- Opowiadanie: random robot - Dźwięk z innego kosmosu

Dźwięk z innego kosmosu

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Dźwięk z innego kosmosu

Wiję się z bólu. Tłusty robak. Skóra dłoni i nadgarstków ociera się raz po raz o twardą chropowatość bruku i zaczyna krwawić, ale ja tego nie czuję. W mojej głowie rozbrzmiewają katedralne dzwony, zagłuszają wszelkie inne doznania i mielą je na pył, na nieodróżnialne od siebie strzępki. Echo ich uderzeń odbija się w powstałej w ten sposób pustce, wypełniając ją cierpieniem.

Stoisz nade mną. Patrzysz zmęczonym wzrokiem na trzymany w wyciągniętej dłoni żelazny bretnal. Gwóźdź, choć tego nie widać – pokrywa go bowiem gruba warstwa lepkiej czerwieni – na wskroś przeżarła rdza. Jest stary i pokrzywiony, idealnie nadaje się więc do tego, by za jego pomocą obnażyć ulotność barier oddzielających wybujałe ego od zewnętrznego świata – tego samego, w którego istnienie śmiałem w przypływach próżnej egzaltacji wątpić.

Ty i on zredukowaliście mnie do marnej skorupki, którą zawsze byłem, wrzuciliście z powrotem do ciemnej jaskini, zaraz po tym, gdy na krótki moment ujrzałem słońce.

Nie. Nie “ujrzałem”… Wzrokocentryczne metafory są tu zupełnie nie na miejscu. Oczy mamią nas zakresem swoich możliwości, głębią reprezentacji, żywością barw przez co wydaje się, że nie potrzebujemy niczego więcej, że wszystko co istnieje daje się pomieścić w generowanych przez nie obrazach. Oczy porywają więc język i wiodą go na manowce, zawłaszczając w ten sposób cały świat; to prawda, że nadają mu przy tym kolor, wielkość, kształt i niemożliwą do przemierzenia przestrzeń, zabierają jednak w zamian tak wiele…

Po tym, co zrobiłeś zostały mi łzy. Wycie. Wyrywanie włosów. Gryzienie do krwi zaciśniętych pięści. Zdrapywanie skóry z twarzy. Pragnienie śmierci.

Twojej.

Twego konania. Poprzedzającej go męki. Tylko ona osłodzić może poczucie dojmującej straty, które wypełnia mnie aż po sam czubek głowy.

 

***

 

Wrześniowe popołudnie. Powietrze jest czyste i ciepłe, choć wyraźnie przesiąknięte jesienną esencją. (Ma jej kolor – powietrze nie jest bowiem pustką, mimo, że wydaje się przeźroczyste, posiada barwę, którą widzimy, choć informacja o niej nie dociera nigdy na poziom świadomości – i zapach podrażniający nieaktywne przez pozostałą część roku receptory węchowe). To jedno z tych burgundowych, pachnących jesienią popołudni, w trakcie których twój ojciec zwykł rozpalać ognisko i wrzucać do niego ziemniaki obleczone w srebrne folijki.

Na razie nie płonie jeszcze żaden ogień. Na trawniku, dwa metry od miejsca, gdzie zasiadasz w swoim ogrodowym fotelu stoi twój brat, Roman. Bujasz się do tyłu i do przodu. To cię uspokaja. Przed sobą masz niewielki trawnik, a za nim płot porośnięty gęstym winogronem. Zza płotu wystaje skośny dach garażu sąsiadów, szpecąc widok na krystalicznie czyste niebo, po którym raz na jakiś czas wspinają się niestrudzenie srebrne kadłuby samolotów pasażerskich startujących z pobliskiego lotniska. Gdybyś wyciągnął rękę za siebie, poczułbyś dobrze znaną, kojącą chropowatość ściany domu rodzinnego. Przestrzeń między ścianą budynku a ogrodzeniem zawsze była dla ciebie tym malutkim kawałkiem rzeczywistości, w którym nie musisz wciąż zachowywać czujności. Możesz pozwolić sobie na zapominanie o reszcie świata i nie ma to absolutnie żadnych konsekwencji.

Roman z pustym kieliszkiem do wina w dłoni, z rozwianą burzą kręconych włosów, z przejęciem sprawiającym, że jego młoda twarz wydaje się należeć do kogoś o dziesięć lat od niego starszego pochłonięty jest bez reszty płomienną przemową – jedną z tych, które zwykł wygłaszać przy drugiej butelce wina.

– …ten moment – mówi – kiedy usiłuję się czemuś dokładnie przyjrzeć, lecz nie mogę ponieważ oczy tak cholernie pieką… 

Gestykuluje wolną ręką i przesadnie otwiera usta, co uznajesz za irytujące. Słowa, które wypowiada, sens zdań ich rytm i tempo, wszystko to jest dla ciebie doskonale zrozumiałe i bez całej tej zbędnej teatralności.

– …jak wtedy, gdy za długo wpatrywałem się w ekran komputera i teraz mam podrażnione spojówki… Albo… nie mogłem spać, przewracałem się całą noc z boku na bok. Jestem potwornie niewyspany a rano i tak muszę wcześnie wstać, by od razu wziąć się do roboty. Oczy same się zamykają, a kiedy, przy użyciu całej siły woli, trzymam je zbyt długo otwarte, zachodzą łzami tak, że świat wygląda jak przez mokrą szybę.

Roman robi pauzę i spogląda na ciebie znacząco, sięgasz więc do stołu po dopiero co napoczętą butelkę wina. Podstawia ci kieliszek, a ty napełniasz go niemal po brzegi.

Pijecie, po czym Roman mówi dalej.

