To, co dla jednego jest dziwne, dla innego wcale nie musi takie być. Osobę znającą tylko jedną rzeczywistość, może zaskakiwać, że jest ich wiele. Dzikusowi żyjącemu w puszczy, samochód zapewne nie tylko będzie wydawał się dziwny, ale i przerażający. Można więc założyć, że jeżeli ktoś zawsze miał nad głową niebo, zdziwi się, widząc w tym miejscu morze.
Alan Whitaker Wright III nie należał do tych osób. Widząc falujący błękit nad sobą, czuł jedynie zainteresowanie. Nie po raz pierwszy bowiem przybywał do miejsca, które traktowało rzeczywistość raczej jak zestaw sugestii, niż stałych praw czy faktów. Zamiast więc o tym myśleć, wolał podziwiać widoki. Zza okrągłych okularów obserwował, jak promienie słoneczne przechodząc przez wodne niebo, malują cudowne obrazy na piaszczystej drodze. Uśmiechając się, podążał wzrokiem za kolorowymi rybkami szybko przemykającymi tuż pod powierzchnią morza. Przyjemny szum fal w górze stanowił idealne towarzystwo w podróży przez wymarłe miasto.
„Dziki zachód naprawdę był dziki” – pomyślał Alan, przyglądając się budynkom o zatartych szyldach i uszkodzonych oknach. Miasto wydawało się opustoszałe, ale w niektórych domach słychać było kroki i urywane oddechy. Niestety, gdy Alan tylko kierował wzrok w ich stronę, wszystko zamierało. Dostrzegał jedynie cienie, których ułożenie często nie zgadzało się z kierunkiem padania promieni słonecznych.
Stając na ganku jednego z domów, Alan ostrożnie zajrzał do budynku przez uszkodzone okno. Uważając, aby nie zahaczyć o nic melonikiem lub plecakiem próbował rozejrzeć się po zakurzonym, przesyconym wilgocią wnętrzu. W zasięgu wzroku widział tylko fragmenty roztrzaskanych mebli oraz pokrywającą wszystko warstwę wodorostów i pąkli, tak bardzo niepasujących do pustynnego klimatu zachodu.
– Witam – mruknął, a po chwili zastanowienia dodał: – Czy mógłbym prosić o wskazanie drogi do najbliższego hotelu?
Nie usłyszawszy odpowiedzi, westchnął i ruszył dalej. Niestety nic nie wskazywało na to, że zbliża się do celu. Każdy zakręt prowadził go do kolejnej uliczki dokładnie takiej samej jak poprzednie. Przystając, Alan zerknął na rozbijające się w górze fale. Z kieszeni spodni wyjął smartfona i wyciągając rękę do góry, przez chwilę ustawiał telefon pod różnymi kątami, ale nadal nie uzyskał nawet jednej kreski. Do zapadnięcia zmroku zostało już niewiele czasu, a Alan tracił go, kręcąc się w kółko po mieście.
„Może przybyłem za późno?” – pomyślał. Nie był jednak pewien, dlaczego tak sądził. Jak zawsze czuł, że był w dobrym miejscu, ale nie wiedział, czego dokładnie szukał.
– Hej! – Dźwięk na podobieństwo dławiącego się silnika wypełnił przestrzeń. – Ktoś ty?
Alan przybrał swój najlepszy uśmiech.
– Dzień dobry – przywitał się, uchylając melonik. – Czy może mnie pan skierować do najbliższego hotelu? Chyba się zgubiłem.
– Ktoś ty? – powtórzył mężczyzna o zniszczonej przez czas i słońce twarzy, kładąc dłoń na pasie w pobliżu rewolweru.
– Alan Whitaker Wright III, do usług. A pan to?
– Ted – mruknął po chwili ciszy, mierząc nieznajomego wzrokiem. – Co tu robisz?
– Jestem turystą…
– Kim?
– Podróżnikiem. – Alan wybrał słowo, które mogło być bardziej zrozumiałe dla rozmówcy. – Szukam ciekawych miejsc, odwiedzam je i spisuję swoje doświadczenia. – Poprawił okulary na wąskim nosie.
