako że żaden nie wiedział, gdzie szukać Halszki, ruszyli na środek, wierząc, iż jeśli coś mają znaleźć, to właśnie tam.

Nie byli nawet w połowie drogi, gdy owe połyskujące, wścibskie białka przemieniły się w ślicznotki w strojach adamowych. Ludomir położył dłoń na mieczu, widząc jednak, że kobiety zachowują dystans i w milczeniu, z ciekawością patrzą na kawalerów, rozluźnił się, lecz zachował czujność.

Wydawało się, że panny ich eskortują, podążając niby bachantki za Dionizosem. Ludomir odczuwał dziwny niepokój i zamiast spytać którąś z dam o drogę, patrzył na własne stopy. Renat też nie wykazał się inteligencją i rozmyślał, czy jakiej klaczy mówiącej tu nie znajdzie. Jędrzej tylko zachował rozum i on jeden wyglądał za Halszką i ją co rusz wzywał.

Po którymś zawołaniu jedna z pięknookich nimf podeszła bliżej.

– Szukacie ludzkiej kobiety? – zapytała.

– Halszki – powtórzył Jędrzej.

– To wymiarkowałam z waszego wołania – uśmiechnęła się przyjaźnie. – Mieszka o tam, w grocie. Widzicie te światła?

Nie doczekała się odpowiedzi. Jędrek natychmiast prośbą pogonił Renata, który – ku zaskoczeniu i zazdrości Ludka – ruszył bez słowa sprzeciwu. Błędny rycerz został sam. Otoczony tłumem nimf zastanawiał się, jak głupio będzie wyglądał, jeśli pobiegnie za towarzyszami. Piękności, widząc jego zakłopotanie, zaczęły chichotać i szczerzyć doń ząbki białe jak śnieg.

– Nie lękaj się – mówiły – wszak to Wyspa Błogosławionych. Wyspa Jabłoni. Jeśliś się tu zjawił, znaczy, żeś prawy i wszelkie jej owoce są dla ciebie.

Junak otarł pot z czoła i zaczął się modlić półgłosem. Nimfy wrzasnęły przestraszone i pozatykały uszy palcami. Rycerz nie czekał i nie zastanawiał się więcej. Pobiegł, gdzie, jak mu się zdawało, widział blask pochodni.

Kiedy przybył na miejsce, Żmij leżał na ziemi i usiłował się podnieść. Spojrzał błagalnie na Ludka. Rycerz zganił się za swą dobroć, ale pomógł łotrowi wejść do groty.

Obaj panowie wstrzymali powietrze, widząc pannę i obaj oniemiali z zaskoczenia. Dziewczyna leżała na swym ubogim posłaniu w zwiewnej szacie. W momencie, gdy wtargnęli kompani, rozwarła z nagła powieki i byłaby skoczyła na równe nogi, gdyby nie pewien balast: brzuszek okrągły jak dynia.

Wymknął się pan Jędrzej z ramion rycerza i upadł, zagryzając wargi z bólu. Spojrzał, blady i zrozpaczony, na kochankę. Ludomir przeciwnie: poczerwieniał i ogień w nim zapłonął dziki, i ból przeogromny zaczął serce męczyć, aż łzy pod powiekami jęły palić. Próbował to sobie tłumaczyć utarczką z gryfem i trudami przeprawy na Wyspę, lecz nijak się to miało do prawdy.

Pierwszy otrzeźwiał Żmij, zbliżył się do dziewczyny wcale nie jak zbój porywający Kaśki ze wsi i wieszający kupców na drzewach, tylko jak pies zbity kijami: wylękniony i umęczony. Nic nie powiedział, próbował, jednak za nic nie potrafił.

– Kiedy? – wychrypiał. – Kiedy się dowiedziałaś?

Halszka oddychała głęboko, wzrok miała zimny, usta blade i zaciśnięte.

– Tydzień przed tym, nim… mnie zostawiłeś.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?

Halszka wstała z trudem.

– Nic by to nie zmieniło. Lubisz udawać groźnego zbója, ale jesteś chłopczyk jeżdżący na patyku i wymachujący wykałaczką. Twoi ludzie o tym wiedzą, dlatego tak łatwo tobą rządzą.

