- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Gilgit

Gilgit

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Gilgit

 Było to pewnego wiosennego poranka w dwudziestym roku panowania sławnego mehtara Khana drugiego. Czarna noc powoli ustępowała z kraju kafirów pod naporem góry ognia, wydostającej się zza wysokich szczytów na dalekim wschodzie. Na skalnych graniach czatowali w głębokim transie, tajemniczy pari rozpalający ogniska – na znak powitania słońca – a w dole budziło się życie. Choć to właściwie orły, jako pierwsze krążąc wysoko nad szczytami, wstrzymywały oddech w powietrzu, obserwując moment rozdzielenia ramion wiecznych wrogów a wsławionych namiętnością, wojowniczych kochanków: Pana Słońca i Dziewicy Nocy. Potężnym ptakom na wysokościach równały się jedynie ostre iglice – ostrza wysokich gór Pariyatra oraz ich króla, szczytu Mir Tirih na północnym zachodzie, który zapalał się, jako pierwszy w porannych iskrach jak latarnia morska, a tuż za nim rozbłyskały kolejne wierzchołki pasma – skute wiecznym lodem iglice. Wielka góra, której imię w języku wakhi oznaczało króla mroku, była znana z legend przedstawiających ją, jako siedzibę niewidzialnych pari – olbrzymów, baśniowych postaci umiejących latać, oraz innych istot – wróżek, liliputów, smoków i czarowników. Ludzie z dolin Kamar, Chetrar, Rumbur i Birir, zwani czarnymi kafirami, nie ustawali w codziennych, długich rytuałach powitania gwiazdy a zarazem uniżonego pożegnania nocy, klękali na widok pojawiającego się światła i białych olbrzymów, władców nieboskłonu, strzelistych skał odzianych w chmury i krystaliczne jęzory lodowców, zakutych w wieczną zmarzlinę. Gdy wiatr w swym majestacie strącał drobiny śniegu z ich skalistych ostrzy, każdy miał wrażenie obcowania z boską mocą i ogromem gwiezdnej potęgi. Niektórzy wierzyli, że kto zdoła złapać te drobiny stanie się kapłanem bitan lub może w przyszłym życiu będzie orłem. Lud ten, zwany różnie: Kasiv, Nahar a na północy Burush, w istocie uznawał góry za bogów i niewielu mógłby dziwić takie wyznanie, gdyby mieli okazję ujrzeć, choć raz ten wysoki majestat. I działo się tak od wieków, każdego dnia z jednym wyjątkiem. Był nim dzień rozpoczynający festiwal ogni, zwany suvezi nual, kiedy z samego rana pasterze na wysokich górach odgrywali melodię zagłady na trzy metrowych trąbach skierowanych ku dolinie – mówiło się, ze ten dzień zarezerwowany jest dla czarnego słońca. Wtedy ogromne kamienie swym drżeniem budziły lęk, a niektóre skały nawet unosiły się w powietrzu.  Gdy niewidzialni pari, rozsiani po szczytach siedmiotysięczników wypijali rytualnie krew ofiarną z poświęconych koźląt, w dolinie wielu zmywało trudy minionego czasu w czystych wodach rzeki Kama, płynącej ze świętych źródeł na południu. Rzeka wraz ze swym biegiem zmieniała nurt na łagodny, ale i również nazwę, a była znana pod wieloma imionami, jako Kamari, Turikho lub Mastajah. Lekki wiatr z zachodu kołysał delikatnie liście drzew, czesał iglaste kolce jałowca i smagał językiem rozlepione trawy, roztaczając wokół widnokręgu strumienie wrażliwych rytmów wysokogórskiego krajobrazu. Nad całą kraina roztaczała się niewidzialna melodia, której twórca był może najstarszy pari, siedzący gdzieś wysoko w chmurach lub na najwyższych szczytach.

Z uwagą i w skupieniu, w ciszy przeszywanej piskiem ptaków lub pomrukiem wiatru, z niewielkiego wzgórza, przyglądała się temu dziewczyna, czując jak wicher w nagiej zieleni wzbudza namiętności, w ludzkich sercach niepokój a w górach rzewne westchnienia do chmur, zaledwie budzących się ze snu. W jej oku odbijał się obraz niewidzialnego tchnienia, a usta smakowały pierwszego łyku powietrza, który wyznaczał rytmy pożegnań i powrotów na tej ziemi. Obok rósł samotny, stary cis, ledwie okryty zielonymi igłami z fantazyjnie powykręcany splotami gałęzi. W pobliżu stał smukły kamień porośnięty mchami oraz niewielki, drewniany ołtarz z charakterystycznymi rzeźbami końskich głów. W powietrzu unosił się jałowcowy dym, wymieszany z ostrym smakiem górskiego powietrza i zapachem trawy. Święty, jałowcowy dym kapłanek bitan, za chwile miał wypełnić jej płuca. Kim była owa samotna postać, stojąca niemal w środku świata?

W rzeczy samej, był to środek Świata. Jako że położenie owego miejsce na mapie znali jedynie pari, żaden z mieszkających tu ludzi nie miał o tym pojęcia, a że miejsce szczyciło się jedną z najwyższych koron wśród ziemskich pasm górskich, leżąc gdzieś w sercu mało znanej, centralnej Assuwy, było niedostępne. Tajemniczy pari nazywali to miejsce baltiyul lub beyul w zależności od stosowanego narzecza. Miejsce przepełnione mnogością zaklętych rzek, ukrytych parowów, zatartych szlaków i rozległych dolin wypełnionych rajską roślinnością, kolorowymi ponad zwyczajność kwiatami, soczystą zielenią pól uprawnych piętrzących się na tarasach, wzbudzało podziw. Wielkie góry wyrosłe a może zbudowane na szlakach niebiańskich, były jak prastare giganty, jakby strażnicy wrót prowadzących na północ, ku rajskim pastwiskom krain Tsasti, położonym niemal w samych niebiosach, w pobliżu siedzib bogów. Według legend samych Kasiv, właśnie z krainy Tsasti przybyli przed wiekami ich przodkowie, aby osiedlić się w dolinach Mir Tirih. Bajkowe równiny wysokich traw, tajemnicze jaskinie – może miejsca sekretnych krajówek słońca – niespodziewanych uskoków, parowów i dolin, przed wiekami zaklętych i niewidzialnych połaci lądu, tam gdzie białe konie i samotne jaki sprawiają niepodzielną władze nad ludzkim podałem, uwodziły naturalnym powabem każde spojrzenie, nawet nieśmiertelnych. Poniżej szczytów roztaczała się zielona dolina Chetrar, wypełniona tryskającym życiem, wysokimi topolami, rozłożystym terenem pól tarasowych i mnóstwem owocowych sadów, pokolorowanych wiosną w tęczowe barwy. Na północnym zachodzie, gdzie barierę wrót stanowiły jeszcze wyższe góry Kharana-a-kuram, leżała dolina Sargin-Gallatha w kraju Beltyuldan, tam również początki stanowiła inna rzeka płynąca doliną Burushi. To prawdopodobnie z tego miejsca przybyła w dawnych czasach dziewczyna. Określnie dziewczyna nie do końca oddawało prawdę, ponieważ po bliższym przyjrzeniu można by sądzić, iż ma się do czynienia z zaledwie kilkunastoletnim dzieckiem – może za wyjątkiem wrażenia, jakie sprawiała po krótkiej rozmowie, tym samym przekonując o swej dojrzałości. Tajemnicza postać odziana w Czador z mnóstwem kolorowych wstążek wydostających się spod materiału, stała niewzruszenie na wzgórzu, oddając czerwono-niebiesko-zielone sploty na użytek melodii wiatru. Jej twarz kryła się pod zasłoną nikabu – czarnego materiału stanowiącego rodzaj zasłony przed wzrokiem ciekawskich. Tym samym jej strój odróżniał ją od kobiet mieszkających w dolinach, noszących odkryte twarze, czarne stroje zdobione naszywanymi świecidełkami, drogimi kamieniami oraz muszelkami. Kobiety na głowach nosiły charakterystyczne nakrycia przypominające wianki, zdobione muszelkami. Wszystko za sprawą faktu, iż jako jedyna w tej okolicy uchodziła za posłankę pari, dlatego nazywano ją kapłanką sztuki tajemnej – bitan, choć czasem niektórzy zwali ją też nieprzychylnie sire, czyli wiedźmą. Dodatkowo odróżniała się od otoczenia swoim nizaryckim pochodzeniem – po linii ojca, oraz nuristańskim – z linii matki. W dolinach Sargin zwali ją Nuria a w Chetrar ludzie dali jej imię Amira al Salam. Dziewczyna za młodu była jak wyrocznia, ukoronowanie dobra i piękna mieszkającego w głębi duszy, z biegiem czasu nabierając rysu nizaryckiego, stawała się bardziej nieokiełznana i nieprzystępna, gdy jej blada twarz i oczy z wolna zaczynały być obdarowywane spojrzeniem w środek – zdawałoby się – samej otchłani nocy, a gładka skóra niczym z darów bogów, przypominała pastelowe kolory szlachetnego jedwabiu. Poruszała się zwykle z gracją, zwinnością kozicy, patrząc dumnie przed siebie, pewna każdego stawianego kroku, gdy często przemierzała górskie szlaki w poszukiwaniu magicznych kamieni dzi. Wysoka piękność królewskiego rodu, o szlachetnej twarzy, namaszczona z nadania nizaryckiego, córka Natiham, pradawna wybranka duchów-namiestników Kush, strażniczka białego plemienia zagubionego w wysokich górach przed tysiącami lat. Jej pochodzenie i wysokie urodzenie znała jedynie z podań pari, ponieważ nikt nie był w stanie powiedzieć jej gdzie i kiedy się urodziła. Niektórzy ludzie, przynoszący dla niej dary, powiadali, że nawet ich dziadowie, czasem wieczorami, snuli o niej legendy, ale nikt nie pamiętał dokładnie, kiedy pojawiła się po raz pierwszy, – choć syn znanego handlarza skórami, Nerik z ludu Nagar, wspominał, że mogła pojawić się za czasów starego kapłana bitam – Huke Mamu, który żył może dwieście lat temu. Nawet, jeżeli sama spędziła lata, aby odkryć tą tajemnicę, wysocy pari nigdy nie wyrażali woli przekazania jej prawdy o niej samej. Choć niewiele było wiadomo o samych pari, to można by ich określić, jako duchy gór, niewidzialni dla śmiertelnych, obecni dla wybranych członków kasty bitan.  I choć nigdy żaden ze zwykłych ludzi nie mógł ich dostrzec, wszyscy bali się ich panicznie – albowiem pari byli potężnymi istotami o magicznych mocach, strzegącymi prastarych tajemnic ludzkiego i niebiańskiego rodu. Nikt nie widział gdzie właściwie żyją i skąd się wzięli, jednakże ludzie powiadali, że ich pałacem jest Tirih Mir, ale też nikt nie widział jak wielu z nich nadal stąpało po ziemi i piło krew na szczytach gór. Co znamienne, to fakt, iż każdy znał zasady nadane przez pari, a przekazane przez kapłanki, i między innymi tą, że jedynie tylko kozy, jako czyste zwierzęta, i kapłani bitan, mogli wychodzić latem na zimowe pastwiska w najwyższych partiach gór. Nuria, stojąc na wzniesieniu pokrytym wiosennym kwieciem i delikatnym mchem, w otoczeniu pasterzy uniosła ręce w dziękczynieniu.