– Ciekawych – parsknął Ted, po czym bez słowa odwrócił się i chwiejnie wszedł do budynku za sobą.
Nie chcąc stracić swojej szansy, Alan ruszył za nim. Ostrożnie idąc po skrzypiących deskach, zagłębił się w stęchłą ciemność. Wnętrze było zaniedbane, wypełnione połamanymi stolikami i ławami oraz długim odrapanym kontuarem, za którym znajdowała się ściana rozbitych luster i butelek. Alan obserwował to wszystko z nieskrywanym zainteresowaniem. Każda deska czy roztrzaskany regał były dla niego dowodem przeszłości, która ukształtowała to miejsce. Natomiast dwaj mężczyźni siedzący przy stoliku nie wzbudzali w nim żadnych emocji. Nie oznaczało to, że miał być dla nich niemiły.
– Dzień dobry. – Lekko skłonił głowę. W odpowiedzi dostał ciszę i surowe spojrzenia.
Nie przejmując się tak chłodnym przyjęciem, podszedł do kontuaru. Postawił plecak na barze, obok położył melonik, a z kieszeni spodni wyjął chusteczkę. Czyszcząc szkła kolistymi ruchami, mrużył oczy, jakby miało mu to pomóc w zobaczeniu czegoś więcej.
– Czy znajdzie się tu dla mnie miejsce do spania? – zapytał, zakładając okulary.
– Spania? – mruknął jeden z mężczyzn, a drugi poderwał się od stolika. Zaraz jednak zachwiał się pijacko i opadł z powrotem na krzesło. Wszędzie czuć było intensywną woń alkoholu, mieszającą się z wilgocią i kurzem.
– Zed, Ed. Spokojnie – polecił Ted, stając przy kontuarze i przyglądając się przybyszowi. – Alan, tak?
– Zgadza się.
– Może powiesz nam, czego ktoś taki jak ty szuka w naszym małym miasteczku?
– Ktoś taki jak ja? – zdziwił się, otwierając plecak. – Co ma pan na myśli?
– Nic. – Ted wzruszył ramionami, mierząc Alana wzrokiem. – Po prostu rzadko mamy tu gości.
– Już mówiłem, jestem podróżnikiem. Zwiedzam różne miejsca, zbierając informacje na ich temat. Robię zdjęcia, opisuję pogodę i rośliny. Takie tam rzeczy.
Jakby na potwierdzenie swoich słów, Alan wyjął z plecaka gruby notes o pożółkłych kartkach. Odsuwając czerwoną gumkę oplatającą dziennik, otworzył go i zaczął przerzucać kolejne strony zapisane równym pismem i gdzieniegdzie przyozdobione rysunkami. Uważał przy tym, aby eksponaty nie wypadły spomiędzy kartek. Zdjęcia, suszone kwiaty, a nawet przyklejona do jednej ze stron moneta dawały jasny obraz przebytej przez Alana drogi.
– Ale czego tu – podkreślił – szukasz?
– Żartuje pan? – zaśmiał się. – Wasze miasteczko jest sławne! Przez setki lat działo się tu więcej niż gdziekolwiek indziej. Ogromne kopalnie złota, najlepsze burdele, hodowla kryształów energetycznych, transmutacje magiczne na niespotykaną skalę… – wymieniał podekscytowanym głosem. Podarował sobie jednak wspominanie o krwawych obrzędach i masowych mordach.
– Dawne czasy. – Ted zacisnął pięści tak mocno, że pobielały mu kłykcie.
Alan nie zamierzał jednak dyskutować. Szybko odłożył notes i sięgnął do plecaka. Chwilę grzebał w nim na oślep aż w końcu wyciągnął sporą butelkę whisky.
– Na dobry początek znajomości – powiedział, stawiając alkohol przed mężczyzną. – Naprawdę nie chcę sprawiać problemów.
– Jasne – mruknął Ted, łapiąc podarunek i przysiadając się do pozostałych mężczyzn. – Na górze są pokoje. Wybierz sobie któryś.
Niezrażony zachowaniem mieszkańców Alan podziękował i ruszył w stronę schodów. Wspinając się po trzeszczących stopniach, ignorował nieprzychylne spojrzenia.