– Ale i tak się staram. Próbuję, próbuję, próbuję… Aż wreszcie wydaje mi się, że w tej całej niewyraźnej gmatwaninie zaczynam coś dostrzegać. Regularność. Jakiś wzór. Ale… całkowicie mi obcy, z niczym mi się to nie kojarzy. Tak bardzo różni się od wszystkiego, z czym do tej pory miałem styczność. – Roman pociąga drugi łyk. Jego kieliszek znowu jest prawie pusty. – Mimo to, mam wrażenie, że przez łzy, przez to irytujące pieczenie spojówek, mała cząstka tamtego świata jakoś do mnie trafia… I choć nie mam pojęcia z czym mam do czynienia, potrafię dostrzec bowiem tylko niewyraźny zarys, to teraz wiem, że TO tam jest, nawet jeśli nie wiem CO i nawet jeśli już nigdy nie uda mi się znowu na TO natrafić… Od teraz będzie już z ze mną na zawsze…

Dobrze wiedziałeś, co brat chce ci powiedzieć. Dostałeś przecież te bzdety w pakiecie razem z wychowaniem. Przekonanie, że można, więcej, że trzeba walczyć i pokonywać swoje ułomności, że bez tego nie jest się człowiekiem naprawdę. Nie wolno, nie wolno, nie wolno, powtarzał ojciec, zawodowy doradca biznesowy, poddać się swojemu kalectwu. Zrób wszystko, co w twojej mocy, by być jak inni. A co to znaczy być “człowiekiem naprawdę”, pytałeś. Ujrzeć to, co niewidzialne, przedrzeć się przez kotarę, doświadczyć tego, co za nią i wrócić. Właśnie to.

Pieprzony motywacyjny bełkot. Dlaczego nie mogłeś pozostać sobą, takim jakim byłeś? W twoim wnętrzu wzbierał bunt. Nie czułeś się wybrakowany. W twojej głowie zamiast ślimaków rozwinęły się jajowate struktury o nieznanej budowie. I co z tego?

A jednak lubiłeś spędzać z nim te popołudnia, w trakcie których nie szczędził sił, by wyjaśnić ci myśli, które zawarł w starannie ręcznie wykaligrafowanych wersach. Ten szary i w gruncie rzeczy nieciekawy człowiek, jakim był twój brat, nabierał barw rozprawiając na temat przesłony rzeczywistości, rzeczy samych i wglądu od spodu. Poezja nie wymaga treści, wizji czy głębokiej myśli, poezja to przenicowanie umysłu, wybicie języka z utartych ścieżek, śmierć na skróty. Nie powiedziałeś tego jednak Romanowi. Ani wtedy, ani nigdy. Uważałeś go za głuchego. Nie w ten przyziemny sposób, którym zostałeś naznaczony. Naprawdę głuchego, niezdolnego do usłyszenia sensu i natury zadania, którego się podjął.

Bywało jednak, że w trakcie jego przemowy wydawało ci się, że coś ulega poruszeniu. Nigdy nie używane kanały prowadzące do twojego wnętrza stają się nagle drożne, malutkie kosteczki wykonują serię mimowolnych ruchów, stukając w dwa dziwne kamyczki zawieszone, nie wiadomo po co, w twojej głowie. I wtedy coś, co do tej pory wydawało się być tylko marną podróbką, atrapą zmysłu, nagle zaczynało działać. Wydawało ci się, że coś zaczynasz słyszeć.

Szept.

Najcichszy z dźwięków, który przekracza niepostrzeżenie próg słyszalności i wdziera się naraz z całą siłą do twojej głowy, unosząc cię ze sobą.

Wierzyłeś, że to dzieje się naprawdę, bo chciałeś. Tak bardzo tego pragnąłeś, że byłeś skłonny przyjąć za dobrą monetę nawet najmniejsze oznaki, że owo coś, co do ciebie dotarło jest rzeczywistością samą, pukająca do bram twojego umysłu; że to coś więcej niż na poły senne majaki i podążające za nimi krok, w krok rozczarowanie. Od tak dawna powtarzano ci, że powinieneś o tym marzyć, że oddałbyś wszystko, by już więcej nie musieć tego robić. Obudzić się ze snu, uciec na zewnątrz wieży, w której zostałeś uwięziony przez złego czarnoksiężnika o twarzy twojego ojca.

W rzeczywistości nigdy nic się nie działo.

Mimo to, nie mogłeś odmówić słowom Romana pewnej mocy. Nawet jeżeli była to tylko moc wynikająca z samooszustwa, poczucia winy i iluzji.

 

***

 

W połowie zdania Roman odwraca się tyłem do ciebie i spogląda w niebo. Krucha namiastka połączenia między wami zostaje raptownie zerwana. W tym samym momencie niebo przecina cienka, biała smuga, biegnąca po skosie w kierunku przeciwnym do startujących samolotów. Smuga zdaje się wbijać w głowę Romana i wychodzić po jej drugiej stronie, rozszerzając się stopniowo i tworząc szeroki, biały stożek, który niknie za garażem sąsiada.

Czujesz jak ziemia drży od potężnego uderzenia a potem widzisz unoszące się ponad dachem kawałki trawnika, grudy ziemi, cegieł i kamieni.

Otwierasz szeroko usta ze zdumienia.

Co się stało, wyrzucasz z siebie, a raczej wydaje ci się, że to robisz. Nie możesz mieć żadnej pewności odnośnie brzmienia wydanych przez ciebie dźwięków.