 

Gdy obudziło się słońce, Amira spojrzała na góry z trwogą w oczach. Najwyższy szczyt zdawał się płonąć na horyzoncie. Wokół Nurii zgromadzili się pasterze nadludzkiej postury, ubrani w pastelowe szaty, olśniewający białymi włosami, boscy pari. Dziewczyna wyczuwała poruszenie wśród nich, jej usta drżały i do uszu wpływał łagodny szept drzew, potem jakby góry przemówiły do niej i zadrżały w wyniku niespodziewanych zdarzeń. W środku zgromadzenia pari, zwykle stała ona, jedyna, słysząca i widząca, żyjąca, wśród wielu – zielonooka Nuria. Z doliny przybywali czasem na wzgórze ludzie szukając porady, dobrego słowa, modlitwy, czy wstawiennictwa lub nawet orzeczeń pari. Tego dnia do wzgórza zbliżała się niemal połowa wioski Birir. Kobiety w kolorowych strojach, rozbiegane dzieci przyglądające się pielgrzymom, mężczyźni o poważnych posturach a nawet parę kozłów i owiec. Wśród pielgrzymów dało się wyróżnić kilku mężczyzn w środku, niosących coś na wielkiej, drewnianej platformie. W tej właśnie chwili, obserwując przybyłych, Nuria uklękła przy kamieniu i przychyliła twarz do ziemi, wąchając intensywnie zapach mądrości, oczekiwała przypływu widzenia. Obok tlił się dym z palącego się jałowca, świętego drzewa natchnienia kapłanek ognia. W jej oku zjawiła się delikatna iskra, jakby zielony maleńki płomień i rozbłysk w alei gwiezdnego nieba. Znała już odpowiedź na pytanie, które mieli zadać jej ludzie, choć nadal nie mogła odgadnąć sensu własnych słów.

– Spadło z nieba – odpowiedziała ludziom zbliżających się w wielkiej liczbie.

Kilku mężczyzn pochyliło się, aby zrzucić z siebie ciężar, stawiając drewnianą platformę na ziemi. Leżała na niej dziwaczna istota o wielkiej głowie z ogromnymi oczami przypominającymi oczy owadów, pokryta dziwaczną skórą jakby z wężowej łuski, do tego uwięziona w pajęcze nici i skrawki śliskiego materiału. Wszyscy zgromadzeni milczeli. Nuria rozłożyła szeroko ramiona, w tak przedziwny sposób, że spowodowało to poruszenie wokół oraz pojawienie się kilku motyli w pobliżu, które osiadłszy na jej ramionach zadziwiły zgromadzenie. Dziewczyna wiedziała, że to pari, którzy przed chwilą otoczyli ją zwartym kordonem.

Ciało nieznanej istoty pokrywała powłoka z łusek – jakby ryby z oceanu – a głowa przypominała kształtem głowę małego słonia z maleńką trąbą ale oczami owada. Uwagę Nurii przykuły białe wzory w okolicach piersi naśladujące motywy, jakie wyszywają kobiety ze wsi na strojach, dlatego długo zastanawiała się nad tym czy owa powłoka to skóra czy może niespotykany dotąd rodzaj odzienia. W okolicach ramion tej człekokształtnej istoty znajdował się znak nadgryzionego jabłka. Karik zakrył nos i zmrużył oczy. Po chwili spojrzał pytająco na Nurie.

 

– Nie można go spalić, musimy zanieść go do jaskini otchłani – oznajmiła.

– Jego ciecze mogą zabić ludzi i rozsiać zarazę – rzucił Nazim, kapłan bitan.

– Nie ruszajcie go, to dlatego z góry zaczął wydobywać się dym – kontynuowała. – Wrota do innego świata zostały otwarte.

– Czy to znaczy, że wyjdą następne twory z naszej góry? – zapytał zatroskany Kartik.

– Nie wyjdą jeśli my się tam dostaniemy – stwierdziła. – Teraz jest tam dziura w niebie. Ta istota już naznaczyła nasz świat. Nasz los już został spleciony.

– Ale przecież to dom pari ? – zmartwił się Karik. – Co z nimi, jak to będzie, że ich dom płonie, czarny dym unosi się ze szczytu.

– Zapytam, dajcie mi czas i wasze serca – poprosiła.

 

Zastanawiała się przy tym skąd ta niezwykła istota mogła przybyć do ich niedostępnego świata. Zgromadzani ludzie zaczęli szeptać i wzruszać ramionami. Na ich twarzach rysował się niepokój. Nazim mieszkał we wschodniej wieży, opodal wsi Birir. Był to staruszek o siwych włosach i statecznej twarzy o nieco dziecinnym wyrazie z charakterystycznym spojrzeniem wesołka. Podpierał się o kostur z dębowego drzewa i spoglądał na motyle trzepoczące skrzydłami obok drzewa morelowego pokrytego wiosennym kwieciem.

– Kapłanko, zapytaj o to boskich pari. Chcemy wiedzieć czy nic nam nie grozi – poprosiła stara Gomita. – Powiadali we wsi, że dziadek morwowy z rodziny Timuków, widział kiedyś podobnego stwora za czasów Khana drugiego. Potem powiadali, iż za sprawą owego nastały złe czasy i ogień spadł z nieba na wszystkich – dodała wytężając wzrok w kierunku nieba.

W jej starej twarzy rysował się niepokój. Choć miała sto pięćdziesiąt lat, nadal była bardzo sprawna i szczerze zatroskana. Zastanawiając się nad tym, co powiedziała, poprawiła tylko nieco kolorowy susutr – rodzaj czapki pokrytej wstążkami i muszelkami – i wpatrywała się bacznie w oczy Nurii.

– Rozpalcie ogień, wrzućcie więcej jałowca. Oddajcie w darze kozę dla pari – wyszeptała kapłanka przystępując do rytuału.

Krew kozy oraz dym jałowca dawały kapłankom pari dar widzenia i głębokiego transu, natomiast dla kozy było swoistym wyróżnieniem, ponieważ zamiast zwykłej śmierci w celach pokarmowych, miała szanse na dostanie się do niebios. Amira miała świadomość tego, że w pewnym sensie taki rytuał nabiera znamion transakcji pomiędzy ludem a mieszkańcami Tirich Mirch, rytuał, w którym ona stawała się tylko medium, spełnieniem oczekiwań, jakie nakładało na nią zgromadzenie. Zwyczaj ten ukształtował się przed tysiącami lat z nadania samych pari, wyjaśniających formy, w których najczęściej znajdowano ich owoce.

– Powinna zostać tylko starszyzna – oznajmił stanowczo Nazim. Nagle z zamyślonego starca zamienił się w dyrygującego pana ceremonii. – To mogą być czarne słowa i lepiej, aby dzieciom do uszu nie wpadły.

Na wzgórzu pozostało tylko kilku starców, Gomita wraz ze swoją babką oraz Nizim. Pozostali schodzili ze wzgórza z posępnymi minami, co było rzadkie w tym społeczeństwie pełnym radości i szczęścia czerpanego w zwyczajnym życiu rajskiej doliny. Jednakże, co chwilę niektórzy odwracali głowy, aby obserwować zgromadzenie, sprawa niezwykłego przybysza nie dawała spokoju. Tymczasem na wzgórzu Nuria splatała skrzętnie kawałki ubrana, aby lepiej przylegały do ciała. Nazim zajął się kozłem i w mgnieniu oka przygotował czerwony napój. Wiedział, że właśnie w tej chwili tysiące pari zaczęło się gromadzić w ich pobliżu. Powietrze jakby zadrżało z natężenia i wprawne ucho mogły słyszeć tajemniczy pogłos gromadzących się duchów. Na domiar tego można było ujrzeć w niebiosach niezwykłe objawienia, bowiem zaroiło się od ptaków, motyli i kolorowych owadów, wokół rozbrzmiewał przytłaczający świergot, świst i przedziwny rechot. Babka Gomity zemdlała i starcy zaczęli ją cucić, natomiast Nuria po wypiciu krwi, kilkoma sprawnymi ruchami wdrapała się na drzewo i zawisła głową w dół – nad ogniskiem. Gdy dym jałowca wdarł się w jej płuca, straciła przytomność. Wszyscy przyglądali się ze zdumieniem w płonący ogień i kapłankę.