Piętro, na którym były pokoje nie różniło się niczym od pozostałej części budynku. Długi korytarz był równie zaniedbany i zniszczony jak wszystko w tym mieście. Większość pomieszczeń nie miała nawet drzwi, a słony i wilgotny zapach pochodzący od wodorostów mieszał się ze starym kurzem. Nie powstrzymało to jednak Alana przez zajrzeniem wszędzie i dotykaniem wszystkiego. Przeszłość wyzierała tu z każdego kąta, opowiadając historię, którą pragnął poznać. W jakiś sposób czuł się jej częścią, choć nigdy wcześniej tu nie był.
– Kim jesteś?
Dziewczynka niemająca więcej niż sześć lat jak gdyby znikąd pojawiła się za plecami mężczyzny. Duże błękitne oczy wpatrywały się w niego. Piąstki nerwowo zaciskały na starej sukience.
– Alan. – Uchylił lekko melonik, kucając przed dzieckiem. – A ty? Jak masz na imię?
– Sara – szepnęła. – Przyszedłeś nas uratować?
– Uratować? Co masz na myśli?
Dziewczynka nie odpowiedziała. Patrzyła na mężczyznę, jakby oceniając każdą część jego osoby. Wzrok miała ciekawski, ale było w nim też coś więcej. Jakiś rodzaj siły i dorosłości niespotykanej u dzieci.
– Nie widziałeś mojej lalki? – zapytała w końcu. – Nie mogę jej znaleźć.
– Nie.
– Szkoda – westchnęła.
Alan lekko przechylił głowę, zaraz jednak uśmiechnął się szeroko.
– Ale mam tu coś, co może ci ją zastąpić. – Szybko sięgnął do wnętrza plecaka i na oślep przesuwał kolejne rzeczy. W końcu trafił na to, czego szukał. – Wystaw ręce – polecił.
Sara wahała się przez chwilę, ale w końcu zrobiła, o co poprosił. Wtedy poczuła na dłoniach duży ciężar. Zdziwiona spojrzała w dół, a uśmiech rozświetlił małą twarzyczkę. W rączkach trzymała śliczną zabawkę z szarozielonej włóczki.
– Co to? – zapytała rozbawiona. Zabawka najbardziej przypominała okrągłą ośmiorniczkę ze skrzydełkami jak u nietoperza. Była miękka w dotyku, ale też niezwykle ciężka.
– To? – zaśmiał się cicho Alan. – To jest wróżka, która spełnia życzenia.
– Naprawdę? – w głosie Sary można było wyczuć nadzieję.
Mężczyzna przytaknął, a wtedy dziewczynka utkwiła wzrok w podłodze. Przez chwilę stała nieruchomo, aż w końcu nieśmiało objęła go za szyję. Alan poczuł odpychającą woń alkoholu oraz łaskotanie, gdy Sara poruszyła ustami tuż obok jego ucha. Jednak żadne z nich nie usłyszało wypowiedzianych szeptem słów. Zniknęły, zanim się w ogóle pojawiły.
– Da się załatwić – mruknął Alan, sam nie wiedząc dlaczego.
Mało delikatnie poklepał dziecko po plecach. Nie przepadał za kontaktem fizycznym w żadnej postaci. Zaraz potem dziewczynka pobiegła w stronę jednego z pokoi. W jego progu stała kobieta o zmierzwionych włosach i podkrążonych oczach, które uważnie obserwowały przybysza. Podobieństwo do Sary było niezaprzeczalne. Zanim jednak Alan zdążył się przywitać, kobieta zamknęła za sobą drzwi. Wzruszając ramionami, poszedł poszukać dla siebie miejsca do spania.
***
Kolejna droga, otoczona szpalerem pokracznych cieni. Kolejne miejsce inne od pozostałych, a jednocześnie dokładnie takie samo. Kolejne płonne nadzieje na odzyskanie utraconych części siebie.
Wodne niebo cicho szumi nad opuszczonym miastem. Alan wpatruje się w przedmiot przed sobą. Na kamiennym postumencie o niemożliwych do odczytania napisach znajduje się czarny jak bezgwiezdna noc telefon. Stary model z tarczą i zatartymi przez czas cyframi. A może nigdy ich tam nie było?
