Tłumaczył nam powoli.
– Jest taka piwnica na Grochowie, gdzieś między Dwernickiego, a Kobielską, ale nie powiem wam gdzie dokładnie, choć wiem, bo byłem na dole nieraz. Nie jest tam trudno trafić, jeśli znasz adres, choć jeśli go nie znasz, to szukaj myszy na polu. A adres poznasz tylko pod warunkiem, że oni będą mieli pewność, że nie wygadasz. I mówię tu pewność, nie przekonanie, mówię – pewność gęstszą niż jądro ziemi. Skąd oni biorą taką pewność, nie wiem, ale się nie mylą nigdy, dlatego nikt nie wie, gdzie jest ta piwnica. A ja wiem.
Nie wierzyłem ani jednemu słowu. Bo skoro to taka tajna piwnica, to czemu nam o niej mówił? Skoro słyszeli o niej tylko ci, którzy nie wygadają, to dlaczego on o niej słyszał? Za dużo było w tym taniego, praskiego gawędziarstwa, za mało konkretów. Ale inne tropy nam się skończyły, więc słuchaliśmy.
– Drzwi do klatki normalne, z domofonem. Możesz otworzyć kluczem, albo poczekać, aż ktoś będzie wchodził, albo wychodził. Tylko nie tarabań się od razu za nim, bo jeszcze dostaniesz w ryj, i słusznie, tylko poczekaj, doskocz w ostatniej chwili, zanim trzasną. W środku jedna żarówka, albo może nawet i to nie, lufciki tak zapaskudzone, że nic światła do środka nie wpada. Jeśli żarówka jest, to zobaczysz ściany w połowie pomazane sprayami, a w połowie obdarte z tynku do cegły. Z piętra zawsze – zawsze! – słychać będzie awanturę, balet rodzinny, czasem z nożem i tłuczonym szkłem, a czasem na bordopurpurowo. Na szczęście zejście do piwnicy jest od razu, po lewej stronie. Zamknięte na klucz, chyba, że akurat trafisz, że otwarte.
Gdyby jeszcze było to jakieś nowe, ale o grochowskiej piwnicy zamkniętej na klucz, o której nikt nic wie, słyszeliśmy już co najmniej siedem razy, teraz między Dwernickiego, a Kobielską, a wcześniej w pobliżu placu Szembeka, na tyłach Grochowskiej, rzut kamieniem od Orła, i tak dalej. Teraz w historii pojawią się schody. Bardzo możliwe, że kręte.
– I dobra, drzwi otwarte, powiedzmy, że trafiłeś. Zapalasz światło, schodzisz po schodach, jeden zakręt, drugi, wąsko, nikogo. Trzeci zakręt, czwarty, korytarz w prawo, omijasz. Piąty, szósty zakręt, korytarz w prawo, omijasz. Wiem, bo byłem tam. A jeśli nie byłem, to znam dobrze kogoś, kto był. Ale byłem.
Aha.
– Gdy już przestaniesz liczyć stopnie i zakręty, przestaniesz myśleć o tym, że już chyba masz bliżej do Chin niż z powrotem na Grochów, światło zgaśnie. Ciemno jak w nocy pod Radomiem. Boisz się? Nie ma czego. Dźwięki? Żadne, tylko twoje sapanie. Tylko, zaczynasz się zastanawiać, dlaczego wciąż je słychać, gdy wstrzymujesz oddech?
– I światło się zapala… – Przerwałem opowieść, bo znałem dalszy ciąg.
– I światło się zapala, żółte takie, brzydkie, a przed tobą długi korytarz. Ale nie pusty, o nie. Stoją tam, podpierając ściany, niektórzy sami, niektórzy w grupkach, szepczą. Może i który spojrzy na ciebie, ale bez ciekawości, bo co w tobie ciekawego? Z kosą cię nie pożenią, przynajmniej na razie. Przynajmniej taką masz nadzieję.
– A na końcu korytarza drzwi? – W tej historii nie wydarzy się już nic ciekawego, pomyśleliśmy z Kuchym.
– A na końcu korytarza drzwi, ale co za drzwiami, to wam nie powiem, bo raz, że nie wasz zafajdany interes, dwa, że za takie mielenie ozorem już niejeden kichnął po zmroku, a trzy, że to już by się należała kolejna stówka.
Mogliśmy wysłuchać za „kolejną stówkę” historii, którą już znaliśmy – zresztą w ostatnich tygodniach właściwie nic innego nie robiliśmy. Ale ostatni autobus odjeżdżał za pięć minut, więc trochę szkoda nam było czasu. Nawet bardziej niż pieniędzy.
– Dobra, pogadane – powiedział Kuchy, gdy kończyłem robić notatki. – Zostawmy drzwi i co za nimi, powiedz nam jeszcze tylko, skąd Złe Chłopaki biorą swoje towary.
Z twarzą dziadka zaczęło dziać się coś dziwnego. Najpierw straciła swój fioletowy odcień na rzecz kremowej bieli, zrobiła się popielata, by na końcu wrócić do pierwotnego stanu. A wszystko w mniej niż dwie sekundy.
– Złe Chłopaki, proszę panów prezesów… – Zebrał się w końcu na puentę, odciągając ramiona do tyłu, a łokcie odkręcając tak, że zobaczyliśmy pocięte wnętrza jego dłoni. – Złe Chłopaki nie rozmawiają o takich sprawach z młodymi panami prezesami.
Ten jego ruch, to ściągnięcie łopatek, te dłonie – zorientowałem się za późno.
– Złe Chłopaki, proszę panów, nie lubią wścibstwa.
Kuchy zrozumiał, co się dzieje o ułamek sekundy przede mną, ale o ułamek sekundy za późno. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza po nóż, ale nie miało to już sensu. Może gdyby odskoczył? Dziadek wbił mu pazury w krocze i gardło i tak trzymając, podniósł go kilka centymetrów nad ziemię szepcząc: – Oj, nie lubią, nie lubią, nie lubią, nie…
– O żesz… – wycharchał Kuchy w zasadzie na koniec.
Potem pytali mnie na bazie, co dokładnie zrobiłem w tym momencie. Opowiadałem, że zacząłem od kroku w tył, po którym od razu potknąłem się o ławkę, na szczęście nie uderzyłem w nic głową i nie straciłem przytomności, więc przeturlałem się na jezdnię, zerwałem z kolan i po prostu uciekłem, nie patrząc za siebie. To nie była historia, która przynosiła mi chlubę, ale była prawdziwa, a opowiadałem ją tylko tym, przed którymi nie należy kłamać. Najczęściej jednak nie wspominałem nawet im, że jeszcze przed tym pierwszym krokiem w tył, ale już po usłyszeniu krwawego mlaśnięcia, gdy dziadek zaczynał rozpruwanie Kuchego, szczerząc kły, zsikałem się ze strachu w spodnie.
A Kuchego, dobry chłop, szkoda. Co zrobisz, nic nie zrobisz.