Ujrzała ogromne wieże podobne do tej, w której mieszka Nazim, rozciągające się od wschodu po zachód, aż po sam horyzont, w tym jedynie odmienne, iż lśniły jakby były wykonane z luster. W dolinach i padołach panował niemiłosierny skwar, nad ziemią płonęły tajemnicze ognie a wiatr chłostał wszystko z niemiłosierną siłą. Poczuła przerażenie. Chmury dotykały ziemi trącając szczyty wież a słońce było niemal niedostrzegalne. Powietrze było ciężkie jak nigdy wcześniej, Nuria oddychała bardzo powoli i z trudem jakby wielki ciężar spoczął na jaj piersiach. Przyglądała się bacznie temu widokowi a im bardziej dostrzegała szczegóły, tym bardziej pogrążała się w odrętwieniu. Zaczęła po sekundzie zauważać sylwetki ludzi uczepionych wież, przypominających więzienia, ludzi gromadzących się w jaskiniach, biegających nieskładnie po niezwykle płaskich powierzchniach oraz tych maszerujących w szeregu. Kapłanka zbliżyła się na odległość wzroku do jednej z takich wież i mogła obserwować teraz szczegóły. Widziała ogromne rzesze ludzi niemiłośnie cierpiących, wykrzykujących nieskładne błagania o litość, pożeranych przez szczury, katowanych przez innych ludzi, przytwierdzonych łańcuchami do żelaznych kleszczy, paraliżująco zdeformowanych, oraz takich, którzy pożerali się nawzajem. Wśród tych ludzi biegały stada wielkich ilości szczurów wyżerających im głowy a wszystko działo się tak jakby cierpiący nie widzieli tego, co się wokół nich dzieje – miało się wrażenie, że wszyscy oślepli. Nuria nagle dostrzegła niezwykłą rzecz, jakby ze snu lub koszmaru. Zauważyła, że wszędzie gromadzą się dziwaczne stwory lub rzeczy przypominające oczy i uszy. Owe rzeczy wypełniały wszystko, całe pomieszczenia, ściany, jaskinie a najbardziej zdumiewający był fakt, iż ludzie nosili je w ubraniach, choć te przypominały metalowe zbroje ograniczające ruchy. Obok niej stał boski pari o jasnych włosach i podał jej dłoń. Dziewczyna rozglądała się w zdumieniu. Zauważyła, że jej towarzysz coś mówi, jednak nie mogła dokładnie zrozumieć słów. Wspominał coś o gwiazdach, właściwie o ludziach z gwiazd, o tym, że przybyli z daleka i osiedlili się w duszach zwierząt a potem ludzi. Przybyli wraz z chorobą, której nie mogą uleczyć. Opowiadał też o wielkim drzewie i oku, takim, której wszystko widzi. Potem kapłanka zobaczyła jak owe oczy wysysają z ludzi krew, jakby byli korzeniami drzewa karmiącego się tylko krwią. Nagle jedno z oczu odwróciło się w kierunku Nurii i zaczęło zbliżać. Ujrzała wówczas w tym oku obraz ludzi pożeranych przez stwory podobne do tego, którego przynieśli na wzgórze ludzie, przy czym ów stwór trzymał w rękach metalowy łuk ziejący ogniem niewolnictwa. To znaczy w wyniku jego działania każdy stawał się niewolnikiem. Potem wiodła wzrokiem po okolicach opuszczonych przez ludzi i zwierzęta, napotykając mogiły milionów zamordowanych i zniewolonych w wyniku działania owych łuków. Jej wiotkie ciało sunęło wśród obłoków jakby nie miało ciężaru, widziała wszystko w podole na tle szarego nieba i chmur przez które z rzadka przedzierało się blaknące słońce. Gdy opadła na ziemie i postanowiła zrobić parę kroków w kierunku czegoś na kształt chaty z płaskim dachem, zauważyła kogoś zbliżającego się w jej kierunku. Była to kobieta z dzieckiem na rękach, okryta dziurawą tkanina, nosząca dziwaczne, obcisłe spodnie udekorowane zardzewiałymi łańcuszkami. Za nią stały setki wychudzonych dzieci wpatrzonych w niebo. Kobieta wydawał się coś mówić, miała może trzydzieści lat, czarne włosy, symetryczną piękną twarz, inną niż wszystkie, które wcześniej widziała w wielkich wieżach. Ku zdumieniu Nurii, dziewczyna wydawała się do niej podobna. Podniosła dziecko i na dłoniach wydawał się chcieć je podarować Nurii. Jej błagalne oczy prosiły o pomoc.

 

 

Zanim spisano ostatnie słowa i nuty wieczorne rozpłomieniły ogień, nastała cisza a po niej lekki wiatr wzmagał się z każda chwilą, pogrążając słońce chylące się ku zachodowi. Nazim ze łzami w oczach patrzył na spisane słowa nie mogąc uwierzyć w treści notowane na koziej skórze w pośpiechu. Zdawał sobie sprawę z ich wagi, jako że Nuria wydarła z siebie wiele zdań w formie heksametru daktylicznego, znanemu od wieków i przekazywanego z pokolenia na pokolenie – jedynie pomiędzy zaufanymi kapłanami bitan. Był to zapis magiczny, niepozbawiony zakrytego znaczenia – forma starożytnej poezji, odziedziczona po plemionach białych jeźdźców. Każde słowo w tej formie było zapisywane literami alfabetu drzew, znanego tylko najwyższym kapłanom bitan oraz boskim pari.

Choć było już późno dziewczyna zbudziła się niespodziewanie po dniu spędzonym w podróży po „zaświatach”. Ocierała oczy ze zdumienia jakby na nowo zobaczyła świat. Zdawało się, że ma powiększone źrenice i spogląda na góry jakby z wysokości. Podczas jej „podróży” na drzewach zasiadły setki ptaków: poczynając od jastrzębi, sikor, pustułek a skończywszy na kilku żurawiach przechadzających się majestatycznie w pobliżu.  Przy tym wszystkie zachowujące nietypowe, grobowe milczenia tak bardzo nieprzystające do zwyczajów rozśpiewanych ptaków. Delikatną melodie nucił jedynie wiatr.

– Napij się – zaproponowała Gomita. – Nie było cię cały dzień, martwiliśmy się o ciebie. Jak się czujesz?

– Nie mogę i nie chcę odpowiedzieć – urwała Nuria. Jej oczy powędrowały wysoko w chmury, w zdumieniu wspominała sceny z zaświatów.

Stara Gomita gotowała coś na ogniu dla wszystkich. W powietrzu rozniósł się charakterystyczny zapach ziół i koziego mięsa. W trakcie obrzędu dziewczyna wypiła też dużo krwi, posiadającej moc przywoływania pari oraz duchów z innych światów. Nazim nadal studiował zapis i nie odzywał się słowem.

– Widziałam piekła i rody piekieł, jakich nikt widzieć nie mógł – zaczęła. – Karik, podaj mi dzban z wodą, proszę.

W świetle płomieni ogniska, Nuria niczym starożytna wieszczka rozpoczęła mowę.

– Płaczcie teraz, kiedy czas na to, płaczcie, aby zmyć grzechy ludów i cierpienia potępieńców. Rozumu mi nie ostoi, aby objąć rzecz, iż widzieli to również pari i widzą wszystko, a nadal to trwa. Aczkolwiek rozum mój ogarnął wiele z tego, co widziałam i od tej chwili, gdy ujrzałam to we własnym oku, ból stał się moim brzemieniem. Spojrzałam w otchłań i ona spojrzała na mnie wielkim okiem. Ujrzałam rzeczy straszne, obrzydliwe. Oczy zasłoniłam, gdym widziała dzieci na zmarnowanie w milionach uchodzące przed ojcami i matkami, żądnymi ich śmierci czy obcowania. Nie mogłam zdzierżyć nieszczęść i bólu poniżanych, zabijanych bezlitośnie na wojnach i torturowanych – tym samym pomyślałam, że ludzki duch wybył z plemion, które oglądałam. Jasny Pari stwierdził, że nastał czas końca krainy beyul, czas ostatnich wskazań zegara olbrzymów. Przypomniał starą przypowieść o tym, że w chwili, kiedy pierwsza świnia spadnie z nieba, znaczyć to będzie koniec świata takiego, jaki znamy. Pokazał mi również ogrom świata, jaki nas otacza i jego okrutny los. Ujrzałem nasz świat zamknięty w starej górze przed wiekami jak skarb.

Karik spoglądał na Nurię ze strachem, ale i z wielkim podziwem. Wydała mu się w tej chwili najpiękniejszą, nie tylko kobietą, ale i stworzycielka światów, a nawet władczynią niebios.

