Nie wiem, co spowodowało, że w końcu zebrałem się w sobie i postawiłem profesorowi. Choć „postawiłem się” to zbyt duże słowo. Powiedzmy, że w tej ostatniej chwili, tuż przed katastrofą, wiedziony chyba po prostu intuicją, nieśmiało spróbowałem go powstrzymać.
– Może lepiej tego nie zabierajmy? – Mój szept pognał przez jaskinię, niesiony echem przez niewidoczne w ciemności ściany. – Profesorze? To wygląda jakoś tak… No wie pan…
– Nie teraz, chłopcze – syknął profesor.
– Ale jeśli ten kamień faktycznie jest przeklęty? Jeśli ta klątwa to prawda? Może zróbmy na razie zdjęcia i notatki…
Urwałem, bo profesor przystawił mi nagle do czoła zimną lufę rewolweru.
– Jeszcze jedno słowo, a będę musiał cię zastrzelić. Zrobię to bez przyjemności, ale, na Boga, także bez dłuższego zastanowienia, jeśli będziesz mi przeszkadzał. Nie po to wydałem cały swój majątek i zorganizowałem tę wyprawę, nie po to ryzykujemy życiem, żebyś teraz mi tu, smarkaczu, marudził, rozumiesz?
Rozumiałem, choć wcale nie dlatego, że profesor groził mi śmiercią. Nie musiał nic mówić, bo ani lufa wycelowana w moją głowę, ani jego słowa nie przeraziły mnie tak, jak wtedy on sam. Gdy odwrócił się w moją stronę, ujrzałem w świetle latarki wychudłą, noszącą ślady trudnej i wyczerpującej podróży twarz z zapadniętymi policzkami i wypełnionymi cieniem oczodołami.
Ale rysowało się na niej coś jeszcze, coś, czego obawiałem się bardziej niż kuli. Towarzyszyło nam od samego początku, jednak wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Pchało nas do celu mimo trudności i niebezpieczeństw, pozwalało przetrwać. Byliśmy coraz słabsi, a ono coraz silniejsze, coraz bardziej widoczne w niezdrowo lśniących oczach, drżących dłoniach, zaciśniętych mocno ustach: szaleństwo.
– Profesorze, rozumiem, tak, ja… – Wiedząc, że moje słowa wpłyną na to, czy dożyję następnej minuty, ważyłem każde z nich. – Zostało nas dwóch, dwóch tylko świadków wielkiego odkrycia. Niech pan na siebie uważa, dobrze? Gdyby coś się panu stało, to byłaby ogromna strata dla świata nauki.
Profesor opuścił broń i odwrócił się, by spojrzeć na cel naszej wyprawy. Na wykutym w skale cokole tkwił czarny kamień wielkości pięści. Nie odbijał światła latarek, sprawiał wręcz wrażenie, jakby je wchłaniał, a gdy nań patrzałem, moje serce zaczynało bić szybciej i przechodziły mnie dreszcze niepokoju.
– Świat nauki, to już niedługo będzie nam jadł z ręki. Spójrz tylko, chłopcze, to ten niepozorny kamyk zmienił bieg historii. Kawałek kosmicznej skały, komety, przecież ona runęła na Sumer ponad cztery tysiące lat temu. Cztery milenia…
Profesor przerwał, usłyszeliśmy bowiem gniewne okrzyki z kierunku wejścia do jaskini. Członkowie sekty Czarnego Kamienia zorientowali się, że tu jesteśmy.
– Nie ma co zwlekać, bierzemy go na trzy, szykuj się, chłopcze! – krzyknął drżącym głosem naukowiec.
Posłusznie otworzyłem przygotowaną uprzednio skórzaną sakwę, a profesorowi wręczyłem żelazne szczypce, przytaszczone tu na tę właśnie okazję. Sumeryjska tabliczka Na-gig, wykopana przez niego w ruinach miasta Nineveh, mówiła wyraźnie, że czarnego kamienia z niebios pod żadnym pozorem nie można dotknąć. Profesor, choć podchodził do tych ostrzeżeń z dystansem, wolał nie ryzykować, tym bardziej, że o śmiertelnym niebezpieczeństwie mówili nam również strażnicy z sekty Czarnego Kamienia.
– Raz, dwa, trzy! – Wypowiedziawszy ostatnie słowo, profesor za pomocą cęgów schwycił kruczoczarną bryłę, z trudem podźwignął z cokołu i wrzucił do torby. Ciężar kamienia zaskoczył mnie tak bardzo, że nie dałem rady go utrzymać i sakwa upadła. Fragment meteorytu mającego na sumieniu imperium akadyjskie leżał w brudnym worku u mych stóp. Wstrząśnięty, profesor zastygł bezruchu, a ja natychmiast schyliłem się, by podnieść naszą zdobycz. Dokładnie w tym momencie usłyszałem świst strzały przelatującej przez miejsce, w którym jeszcze przed chwilą była moja głowa.
Zarzuciwszy na ramię ciężką sakwę, spojrzałem na profesora.