Nagle miasto przeszywa dźwięk dzwonka. Metaliczny, ogłuszający i wypełniający każdą komórkę ciała Alana. Pierwszy sygnał milknie, pojawia się następny i następny… Mężczyzna bardziej czuje, niż wie, że będzie ich tylko pięć.
Sięga w stronę słuchawki, ale jego dłoń zagłębia się w ciemności. Tej samej, która zaczyna wspinać mu się po ramieniu. Oplata rękę, przemyka na tors i pełznie po szyi. Czarne krople oddzielają się od nieprzeniknionej pustki, spływają do góry i pokrywają usta mężczyzny. Szepcząc, dostają się do nosa i oczu…
Alan obudził się nagle, gwałtownie siadając na posłaniu. Głęboko oddychając, rozglądał się po ciemnym pokoju. W końcu przetarł twarz i na oślep chwycił swój dziennik. Znalazł przedostatnią stronę i zaczął spisywać miniony sen. Mimo że robił to szybko, pismo było wyraźne i bardzo staranne. Jedno ze zdań pogrubił i podkreślił trzy razy: „Muszę poczekać, aż zadzwoni telefon!”
Uśmiechając się pewnie, Alan schował dziennik do plecaka. W końcu zrozumiał, po co przybył do miasteczka, choć nadal nie był pewien, co da mu odebranie połączenia. Miał jednak przeczucie, graniczące z pewnością, że sam nie da rady odnaleźć telefonu. To miejsce było labiryntem przenikających się rzeczywistości, po którym nie umiał się poruszać. Więc, mimo że był sobą bardziej niż jeszcze wczoraj, istniała spora szansa, że się zgubi. Potrzebował pomocy i wiedział gdzie jej szukać.
Schodząc po trzeszczących stopniach na parter, Alan próbował przypomnieć sobie, jak się wczoraj zachowywał. „Naiwnie” – pomyślał rozbawiony, zerkając na trójkę mężczyzn siedzących przy jednym stoliku.
– Dzień dobry. – Uśmiechnął się Alan.
– Pewnie jest pan głodny. – Matka Sary wyszła z drugiego pokoju, chwiejnie niosąc talerz z zieloną jajecznicą. – Proszę. – Bez pytania postawiła go na wolnym stoliku.
– Och, dziękuję bardzo. – Alan usiadł w wyznaczonym miejscu, starając się ignorować gryzący smród alkoholu i brudu, który otaczał kobietę. – A czy istnieje może szansa, żebym dostał trochę kawy do tych specjałów?
Matka Sary zerknęła na pozostałych mężczyzn i mamrocząc ciche „oczywiście”, zniknęła w drugim pokoju. Po chwili wróciła, niosąc parujący kubek.
– Dobrze się panu spało? – zapytał Ted, zapalając papierosa.
– Bardzo dobrze. Choć miałem przedziwny sen… – mruknął, zaczynając jeść. Nie umknęło mu jednak porozumiewawcze spojrzenie, które mężczyźni wymienili pomiędzy sobą.
– A co się panu śniło?
– Telefon. Taki stary model z tarczą. – Nabrał kolejną porcję obrzydliwej jajecznicy na widelec, ale zatrzymał go w połowie drogi do ust. – Tylko że nie był podłączony do zasilania, ale i tak zadzwonił…
Szczęk kubka rozbijającego się o podłogę skłonił Alana do podniesienia wzroku. Kobieta wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, drżąc na całym ciele. Była bardzo blada, a gdy Ted do niej podszedł, zaczęła szlochać.
– Nie – jęknęła bełkotliwie. – Nie każ mi tego robić.
– Spokojnie. Idź po Sarę – polecił. A gdy kobieta gorączkowo potrząsnęła głową, nachylił się i wyszeptał: – Ja mam iść? – Dopiero to ją przekonało. Zataczając się, wyszła z pomieszczenia.
– Wszystko z nią w porządku? – zapytał Alan, z całych sił próbując utrzymać uśmiech na twarzy. Bał się, że jeżeli nie będzie go kontrolował, spłynie na podłogę razem z ustami.