– Pari nas ostrzegają – kontynuowała. – Piekło pochłonie i naszą krainę, jeżeli jej dziewicze bogactwa zbezcześci źródło zimnej otchłani. Nie mam rozeznania w pełni tego, co widziałam, ale ujrzałam daleko na zachodzie krainy śmierci, więzień, rozpaczy i bólu. Obserwowałam lud, który sam przestał być ludzkim plemieniem i zawierzył swą opiekę żelaznej lasce przybyłej z nieba, jakby bogom obcym. Potem ów lud wybudował wielkie domy śmierci dla zwierząt, więzienia dla nich ogromnych rozmiarów i sieczkarnie pełne krwi. Na tym nie poprzestał, bowiem tym samym budował domy śmierci dla samych siebie. A sam wielki pożeracz osiadł w wysokich wieżach i oślepł. Choć poddał się wielkiemu oku otchłani mroku. I przez to właśnie metal stał się powszechnym orężem jakby do głów owego plemienia wszedłszy, wyrządził ogromne szkody. Obcy element otchłani posiadł tak wielką władzę, iż lud ten przeradza się kolejno w swoje ofiary mordów, najczęściej w świnie, krowy, byki i owce, nawet kury, wszystko, co żyje i dotychczas zabito. Nie mogłam dostrzec obrazu ich bogów, bowiem pari przestrzegli mnie przed okiem, które uważało na nasze wtargniecie. Przy tym we władzy mają ich szczury, osiadłe w ich umysłach i nie dostrzegalne – jakby w wyścigu otępione. Widziałam naszych braci zarażonych owym mrokiem, co się podejmowali walki z tymi ludami, lecz sami popadali w chorobę. Chcąc zabić chorobę, zabijali cierpiących ludzi w bojowym szale jak samotne wilki.

– Cała się trzęsę teraz – stwierdziła stara Gomita. – Jedzcie, zaszło słońce.

Czarni Kafirowie z doliny Chetrar, odmiennie od swoich sąsiadów z Kamar, mieli w zwyczaju każdego poranka – poza dokonywaniem ablucji, modłów do pari oraz wysłuchiwania pieśni ze szczytów gór – spalać zeschnięte zioła i kwiaty, które wcześniej dzieci roznosiły po chatach, zabrawszy je na pobliskich łąkach. Toteż w wielu miejscach tlił się jeszcze poranny, słodki dym, niemal niedostrzegalny gołym okiem, choć wyraźnie odczuwalny w bogactwie zapachów doliny. Pachnidła były najbardziej intensywne wiosną, a legendy o powstaniu tego zwyczaju opisywały parę kochanków, która dzięki temu zwyczajowi przegoniła zarazę. Od tamtych czasów młodzi ludzie i kochankowe wyruszali w pielgrzymki do magicznych miejsc Chetrar, aby rozsmakować się w słodkiej woni kwiatów i oczyszczać duchowo z wszelkiej nieczystości. Dlatego może kafirowie nierzadko dożywają stu pięćdziesięciu lat bez uszczerbku na zdrowiu. W zwyczaju porannym było też, aby po modlitwie ułożyć ciało na pachnącej trawie, spojrzeć w niebo, rozłożyć ręce na znak jedności i wchłaniać tchnienie górskiego źródła młodości – czystego powietrza, jako cząstek ducha pneumos jak mawiali kapłani.

Kolejnego dnia Nuria obudziła się w małej, pasterskiej chatce nad brzegiem urwiska schodzącego wprost do lewego brzegu rzeki Turikho. Od południa wznosiły się szczyty pasma Parinda-nur z wielkim ostrzem królowej Istro-o-nal pośrodku. Pobliski nurt, łagodny w tym miejscu – krystalicznie czysty skarb południowych gór, wił się od południa na wschód. Jeszcze parę godzin temu, nocny szum wody koił Nurię do snu, łagodząc wspomnienia koszmarów ostatniego widzenia. Leżała beztrosko na stogu pachnącego siana, z wyraźnym rozrzewnieniem przewlekając liliowe dzwonki w swoje kręcone włosy – nieosłonięte z rana nikabem. Jej twarz lśniła w porannym słońcu jak biały szczyt górski pełen oślepiającego światła, jasna skóra niczym śnieżna otchłań dodawała powagi obliczu, a dłonie jakby w tańcu splatały się w wyraźnym rytmie budzącego się dnia. Promień słońca uwidaczniał ostre rysy jej twarzy i niezwykła symetrie w każdym calu – niedościgniony ideał piękna dla wielu kobiet z doliny. Odwróciła na chwile głowę z zainteresowaniem. W duchu uśmiechnęła się i spojrzała – w pobliżu rozgościło się pokaźna grupa ułarów – ptaków podobnych do kur –zaglądających w kierunku Nuri, z zalotnym przekrzywianiem głowy. Można by odnieść wrażenie jakby dziewczyna tylko samym spojrzeniem lub może aż spojrzeniem miała w sobie moc współodczuwania wszystkiego, co ją otacza – jakby iskry w jej oczach miały magiczną moc przeszywania na wylot każdej materii znanej ludziom. Jak powiadali starożytni kapłani buddyjscy, tylko odkrycie wszelkiego zaciemniania daje władzę na samsarą i nawet cała naturą rzeczy. Wielu doświadczyło tego przedziwnego uczucia odrętwienia, gdy dziewczyna spoglądała prosto w oczy kimkolwiek był wypatrujący: mężczyzną, kobietą, dzieckiem, kapłanem lub nawet samym mirem Gilgit – stolicy regionu. Tymczasem czarnowłosa kątem oka obserwowała poniżej stado krów przeprawiających się przez wartkie nurty rzeki, sama skryta za murem fioletowych kwiatów pobliskiego sadu przepełnionego drzewami morelowymi w pełnym rozkwicie wiosny. Nad wszystkim unosił się poranny śpiew ptaków. Na jej twarzy zarysowała się delikatna oznaka zdziwienia – rzadkiego odczucia w jej przypadku – niezbyt często mogło ją coś zadziwić, choćby z racji wieku, choć nikt nie wiedział ile dziewczę ma właściwie lat. Nie mogła dostrzec pasterza, zobowiązanego do opieki nad stadem – szczególnie podczas przeprawy. „Dlaczego nikt nie zadbał o zwierzęta, co mogło się stać?”–  myślała.  To wszystko pomimo faktu, iż stada krów, białych koni, owiec i kóz nie należały do nikogo. Zwierzęta żyły tu w zupełnej swobodzie, przemieszczając się bez najmniejszych problemów, jak dzikie zwierzęta – nie do pomyślenia poza beyul. Sam akt wędrówki stad w dolinie, był uznawany za bardzo ważny, bowiem zwiastował zmiany nadające rytm zwyczajów całej społeczności kafirów. Nawet do tego stopnia, iż niektórzy kapłani bitan na tej podstawie wróżyli przyszłość – z dużym powodzeniem. Każde dziecko niemal od urodzenia wiedziało, że owym zwyczajom należy się szacunek i oddanie, będąc przekonanym, iż w każdym z tych zwierząt mogą mieszkać pradawni ich przodkowie. Dlatego ów brak pasterza wydał się jej tym bardziej zwiastunem nadchodzącej zmiany, nieoczekiwanej zawieruchy, czasów ostatecznych lub może gorszych rzeczy, o których jej się nie śniło. Krótko rozważyła w myślach jak bardzo może to rozgniewać Warendre i Gyisa – bogów chroniących bydło. Tymczasem wilgotne i chłodne powietrze poranka przepełnione zapachem siana, spływało z gór w cieplejsze parowy, drążąc zalotnie doliny pogrążane jeszcze w mroku – a to wszystko na powitanie dnia jakby na życzenie. Mierząc się z majestatem gór, dziewczyna nabrawszy głęboko powietrza do płuc, zmrużyła delikatnie oczy w ekstazie. Przywykła do zwyczaju, gdy chłonie niewidzialne piękno do swego wnętrza, w dreszczu emocji wypełniając się najdrobniejszą nutą melodii życia – granej może przez niewidzialnych pari sekretnie wzdłuż ciągnących się rajskich dolin rzeki Turikho – czuła się szczęśliwa. Była wszak wyrocznią, nie tylko w oczach ludzi z dolin, ale i wobec samej siebie.

Nuria rzadko zbliżała się do osad ludzkich, jako że jej nizaryckie pochodzenie, nikab skrywający twarz, odróżniał ją od innych, nieufnych i podejrzliwych spojrzeń niepozbawionych jednak szacunku i swoistego lęku. Nizaryci byli bardzo starym odłamem ismailitów, wywodzący się od imama Nizara, syna Al-Afdala. Legendy o nich wiodą do górskiej twierdzy Alamut, skąd potem wyszła sława asasynów – skrytobójców, być może od nazwy tych, którzy spożywają haszysz.  Lud doliny Chetrar nie był zaliczany do muzułmanów, stąd muzułmańscy podróżnicy nazwali ten lud czarnymi kafirami, czyli niewiernymi.  A biegiem lat doszło do wymieszania małżeństw i w dolinie pojawiły się dzieci nizarycko-kafirskie. Piękna Nuria także nosiła się inaczej – przypominała raczej wojownika: czarne spodnie zamiast spódnicy, nikab, brak kobiecych ozdób, łuk na plecach z kołczanem, czasem kaptur rodem starożytnych asasynów. Amira doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie może nosić żadnych ozdób tak wielbionych przez kobiety: naszyjników, muszelkowych naramienników, wyszywanych pasów pati, kolorowych spódnic pitan, kolczyków, ani nawet ozdób na włosy. Rozumiała skąd bierze się ta miłość i jak wielkie obciążenie mogło to stanowić dla niej. Zresztą w samej społeczności kafirów było to zakazane kobietom jeszcze nie zamężnych. Z drugiej strony, świadomość, że nawet bóg Warendra darzy ją szczególnym względem, wzbudzał poważanie w dolinie, a wioska Birir chciała jej nawet wybudować pałac. Amira wyznawał też wiarę w Alalu, boga podziemi, który wyznaczał jej rolę strażniczki – sprawiedliwej dziewicy doliny beyul. Kapłani bitan, powiadali o niej rozmaite historie przywołując porównania do Dezalik, czy Nirmali, bogini narodzin i śmierci. A to, że wybrali ją pari, a to, że tylko krew koźląt daje jej moc, a nawet to, że w mrokach nocy może odbierać życie. Powiadali, iż jest jej przeznaczony inny los, jako wybranki pari – prawdopodobnie los obrończyni plemion, dawczyni światła, ale i także tej, która wykonuje wyroki odbierania życia, wieszczy o sprawiedliwości, oraz broni przed wszystkim, co mogłoby zagrozić dalszemu istnieniu plemion doliny beyul. Wiele razy sama pytała pari o swój los i przyczyny – nigdy nie uzyskując odpowiedzi. 