Roman powoli odwraca się do ciebie, ale jego oczy wciąż wpatrzone są w niebo. Wydaje się to trwać wieki, choć w rzeczywistości nie mija nawet sekunda. I kiedy pył, i niesione przez podmuch opadają jak w zwolnionym tempie, niknąc za ogrodzeniem, Roman zaczyna podlegać całkiem nowej choreografi.

Lewą, wyprostowaną ręką zatacza szeroki łuk, od pasa aż po samą głowę i z powrotem. Kończyna przecina powietrze z pełną gracji lekkością i precyzją, niczym jastrząb szybujący wysoko na stalowym niebie. Głowę i grzbiet ptaka omiatają mroźne prądy powietrza, lecz on nie daje się im znieść z raz obranego kursu nawet o milimetr. Płynie niewzruszony.

Prawa ręka Romana zaczyna dygotać. Coraz szybciej i szybciej aż mimo usilnych starań nie jesteś w stanie dojrzeć jej konturów. Rozmazuje się, jak świat oglądany przez zatłuszczone soczewki okularów, a ty przecież nie nosisz okularów, wzrok akurat masz doskonały.

Roman wydyma wargi wypuszczając gwałtownie powietrze z ust, wysuwa język na zewnątrz; masz wrażenie, że zaraz się oderwie i odleci. Zamiast tego Roman przygryza go mocno zębami aż tryska krew, krew rozlewa się po jego brodzie i płynie szerokim nurtem po szyi, wlewając się za koszulę. Z jego ust toczy się gęsta, czerwona piana, a oczy omal nie wyskoczą z orbit, nozdrza nadymają się i wypuszczają gwałtownie powietrze, pracując jak tłoki silnika parowego.

Przez cały ten czas siedzisz bez ruchu w plastikowym fotelu, nie możesz oderwać wzroku od dziwacznego widowiska rozgrywającego się przed tobą. Jesteś sparaliżowany. Roman z jeszczę większą siła wbija zęby w wystający jęzor, aż wreszcie jego zęby z górnej i dolnej szczęki spotykają się ze sobą; odgryziony kawał ciepłego mięsa spada ci na kolana. Czujesz na czole uderzenie mokrego, mięsnego strzępu. Nieświadomie odchylasz się do tyłu, a wtedy fotel przechyla się i pęka pod ciężarem twojego ciała. Uderzasz potylicą o chropowatą ścianę budynku.

Ból sprawia, że na moment tracisz orientację. Nie wiesz, co się dzieje. Przed oczami eksplodują kaskady rozwrzeszczanych mandal.

Zakrwawione wargi Romana układają się w literę O i zaczynają drgać, rozmazując się delikatnie na brzegach. Zamiast wylewać się rwącą rzeką, krew rozpryskuje się na drobniutkie kropelki, kryjąc twarz Romana w czerwonej mgiełce.

Jego sylwetka rozmazuje się na dobre, by po chwili znowu się pojawić. Częstotliwość drgania zmienia się bezustannie od bardzo wysokiej (wtedy Roman prawie ci znika) do niższych (jesteś niemal w stanie dostrzec rysy jego twarzy). 

I tylko jego lewa ręka wciąż wykonuje ten sam ruch.

Do góry. Na dół. Do góry.

Na dół.

Stajesz niepewnie na nogach. Próbujesz dotknąć brata, potrząsnąć nim, aby go wybudzić, ale kiedy dotykasz jego ciała wibracje nim wstrząsające przenoszą się na ciebie. To nie jest przyjemne doznanie. Szumi ci od tego w głowie, po kościach rozchodzą się dziwne fale. Wydaje ci się, że coś słyszysz, ale to nie jest to samo fantomowe słyszenie, które nawiedzało cię okazjonalnie do tej pory. To, czego teraz doświadczasz jest realne.

Coś próbuje dostać się do twojego wnętrza, dobija się natarczywie do bram umysłu i nie zamierze odchodzić z pustymi rękoma.

Gwałtownie odrywasz ręce od Romana.

Przez moment wydaje ci się, że wybudziłeś się właśnie z głębokiego snu. Niemal od razu czujesz nieodpartą chęć, by znowu go dotknąć. Twoja ręka samoistnie wyciąga się w kierunku Romana. Niczego bardziej nie pragnąłeś dotąd w życiu niż tego, by poczuć, jak przyjemne wibruje jego skóra. Przez moment myślisz tylko o tym, by się podłączyć, zanurzyć się w tym wspaniałym…

Nie!

Powstrzymujesz rękę w ostatniej chwili. Opuszki palców przecinają tylko puste powietrze.

Jednak tego nie powtórzysz.

Roman nie zwraca na ciebie uwagi. Zachowuje się tak, jak gdyby w ogóle cię nie dostrzegał. Przeczuwasz, że jego świadomość znajduje się teraz gdzieś indziej. W odległym miejscu, do którego nie masz dostępu.

Wbiegasz przez otwarte okno tarasowe do salonu. Kilkoma susami przemierzasz zagracone pomieszczenie. Zatrzymujesz się przy drzwiach wyjściowych. Dopiero teraz do ciebie dotarło – przebiegając przez korytarz rzuciłeś okiem na Rompera, waszego psa. Leżał bez ruchu na podłodze w nienaturalnie wykręconej pozycji. Mógłbyś przysiąc, że pysk zwierzęcia spoczywał na jego grzbiecie, jak gdyby ktoś odkręcił mu głowę i złożył ją na jego korpusie.

Sprawdzę później, myślisz, choć ten widok sprowadził na ciebie ogromny, wręcz niewyobrażalny smutek. Dlaczego Romper miałby leżeć w taki sposób?