– Tak. – Uśmiechnął się Ted. – Lidia jest… słabego zdrowia. Od dawna nie mieliśmy gości, więc zachowuje się trochę nerwowo – wyjaśnił, siadając przy stoliku Alana. – Więc mówisz, że jesteś podróżnikiem. To pewnie chciałbyś, żeby ktoś oprowadził cię po naszym cudownym miasteczku. Poopowiadał to i tamto?
– Skoro pan proponuje, to z przyjemnością skorzystam. – Alan odłożył widelec, nie kończąc posiłku. Wydawał mu się oślizgły.
– To może jak dziewczyny przyjdą, wybierzemy się na przechadzkę? – zaproponował Ted, patrząc intensywnie na rozmówcę. Na pozbawionej zmarszczek twarzy przybysza widział naiwność, którą łatwo będzie wykorzystać.
Alan przytaknął, od razu wstając. Jednym ruchem zarzucił plecak na chude ramiona, nieprzyjemnie drażniąc nim skórę. Nagle poczuł się przytłoczony, jakby ubranie zaczęło sprawiać mu ból. Chciał je z siebie zedrzeć, ale miał wrażenie, że na tym by się nie skończyło. Ignorując więc myśli o zagłębieniu paznokci we własnej skórze, Alan zerknął na drzwi. Chwilę później Lidia wraz z córką pojawiły się w pomieszczeniu. Dziewczynka uśmiechnęła się do podróżnika, przytulając do piersi zabawkę z włóczki.
Prowadzeni przez Teda szli piaszczystą drogą w towarzystwie głośnego szumu fal. Słońce całkowicie skryło się za ciemną taflą wody, a żar zelżał na tyle, by piasek nie palił stóp przez podeszwy butów. Widok robił wrażenie, jednak Alan nie umiał się na nim skupić. Chciał już znaleźć telefon. Wiedział, że gdy to się stanie, uzyska odpowiedzi na pytania, których nie umiał zadać. Czuł, jak tańczą na granicy świadomości, próbując uformować słowa, dźwięki i obrazy. Brakowało jednak czegoś, co połączyłoby je w całość.
„Całość” – nagłe olśnienie spłynęło na Alana.
– To tutaj – oświadczył w tej samej chwili Ted, wskazując zakręt drogi jak każdy inny.
Wyrwany z głębin własnych myśli, Alan zerknął w tamtym kierunku. I w jednej chwili sen stał się jawą. Mocniej zaciskając dłonie na ramiączkach plecaka, przyspieszył kroku. Na pierwszy rzut oka droga otoczona szpalerem porzuconych domów nie różniła się od innych w tym miasteczku. Z wyjątkiem tego, że pośrodku niej znajdował się czarny telefon. Stał na kamiennym postumencie, poznaczonym dziwnie znajomymi słowami. Nie tyle wyrytymi w powierzchni kamienia, ile w samej jego istocie.
„Dlaczego nie umiem ich odczytać?” – zastanawiał się Alan, wyciągając smartfona. Szybko zrobił zdjęcie, po czym ruszył w stronę telefonu. Jednak, gdy usłyszał ciche kliknięcie za plecami, natychmiast się odwrócił.
– Nie bierz tego do siebie – mruknął Ted, celując do niego z rewolweru. – W końcu chciałeś się czegoś dowiedzieć o naszej historii. Pozwól więc, że zaoferuje ci nawet więcej: staniesz się jej częścią – warknął, naciskając spust.
Kula przeszyła ramię Alana, a krew opryskała telefon za nim. Mężczyzna stęknął i cofając się kilka kroków, wpadł na kamienny piedestał. Melonik z pluskiem upadł na piasek i zniknął w jego głębinach. „Przecież to nie mogło zaboleć. Nie taki powinienem być” – pomyślał z roztargnieniem, wpatrując się w krew na ubraniu.
– Jesteś pierwszym obcym, który pojawił się tu od wieków. – Ted zaśmiał się niewprawnie, zupełnie jak człowiek, który od dawna tego nie robił. – Już niemal straciliśmy nadzieję, że kiedykolwiek to się stanie. Że ktoś jeszcze wyśni dla nas zdrowy sen. Dałeś nam jeszcze jedną szansę i za to jesteśmy ci wdzięczni. Ale jeżeli śniło ci się, że ten telefon zadzwoni, to nie mamy wyboru. Właśnie taka jest nasza przeklęta historia.