Od czasu mrocznego widzenia na jej twarzy nieczęsto pojawiał się uśmiech. Nazim nawet zabronił jej spotykać się z ludźmi z doliny, obawiając się skutków czarnej mowy zagrażającej splamieniem. Tajemniczy stwór został zakopany głęboko w ziemi. Nuria zachował tylko czarną blaszkę z ugryzionym jabłkiem i schowała do spódnicy. Tamtego wieczoru długo jeszcze rozmawiali o jej widzeniu. Nazim nawet oznajmił, że będzie zmuszona poznać nowe uczucie, jakiego jeszcze nie zaznała. Nazwał to uczuciem nerikhati, czyli niepokoju objawiającego się lękiem przed nieznanym zagrożeniem. Wyjaśnił jej, iż jedyną metoda pozbycia się tego będzie medytacja annutary tantry lub widzenie powodowane jałowcowym dymem, pozwalającego na ujrzenie przyszłości. Nuria, jako jedyna z tego ludu mogła mieć takie widzenia, jednak pod warunkiem, iż zachowa to w tajemnicy. Zwykli ludzie nie mogli widzieć przyszłości – nawet w nieczytelnej postaci heksametru alfabetu drzew – ponieważ gdyby została im objaśniona, wówczas nigdy nie mogłaby się wydarzyć. Tak oto objaśniali to również mnisi wielkiego Buddy, od czasu do czasu odwiedzający w pomarańczowych szatach krainę beyul. Jedynie wyrocznia miała prawo znać przyszłość i posiadać wewnętrzną moc zachowania neutralności wobec źródła, konieczność nie wpływania na jej zmianę pod żadnym pozorem. Prawo do zmiany wyroków, czyli dharmy mieli tylko sami bogowie lub ludzie oświeceni. Złożoność tematu kapłani wyjaśniali twierdzeniem, że to właśnie wyrocznia sama była zanurzona w otchłani góry Tirih Mir – wielkiej góry zawiadującej losem ludzi w jej okolicy. Wdychając powietrze wyczuła w pobliżu człowieka oraz stado kóz, co też wywołało zamieszanie w jej umyśle, ponieważ wcześniej nie była w stanie odróżnić zapachów ludzi od tła natury. Wiedziała, że z góry ktoś się nadchodzi, ktoś jej bliski i przyjazny. Na niewielkim wzniesieniu pojawiła się pierwsza, czarna koza, a z nią całe stado; zbiegały z góry jak gromada małych rozbrykanych dzieci. Po chwili pojawił się Karik, ubrany na biało, trzymał w ręku kostur i uśmiechał się rozglądając dookoła. Kiedy zauważył Nurie, speszył się odrobinę i pochylił głowę. Nie miał odwagi na nią spojrzeć.

– Pięknej poranicy – przywitała się dziewczyna.

– Pięknego poranka – odpowiedział Karik.

Chłopak, jako jedyny przedstawiciel wioski Birir, miał prawo widywać Nurie. Wszystko za sprawą zrządzenia losu, choć może bardziej wyroku samej Nurii.  Albowiem tak się złożyło, iż tego lata miał być naznaczony na króla pasterzy podczas święta Budulak. Wedle tego prastarego zwyczaju, młody chłopak, wybrany przez wyrocznie, miał za zadanie udać się wczesną wiosną w góry, wraz ze stadem kóz i przebywać tam przez kilka miesięcy, aż do święta Budulak. Podczas pobytu w wysokich górach, czystych od wszelkich złych duchów i nieprzystojnych zmor, doznawał oczyszczenia i namaszczenia przez samych pari. Można by rzec, iż przemieniał się na podobieństwo górskich pari, zajmując cały swój czas opieką nad stadami kóz. Wedle wierzeń, to właśnie kozy dawały duchowe schronienie najwyższym pari, dlatego właśnie kozy miały zdolność do wychodzenia na najwyższe partie gór i spoglądania z wysoka na ziemski padół. Święto rozpoczynało się okresem teridir – czyli namaszczonych zaślubin – trwającym dwie noce i jeden dzień, podczas którego chłopiec miał prawo wybrać sobie dowolną ilość kobiet w dolinie i obcować z nimi wedle własnych życzeń, bez rozróżnienia czy trafiło to na zamężną czy zwykła dziewczynę. Dzieci poczęte w trakcie tego święta należały do całej społeczności i były traktowane z niezwykłym szacunkiem. Kobiety doznające wyróżnienia czuły się zaszczycone i nawet wybrane przez samych bogów. Mężczyźni w tym czasie przebywali w miejscach odosobnienia, aby nie splamić terdir niepotrzebnym zamętem.

Nuria zeskoczyła błyskawicznie ze stogu siana, dając popis nieludzkiej giętkości; zbliżyła się do stada. Karik machinalnie pochylił głowę i chciał już klękać w jej obecności, ale dziewczyna skinieniem odwiodła go od tego zamiaru.

– Przyniosłem dla ciebie ciasto ciapati – odezwał się Karik. – Od dawna nic nie jadłaś.

– Dziękuje za twoją troskę, ale ostatnie dni spędzam w całkowitym poście – odparła uśmiechając się dobrotliwie. – Nie odczuwam głodu, a jedynie pragnienie.

Dziewczyna zwykle wypowiadała się w sposób dystyngowany, co nie pasowała do jej młodzieńczego wyglądu. To bardzo onieśmielało osiemnastoletniego Karika, wciąż unikającego jej wzroku. Chłopiec nie mógł zapanować nad ruchem rąk i wyraźnie czuł się nieswojo.

– Dotknij mnie – poprosiła.

– Ale … jak? To znaczy? – Zarumienił się.

– Po prostu, tak właśnie – rozpoczęła dziewczyna zbliżając się do niego.

Tymczasem chłopiec odsunął się ze zdziwieniem, jakby wystraszony. Nuria nie odstępowała, ale nacierała na niego. Ostatecznie uchwyciła mocno jego białą szatę i zbliżyła twarz do jego twarzy. Zamilkli i skamienieli obydwoje. Chłopiec nie mógł się oprzeć i spojrzał w jej oczy. Wtedy czas dla niego zatrzymał się w miejscu i zdawało się, że gwiazdy powracają na poranne niebo a słońce zawraca za horyzont. Karik nagle wyprostował się, mocno zaciągnął się powietrzem, ale i zapachem Nurii i nagle wydał się kimś innym: większym, odważniejszym, męskim i dostojnym. Onieśmielenie jakby czmychnęło ze strachem z jego twarzy i teraz patrzył odważnie w jej oczy. I teraz dopiero miał odwagę majestatycznym ruchem ręki dotknąć koniuszkiem palców czubka jej nosa. Emocje opadły jak za dotknięciem różdżki i dziewczyna mogła już usiąść na trawie z twarzą opromienioną uśmiechem.  

– Już nie musisz się lękać – stwierdziła. – Jesteś czystym strumieniem i żadna strzała nie powinna zranić twego serca.

– Dziękuje ci Nuria. Chciałem wszystko ci powiedzieć, wyjawić, odkryć przed tobą jak przed własną siostrą, lub raczej obrazem samego siebie widzianym w nurcie rzeki – zaczął Karik. – Tak wiele niejasności wlało się w moje myśli, gdy słuchałem twoich opowieści, że trudno mi teraz pasać kozy bez lęku o ciebie i o nasze góry. Zastanawiam się, czy zgodnie z radą Nazima udasz się do mira Gilgit, aby wyjawić zagrożenie, jaki nas może spotkać. Wieści o tym słoniu, co spadł z nieba szybko się rozchodzą. Nazim nadal nie postanowił czy go spalić, zakopać czy zanieść do świątynni umarłych na jego wieży, może orły go zabiorą – zastanawiał się. – Wuj Shangri przestrzegał nas przed dalszym ukrywaniem tego przed mirem. Najlepiej według mojego wuja byłoby odbyć pielgrzymkę do siedziby pari w Tirich Mir ale ona teraz płonie. Może wezwać innych kapłanów z Kamar na naradę.

– Nie mylisz się chłopcze – uśmiechnęła się. – Jesteś moim bratem Karik. Nie zrodzonym z tej samej matki ale to nie pierwsze nasze spotkanie. Zostałeś wybrany i będę Cię prosić o pomoc dla nas wszystkich. Nie będziemy prosić o pomoc Mira i nikogo innego, to przekracza ich rozumowanie. Nazim wskaże nam drogę. Odbyłam długą podróż do innego świata i ujrzałam siebie proszącą o pomoc.

– Ale co to znaczy? – zdumiał się chłopak. – Niewiele z tego rozumiem. Zdało mi się, że to piekło jakieś, gdzie żyją potępieni. Nie chciałbym aby spotkał nas taki los.

– Po części dobrze prawisz. To jakby piekło dla ludu, naszych braci, którzy ruszyli przed wiekami z gór na zachód. To długa historia i sięga o lat tysiące. Pamiętasz wyprawy naszych ojców na północ do wielkiego słodkiego jeziora. Wtedy oni znaleźli tam czerwoną karlice, która osiadła na ramionach ciemnych ludów z południa. Ona zeszła z ognistego drzewa. To drzewo dawnych bogów, walczących o przetrwanie. Teraz przyjrzałam to bliżej, wiem , że przyszli z gwiazd. Oni są ojcami olbrzymów z południa, tych którzy zbiegli z gór i osiedli na ognistej wyspie, na której żyją króliki z wielkimi torebkami na brzuchu. Grają na trąbach i mają wielką moc.