Podchodzisz do zwierzęcia. Nie rusza się. Ma zamknięte oczy, jęzor wywalony na zewnątrz, klatka piersiowa nie unosi się i nie opada. Serce nie pompuje krwi już od pewnego czasu.

Śmierć wciska ci pod żebra kościsty paluch i wierci nim ściskając boleśnie wnętrzności. Nawet jeżeli to tylko zwierzęca wersja śmierci, i tak czujesz jej przytłaczającą nieodwołalność.

To samo czeka Romana, jeśli nie sprowadzisz pomocy.

 

***

 

Wybiegasz przed dom.

Stajesz niepewnie przed furtką. Kiedy ostatni raz wychodziłeś na zewnątrz? Trzy, cztery lata temu? Myślałeś, że już nigdy więcej tego nie zrobisz. I tak prawie z nikim nie mogłeś się porozumieć w tym niewielkim miasteczku.

Na ulicy stoi mężczyzna. Próbujesz go zawołać, lecz mężczyzna nie reaguje. Podchodzisz do niego, wyciągasz rękę ponad zamkniętą furtką, ale nim zdążysz go dotknąć przez twoje ciało przechodzi zapowiedź tego samego dreszczu i powodujących go wibracji, które towarzyszyło ci chwilę wcześniej przy Romanie.

Dopiero teraz dostrzegasz. On również się rozmazuje.

Przeskakujesz niezgrabnie furtkę i obchodzisz mężczyznę dookoła.

Przynajmniej nie odgryzł sobie języka.

Mężczyzna jest stary. Jego twarz pokrywa gęsta sieć zmarszczek, które nieznacznie wygładzają się pod wpływem wibracji. Po chwili coś się z nim dzieje, przewraca się na ziemię, a z jego uszu i oczu wypływają małe, nieregularne strumyki krwi.

Rozglądasz się wokół. Otaczają cię podobne do siebie domy jednorodzinne, schowane za identycznymi furtkami. Coś ci mówi, że gdybyś wszedł do któregoś z nich, w środku znalazłbyś więcej rozmazanych ludzi. Ludzi pozbawionych konturów, zatrzymanych jak gdyby w momencie przenosin do innego wymiaru lub znikania.

Nie chcesz tego sprawdzać.

Ulica jest pusta, nie licząc ciebie, leżącego na chodniku mężczyzny i samochodu wbitego w latarnię stojącą przed domem twojego sąsiada. Przez przednią, rozbitą szybę pojazdu wystaje połowa kobiety wraz z zawartością jej brzucha rozłożoną równomiernie na zmiażdżonej przedniej masce pojazdu. Kojarzy ci się to ze sklepikiem wędliniarskim. Krzywisz się, zażenowany nieadekwatnością własnych myśli. Rozmazana twarz kobiety jest świadectwem tlącego się w niej wciąż życia.

Zbliżasz się do samochodu. Zaglądasz na tylne siedzenie, gdzie zamontowany jest fotelik dziecięcy.

Nie jesteś pewien, co widzisz. Mrużysz oczy starając się coś dojrzeć, obraz za szybą drga i rozmazuje się, ale jakoś inaczej, bardziej oleiście. Spóźnione nadejście mdłości sprawia, że wymiotujesz obficie na drzwi samochodu.

 

***

 

Nieopodal znajduje się miejsce, w które uderzył aerolit. Trawnik przed domem sąsiada zniknął, jego miejsce zajmuje teraz dziura o kilku metrach średnicy, na której dnie leży wciąż żarząca się gruda metalu lub czegoś podobnego. Jej powierzchnię zdobią zawiłe kanaliki, tunele i otwory. Takie coś nie może być dziełem przypadku, myślisz przyglądając się obiektowi z góry.

Wtedy kątem oka dostrzegasz ruch.

Zamierasz.

To nic.

Tylko kolejny rozmazany.

Rozmazana. W odróżnieniu od innych ludzi w tym stanie, których dotąd spotkałeś, przemieszcza się. Idzie powoli, z namaszczeniem stawiając kroki. Masz wrażenie, że wykonanie każdego kolejnego przychodzi jej coraz łatwiej. Przez głowę przelatuje ci myśl, że uczy się chodzić.

I wtedy wszystko na moment zmienia kolor na niebieski. Odruchowo odskakujesz na bok. Przez miejsce, gdzie stałeś jeszcze chwilę wcześniej przejeżdża błyskający kogutami samochód policyjny. To dzięki ich światłom uniknąłeś śmierci. Przód radiowozu zapada się w dziurze, w której znajduje się kosmiczna gruda. Niknie w niej i zaczyna płonąć. 

Z trudem podnosisz się z ziemi, drzwi samochodu otwierają się, z wnętrza wypada rozmazany płonący policjant, wprost na rozpalony aerolit. Przez chwilę próbuje niezgrabnie wspinać się po stromych krawędziach krateru.

Może udałoby mu się wydostać, gdyby nie płonął – dziura nie jest aż tak wielka. Może, gdyby nie płonął, podałbyś mu rękę. Może.

Rozmazana kobieta przechodzi obok, nie zwracając na ciebie uwagi. Kątem oka widzisz, że z domu z naprzeciwka wychodzi rozmazana rodzina. Znasz ich. Z nim zwykłeś wymieniać uprzejmości na migi, kiedy spotykaliście się na przystanku autobusowym, a przez ostatnie kilka lat przez okno w salonie twojego domu. Od zawsze podziwiałeś nieprzemijające piękno jego żony (marzyłeś nawet, że kiedyś pozwoli ci ze sobą być, choćby z ciekawości jak to by było z kimś takim jak ty). Są z nimi ich dzieci. Niewyraźne jak oni.