Zamilkł na chwilę, wpatrzony w niezwykle spokojną twarz Alana. Nie mógł go zabić, dopóki telefon nie zadzwoni.
– Zanim się pojawił, mieliśmy wszystko: kopalnie pełne złota, żyzną ziemię, idealny klimat. A potem – warknął Ted, wskazując bronią na niepodłączony telefon – to cholerstwo zmaterializowało się na środku drogi i zadzwoniło po raz pierwszy. Równo sto sygnałów. Nawet dziś pamiętam każdy dźwięk. Zostawił ślad w moim umyśle. Ciągle go słyszę. Czuję, jak stale pulsuje. – Ted wolną dłonią potarł spocone czoło. – Nie odebraliśmy, a wtedy niebo zwaliło się nam na głowę i pojawiło się to. – Wskazał na ciemniejące z każdą sekundą morze nad ich głowami. Fale rosły, białymi bałwanami przerywając granatową powierzchnię bezkresu. Rozchlapując krople tak nisko, że można było poczuć je na twarzy. – Od tamtego dnia już nikt z nas nie mógł opuścić miasta. Ludzie zaczęli miewać dziwne sny. Z dnia na dzień coraz gorsze. Chore, spaczone… oślizgłe. Powoli wariowaliśmy. Niektórzy nie wytrzymywali – zabijali siebie albo innych. Widzieliśmy…
Thing that should not be.
Ted gwałtownie potrząsnął głową. Przez chwilę wydawało mu się, że usłyszał coś, czego nie powiedział.
Alan uśmiechnął się delikatnie, widząc reakcję mężczyzny. Nie powiedział jednak słowa. Nie było sensu dyskutować, skoro zalazł to, czego szukał. A im dłużej Ted będzie gadał, tym większa szansa, że on doczeka momentu, gdy telefon zadzwoni. Już niedługo.
– Ale któregoś dnia znaleźliśmy rozwiązanie – pospiesznie wtrącił Ed, zerkając szybko na towarzysza.
– Tak. – Uśmiechnął się Ted paskudnie. – Żyliśmy i umieraliśmy, mając pewność, że gdy następnym razem telefon zadzwoni, będzie o jeden sygnał mniej. Nie chcieliśmy nawet wyobrażać sobie, co się stanie po ostatnim sygnale. Dlatego próbowaliśmy dosłownie wszystkiego, aby przerwać ten koszmar. Jednak nic nie działało. Telefonu nie dało się zniszczyć, a gdy ktoś w końcu odważył się odebrać… – Ciałem Teda wstrząsnął nagły dreszcz. Nawet po takim czasie, nie umiał zapomnieć grozy, jaka pojawiła się na twarzy tamtego nieszczęśnika. Podobnie jak widoku ciała starzejącego się w zawrotnym tempie. Zanim się obejrzeli, została z niego kupka pyłu, którą szybko rozwiał wiatr. – Ale okazało się, że odpowiedź cały czas znajdowała się w naszych snach. On – Ted wskazał telefon. – pragnął krwi. By przerwać ten koszmar, musieliśmy złożyć mu ofiarę, a najlepiej kilka. Wtedy wszystko wracało do normy. Przynajmniej na jakiś czas.
– Oprócz nieba. – Ed znowu się wtrącił, wlepiając wzrok w drogę. – Ono nigdy nie znikało.
– Nie – przyznał Ted, mocniej ściskając broń – ale morze nie stanowiło problemu. Dzięki niemu nasze miasteczko stało się sławne! Ludzie ściągali tu ze wszystkich stron. Jedni chcieli zobaczyć wodne niebo, inni łaknęli rozrywki. Było tak dobrze, że niemal zapominaliśmy o koszmarach. Naiwnie wierzyliśmy, że złapaliśmy Pana Boga za nogi. Dopiero później okazało się, że to nie jest nasz Bóg. Dziś nawet nie jesteśmy pewni czy to w ogóle jest Bóg.