– Tak, pamiętam opowieści starych ludzi o ludach południa, czarnych i agresywnych – spostrzegł chłopak. – Ale o czerwonej karlicy słyszę pierwszy raz. Pamiętam, że kiedyś opowiadano o czerwonych karłach zwanych lusanunka, którzy zjadali dzieci. Ale nigdy nie wierzyłem, że to prawdziwe stwory. Dlaczego pari nic nie robią, aby nas chronić?

– Dobrze pamiętasz kochany. To stare opowieści ale prawdziwe. Pari sami cierpią z tego powodu. To ich duchy zostały spętane. A olbrzymy właśnie pochodzą od lusanunka i są tak wielkie, ponieważ na ich ramionach siedzą niewidzialne karły. Nawet Nazim może to potwierdzić. Powiem tylko tobie, że karzeł dał początek nowemu ludowi, który zmieszał się z naszymi braćmi i zniewolił wszystkich. Oni maja swoją księgę, w której zapisali całą przyszłość. Od tego momentu nic nie dzieje się poza kontrolą księgi. Wszystko mogłeś odczytać w spisanych słowach z mówienia przez sen.

– Ale co teraz możemy zrobić? – zapytał. – Co nam zagraża. Słonie z nieba mogą rozsiać choroby i wszyscy umrzemy? Ja jestem gotów poświęcić życie aby ratować Ciebie i nas wszystkich.

– Zawsze wiedziałam kim jesteś luby. Nie miałam cienia wątpliwości. Wkrótce może się tak stać jak mówisz. Ta dziewczyna, która była mną, moją siostrą bardzo cierpi. Chciała mi oddać swoje dziecko, ostatni czysty diament miłości, której nigdy nie zazna. Chciała je chronić przed czerwonym karłem i oczami, przed zimnem i szczurami. Nie chciała słyszeć głosu dziecka wołającego w mroku.

– A teraz idź do kóz i pozdrów nasze góry – rozpromieniła się dziewczyna. – Wkrótce przeprawa bydła, musisz zasięgnąć okiem czy dobrze się dobrały. Wróć jutro o tej samej porze. Wyjawię Ci następna tajemnice i przygotuje Cię do podróży.

– Dobrze, siostro – zebrał się Karik. Schodząc zaczął nucić swoją melodie. – Płynę śród syren własnych dzieci, płaczę odkrywam i rozplatam sieci. Twoje włosy pośród gwiazd.

– Do zobaczenia bracie – pożegnała go Nuria.

Dziewczyna usiadła pod morelowym drzewem pokrytym kwiatami. Wokół zaroiło się od pszczół i ptaków. Rozglądała się z miłością wokół jakby każdy skrawek ziemi, drzewa, zieleni, kwiatów był częścią jej własnego ciała. Czuła przyjemność, gdy wiatr gładził drzewa, motyle muskały kwiatów a owce pasące się na łące pląsały, ocierając się o siebie w rytmie nieznanej melodii wiatru. Piękna pogoda przyćmiewała myśli o krainie piekieł i cierpieniu. Tylko złowieszcze dym unosił się na horyzoncie.  

Następnego dnia Amira przygotowywała się do wyprawy. Nie trwało to długo, ponieważ zwykle prowadziła wędrowny tryb życia. Żal jej było opuszczać dolinę. Towarzyszył jej Kartik z małym workiem zapasów zawieszonym na kiju. Dziewczyna postanowiła nie mówić nikomu, gdzie się wybierają szczególnie w tym czasie, gdy w wiosce oraz okolicach zapanował olbrzymi strach na widok płonącej góry. Z rana przywitały ja ułary, nie dające spokoju swoim gdakaniem. Obydwoje z Kartikiem zastanawiali się nad obraną drogą.

– Musimy przekroczyć rzekę Turikho  i przejść bokiem obok szczytu Istro-o-nal – nawiązał chłopak. – Bez koni będzie trudno, dlatego przyprowadziłem dwa od wuja.

– To będzie trudna wyprawa – zaczęła. – A ty musisz porzucić budulak, twoje święto.

– Nie myślę już o tym – odparł. – Kozy wydają się odczuwać niepokój jak ludzie.

– Same się rozejdą, ale potem będą się trzymać w stadzie. Nie martw się. Zabrałam potrzebne rzeczy do rytuału na szczycie Tirih.

– A co masz zamiar tam zrobić? – zapytał lekko zaniepokojony.

– Powiem ci na szczycie. Nie mogę teraz o tym rozprawiać.

– Usłyszałem w wiosce, że na górę wybrali się też kapłani z Chitralu.

– Będą próbować zamknąć niebo – oznajmiła.

Wybrali się zaraz po zmroku aby opuścić tereny wioski nie zauważonymi. Drogę rozświetlał tylko księżyc i gwiazdy. Nie zamierzali przemierzać zbyt długiej drogi, bowiem podróż w ciemnościach i górach była zbyt niebezpieczna, nawet dla wierzchowców, które znały tu każda drogę. Nocowali w górskiej chacie pasterzy kóz. Na tej wysokości nie było już zbyt ciepło i obydwoje zawinęli się w owcze skóry. Przez dach chaty przedzierało się pojedyncze punkciki gwiazd.

– Dlaczego ten stwór miał oczy jak pszczoły – zapytał Chłopiec. – To mogły nie być jego własne oczy. Może pod nimi miała takie jak nasze. Powinniśmy to ujrzeć.

– To nie oczy pszczoły – rozpoczęła. – To oczy nieznanych owadów, których u nas nie znajdziesz. Składają jaja w jabłkach i wędrują z ludźmi w tym świecie, który widziałam. Boją się tylko ośmionogich. Spójrz na gwiazdy i zobacz gdzie wędrują.

– Myślisz, że te stwory podróżują między gwiazdami, tak jak pszczoły miedzy kwiatami drzewa? – zamyślił się Kartik.

– Tak, tak jak owady noszą ze sobą zalążki życia miedzy kwiatami, tak wielkie okręty na niebie płyną między gwiazdami i roznoszą życie.

– A skąd wiesz, że okręty pływają między gwiazdami?

– Spójrz na tą wielką rzekę na niebie. Wydaje Ci się, że płynie ale gdybyś był wielki jak niebo, ujrzałbyś wielkie drzewo, które ma korzenie w środku. Z czarnego środka płynie życie, soki i niebiańska woda. Potem z niej rodzą się chmury jak baranki i rozlewają na niebie.

– Nuria, nie pojmuje tego, ale daje wiara w twoje opowieści – zaznaczył z zainteresowaniem, patrząc na nią z przejęciem.

Następnego dnia wyruszyli o świecie w kierunku Tirih Mirth. Mijali znane sobie miejsca i skały graniczne. Złowieszczo wyglądająca góra zdawała się płonąć na horyzoncie stwarzając wrażenie dziury w środku nieba, prowadzącej do świata gwiazd. Gdy docierali do granicy śniegu kartik założył inne okucia na kopyta koni, co pozwoliło im przemierzyć kolejne wzniesienia i wąskie ścieżki. Wędrówka zajęła im kilka dni, w trakcie których dziewczyna często rozmawiała z pari. Gdy byli już całkiem blisko miejsca od którego rozpoczynała się stroma droga na szczyt, spostrzegli wyraźnie, iż w okolicach szczytu skrywał się fragment firmamentu jakby odcięty od horyzontu, tworząc wielką pieczarę uczepioną samego nieba. Z dużej odległości nie można było tego dostrzec w powodu dymu, jednak im bardziej się zbliżali mogli dostrzec szczegóły.

– To mi się zdaje dziura w samym niebie – stwierdził przestraszony chłopak. – Jak daleko musimy jeszcze iść. Konie już dalej nie pójdą.

Pari wyjawili mi w drodze, że to otwarta droga do innego świata – zaczęła. – Będziesz musiał się zmierzyć z tym dzielnie i bez strachu. Ten owad, któregoś widział wpadł przez dziurę i otworzyła się przestrzeń, której strzegli pari. Wyjawili mi, że stwór siedział w wielkim żelaznym ptaku podobnym do pszczoły z jadem pod skrzydłami jak mają węże. Dlatego kapłani wybrali się w góry i niedługo ich spotkamy. Zdaje mi się, że śpiewają pieśni na skraju nieba.

Para zaczęła się wspinać. Wybrali łagodną drogę wzdłuż dolin rzeki Arkari a potem przełęczy Anjomu. Powoli wkraczali w krainę lodu, gdy ich oczom w pełni ukazał się jaskinia wlepiona w niebo. Z oddali dało się słyszeć pomruki śpiewanych pieśni i niskich trąb mnichów. Niedługo dotarli na miejsce obozowiska i gdzie zobaczę nie było strome. Przywitano ich na miejscu herbatą i dobrym słowem. Wszyscy kłaniali się przed Amirą i obserwowali w oczekiwaniu jakie będzie jej pierwszy krok. Modły i śpiewy nie ustawały. Pierwszy zwrócił się do niej starszy kapłan bitan, Mulek. Wszyscy inni obserwowali siedząc na skałach.

– Szlachetna Amiro Al Salam – zaczął uniżenie. – Do szczytu daleko i nikt dalej nie powinien iść. Ci którzy wyszli, już nie wrócili. Tylko w Tobie moc obcowania z domem Pari, o szlachetna. Nasi kapłani widzieli plamę na słońcu po tym jak góra zaczęła wydawać dym.