Rozmazanych przybywa. Nie wiesz, skąd się biorą. Nagle orientujesz się, że są wszędzie. Nikt nie zwraca najmniejszej uwagi na ciebie ani na leżącego starszego mężczyznę, ranną kobietę, konającą na masce swojego samochodu, ani na płonący w kraterze radiowóz.

Modlisz się, by tak zostało. Z całych sił zaciśniesz powieki, prosząc o to, by móc wcisnąć się w murawę, stać się jej integralną częścią, kawałkiem, po którym przebiegać będą ich nogi. Może wtedy nie zobaczą, że jesteś inny, odbiegasz od normy, którą wyznacza ich rozmazująca się na setki różnych sposobów masa.

Znasz to uczucie. Ojciec zapisał cię do normalnej szkoły podstawowej, z normalnymi dziećmi. W miasteczku nie ma innej, a on nie miał zamiaru dowozić się codziennie dwadzieścia kilometrów do szkoły dla głuchych. Pierwsze tygodnie były koszmarem. Nie rozumiałeś zupełnie, co się dzieje. Nie rozumiałeś czego chcą od ciebie ci wszyscy ludzie. Dlaczego traktują cię albo jakbyś wymagał specjalnej opieki, albo jak kogoś godnego najwyższej pogardy.

Po tych pierwszych miesiącach nadeszły kolejne, w trakcie których czułeś, że musisz starać się dwa razy bardziej od innych, walczyć, by nie uznano cię za opóźnionego oraz nie odstawać za bardzo od innych, bo wtedy pokazywali cię palcami, szydzili, a w najlepszym wypadku traktowali z góry.

Zresztą, nieważne jak się starałeś, pokazywali cię palcami i tak.

 

***

 

Rozmazani otaczają meteor ciasnym kordonem, i rozlewają się na całą ulicę. Stoją karnie niczym wojsko w dwumetrowych odstępach. Są wszyscy, kobiety, mężczyźni, dzieci i starcy. Niektórzy z przegryzionym językami, jak twój brat lub z innymi obrażeniami: połamane ręce, rozcięta skóra, rozległe oparzenia to norma. Rozbite głowy i siniaki powtarzają się nader często. Niektórzy rozmazani padają na kolana, przewracają się i pełzają po ziemi niczym węże. Wiją się niezgrabnie po betonie, pozostawiając za sobą krwawe smugi. Nawet wtedy jednak nie przestają rezonować ze sobą w nieregularnych cyklach i modulacjach. Każdy zatopiony w swoim własnym tańcu, identycznym jak taniec sąsiada.

Idziesz ostrożnie, starasz się ich nie dotykać. Jeżeli niechcący to robisz, wibracje atakują twój mózg, próbują się do ciebie dobrać, przejąć nad tobą kontrolę, a rozmazani natychmiast zaczynają na ciebie napierać. By uniknąć śmierci pod ich butami musisz szybko przemieścić się w inne miejsce, tam gdzie wieść o twoim występku jeszcze nie dotarła.

Wibracje z każdą chwilą przybierają na sile. Powietrze gęstnieje i rozrzedza się zgodnie z narzuconym odgórnie rytmem. Rozmazani tworzą jeden, drgający superorganizm. To, co zainfekowało ich umysły sprawiło, że zostali ze sobą sprzężeni, tworząc jedność złożoną z wielu powiązanych ze sobą części. Mechanizm stworzony do wykonania pracy, o której nie masz najmniejszego pojęcia.

Przypomina ci się tamta dziewczyna. Wspomnienie zajmuje twoją uwagę na ułamek sekundy, niczym natarczywa myśl przebiegająca kłusem przez mózg krótkim wyładowaniem, ale i tak wytrąca cię to z równowagi.

Miała chyba na imię Sara.

Nie chyba.

Sara ubierała się na czarno, barwiła włosy na jaskrawe kolory i nosiła wysokie buty na grubych podeszwach. Podobało ci się to. Lubiłeś wyraźne kolory. Najładniej wyglądały na ciemnym tle.

Spotkaliście się na marginesie życia szkolnego. Połączyło was ciągłe odbijanie się od jego centrum na dalekie, nieprzyjemne dla większości peryferia. Sarze się to podobało, chciała tego; nie rozumiała, że ty nie miałeś wyboru, nie mogłeś tego nie chcieć ani tym bardziej chcieć, takie było twoje przeznaczenie. Los, na który nie miałeś żadnego wpływu. Twoja postawa wobec niego nie miała najmniejszego znaczenia.

Naprawdę się starała. Pamiętała, żeby mówić do ciebie tylko wtedy, gdy widziałeś jej twarz z przodu, przyswoiła nawet kilka gestów języka migowego. Najbardziej doceniałeś, że starała się nie traktować cię jak kogoś ułomnego. Robiła wszystko, byś nie czuł się gorszy od innych ludzi.

Ale i tak to czułeś. Niewidzialną, ochronną pajęczą siatkę, którą nad tobą roztaczała. Nie zwracałeś na to uwagi. Uznałeś, że to cena, którą przyszło ci zapłacić za jej obecność przy tobie.

Zacząłeś nosić się na czarno. Chętnie przebywałeś z jej znajomymi. Dobrze się czułęś w ich towarzystwie. Bywały chwile, że zapomniałeś o tym, że wcale nie jesteś jednym z nich, że przynależycie do odrębnych gatunków. A odrębne gatunki krzyżują się ze sobą tylko w wyjątkowych okolicznościach i zazwyczaj i tak nie mają dzieci.