Mężczyzna wzdrygnął się, próbując nie myśleć o tym, co widział i co śnił przez te wszystkie lata. Tego, co prześlizgiwało się tuż pod powierzchnią wodnego nieba. Czające się, czekające na odpowiedni moment. Zawsze czujne. Obserwujące.
– Jednak nieważne ile ofiar złożyliśmy, koszmary zawsze wracały. Za każdym razem gorsze. Ale teraz znowu będziemy mieli chwilę spokoju. Gdy telefon zadzwoni, zrobimy to, co zawsze. Złożymy ciebie – Ted wskazał najpierw na Alana, a potem machnął bronią w stronę dziewczynki. – i ją w ofierze.
Złapał Sarę za ramię, podczas gdy Ed i Zed przytrzymali Lidię. Kobieta próbowała wyrwać się z uścisku, ale jeden celny cios pozbawił ją przytomności. Dziewczynka nie opierała się, gdy Ted popychał ją w stronę Alana. Jednak w którymś momencie straciła równowagę i wypuściła zabawkę z rąk. Wełniana ośmiorniczka z niezwykłym hukiem uderzyła o piasek. Marszcząc brwi, Ted schylił się po przedmiot, ale gdy tylko go dotknął, wystraszony cofnął rękę. Był pewien, że widzi zabawkę z włóczki, ale w dotyku poczuł zimny, oślizgły kamień.
Straszne jest widzieć jedno, gdy wszystko wskazuje na to, że powinniśmy widzieć drugie.
– Co? – Ted wyprostował się gwałtownie. – Słyszeliście to? – zapytał, ale towarzysze zaprzeczyli.
I wtedy telefon zadzwonił. Pierwszy piskliwy, a jednocześnie głęboki sygnał przeciął powietrze. Drugi zgrał się z nagłym podmuchem wiatru zagarniającym piach z ziemi i odrywającym spróchniałe deski z dachów. Trzeci został niemal zagłuszony przez rozbijające się w górze fale wzburzonego nieba. Czwarty… nie nastąpił.
Stając do wszystkich tyłem, Alan chwycił słuchawkę. Zakrwawioną dłonią przyłożył ją do ucha i wsłuchał się w ciemną ciszę po drugiej stronie. Lepka, kosmiczna, znajoma pustka wypełniła jego myśli i serca, przywracając pamięć i zbliżając do celu. W tej samej chwili świat zaczął wirować. Niebo szalało, smagając przestrzeń falami tak potężnymi, że niemal dotykały ziemi. Wicher zagłuszał strzały z rewolweru, gdy Ted wywalił cały magazynek w plecy Alana. Nie wywołało to jednak spodziewanego efektu. Kule przeszły przez plecak i ubranie, pozostawiając ziejące głębokim mrokiem otwory.
Chce, żeby to wszystko się skończyło.
Donośny głos Sary gnał na skrzydłach wzburzonego wiatru, przywołując słowa dziewczynki, które wczoraj zagubiły się w innej rzeczywistości. Dziś jej życzenie miało się spełnić. Dlatego, podczas gdy mężczyźni krzyczeli i miotali się bez celu, Sara spokojnie usiadła na piasku. Jedną rączką osłoniła oczy od wiatru, a drugą pogładziła kamienną ośmiorniczkę pomiędzy skrzydełkami. Spojrzała na Alana, który unosił dłoń ku niebu, próbując dosięgnąć bezkresu. Krople czarnego nieba skapywały mu na palce i pełzły niżej, oblekając poszarzałą, pękającą skórę. Tam, gdzie w jednej chwili były wypukłości, w następnej pojawiały się wklęsłości. Nic nie pozostawało stałe, zmieniało się i wypaczało. Wracała oryginalna moc oraz pamięć. Alan odzyskiwał przedostatnią część tego, co tak dawno temu utracił. Co zagubiło się w czasie i przestrzeni, rozproszyło po różnych rzeczywistościach, zmieniając je i wypaczając. Tworząc takie miejsca, jak to miasteczko: istniejące, aby umrzeć.