– Nie lękajcie się – oznajmiła. – Ze wszystkich sił zbiorę to co najzacniejsze i ruszę wraz z Kartikiem na spotkanie. Szlachetni pari zeszli z gór w obawie o skażenie naszej ziemi. We śnie i na jawie ostrzegają nasze ludy przed nieszczęściem, które przyszło z gwiazd przed wiekami. Pozwólcie mi rozpalić rytuały i zaznać widzenia. Krew koźląt została już zepsuta i pari  nie niosą pomocy. Cała siła i nadzieja w waszym wsparciu. Odejdę od was aby odnaleźć ziarno, które wyrosło i skaziło nasza matkę. Ona jest chora. Teraz przyszło do nas, do kraju Kafirów.

Następnego dnia po odpoczynku w obozie, Kartik i Amira wybrali się w dalsza podróż, żegnani śpiewami i modlitwami. Pozostało im do pokonania groźne zbocze i mogli ujrzeć przed oczyma wielka jaskinie z której wydostawał się czarny dym. Obydwoje byli już u kresu sił i spoglądali na siebie aby dodać sobie otuchy. Gdy byli już blisko ich oczom ukazały się szczegóły jaskini i ku ich zdumieniu ujrzeli – w miejscach gdzie nie wydostawał się dym – drugie gwiaździste niebo. Za każdym krokiem ich zdumienie narastało ale nie rozmawiali. Kartik odczuwał mrowienie na czole i ledwo utrzymywał równowagę. Nuria wydawała się spokojna. Byli już bardzo blisko i na skraju wejścia zauważyli, że dym wzbijający się w niebo wyglądał jak czarny śnieg, nie przypominał gorącego dymu z ognia. Był środek dnia. Weszli do jaskini a ich oczom ukazało się czarne, olbrzymie niebo z gwiazdami na nieboskłonie. Od nieba które znali różniło się tym, że więcej był na nim migających, kolorowych gwiazd poruszających się ze znaczna prędkością. Przed oczyma rozpościerała się wielka polana i zupełnie stracili orientacje, ponieważ przed chwilą byli na zboczy wielkiej góry. Wszystko to przeczyło prawom rozumu. Na małym wzniesieniu rosło białe drzewo, lekko oświetlone jakby własnym światłem. Amira zdawała sobie sprawę z tego, że obydwoje stracili już przytomność i leżą obok jaskini w oparach dymu. Postanowiła jednak zbliżyć się do drzewa. Kartik trzymał ja nadal za rękę, szli razem bez cienia lęku. Gdy byli już blisko i znaleźli się na skraju przepaści, ich oczom ukazał się dziwaczny widok. Drzewo rosło na skraju skarpy i mogli zobaczyć jego korzenie wystające ze skał i ziemi. Poniżej pasło się stado białych baranów a wiele z nich było uczepionych korzeni owego drzewa jak do niewidzianej nici na której wiszą lalki. Białe drzewo żywe jak żywymi są ludzie, poruszało się, a jego gałęzie przybierały kształt grzyba. Na gałęziach wisiały złote, białe i czerwone jabłka – niektóre w czarne kropki, a wszystkie świeciły jak gwiazdy w ciemności. Obydwoje mieli wrażenie, iż drzewo przemówi do nich ale nic takiego się nie stało. Jednak na gałęziach tego drzewa zaczęły siadać wielkie, obrzydliwe owady o oczach przypominających to co widzieli w dolinie, gdy ujrzeli stwora. Owady zasypiały na gałęziach. Amira wiedziała że to ich ostatnie chwile, zanim rzucą się w przepaść do innego świata. W jej spódnicy zaczęła pulsować czarna blaszka. Spojrzała tylko na Kartika i zaleciła.

– Zaśpiewaj swoja ulubiona piosenkę.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hej :)

Przeczytałem Twoje opowiadanie. A nie było to łatwe, oj nie. Ilość purpury i podawanych przez Ciebie informacji już w pierwszym akapicie przekracza masę krytyczną. Nie powiem, ładny opis krainy, ale po co? Czy to jest aż tak istotne? Jeśli jest to część jakiegoś większego uniwersum, fragment lub wstęp do niego, to ma to uzasadnienie, niemniej jednak przytłaczająca ilość nazw i kwiecistych metafor sprawia, że wzrok ślizga się po tekście, w oczekiwaniu na jakieś konkrety. Brnąłem przez to. Spójrz na cytat poniżej:

Rzeka wraz ze swym biegiem zmieniała nurt na łagodny, ale i również nazwę, a była znana pod wieloma imionami, jako Kamari, Turikho lub Mastajah. Lekki wiatr z zachodu kołysał delikatnie liście drzew, czesał iglaste kolce jałowca i smagał językiem rozlepione trawy, roztaczając wokół widnokręgu strumienie wrażliwych rytmów wysokogórskiego krajobrazu. Nad całą kraina roztaczała się niewidzialna melodia, której twórca był może najstarszy pari, siedzący gdzieś wysoko w chmurach lub na najwyższych szczytach.

Czy ja, jako czytelnik mam zapamietać podkreślone nazwy rzeki, bo są one istotne dla dalszej fabuły? Pogrubione to metafory, ich natłok spowalnia czytanie, wybija z rytmu.

 

sprawiają niepodzielną władzę nad ludzkim podałem,

 

Chyba padołem?

 

Określnie dziewczyna nie do końca oddawało prawdę, ponieważ po bliższym przyjrzeniu można by sądzić, iż ma się do czynienia z zaledwie kilkunastoletnim dzieckiem

Czyli, po bliższym przyjrzeniu mozna by sądzić, że ma się do czynienia z zaledwie kilkunastoletnim dzieckiem. A jeśli to dziecko płci żeńskiej, to jest to własnie dziewczyna. Określenie dziewczyna oddaje więc prawdę.

 

Co znamienne, to fakt, iż każdy znał zasady nadane przez pari, a przekazane przez kapłanki, i między innymi tą, że jedynie tylko kozy, jako czyste zwierzęta, i kapłani bitan, mogli wychodzić latem na zimowe pastwiska w najwyższych partiach gór.

Wybierz jedno. Brnę dalej.

 

Leżała na niej dziwaczna istota o wielkiej głowie z ogromnymi oczami przypominającymi oczy owadów, pokryta dziwaczną skórą jakby z wężowej łuski, do tego uwięziona w pajęcze nici i skrawki śliskiego materiału. Wszyscy zgromadzeni milczeli. Nuria rozłożyła szeroko ramiona, w tak przedziwny sposób,

Powtórzenia. Nie ma ich wiele, ale zdarzają się w tekście co jakiś czas. Nie wyłapuję wszystkich, powyższy cytat jest tylko przykładem.

 

W okolicach ramion tej człekokształtnej istoty znajdował się znak nadgryzionego jabłka.

Serio? :D

 

hoć miała sto pięćdziesiąt lat, nadal była bardzo sprawna i szczerze zatroskana.

To dobrze, że przez całe stupięćdziesięcioletnie życie była sprawna. Ale dlaczego też szczerze zatroskana?

 

Nuria po wypiciu krwi, kilkoma sprawnymi ruchami wdrapała się na drzewo i zawisła głową w dół – nad ogniskiem.

Ciekawa wizja… kapłanka wisi sobie na drzewie, głową w dół nad ogniskiem?

 

przy czym ów stwór trzymał w rękach metalowy łuk ziejący ogniem niewolnictwa. To znaczy w wyniku jego działania każdy stawał się niewolnikiem.

Najpierw metafora, a potem jej wytłumaczenie. Masz w tekście tyle przenośni, że tłumaczenie tej jednej już w kolejnym po niej zdaniu, wygląda śmiesznie. Wcześniej nie tłumaczyłeś, czemu więc teraz?

 

Jej błagalne oczy prosiły o pomoc.

Błagalny może być wzrok, ale nie oczy.

 

Przypomniał starą przypowieść o tym, że w chwili, kiedy pierwsza świnia spadnie z nieba, znaczyć to będzie koniec świata takiego, jaki znamy.

:D Świnia z nieba ma spaść? Znaczy, że chodzi o łuskowatego kosmitę, z owadzimi oczami i słoniową trąbą?

 

Obserwowałam lud, który sam przestał być ludzkim plemieniem i zawierzył swą opiekę żelaznej lasce przybyłej z nieba,

Wybacz, ale muszę: ta żelazna laska, to nie była Margaret Thatcher? :D

 

a dłonie jakby w tańcu splatały się w wyraźnym rytmie budzącego się dnia.

Co to znaczy? Serio pytam. Jak dłonie splatają się w rytmie budzącego się dnia? Pic or didn’t happen. Sporo masz takich rzeczy w tekście, które nie wiem co mają oznaczać, ale nie zastanawiam się nad tym, bo są całkowicie zbędne dla fabuły.

 

Dziewczyna usiadła pod morelowym drzewem pokrytym kwiatami. Wokół zaroiło się od pszczół i ptaków. Rozglądała się z miłością wokół jakby każdy skrawek ziemi, drzewa, zieleni, kwiatów był częścią jej własnego ciała. Czuła przyjemność, gdy wiatr gładził drzewa, motyle muskały kwiatów owce pasące się na łące pląsały, ocierając się o siebie w rytmie nieznanej melodii wiatru.

Widzisz, tutaj masz kolejne powtórzenia i na dodatek literówkę. Pląsające owce made my night :D

 

Spójrz na tą wielką rzekę na niebie. Wydaje Ci się, że płynie ale gdybyś był wielki jak niebo, ujrzałbyś wielkie drzewo, które ma korzenie w środku. Z czarnego środka płynie życie, soki i niebiańska woda. Potem z niej rodzą się chmury jak baranki i rozlewają na niebie.