Zatrząsł się pan Jędrzej na te słowa, krew mu wróciła na twarz i ręka zaswędziała. Zdarzyło się mu już nieraz postąpić niegodziwie z kobietą, nigdy jednak z Halszką. Ludko położył dłoń na rękojeści miecza.

– Pomyliłam się co do ciebie – wyznała dziewczyna. – Myślałam, że tak jak mi obiecałeś, zmienisz się. Głupstwem to było. Mogłam być sołtysową lub służyć Bogu i żyć w zgodzie z matką. A zostałam żoną łotra!

Złapała się nagle za głowę i upadłaby, gdyby jej Ludko nie przytrzymał. Dziewczyna dopiero teraz go zauważyła.

– Dziękuję, rycerzu – powiedziała, to czerwieniejąc, to blednąc na przemian. – Dziwna rzecz się stała. Na tę wyspę żaden łotr nie ma wstępu. Jak więc ty się tu znalazłeś?

Żmij nie odpowiedział, bo i sam nie wiedział, a i czasu nie było, aby się zastanowić, bo dalszą rozmowę zakłócił im krzyk Renata:

– Do broni! Do broni!

Wybiegł Ludomir z groty i ujrzał zbójów żmijowych: jeden po drugim wyłaniali się z lasu. Spłoszone nimfy rozbiegły się na cztery strony świata. Niektóre z nich łotry dopadli i te poprzemieniały się w łanie, ptaki, wodę i drzewa wszelkiego rodzaju. Żywej żadnej nie złapali i dobrze, strach pomyśleć, do czego by wówczas doszło. Wrócił junak wściekły do środka i palcem wymierzył w Jędrzeja.

– Przybyli twoi rycerze.

Żmij zbladł. Pokręcił głową.

– Przysięgam – wyjąkał. – Nic o tym nie wiem.

Nie chciał mu Ludko wierzyć, ale taka szczerość biła od Jędrzeja, iż wyjścia nie miał.

– Nie dasz im rady sam – zauważył Żmij.

Na te słowa Halszka dopiero teraz zauważyła opatrunek na nodze Jędrzeja, który wcześniej za część ubioru brała, a jego niemoc – za skutki spotkania.

– Na Piwną! – wykrzyknęła. – Twoja noga! Co z nią? Jak do tego doszło?

– Nie czas na to – odparł, choć miło mu się zrobiło z tego powodu. – Pomóż mi wstać, rycerzu. Porozmawiam z nimi.

 

X

– Drugi raz! – zakrzyknął idący na czele zbój z toporkiem w garści. – Drugi raz nas zdradziłeś, panie Jędrzeju. Drugi raz swych kompanów wiernych jak psy opuściłeś dla tej dziewki nieszczęsnej. Raz ci wybaczyliśmy. Mówiliśmy, przeboleje, przyjdzie wiosna, znów zaczną się harce. A tu zima tuż-tuż, a nasz dowódca kochany zwiał, i to z więźniem.

– Raz przebaczyliśmy – rzekł drugi z rohatyną. – Miłość nasza jednak ma granice. Kiedyś to pan nas przyjął pod skrzydła i nauczył, czym jest życie. Dziś pora spłacić dług. Dziś my panu kochanemu pomożemy i raz na zawsze rozwiążemy problem.

– Nie przeszkadzajcie nam tedy!

Wystąpił Jędrzej do przodu oparty na ramieniu Ludka.

– Nie ma mowy! Nie pozwolę tknąć dziewczyny.

– Nie bądźcie głupi – błagali zbóje. – Bo wonczas nic innego nam nie pozostanie, jak ukarać was za zdradę.

Żmij spuścił głowę, przed oczami mu się ćmiło.

– Odejdźcie! – uniósł głos, zebrawszy siły. – Proszę was jako herszt. Dość mam takiego życia. Odejdźcie, choćby przez wzgląd na to cośmy razem przeszli.

Ludomir, widząc, że nic łotrów nie przekona, puścił Żmija i wskoczył na koń. Nie było mu jednak dane poszatkować zbójów, bo oto z groty dziewka nieszczęsna wyszła, dźwigając pod pachą jakoweś pakuły.