– Wiejemy, chłopcze! – Pociągnął mnie za sobą i ruszyliśmy pędem przez jaskinię, oświetlając sobie drogę latarkami. Sądząc po okrzykach za naszymi plecami, pogoń była blisko. W całym tym zamieszaniu zdałem sobie sprawę z tego, że dno jaskini drży. Kilkadziesiąt metrów nad nami, od niewidocznego w mroku sklepienia oderwało się kilka stalaktytów i z hukiem grzmotnęło o podłogę.
Chcąc uskoczyć przed jednym z nich, straciłem równowagę i runąłem jak długi, znów upuszczając sakwę. Na moich oczach jej zawartość wyturlała się na skalistą posadzkę. Przez chwilę miałem wrażenie, że kamień drga, że jego głęboka czerń promieniuje czarnym światłem, pulsuje wraz z moim sercem i splata się z nim w pierwotnym rytmie. Sparaliżowany strachem i utratą oddechu, słyszałem tylko własne, szaleńcze tętno. Własne tętno, lecz coraz bardziej obce zarazem.
W wibrującym snopie światła latarki pojawił się profesor. Wrócił po mnie mimo niebezpieczeństwa, wyciągnął rękę, ale nie podał jej mnie – schylił się, by podnieść Na-gig, Czarny Kamień.
Dzierżąc go w dłoniach, profesor przemówił głosem z całą pewnością nie należącym do niego. Usłyszałem słowa, dudniły w rytm mojego serca, rytm pulsowania czerni przerażającego kamienia.
– Wreszcie, dotknięty ludzką ręką wracam!
Zagram od razu jebanego asa,
prosto z rękawa,
Sprawa
jest gruba chłopaku.
Pojadę cię tak, że do piachu
pójdziesz, a z tobą te dzikusy!
Profesor emanował energią, której nie potrafiłem wtedy zrozumieć, a która przenikała każdą komórkę mojego ciała. Czerń kamienia wniknęła w wychudzone ciało naukowca, wypełniła wyraźnie teraz rysujące się na skórze żyły, zalała oczy i usta, wirowała z nim i krążyła wściekle. Głos wypełniał całą jaskinię.
– Nareszcie! Zwabieni mocą tajemnicy,
przyszliście do mnie, głupi śmiertelnicy.
Jak ćmy w płomień weszliście w mą pułapkę.
Mam wreszcie ciało, zrobię z was papkę, yo!
Bo jam jest demon, dusza martwej gwiazdy,
zniszczę was robactwo nędzne, wyplewię jak chwasty!
Nagle, profesorem wstrząsnęły konwulsje i zamilkł, ze zdziwieniem wpatrując się w wystające z jego klatki piersiowej pierzaste strzały. Usłyszałem świst, kolejne groty przeszyły wątły korpus naukowca. Rozejrzałem się, by ujrzeć stojących w kręgu dzierżących łuki tubylców, a wśród nich szamana, którego jeszcze dziś rano obsypywaliśmy podarkami i zapewnieniami, że w żadnym wypadku nie wybieramy się do Jaskini Czarnego Kamienia – miejsca świętego i zakazanego.
Profesor, z wciąż utrzymującym się na twarzy wyrazem zaskoczenia, zrobił dwa kroki do przodu i runął jak długi. Zerwałem się jeszcze, by mu jakoś pomóc, ale szaman nie pozwolił mi go nawet dotknąć. Trzymany w tężejących dłoniach profesora czarny kamień zaczynał pulsować czernią, a jego uderzenia czułem całym swym ciałem. Na-gig znów upadł na dno jaskini.
*
– Co się stało z tym kamieniem? – głos przesłuchującego mnie oficera przeciął ciszę zaległą zakończeniu mojej relacji z wyprawy.
– Nie wiem – odparłem ponuro.
– Jak to się stało, że ta niby-sekta strażników puściła pana wolno? – Śledczy patrzył mi podejrzliwie prosto w oczy. Siedzieliśmy w niewielkim pokoju przesłuchań, dzielił nas tylko niewielki stolik i wciąż zmieniająca kształty ściana dymu z papierosa.
– Kazałem im.
– Słucham? – Powiedział śledczy z niedowierzaniem w głosie i uniósł brwi w osłupieniu.
– Kazałem im, psie. Zaraz sam padniesz mi do nóg i będziesz łasił się.
– Jak pan śmie! – Oficer wstał energicznie i pochylił w moją stronę, opierając ręce o blat stołu.
Ja również wstałem. Pozwoliłem płynąć czerni.
– Wniknę we wszystkie wasze serca,
jak sztylet z czarnej stali,
Mój bit umysły wasze nędzne
przełamie jak tsunami!
Reprezentuję martwej gwiazdy
straszną moc,
Noc zapanuje,
wieczna noc, noc, noc…
Złapawszy zdezorientowanego glinę za rękę, przekazałem mu czerń, czując, że jego serce zaczyna bić jak czarny pulsar. Nic mnie już nie powstrzyma. Nic nie powstrzyma czerni.