A tutaj jeszcze więcej nieba, tfu, powtórzeń ;)

 

Niedługo dotarli na miejsce obozowiska i gdzie zobaczę nie było strome.

Zobaczę to zbocze :)

 

Spójrz:

Gdy byli już blisko ich oczom ukazały się szczegóły jaskini i ku ich zdumieniu ujrzeli – w miejscach gdzie nie wydostawał się dym – drugie gwiaździste niebo. Za każdym krokiem ich zdumienie narastało ale nie rozmawiali. Kartik odczuwał mrowienie na czole i ledwo utrzymywał równowagę. Nuria wydawała się spokojna. Byli już bardzo blisko i na skraju wejścia zauważyli, że dym wzbijający się w niebo wyglądał jak czarny śnieg, nie przypominał gorącego dymu z ognia. Był środek dnia. Weszli do jaskini ich oczom ukazało się czarne, olbrzymie niebo z gwiazdami na nieboskłonie.

Pogrubione i przekreślone to powtórzenia. Zobacz ile ich jest w tak krótkim fragmencie. Ale pół biedy, jak powtarzaja nam się słowa. Ale zobacz podkreślone: Ty powtarzasz całe motywy, które sprawiają, że Twój tekst pęcznieje, ale fabularnie stoi w miejscu.

 

To w ogóle się urywa w pewnym momencie. Kończy, ale w zasadzie nie wiemy jak i po co. Czy to jest wstęp? Fragment? Bo jeśli tak, to powinieneś to oznaczyć jako fragment a nie opowiadanie. Ale przebrnąłem.

Dużo słów, mało treści. Fabuły masz jakiś zalążek zaledwie, za to szczegóły świata rozbuchane jak podręczniki geograficzne do D&D. Nie będę kłamał, źle sie to czyta. I gdzie ta obiecana w tagu dystopia? Gdzie dark fantasy? Bo to co mi dałeś to zaledwie rozbudowana obietnica, a nie tekst, który wpisuje się w gatunek.

Niemniej jednak, nie zniechęcaj się. Napisane jest w miarę poprawnie, nie zdażają Ci się jakieś potężne babole, ale ten rozbuchany, usypiający styl sprawił, że Twoje opowiadanie mnie zmęczyło i nie mogę powiedzieć, żeby było fabularnie satysfakcjonujące.

 

Pozdrawiam

Q

 

 

Dziękuje za cenny komentarz i błędy – pełna zgoda. To fragment a fabuła nie jest tak istotna jak opis pewnej społeczności mieszkającej w himalajach. 

Nie ma za co :)

Powiadasz, że od fabuły istotniejszy jest opis społeczności? Czyli ta większa całość, z której jest ten fragment, to nie powieść, ale przewodnik geograficzno-kulturalny?

Chciałbym przeczytać jakąś Twoją krótszą formę. Wtedy mógłbym powiedzieć, czy to lanie wody jest u Ciebie czymś zwyczajnym, czy może tutaj tak poleciałeś, ze względu na wykoncypowaną sobie pod grunt tego uniwersum estetykę.

Pozdrawiam serdecznie

Q

Anonimie, daj proszę znać, gdy poprawisz wskazane niedoskonałości, nie chcę się powtarzać z tymi samymi komentarzami.

Outta: tak, poleciałem z opisem wyjątkowo dlatego ze to opis realnego miejsca, nie fantastyka. Masz racje, może to bardziej przewodnik, choć dla mnie to odkrywanie  magii w zwyczajnym zdawałoby się świecie. Bardzo mnie rozbawiło twoje nawiązanie do margaret hehehe, ale bibli nie znasz. 

Wybacz, Anonimie, ale opowiadanie zmogło mnie. Przeczytałam, a właściwie przedarłam się przez trzy akapity, w tym przypadku zwarte i duże bloki tekstu, dotarłam do momentu, kiedy kapłanka, dziękczyniąc, wznosi ręce i na tym poprzestanę, albowiem w tym dość obszernym fragmencie nie natknęłam się na nic, co byłoby zajmujące na tyle, by skłonić mnie do dalszej lektury.

Opisy przyrody i gęsto rozsiane słowa, których znaczenia należy szukać w słownikach, skutecznie zniechęciły mnie do lektury. Nie bez znaczenia jest też fakt, że tekst jest napisany w sposób pozostawiający wiele do życzenia.

 

Choć to wła­ści­wie orły, jako pierw­sze krą­żąc wy­so­ko nad szczy­ta­mi, wstrzy­my­wa­ły od­dech w po­wie­trzu… ―> Czy dobrze rozumiem, że orły latały na bezdechu?

 

cze­sał igla­ste kolce ja­łow­ca… ―> Jałowiec nie ma kolców.

 

roz­ta­cza­jąc wokół wid­no­krę­gu stru­mie­nie wraż­li­wych ryt­mów wy­so­ko­gór­skie­go kra­jo­bra­zu. –> Widnokrąg to linia pozornego zetknięcia się ziemi i nieba, poza którą nasz wzrok nie sięga – jak więc coś może roztaczać się wokół widnokręgu?

Na czym polega wrażliwość rytmów wysokogórskiego krajobrazu?

 

me­lo­dia, któ­rej twór­ca był może naj­star­szy pari… ―> …me­lo­dia, któ­rej twór­cą był może naj­star­szy pari

 

czu­jąc jak wi­cher w na­giej zie­le­ni wzbu­dza na­mięt­no­ści… ―> Na czym polega nagość zieleni?

 

W jej oku od­bi­jał się obraz nie­wi­dzial­ne­go tchnie­nia… ―> W jednym oku? W jaki sposób w oku odbija się coś, co jest niewidzialne?

 

a usta sma­ko­wa­ły pierw­sze­go łyku po­wie­trza… ―> …a usta sma­ko­wa­ły pierw­szy łyk po­wie­trza

 

uno­sił się ja­łow­co­wy dym, wy­mie­sza­ny z ostrym sma­kiem gór­skie­go po­wie­trza i za­pa­chem trawy. Świę­ty, ja­łow­co­wy dym ka­pła­nek bitan… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

za chwi­le miał wy­peł­nić jej płuca. ―> …za chwi­lę miał wy­peł­nić jej płuca.

 

miej­sca se­kret­nych kra­jó­wek słoń­ca… ―> Kim/ czym są krajówki słońca?

A może miało być: …miej­sca se­kret­nych kry­jó­wek słoń­ca…

 

sa­mot­ne jaki spra­wia­ją nie­po­dziel­ną wła­dze nad ludz­kim po­da­łem… ―> …sa­mot­ne jaki spra­wu­ją nie­po­dziel­ną wła­dzę nad ziemskim padołem

Padół jest ziemski, nie ludzki.

 

Ta­jem­ni­cza po­stać odzia­na w Cza­dor… ―> Dlaczego wielka litera?

 

aby od­kryć ta­jem­ni­cę… ―> …aby od­kryć ta­jem­ni­cę

 

Nikt nie wi­dział gdzie wła­ści­wie żyją i skąd się wzię­li… ―> Czy tu aby nie miało być: Nikt nie wie­dział gdzie wła­ści­wie żyją i skąd się wzię­li

 

nikt nie wi­dział jak wielu z nich nadal stą­pa­ło po ziemi… ―> Tu chyba też miało być: …nikt nie wi­edział, jak wielu z nich nadal stą­pa­ło po ziemi

 

przez ka­płan­ki, i mię­dzy in­ny­mi … ―> …przez ka­płan­ki i mię­dzy in­ny­mi

Hmmm. Mnie też nie wciągnęło. Rozwodzisz się nad szczegółami, idziesz w drobiazgowe opisy. Przeczytałam ładnych parę kilo znaków i nadal nie mam pojęcia, o co chodzi w tej historii.

Czyta się z trudem – akapity długaśne, zdania rozbudowane. Czasem mam wrażenie, że początek zdania utracił łączność z końcem. Zwroty są tak poetyckie, że czasem niełatwo je zrozumieć.

Tak się zastanawiam… Opisujesz, jak świt rozświetla szczyty i że dzieje się to prawie codziennie. Czyżby tam nie było chmur? W wysokich górach to raczej popularne zjawisko.

Potężnym ptakom na wysokościach równały się jedynie ostre igliceostrza wysokich gór Pariyatra oraz ich króla, szczytu Mir Tirih na północnym zachodzie, który zapalał się, jako pierwszy w porannych iskrach jak latarnia morska, a tuż za nim rozbłyskały kolejne wierzchołki pasma – skute wiecznym lodem iglice.

Pod jakim względem iglice równały się ptakom? Czyim królem jest Mir – orłów, iglic? Jeśli król też jest górą, to dlaczego został oddzielony od innych (podkreślenie)? Powtórzenia.

Gdy wiatr w swym majestacie strącał drobiny śniegu z ich skalistych ostrzy, każdy miał wrażenie obcowania z boską mocą i ogromem gwiezdnej potęgi.

Co ma wspólnego wiatr strącający śnieg z gwiazdami?

na trzy metrowych trąbach

Trzymetrowych łącznie.

stary cis, ledwie okryty zielonymi igłami z fantazyjnie powykręcany splotami gałęzi.

Literówka. Naprawdę gałęzie się splatały?

Jako że położenie owego miejsce na mapie

Literówka.

gdy jej blada twarz i oczy z wolna zaczynały być obdarowywane spojrzeniem w środek – zdawałoby się – samej otchłani nocy

Nie rozumiem. Jeśli oczy spoglądały w środek nocy, to reszta twarzy już chyba nie? A może to noc obdarzała spojrzeniem oczy i twarz?

aby odkryć tą tajemnicę,

Tę tajemnicę.

Nowa Fantastyka