– Mówiła matka chrzestna: „Szyj, drogie dziecko”, tedy szyłam. Mówiła: „Nie pytaj o nic i tak nie zrozumiesz”, tedy nie pytałam, myśląc, że dla synka będzie. Lecz i mówiła: „Zrozumiesz, kiedy zobaczysz” i tu się nie pomyliła kochana matula. Zrozumiałam, choć sama nie wiem co. – I wpadła pomiędzy zwaśnione bieguny.

Osłupieli wszyscy.

– To dla was – powiedziała, bez cienia lęku podchodząc i wręczając każdemu zbójowi pakunek. – Ja zapomniałam, lecz przecież Jędrek opowiadał, że wyście są przeklęci przez wiedźmę, że wyście nie ludzie…

– A łabędzie – dokończył Renat, widząc, jak pierwszy z łotrów koszulę nałożywszy, przemienia się w ślicznego, białego ptaka.

Nie minęło wiele czasu, a miast siedmiu watażków siedem łabędzi wesoło popiskiwało, wyrażając wdzięczność pannie Halszce, że ciężką pracą zdjęła z nich klątwę.

 

XI

Nie był to koniec kłopotów i najgorsze dopiero nadchodziło. Ledwo łabędzie odfrunęły, gdy piorun uderzył o ziemię, wszystkich oślepiając i napędzając strachu co niemiara.

W miejscu, gdzie uderzył, stała niebywale piękna białogłowa. Płeć miała jasną, oczy zielone jak majowa trawa, włosy gęste i czarne jak bez. Wiedźma niedługo pozostała ładną, jeno spojrzała na Halszkę, a jej młodość i uroda zgasły jak świeca.

– Babcia! – krzyknęła Halszka.

– Ja jestem – odparła Sydonia skrzekliwym głosem. – Tyś to, niebogo, pomogła tym nieszczęśliwym ptaszkom? Chodź do mnie, niech no cię nagrodzę, drogie dziecko.

Halszka postąpiła krok naprzód. Wprawdzie coś mówiło jej: "Nie rób tego! Nie zbliżaj się! Nie podchodź, głupia!", jednak tak długo nie widziała żadnej znajomej i kochanej twarzy, że zatraciła rozsądek.

– Nie gniewasz się na mnie za to, że byłam nieposłuszna? Że was oszukałam i uciekłam?

– Nie, dziecko. Przynajmniej czegoś się nauczyłaś. Wiesz teraz, że nie należy ufać mężczyznom.

Na te słowa pan Jędrzej cudem wstał z ziemi i zagrodził dalszą drogę dziewczynie.

– Nie słuchaj jej! Ona kłamie. To wiedźma. To ona mnie raniła. Ona nasłała stwora. Widziałem jej gębę w jego oczach.

– To nie może być prawdą! – wykrzyknęła Halszka.

– Nie? Przecież przed chwilą spadła z nieba.

– Pani Gryzelda też tak potrafi. A jest moją matką chrzestną.

Na te słowa niebo rozdarło się po raz wtóry i o ziemię rąbnęła druga błyskawica. Z dymu i kurzu wyłoniła się jasnowłosa kobieta o oczach niebieskich jak chabry.

– Tak oto jesteśmy w komplecie – powiedziała Gryzelda. – Najwyższy czas dokończyć sprawy między nami.

Sydonia skrzywiła usta. Wyciągnęła szponiaste dłonie i uderzyła w siostrę podmuchem wiatru; ta z hukiem wyrżnęła o ziemię.

– Myślałaś, że przybędę słaba i bezbronna. Myślałaś, że jakiś głupi dzieciak jest w stanie odebrać mi potęgę – rzekła i uderzyła powtórnie. Uniosła siostrę wysoko nad ziemię i cisnęła nią o podłoże jak szmacianą lalką. Halszka wyrwała się Jędrzejowi.

– Przestań, babciu! – zawołała. – Pani Gryzelda jest dobra. Ocaliła mi życie.

– Nie, wnusiu. Ona po prostu chciała odebrać mi moje!

Sydonia zacisnęła niewidzialną dłoń na gardle Gryzeldy. Halszka krzyknęła i weszła pomiędzy walczące siostry. Matka chrzestna nie potrzebowała większej pomocy. Natychmiast wyswobodziła się z mocy Czarnowłosej i odwdzięczyła pięknym za nadobne. Dziewczyna wrzasnęła, widząc, jak babci wyłażą na wierzch oczy.

– Odsuń się, córko – rozkazała Jasnowłosa. – A ty, zbóju, przydaj się na coś i chwyć za żelazo. Spełnij mą wolę, a może wybaczę ci to, żeś zbezcześcił moją wyspę i pozwolę żyć.

Jędrzej aż się zatrząsł z bólu, kiedy dźwignął się powtórnie na nogi i ruszył w stronę Sydonii z połyskującym sztyletem.

Tymczasem Czarnowłosa przemogła czary siostry i przemówiła do Ludomira, który siedział na Renacie z obnażonym mieczem i gdyby tylko – na Boga! – mógł, porąbałby wszystkich, a wpierw siebie.

– Rycerzu, uwolnij mnie! Spełnię wszystko, czego sobie zażyczysz. Dam ci wszystko, czego pragniesz! Bez wyjątków!

Pan z Bielczy był pewien, że wiedźma wie dokładnie, co chodzi mu po głowie. Spojrzał z utęsknieniem na Halszkę i jej pękaty brzuch. Spojrzał na wymęczoną panią Gryzeldę pogrążoną w niewidzialnej walce z siostrą i spojrzał na Jędrzeja, który zatrzymał się w przestrachu.

– Ludomirze – powiedział błagalnie. – Zawarliśmy układ.

Uczuł rycerz ból w sercu wielki, bo prosty był z niego człowiek, a niełatwe wybory musiał podejmować. W życiu jedną kierował się zasadą: nic dla siebie, wszystko na chwałę Boga. Dzięki temu zawsze wiedział, co należy uczynić, choć nieraz nie tylko jeden organ się przeciwko temu buntował. Ażeby uciec przed konsekwencjami powziętego postanowienia porzucił Ludko życie normalne i oddał się tułaczce.

Tak i teraz Ludko wiedział, co robić. Pognał Renata. Konik pewny decyzji junaka skierował się na wiedźmę, która nie spuszczając rycerza z oczu, uśmiechnęła się tryumfująco. A zaprawdę miała z czego, bo choć Renat gnał prosto na nią, to miecz Ludko tak trzymał, jakby głowę zamierzał ściąć Żmijowi.

Zbój również to zauważył i bezsilny, ledwo żywy spuścił łepetynę, czekając na śmiertelny, karzący cios. Z pewnością zasłużony.

Wszystko już zdawało się przesądzone, gdy Ludko zbliżywszy się na odległość miecza, nagle zmienił zamiar – a może wszystko to było tylko aby zmylić wiedźmę? – i zamiast Jędrkowi, jej wraził szpikulec między żebra.

Westchnął z ulgą Renat, który, lubo nic nie widział, czuł każdy ruch przyjaciela i zgadywał, co się w nim działo, i wiedział, że może tylko dzięki swemu zachowaniu ocalił rycerza przed katastrofą.

Wiedźma krzyknęła zdumiona i w tymże samym momencie wrzasnęła Halszka.

 

XII

Świt zalał ich niespodziewanie.

Halszka i Sydonia leżały w bólach. Jasnowłosa krzyknęła coś w nieznanym języku i na polanie zaroiło się od nimf. Dwie z nich od razu pobiegły po gorącą wodę i pieluszki, reszta zajęła się rodzącą.

Gryzelda podeszła do siostry.

Wiedźma zastygłym wzrokiem patrzyła w niebo, żyła jeszcze, choć narastające krzyki wnuczki świadczyły o nieuchronnie nadciągającym końcu.

– Nie tego chciałam – powiedziała pani wyspy, klęknąwszy przy siostrze. – Mogłyśmy żyć wiecznie i w szczęśliwości. Niczego nigdy by nam nie brakło. Nikt nie psułby nam krwi. Gdybyś tylko nie była taka nierozsądna. Gdybyś potrafiła bardziej nad sobą panować. Gdybyś…

Wiedźma zwróciła swe ongiś piękne oblicze na Gryzeldę, przyglądała jej się długo i badawczo, następnie wychrypiała przez ściśnięte gardło:

– Głupiutka siostrzyczka – po czym drżące powieki opadły jak wieka trumien.