Któegoś dnia poszedłeś z nimi na koncert. Nie wiedziałeś właściwie po co. Może łudziłeś się, że coś poczujesz, że muzyka dotrze do ciebie innymi kanałami, przez membranę z napiętej skóry, przez organy wewnętrzne, przez kości, że poczujesz ją obserwując emocje malujące się na twarzy Sary. Miałeś nadzieję, że tyle wystarczy, by dać się porwać.

Nic z tego nie wyszło. Obserwując ją, podrygującą w szalonym tańcu zalała cię fala smutku i obrzydzenia. Poczułeś, że Sara nigdy nie będzie do końca z tobą oraz, że nie jesteście w stanie tak naprawdę się zrozumieć, dzieli was ogromna przepaść, której nie da się pokonać. Równocześnie robiło ci się niedobrze na myśl, że tak chętnie oddała się we władanie temu, do czego ty nie masz dostępu i z czym nie możesz w żaden sposób konkurować.

Wtedy po raz pierwszy poczułeś, że dźwięki pozbawiły cię czegoś ważnego.

Wybiegłeś z klubu ze łzami w oczach.

 

***

 

Musisz wrócić do Romana!

Przeciskasz się ostrożnie przez tłum. Morze rozmazanych ciał ciągnie się we wszystkich kierunkach, zajmując całą przestrzeń między domami.

Z trudem docierasz się do waszego ogródka, ale nie znajdziesz tam brata.

Przez chwilę przyglądasz się leżącemu w trawie kawałkowi języka.

W salonie natrafiasz na krwawe ślady prowadzące na piętro. Mijasz ostrożnie martwego psa i wchodzisz po schodach bojąc się tego, co tam ujrzysz.

 

***

 

Wracasz na dół kilka minut później. Błądzisz przez chwilę pustym wzrokiem po salonie, po czym wychodzisz na zewnątrz.

Teraz już wszystko ci jedno. Idziesz przed siebie, jak zombie, jak jeden z rozmazanych.

I wtedy twój wzrok pada na mnie.

Stoję obok kubła na śmieci. W ręce trzymam wielki zardzewiały gwóźdź. Porządkowałem strych i musiałem go tam znaleźć. Szedłem z nim do śmietnika, żeby nie pałętał się po podłodze. To wtedy niebo przecina biała smuga, a do moich uszu dociera towarzyszący jej dźwięk. Nie trwa długo. Tyle, co przelot samolotu wysoko na niebie, gwizd oddalającego się pociągu, zasłona świata rozdzierana od samej góry do dołu.

Nie jest głośny. Wystarczająco jednak, by przebić się bez większego problemu przez umiarkowany poziom hałasu tła. Ani wysoki, ani niski. Jego brzmienia nie da się z niczym porównać. Nie przypomina niczego, do niczego nie jest podobny. Trochę jak szum, ale z całą pewnością szumem nie jest, trochę jak ton prosty, chociaż modulacja, jakiej został poddany sprawia, że brzmi bardziej jak orkiestra czy fabryka. Wydaje się składać z miliona części, choć przecież trwa zbyt krótko, by było to możliwe. Każda część, nawet najkrótszy fragment są doskonale słyszalne, odciskając się niezatartym piętnem na mojej duszy.

Dźwięk przenicowuje mój mózg, wchodzi w niego jak w masło, szatkuje świadomość na niepoliczalną mnogość fragmentów, wypreparowując je jeden po drugim niczym próbki w jakimś sterylnym laboratorium. Przejmuje kontrolę nad ośrodkami ruchowymi, sprawiając, że ciało zaczyna wykonywać ruchy, do których jest całkowicie nienawykłe, których nie byłbym w stanie nigdy w sobie wzbudzić.

Nie tylko moje ciało, również jaźń zaczyna się rozmazywać. Zrazu tylko trochę, ale po chwili nie wiem już kim, czym jestem. Gwóźdź, który trzymam w ręce jest mną tak samo jak trawa, po której stąpam. Niebo w górze jest tym samym, co ziemia pod moimi stopami. Ja, moja żona i ty. Wszyscy stajemy się tą samą osobą.

Poszatkowana świadomość ulega przetasowaniu i ułożeniu na nowo, w wyniku czego czas przestaje płynąć. Poruszam się w nim w dowolną stronę. Do przodu, do tyłu na boki. Ja? Nie ma już żadnego mnie, choć jednocześnie czuję przepełniające mnie uniesienie. Radość. Czułość.

Znikam.

Rosnę.

Staję się wszystkim, co mnie otacza.

Jestem wszystkim, co mnie otacza. Byłem. Będę.

Ciało, które dotychczas mnie więziło wpada w dygot, wibruje zgodnie z częstotliwościami narzuconymi mu przez dźwięk, który przybył z innego kosmosu i staje się generatorem nowego dźwięku, będącego w istocie kopią tego pierwszego; zapewnia mu kontynuację, podtrzymując w trwaniu ten jedyny w swoim rodzaju skomplikowany wzorzec zmian ciśnienia powietrza. Moje ciało to głośnik. Dzięki niemu fala rozprzestrzenia się i nim straci całą energię infekuje kolejny system poznawczy przez kanały słuchowe. Cykl zaczyna się od początku.

Znam cenę. Ciało, które dotychczas zamieszkiwałem umrze. Może nie od razu. Za kilka godzin, może trochę dłużej, serce pęknie, połączenie w moim mózgu zostaną nieodwracalnie zniszczone. Z radością dam się złożyć na ołtarzu proliferacji kosmicznego dźwięku.

 

***

 

Zbliżasz się do mnie. Wyrywasz z mojej drżącej ręki gwóźdź i ostrożnie wprowadzasz jego ostrze do mojego ucha.

Nagły ból rozsadza mi czaszkę.