Alan odwrócił głowę o sto osiemdziesiąt stopni i lekko przechylając ją na bok, spojrzał wieloma pustymi oczodołami na dziewczynkę. Jego usta rozchyliły się, a skóra na policzkach pękała, gdy uśmiech stawał się coraz szerszy i szerszy, ukazując mrok wypełniony pradawnymi gwiazdami.
W następnej chwili praistota przybrała właściwą sobie formę, a wodne niebo runęło na ziemię.
***
Alan wynurzył się z wody, łapczywie nabierając powietrza. Dryfując w ciemności, rozglądał się po spokojnej powierzchni atramentowego morza. W górze witała go niezliczona liczba znajomych gwiazd, a księżyc oświetlał niewielką wysepkę, do której mężczyzna zaczął płynąć. Gdy postawił stopę na brzegu, ubranie i ciało wyschło natychmiast. W końcu wrócił tam, gdzie jego miejsce.
Upuszczając plecak na zimny piasek, usiadł i wyjął dziennik. Ostrożnie przerzucając kolejne strony, odnalazł przedostatnią kartkę i dodał tam kilka zdań opisujących to, co wydarzyło się w miasteczku. Pod spodem narysował nawet małą zabawkę z włóczki, którą dał dziecku o nieważnym imieniu. Potem z kieszeni wyciągnął smartfona i w galerii odszukał idealnie wykadrowane zdjęcie. Pośrodku tarczowy telefon na poznaczonym znajomymi słowami postumencie. Piaszczysta droga łącząca się z błękitnym morzem u góry. Szpaler zniszczonych domów zamieszkałych przez udręczone cienie. Mieszkańców, podróżników oraz badaczy złożonych w ofierze na próżno. Alan patrzył bowiem na miasto, które już nie istniało i nigdy istnieć nie będzie. Stworzone przypadkiem, jako schronienie dla zagubionej części jego mocy. Czekające na dzień, gdy przybędzie, aby ją odzyskać.
Uśmiechając się, Alan przesunął kciukiem po powierzchni telefonu i jednym ruchem wyjął zdjęcie z innej rzeczywistości, w której istniało ono w formie papierowej. Chwilę mu się przyglądał, po czym włożył między zapisane kartki. Przerzucając kolejne strony, prześlizgiwał się wzrokiem po zapiskach i pamiątkach. Wszystkie przypominały mu o drodze, którą musiał przebyć, aby znaleźć samego siebie. Były jednak też czymś więcej – sposobem na odzyskanie tego, co stracił.
Zamyślony zerknął na swoje odbicie w szklanej powierzchni smartfona. Marszcząc brwi, przechylał głowę na lewo i prawo, aż w końcu uśmiechnął się szeroko. Przez ten czas, gdy szukał samego siebie, ta twarz i ciało było wszystkim, co miał. W jakiś dziwny sposób przyzwyczaił się do tego, jak wygląda. Mimo że w żaden sposób nie przypominało to jego oryginalnej formy. Paradoksalnie, gdy odzyskał pamięć i możliwość przemiany, nie chciał tego zrobić. Jeszcze przez chwilę pragnął pozostać właśnie taki.
Spojrzał na atramentowe morze, łączące się z rozgwieżdżonym niebem. Zasłuchany w bicie swoich serc, wolno zdjął okrągłe okulary. W tym samym momencie na twarzy pojawiło mu się kilkanaście par oczu, każde obserwujące inną rzeczywistość i czas. Teraz już wiedział gdzie szukać ostatniego fragmentu swojej mocy.
Myśląc o tym, zgniótł okulary w dłoni, a szkło rozsypał po piasku. Drobiny zalśniły w świetle księżyca jak gwiazdy na niebie. I podobnie jak one ułożyły się w niemal idealnej pozycji.
– Dzięki, przyjacielu, że zadzwoniłeś – szepnął, kierując wzrok na morze i jednym z oczu odnajdując znajomy nie-kształt. Cichy, uśpiony oddech tworzył i niszczył wszystko wokoło. – Już niedługo znowu się zobaczymy. Musimy jeszcze tylko chwilę poczekać – dodał Alan głosem przepełnionym tęsknotą za dawną potęgą. Tą, którą odzyska. Tak jak oni wszyscy.