W tym samym momencie rozległ się płacz dziecka. Jędrzej był przy Halszce i pierwszy przywitał córkę na świecie. Przycisnął niemowlę do serca i upadł na kolana obok żony; jego piersią wstrząsnął śmiech zmieszany z płaczem.

Ludomir odwrócił wzrok, miał zamiar odjechać niezauważony i tak by pewnie się stało, gdyby nie Żmij, który, oddawszy dziecię nimfom, podbiegł do rycerza i głowę pokornie zwiesił.

– Mam dług do spłacenia – rzekł.

– Daj pan spokój – odparł Ludomir – i wracaj do dziecka.

Jędrzej rzucił się do nóg rycerzowi i obiecał dozgonną wdzięczność. Potem podziękował Renatowi.

– Co z twoją nogą? – zapytał Ludko, przyglądając się zbójowi.

– A to rzecz dziwna. Po tym jakeście uczynili to, coście uczynili, ból i rana zniknęły, jak ręką odjął. – Pan Jędrzej stał przez chwilę, drobiąc w miejscu. – Gdzie się teraz wybieracie? Może zaprosiłbym was na zamek? Poznalibyście go nieco lepiej i od innej strony.

Nim Ludko zdążył odpowiedzieć, do rozmowy wtrąciła się Gryzelda:

– Obawiam się, że to nie będzie możliwe.

– Czemuż to? – jęknął Żmij.

– Od teraz należysz do Wyspy Jabłoni. Jeśli ją opuścisz, zginiesz ostatecznie.

– Czy i Halszka nie może odejść?

– Jak dobrze pamiętasz, zabrałam chrześnicę na jej własną prośbę. Od tamtej pory i ona należy do wyspy. Co się zaś tyczy dziecka – ubiegła następne pytanie Gryzelda. – Dziewczynka nie powinna tu zostać. Może się to dla niej źle skończyć.

Jędrzej posmutniał.

– Nie ma innego wyjścia?

– Nie ma.

– Co ja powiem żonie? – Złapał się za głowę. – Co teraz z dzieckiem?

– Zawiozę je do matki Halszki – zaproponował Ludko. – I tak muszę tam zawitać.

Zgodził się na to Jędrek i blady poszedł zanieść smutną nowinę lubej.

– Pani Gryzeldo – zwrócił Renat uwagę czarodziejki. – Jedna rzecz mi nie daje spokoju. Czy mógłbym prosić o odpowiedź?

– Proś. Ty jeden zasłużyłeś na uprzejmość.

Zarżał rumak i onieśmielony rzekł:

– Dlaczego twej siostrze tak zależało na Halszce?

– Chciała dostać dziecko – odparła powoli Gryzelda. – Prawa czarownic są stare jak ziemia. Jest starucha, jest matka i jest dziewica. Najprościej rzecz ujmując, kiedy dziewica zostaje matką, starucha staje się trupem. Sydonia nie chciała do tego dopuścić. Pozbywała się wszystkich wnuczek, oprócz tej, za którą się wstawiłam.

Renat skinął głową w podzięce, a pani Gryzelda odpowiedziała mu uśmiechem, po czym zwróciła się do obu:

– Jeśli przypadkiem spotkacie pewnego karzełka, przekażcie mu, aby nie pił tyle, bo mam z nim do pomówienia.

Rankiem dnia następnego opuścili Wyspę Jabłoni.

 

XIII

Gospoda „Pod Zabłąkaną Owieczką” świeciła pustkami. Bezskutecznie pukał Ludko we drzwi i nawoływał karczmarkę. Wreszcie udali się na tyły, do przybudówki. Tam też znaleźli Dorotę, samotnie pijącą piwo.

– Wróciliście – zerwała się z krzesła Dorota. – Gdzie moje dziecko? Gdzie Halszka? Znaleźliście ją? Żyje? Nie ma jej z wami. A więc umarła. Mówcie. Im szybciej, tym lepiej, bo nic już moich smutków nie pogłębi, odkąd jeszcze matkę straciłam. A wszystko wskazywało, że zdrowieje…

Ludko patrzył cały czas karczmarce prosto w oczy i nawet powieką nie mrugnął, kiedy padły okrutne słowa.

– Znaleźliśmy ją i mamy coś jeszcze. – Przekazał zawiniątko Dorocie. – To twoja wnuczka. Na imię jej Zelinda.

Na dźwięk swego imienia mała otwarła błękitne oczka i spojrzała z taką miłością na babcię, że tej łzy ciurkiem spłynęły po policzkach. Dorota od razu zabrała wnuczkę z rąk Ludomira, a gdy Zelinda prawie natychmiast usnęła jej w ramionach, kazała wszystko szczerze wyznać, jak księdzu na spowiedzi.

Ludko kłamać wciąż nie potrafił, nie chciał jednak oczerniać Sydonii w oczach córki. Kiedy więc przyszło opowiedzieć najgorsze, wyręczył go Renat, zręcznie nie dopowiadając bolesnej prawdy. Po nim znów głos zabrał rycerz i zakończył opowieść tymi słowy:

– Wyspa Jabłoni to dziwne i niebezpieczne miejsce. Idąc tam, miałem wrażenie, że już nigdy nie ujrzę świata bożego, że to koniec tak jak i tamta kraina jest końcem. Mimo wszystko powróciłem. Tak tedy i wy nie traćcie nadziei, że jeszcze kiedyś spotkacie córkę.

W ten sposób zakończył Ludko relację z przygody, a że złe wspomnienia doń wracały na widok Zelindy, chciał jak najszybciej wyruszyć. Wprawdzie oferowano mu nocleg i wieczerzę, i wszystko, czego by nie zapragnął, lecz odmówił. Jedno tylko przyjął na drogę: antałek słodowskiego.

– Dokąd teraz ruszamy? – zapytał Ludko, częstując się piwem, choć jeszcze nie tak dawno obiecywał, że gorzałki więcej nie tknie.

– Dokąd kopyta poniosą! – zarżał Renat i ruszył, zostawiając za sobą tumany kurzu.

 

Aleksander Zbrożek

Koniec

Komentarze

Ech, Atreju, napisałeś opowieść, że ho, ho! A choć nie należy ona do najkrótszych, dzieje się tu tyle, że ani przez chwilę nie sposób się nudzić, czy poczuć znużenia. Mnogość zdarzeń i przygód, które przeżywają Ludomir i Renat, że o reszcie bohaterów nie wspomnę, zadziwia, a liczne zwroty akcji szalenie ubarwiają historię i niemal do końca czytelnik nie wie, czego się jeszcze może spodziewać i pozwala zaskakiwać się do ostatniej kropki. Okazuje się, że rzecz o poszukiwaniu porwanej panny można przedstawić w niezwykle zajmujący sposób.

Wśród licznych i nieźle przedstawionych bohaterów, poza tytułowym Ludomirem, spodobali mi się Kapral i Żmijewski, jednakowoż nie mogę nie wspomnieć o Renacie, który wyróżnia się szczególnie i, moim zdaniem, robi tu naprawdę niezłą robotę. Nie ukrywam, że chętnie przeczytałabym jeszcze jakąś historię z jego udziałem; innymi słowy – Renat w tym opowiadaniu rządzi! ;D

 

po­le­ciał na zie­mię jak worek pyrów. ―> Pyry są rodzaju żeńskiego, więc: …po­le­ciał na zie­mię jak worek pyr.

 

 Sia­dłem w ja­kieś karcz­mie, roz­glą­dam się, a tam ona z tacą prze­my­ka mię­dzy sto­li­ka­mi. ―> W karczmach nie było stolików, ustawiano tam duże i ciężkie stoły.

 

Zda­rzy­ło się nam już nie raz, że po­rwa­li­śmy… ―> Zda­rzy­ło się nam już nieraz, że po­rwa­li­śmy

 

zbił na kwa­śne jabł­ko ła­chu­dre. ―> Literówka.

 

Wpraw­dzie byłem już tam nie raz i nic nie wi­dzia­łem… ―> Wpraw­dzie byłem już tam nieraz i nic nie wi­dzia­łem

 

po­le­gał na wła­snych ko­py­tach i lud­ko­wych umie­jęt­no­ściach. ―> …po­le­gał na wła­snych ko­py­tach i Lud­ko­wych umie­jęt­no­ściach.

 

mu­siał wzle­cieć w górę, by po chwi­li po­no­wić za­ku­sy. ―> Masło maślane – czy istniała możliwość, aby wzleciał w dół?

 

Alem kiedy was po­znał… ―> Raczej: Ale kiedym was po­znał

 

Sio­stry żyły w zgo­dzie ze sobą do­pó­ki, do­pó­ty nie po­kłó­ci­ły się o męż­czy­znę… ―> Sio­stry żyły w zgo­dzie ze sobą dopóty, dopóki nie po­kłó­ci­ły się o męż­czy­znę

 

zresz­tą wcale ono nie ważne… ―> …zresz­tą wcale ono nieważne

 

wy­cią­gnął ma­nier­kę z wódką i wziął głę­bo­ki łyk. ―> …wy­cią­gnął ma­nier­kę z wódką i wypił duży łyk.

Łyków się nie bierze.

 

trzy­ma­ją się w pew­nym od­da­le­niu i w mil­cze­niu, z cie­ka­wo­ścią przy­pa­tru­ją się ka­wa­le­rom, roz­luź­nił się, lecz za­cho­wał czuj­ność.

Wy­da­wa­ło się… ―> Lekka siękoza.

 

Zda­rzy­ło się mu już nie raz po­stą­pić nie­go­dzi­wie z ko­bie­tą… ―> Zda­rzy­ło się mu już nieraz po­stą­pić nie­go­dzi­wie z ko­bie­tą

 

choć nie raz nie tylko jeden organ… ―> …choć nieraz nie tylko jeden organ

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, regulatorzy, za wyłapanie tych ostatnich niedociągnięć i za miłe słowa. Cieszę się, że bohaterowie tak przypadli ci do gustu oraz że historia okazała się czytelna i zrozumiała, bo miałem względem tego pewne obawy. Co do kontynuacji… Powiedzmy, że coś się w tej sprawie dzieje :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Bardzo proszę. Cieszę się, że mogłam się przydać. :)

 

Co do kontynuacji… Powiedzmy, że coś się w tej sprawie dzieje :)

Super, Atreju! Brzmi wielce obiecująco. Włączam cierpliwość i czekam. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

Przebrnąłem, długie to i zawiłe, i ten kabaretowy początek jakoś mi nie podszedł, ale dalej już tylko lepiej. Prosta z pozoru historia zaczyna się komplikować, wyrocznia mówi jakieś zagadki, zbój daruje życie… W końcu na jaw wychodzi kwestia zemsty i rodzinnych niesnasek. A wplątane w to są koboldy, gryf, wyspa jabłoni oraz wyważony koń z pociągiem do piwa (i nie tylko). Oraz wiele innych fantastycznych elementów i elementek. Piękne! Zwłaszcza Renat, a także cała jego relacja z rycerzem. 

Więcej takiej fantastyki!

 

Z kwestii edycyjnych wyłapałem tyle:

Sydonia zacisnęła niewidzialną dłoń na gardle Gryzeldy i zacisnęła.

Powtórzenie, i trochę dziwnie to brzmi.

– Ludomirze – powiedział błagalnie. – Zawarliśmy układ.

Nie jestem do końca pewien, kto to mówi (Renat czy Zbój, czy może Sydonia?)

 

Tyle. Pozdrawiam i polecam do biblioteki.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć krar85, dziękuję za poświęcony czas i komentarz.

 

Sydonia zacisnęła niewidzialną dłoń na gardle Gryzeldy i zacisnęła.

Aż sobie musiałem zerknąć do poprzedniej wersji i tam zamiast drugiego “zacisnęła”, jest “ścisnęła”. Ale i tak jest to zbędne uzupełnienie. Jak zaś doszło do tego, nie wiem :) I już poprawiam!

 

– Ludomirze – powiedział błagalnie. – Zawarliśmy układ.

Jest “powiedział” wyklucza to więc Sydonię. Co do pozostałej dwójki, wydaje mi się, że można się domyślić.

 

Również pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Jejciu, ależ to było smakowite :)

No dobra, wywinęłam kozła zaraz na początku, kiedy znienacka odezwał się Renat, ale to tlko dlatego, że jeszcze nigdy nie spotkałam gadającego konia ;) Po lekturze całości, zgadzam się z Reg, Renat rządzi w tym opku, choć cała reszta bohaterów dzielnie dotrzymuje mu pola.

Podobało mi się, jak poprowadziłeś tę opowieść, kilka razy miałam wrażenie, że zmierzam do finału, a tu bum i dzielny Ludomir, wraz ze swoim kompanem trafiają na kolejne przeszkody.

Doceniam pierwszorzędny humor, którym okrasiłeś tekst. Czerpiesz garściami z klasycznej fantasy. Po drodze miałam skojarzenia i z Sapkowskim (i to nie tylko Wiedźminem, ale też Trylogią husycką), i z Pratchettem, i z paroma innymi autorami. Jednak nie jest to zarzut, bo robisz to na swój własny, niepowtarzalny sposób.

Mam nadzieję na więcej :)

Na razie kliczek :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dziękuję, Irka_Luz :)

 

Po drodze miałam skojarzenia i z Sapkowskim (i to nie tylko Wiedźminem, ale też Trylogią husycką), i z Pratchettem, i z paroma innymi autorami.

Tu mnie masz. Kiedy pisałem ten tekst, miałem gdzieś z tyłu głowy właśnie Trylogię husycką oraz pewien film animowany o zielnym stworze, a także pana szlachcica, który walczył z wiatrakami, choć Don Kichota czytałem już po ukończeniu pierwszej wersji.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

@Atreju

 

Tak się właśnie zastanawiam, czy to jest kwestia Renata lub Zbója, czy też jest literówka (brakuje “a”) i tyczy się to Sydonii. Ale to drobnostka.

Tak jak napisała Irka, też mam pewne skojarzenia z Trylogią Husycką, zwłaszcza z tym sposobem ufantastyczniania rzeczywistości. Jak dla mnie to zdecydowanie na plus, bo podoba mi się ta forma. Kawał dobrej roboty.

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Trochę ciężko się to czyta. Jak dla mnie autor powinien nieco uprościć styl. Chociaż “im głębiej w las” tym lepiej. A już końcówka bardzo mi się podobała.

Życie jest zbyt krótkie, aby czytać słabe książki...

Dzięki, Amadeusie. Fajnie, że ostatecznie znalazłeś w nim coś, co ci się spodobało. Pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Skądś znam ten tekst. ;-)

Babska logika rządzi!

Dzięki, Finklo :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

– Szczecin. Gryfino. Słodów

Moje rejony ;) Już mi się podoba.

No opowiadanie urzeka. Jest napisane niezwykłym stylem, jak już zaznaczyłem w Twojej drugiej pracy. Godne podziwu, gratulacje.

Ludomir i Renat przypominali mi trochę Shreka i Osła. Taki niezwykły duet, w którym to zwierzę przyjmuje rolę komediową, rozśmieszając czytelnika ;) Twoje postacie można bardzo polubić, jedne z bardziej wyrazistych, jakie spotkałem na portalu.

Styl, jak już wspomnieli poprzednicy, jest bardzo wyszukany, trąci tutaj Sapkowskim, ale i takimi polskimi legendami czy opowiastkami. Super klimat i pomysł.

Fantastyka jest widoczna, ale nie nachalna, dodajesz swoje tempo i swoje wizje, które bardzo mi się podobają.

Oczywiście dam ostatniego klika, opowiadanie powinno być w bibliotece, chociaż długość może czytelnika odrzucić.

Pozdrawiam!

,,Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami,, ~ Patrick Süskind

Dzięki, Danielu. Również pozdrawiam. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Przyjemnie się czytało misiowi. Zaraz zobaczy, czy już czytał drugą część sagi o Renacie.

Nowa Fantastyka