Nim zdążę zareagować, to samo robisz z moim drugim uchem.

Zdwojony ból rozsadza mi czaszkę.

Padam na chodnik. Wiję się po nim. Tłusty robak.

Stawiasz mnie na nogi. Prowadzisz niezgrabnym slalomem między rozmazanymi sługami dźwięku. Pot i krew leją się na twarz.

I wtedy odpływam w ciemność. Tylko dzwony rozbrzmiewają w mojej głowie. Nie, nie dzwony raczej ciągnące się w nieskończoność wybrzmiewanie pojedynczego ich uderzenia. Jak ból rozciągający się we wszystkich kierunkach, daleko poza ciało, poza przestrzeń i czas.

 

***

 

Budzę się ubabrany w błocie. Nie mogę złapać tchu.

Tinnitus maximus jest ze mną.

Obok leżysz ty. Wokół drzewa. Rozpoznaję jedną z bocznych alejek parkowych. To cztery przecznice od miejsca, z którego mnie zabrałeś. Nie wiem jakim cudem, udało ci się zaciągnąć mnie tak daleko.

Zza paska spodni wystaje ci bretnal, którym pozbawiłeś mnie słuchu. Wyszarpuję go niezgrabnym ruchem ręki, przy okazji zawadzając nim o twoją głowę. Wstrzymuję oddech, lecz nie reagujesz. Przyglądam się pogiętemu kawałkowi przerdzewiałego żelaza. Wciąż jeszcze czerwieni się od mojej zaschniętej krwi.

Wbiję ci go w kark.

Rozszarpię nim twoją tętnicę szyjną.

Wprowadzę go delikatnie do kanalików usznych dokładnie w ten sam sposób, w który zrobiłeś to mnie, tylko dalej, aż do samego końca. Zardzewiałe ostrze wsunie się w twój mózg, niszcząc jego delikatną strukturę.

Stoję przez chwilę nie mogąc się zdecydować.

Celuję i wykonuję szybki ruch, wtedy, jak na rozkaz, podrywasz się i łapiesz moją rękę. Bretnal wchodzi tylko do połowy. Siłujemy się. Staram się ze wszystkich sił wepchnąć go w głąb twojej czaszki. Nie dajesz za wygraną.

Nagle moje ręka trzymająca gwóźdź zaczyna dygotać w nieregularny, dobrze mi znany sposób. Skomplikowany wzorzec drgań przenosi się na metal i zostaje przetransferowany do twojego wnętrza. Odpychasz mnie gwałtownie, a potem ostrożnie usuwasz zardzewiały metal ze swojego przewodu słuchowego.

Przyglądasz mi się uważnie. Twoja twarz uległa zmianie. Nie ma już na niej strachu ani zwierzęcego braku zrozumienia. Zastąpił je spokój.

Moja ręka. Bretnal w uchu. Nareszcie do ciebie dotarło.

 

***

 

Wracamy razem do miasteczka.

Powietrze nie jest już przesycone drżeniem. Dźwięk ustał. Wyczerpał się razem z energią ciał służących mu za źródło, z ich przepalonymi mózgami i zużytymi mięśniami. Pośród setek dogorywających, rozmazanych jeszcze niedawno ciał, rojowiska karetek pogotowia, lekarzy, strażaków i policjantów starających się pomagać tym, którzy wykazują jakiekolwiek oznaki życia, natrafiamy na grupkę ocaleńców.

Jest ich czworo, dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Opatuleni w ciepłe koce medyczne, siedzą samotnie na łóżkach polowych rozłożonych obok karetki. Znasz ich, mógłbyś rozmawiać z nimi za pomocą gestów tak, jak to zwykliście robić w przeszłości. Domyślasz się, że lekarze nie byli w stanie się z nimi porozumieć. Po zapewnieniu im podstawowej opieki i wezwaniu tłumacza języka migowego, pozostawiono ich samym sobie. Wokół jest przecież wielu potrzebujących.

– Weź – mówi do mnie jedna z kobiet.

Oczywiście nie słyszę ani słowa, a ona tak naprawdę niczego nie mówi. Patrzy tylko na mnie, a ja rozumiem, czego ode mnie oczekuje.

W ręce trzyma skalpel o połyskującym ostrzu. Domyślam się, że musiała wykraść go z karetki.

Biorę przedmiot do ręki i od razu, bez wahania przykładam do małżowiny. Tak, jakbym czekał na to przez całe życie. Przyciskam i wykonuję szybki, okrężny ruch od góry do dołu. Nie czują bólu. Tylko krew spływającą po moim policzku.

Poprawiam. Odcięte ucho ląduje na betonie.

Po chwili dołącza do niego drugie.

Podaję ci skalpel. Robisz dokładnie to samo. Nim medycy zdołają się zorientować co się dzieje, pozostałą czwórka dokonuje zgodnego samookaleczenia.

Tupiemy zawzięcie nogami, wykonując gest deptania. Wspólnie miażdżymy odcięte małżowiny. Jakaś cząstka mnie unosi się do góry, łącząc się z cząstką ciebie, cząstką kobiety która podała mi skalpel oraz cząstkami pozostałych anotów.

Dopiero wtedy któryś z policjantów zwraca na nas uwagę, ale jest już za późno. Ratownicy medyczni coś do nas mówią, krzyczą, próbując zatamować krwotoki.

Patrzymy na siebie ponad ich głowami, rozmawiamy bez słów o tym, co się wydarzy. Nie teraz, nie tutaj. Niedługo.

Dźwięk z innego kosmosu, który zamieszkał w naszych ciałach znowu wybrzmi. Powietrze i wodę przeniknie skomplikowany wzorzec falowy, przejmując kontrolę nad wszystkim, co będzie wyposażone w odpowiednio czułą aparaturę. A my, zanurzeni w wibrującej świadomości oplatającej nas ze wszystkich stron, będziemy płynąć porwani jej wartkim nurtem. Strumień stanie się rzeką, rzeka morzem, a morze oceanem, w którym rozpłyniemy się zjednoczeni w wiecznej ekstazie.

 

Koniec

Komentarze

Cześć, Random Robocie!

Muszę powiedzieć, że interesująco przekłułeś lovecraftowską atmosferę w nieco bardziej nowoczesną formę narracji. Motyw robali też fajny, postaci nieliczne, nakreślone zawsze w oparciu o relację z narratorem – bardzo dobry zabieg. Jedyne, co nie zagrało to te numery rozdziałów wrzucone jak podpunkty w planie wydarzeń, może spróbuj inaczej?

Klikam i pozdrawiam!

Dzięki Oidrinie za komentarz! Cieszy mnie, że się podobało.

Masz rację z tymi numerami. Usunąłem je, nie są do niczego potrzebne.

Przeczytane, komentarz później.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Cześć. Podchodziłem już do tego tekstu wcześniej, ale wymiękłem, zniechęcił mnie początek, który wydał mi się męczący i przegadany. Wracam jednak, bo to przecież opowiadanie, które odniosło sukces w konkursie (gratulacje :).

Ten trudny początek jest rzeczywiście trudny do przebrnięcia, tu się nic nie zmieniło. Ale, rzeczywiście, warto przebrnąć.

Wątek “rozmazania” jest prześwietny! Bardzo udanie podałeś efekt działania dzwięku z innego kosmosu, zachowania ludzi i całą tę makabrę, naprawdę oryginalna jazda. Bardzo filmowa scena, taka do zapamiętania.

Podoba mi się pomysł, podoba mi się to, że zmieściłeś tu solidne zaplecze psychologiczne dla głównego bohatera, łącznie ze scenką ucieczki z koncertu. 

Bardzo przypadł mi do gustu sposób, w jaki rozprawiłeś się tu z Lovecraftem. Nie na wprost, nie bezpośrednio, a mimo to – celnie, jak mi się zdaje. 

Bardzo dobre opowiadanie – ciężkie, przerażajace i makabryczne. Cieszę się, że przebrnąłem przez początek :)

Wielkie dzięki Łosiocie za komentarz. Cieszy mnie, że summa summarum tekst przypadł Ci do gustu.

Potwierdziłeś moje przypuszczenia, że przekombinowałem z tym początkiem, choć z drugiej strony nie chce mnie opuścić dziwne przekonanie, że ta historia musi się tak właśnie zaczynać. A może lepiej, kiedy odbiorca (o ile dotrwa) przeżywa miłe zaskoczenie w trakcie lektury tekstu, który nie rokował na początku niż odwrotnie – dobry początek i i rozczarowanie zostawione dopiero na sam koniec? :)

Bardzo dobry tekst.

Początek nieco rozmyty, trochę może przydługi. Ale potem w scenie z językiem podnosisz intensywność opowiadania bardzo wysoko i nie schodzisz z tego poziomu do końca tekstu. Świetny pomysł na pokazanie dźwięku przez pryzmat ułomności bohatera. Dużo mocnych scen, które trzymają w napięciu, a ten spokojny ton opowiadania tylko potęguję efekt. Udana retrospekcja, która dodaje tragizmu i dramatyzmu. No i końcówka, która nie pozostawia wątpliwości jak się to wszystko skończy.

Gratuluję miejsca na podium!

 

Poniżej kilka uwag do Twojej rozwagi:

 

przez pozostałą część roku receptory węchowe.)

Wydaje mi się, że kropka powinna być chyba po nawiasie.

Nie wolno ci, nie wolno ci, nie wolno,

Proponowałbym usunąć to "ci" bo zgubiło mi to rytm podczas czytania.

Do góry, Na dół.

Albo kropka albo na z małej litery.

To dzięki ich światłom udało ci uniknąć śmierci.

Brakuje się. I w ogóle może lepiej:

To dzięki ich światłom uniknąłeś śmierci.

 

Nie rozumiałeś czego chcę od ciebie ci wszyscy ludzie.

Nie rozumiałeś czego chcą od ciebie ci wszyscy ludzie.

Rozbite głowy siniaki powtarzają się nader często.

Brakuje i chyba.

Idziesz ostrożnie, starsza

Chyba miało być starasz

coś do mówią,

coś nas do mówią,

Dzięki Edwardzie za komentarz, poprawki (wszystkie wprowadziłem już do tekstu) i miłe słowa. Widzę, że ten początek nie jest jednak najlepiej odbierany. Cóż, chodziło mi w nim o pokazanie zamrożonego obrazka, takiego snapshota, który w pewnym momencie, w wyniku pojawienia się czegoś dla bohatera całkowicie niezrozumiałego zaczyna się ruszać i pędzi przed siebie prosto do niewesołego finału. Wydaje mi się, że taką konstrukcję opowiadania wymusza sama natura dźwięku.

Jeszcze raz dzięki!

Bardzo fajny pomysł. Początek rzeczywiście trochę nuży. Ale potem tekst się rozkręca.

odgryziony kawał ciepłego mięsa spada ci na kolana. Czujesz na czole uderzenie mokrego, mięsnego strzępu.

To spadł na kolana czy na czoło?

Obserwując ją, podrygującą w szalonym tańcu zalała cię fala smutku i obrzydzenia.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to fala obserwowała.

Babska logika rządzi!

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka