- Opowiadanie: dantes - Prorok z Czarnobyla

Prorok z Czarnobyla

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Prorok z Czarnobyla

Pociąg stukał i turkotał. Kołysał i usypiał. Uspokajał. Za oknem migały światła mijanych miejscowości, semafory. Czarne, znikające w mroku nocy bryły domów zlewały się w jedną masę. Był gdzieś w Europie, gdzieś między Strasburgiem i Monachium, a to najważniejsze. Kiedy zapadł zmrok, stracił orientację, ale więcej nie trzeba mu było wiedzieć.

Chapman wyciągnął nogi na siedzenie naprzeciwko. Lata spędzone w elitarnej, brytyjskiej szkole nie oduczyły go takiego zachowania. Nie oduczyły, bo nie chciał. To był jego sposób obrony przed całkowitym podporządkowaniem się konwencji, przed sztywnym kołnierzykiem i krawatem. Przed ciemnymi kolorami garniturów wieczorową porą, przed pytaniami, które wypada zadać i tematami, na które trzeba rozmawiać. Przed drinkami, które wolno pić i miejscami, które należy odwiedzać. Wszystko to wypełniał sumiennie. Z jednej przestrzeni wolności nie rezygnował, zwłaszcza że codziennie zmieniał skarpety. Czasami kusiło go, żeby zamlaskać przy jedzeniu i nie używać sztućców, ale odruchowo bronił się przed tym zachowaniem. To już była granica, której nie wolno było przekroczyć.

Wyjął z kieszeni marynarki piersiówkę z osiemnastoletnią whisky. Otworzył Biblię i wciągnął powietrze. Dobry single malt i psalmy to były jego najlepsze lekarstwa na czarne myśli. Najchętniej korzystał z obu jednocześnie, a teraz miał ku temu doskonałą okazję. Znów coś poszło nie tak. Znów usłyszał, że tak dłużej nie można, że ciągłe rozstania i samotne weekendy są nie do zniesienia. A gdzie rodzinne obiady? Czy znajdzie kobietę, która to wytrzyma? Eh, nie czas na takie rozmyślania. Kiedyś sięgnąłby po Kierkegaarda, ale w pewnym momencie życia wydał mu się zbyt ponury i mdły.

„Zmiłuj się nade mną Boże, w łaskawości swojej, w ogromie swej litości zgładź moją nieprawość”.

Pociągnął spory łyk. Wtedy usłyszał na korytarzu kroki, jakieś zamieszanie. Ktoś szybko szedł, otwierał drzwi przedziałów, a potem z trzaskiem je zamykał. Mężczyzna odłożył książkę, nasłuchiwał. Już chciał stracić zainteresowanie, bo zrobiło się spokojnie, gdy w szybie pokazała się twarz: brodata ze zmierzwionymi włosami.

„Kurwa” pomyślał Chapman, przełknął whisky i uśmiechnął się. Zdjął nogi z siedzenia naprzeciwko, a to międzynarodowy znak, zapraszający do wejścia do przedziału. Bardziej przyjazny gest nie przychodził mu do głowy. Nieznajomy, stojąc za szybą coś powiedział, a potem otworzył drzwi. Bez słowa rozpiął kurtkę i usiadł. Na chwilę zastygł, tylko oddychał szybko, a oczami cały czas uciekał na boki. Zerkał za okno, wyglądał na korytarz, patrzył na podłogę. Poderwał się, ubłoconymi butami wskoczył na kanapę obok Chapmana, przyglądał się jakiejś plamie wysoko, pod sufitem. Potarł ją, polizał palce, wreszcie usiadł. Kiedy pociąg ruszył, wziął głęboki oddech i chyba dopiero wtedy zauważył, że nie jest w przedziale sam. Uśmiechnął się, wyciągnął rękę.

– Dobry wieczór… Ścigają mnie – powiedział i potrząsnął ręką towarzysza podróży.

Było to jedno z najbardziej absurdalnych powitań jakie Alexander Chapman usłyszał w życiu, a słyszał wiele bardzo nietypowych. Uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć, że co jakiś czas każdemu się taka historia może przydarzyć i on niczego dziwnego w tym nie dostrzega. Bo przecież może być tak, że wychodzisz w poniedziałek rano z domu do pracy, a we wtorek wieczorem już jesteś zbiegiem, ściganym przez policję. A co się wydarzyło pomiędzy, to nieistotne. Znów zapadło milczenie i słuchać było tylko stukot kół wagonów, toczących się gdzieś po Europie.

– Naprawdę mnie ścigają. Chyba zdążyłem im uciec i nie wsiedli do pociągu – powiedział przybysz, zerkając na zegarek. Chapman był właśnie przy Psalmie 62 „Dokądże będziecie napadać na człowieka/i wszyscy go przewracać/jak ścianę pochyloną?” Uśmiechnął się, słysząc wyznanie nieznajomego.

– Uciekam już 30 lat. Nie mam domu, nie mam pieniędzy, nie mam rodziny. Ci, którzy mnie znali, to albo zmarli, albo zerwali kontakt. Zresztą, mało kto z tamtych lat jeszcze żyje. Ilu nas było, strażaków gaszących ten jebany reaktor, tak wszystkich rak zeżarł. Chyba tylko ja zostałem… Pan ma wódkę? – nieznajomy łypnął na piersiówkę Chapmana. – Można by?

Chapman wyciągnął rękę. Chciałby mieć spokój, wrócić do psalmów, albo nawet popatrzeć za okno. Może jak się napije, to się trochę uspokoi? Przyjrzał się nowemu, który nie wyglądał na kogoś, kto ucieka od 30 lat, chyba że stał się zbiegiem w wieku lat pięciu.

– To whisky – powiedział, podając butelkę. – Proszę się częstować.

Nieznajomy przeżegnał się i wziął kilka łyków.

– Może być – powiedział, ale butelki nie oddał. Przez chwilę milczał, spojrzał na korytarz, gdzie właśnie przechodził konduktor.

– Pamiętam tamtą kurewską noc. Pamiętam łunę, pamiętam pożar. Pamiętam popiół i kawałki czegoś, co potem okazało się grafitem. Wysłali nas tak, jak staliśmy, w samych kurtkach, hełmach, butach. To jakby komuś kazać gołe jaja położyć na piecu i mówić, że wszystko będzie dobrze. Rozumie pan? – nieznajomy pociągnął łyk i westchnął.

Chapman patrzył, jak mężczyźnie chodzi grdyka i coraz bardziej irytował się, że za chwilę naczynie będzie puste.

– Można? – zapytał, wyciągając rękę. Nieznajomy pociągnął jeszcze łyk i oddał butelkę. – Rozumiem, że pan gasił Czarnobyl?

– Tak. Potem, kiedy wszyscy zaczęli chorować, to brali nas do szpitala w Moskwie, jednego po drugim. Pielęgniarze bali się nas dotykać. Wszystko przez gumowe rękawiczki, w maskach, w fartuchach. Mało brakowało, a od razu zamknęliby nas w ołowianych trumnach, jak Ładunek 200. Nie powiem, karmili nas, podawali leki, ale co to mogło dać, jak chłopakom topiły się ciała… Wszystkim, tylko nie mnie. Umierali, nie mogąc nawet wyć z bólu, a ja wyzdrowiałem.

Mężczyzna zamilkł i zaczął szarpać brodę. Chapman chciał wyjść na korytarz, żeby rozprostować nogi, ale wtedy nieznajomy nachylił się do niego i znów zaczął mówić.

– Zaczęli mnie badać, nakłuwać, pobierać krew. Miałem szczać i srać na rozkaz, nawet konia kazali walić badawczo. I potem kręcili głowami. A najdziwniejsze było, że wszystko, każda rana, goiło się na mnie, jak na psie. Nie powiedziałem chyba, że mnie poparzyło w tym pożarze i jakaś belka spadła mi na obojczyk? A po tygodniu już byłem zdrowy. Odwiedził mnie nawet oficer z KGB, pytał jak się czuję. Rodzina nie mogła do mnie przyjechać, a ja malutkie dziecko miałem i żonę w ciąży. W końcu chcieli mnie gdzieś zabrać – nieznajomy umilkł. Wbił oczy w podłogę, ręce opuścił na kolana, przestał się ruszać.

Chapman przyglądał się temu dziwnemu człowiekowi. Usnął? Wyglądał na wariata, a z takimi lepiej mieć się na baczności. Przysunął się bliżej okna. Marynarkę położył obok siebie, w kieszeni czekała jego koleżanka Beretta. Zamknął Biblię – z czytania psalmów i tak już nic nie będzie, ale pociągnął łyk whisky.

– Nie chce pan chyba powiedzieć, że został uwięziony? To byłoby nieludzkie.

– Wieźli mnie gdzieś. – nieznajomy wyrwał się z odrętwienia. – Jechałem suką, z tyłu na pace, obok mnie dwóch tajniaków, nawet zapalić nie dali. Pewnie chce pan wiedzieć, gdzie wieźli? – Nieznajomy spojrzał na Chapmana, który uniósł brwi i wykonał gest, mający oznaczać, że chce jak najbardziej. – A gdzie mogą wywozić w Rosji? Za Ural, na Syberię. Tak. Tłukliśmy się tą ciężarówką, pewnie na lotnisko. Coraz bardziej się denerwowałem. Pytałem, co się dzieje, bo przecież nic złego nie zrobiłem. Wiedziałem, gdzie mnie wiozą, zajrzałem w ich głowy. Chciałem wyjść, a nie dawali. Jeden złapał mnie za rękę, wyciągnął kajdanki. Wtedy coś we mnie wstąpiło. Poczułem moc, jakiej wcześniej nie znałem. Nawet dziś nie wiem, co tam się działo, w tym samochodzie, ale pamiętam, jak ci dwaj, starzy czekiści, patrzyli na mnie i patrzyli, i oczy im się otwierały coraz szerzej. W końcu jeden sięgnął po pistolet. Machnąłem ręką i wyleciał razem z drzwiami. Drugi zaczął krzyczeć, rzucił się na mnie. Złapałem go za mordę i stopiła mu się skóra. Wyskoczyłem z samochodu. Ktoś do mnie strzelił. Poczułem mrowienie w kręgosłupie, pod karkiem.

Nieznajomy przerwał, rozpiął kurtkę i nachylił się do Chapmana. Nie było żadnego śladu tam, gdzie pokazywał ten dziwny, szalony człowiek.

– To doprawdy interesujące, co pan opowiada – Chapman strzepnął jakiś pyłek ze spodni.

– Wszystko zniknęło, rozpłynęło się samo. Nie ma śladu, a przecież dostałem tak, że powinienem już nie żyć. Biegłem. Skręciłem w jakąś uliczkę, słyszałem tupot nóg, dopadłem do furtki. Usłyszałem pieśni, pchnąłem drzwi, byłem w cerkwi. Kiedy zobaczyłem batiuszkę, podbiegłem do niego i zacząłem udawać, że się spowiadam. Przykrył mnie stułą, było dużo ludzi, minęli mnie. Potem się tam ukrywałem. W telewizji zobaczyłem swoje zdjęcie. Mówili, że uciekłem z więzienia, jestem niebezpieczny, że siedziałem za gwałt na nieletniej i rozbój. Batiuszka zapytał, o co chodzi, to mu wyznałem, że byłem strażakiem z Czarnobyla i teraz ściga mnie KGB, nie wiem za co. O tym, że mam jakąś dziwną siłę w sobie, nie wspomniałem, Boże przebacz – szepnął i przeżegnał się.

Drzwi się uchyliły i stanął w nich młody, czerwony na twarzy mężczyzna, w rozpiętej do trzeciego guzika koszuli i bordowej kamizelce.

– Do jedzenia, do picia coś? – spojrzał na obu pasażerów. Chapman pokręcił głową.

– Nie mam pieniędzy – powiedział brodaty. Kelner już miał zamykać drzwi, a wtedy Chapman sięgnął do kieszeni.

– Poproszę kanapkę i colę – kelner jeszcze raz spojrzał na brodatego, który znów zastygł w bezruchu. – Kanapkę i colę, proszę – powtórzył Chapman, a kiedy drzwi się zamknęły, położył jedzenie obok towarzysza podróży

Przez dłuższą chwilę było cicho, więc Chapman obrócił się do okna i patrzył w noc, aż poczuł uderzenie w kolano. Wyprostował się, napiął mięśnie. Nikt nie lubi takich niespodzianek.

– Wie pan, teraz zaczęło się dziać najdziwniejsze – nieznajomy żuł kanapkę, patrząc mu w oczy. – Zarosłem trochę tam, w tej cerkwi. Pracowałem w ogrodzie, na tyłach świątyni. Kwiaty pod moimi rękami rosły jak oszalałe.  Opowiedziałem, co się stało, bo przecież pytali. To nie mogło zostać w tajemnicy. Jednego dnia przychodzi do mnie inny batiuszka i mówi, że mnie stąd wyciągnie, bo są ludzie, którzy mogą mnie wywieźć z tego gównianego kraju. Tak powiedział „gównianego kraju”. Mówił mi: za dwa dni pojedziesz do Parku Pietrowskiego, kupisz oranżadę i będziesz spacerował, trzymając ją w lewej ręce. Podejdzie do ciebie kobieta w zielonej sukience i poprosi o dwa papierosy. Powiesz jej tylko, że nie palisz od 12 lat i potem obrócisz się w lewo. Pójdziesz za człowiekiem, który będzie trzymał w ręku „Prawdę” i parasolkę. Bałem się strasznie, ale pojechałem, bo wiedziałem, że mnie prędzej czy później znajdą. Wszystko było, jak powiedział. Łaziłem po tym parku, już wieczór się robił. Podeszła kobieta, ładna, rude włosy miała. Zapytała, odpowiedziałem. Skręciłem w lewo, ruszyłem za człowiekiem z „Prawdą” w ręku. Minęliśmy jakiś mur. Usłyszałem kłócącą się parę. Na chwilę odwróciłem wzrok. Człowiek z „Prawdą” siedział na ławce i wyglądał, jakby spał, ale z nosa ciekła mu krew. Nad nim stał jakiś szpakowaty koleś w czarnym golfie. Spojrzał na mnie i powiedział, że słyszał o mnie od przyjaciela, i jeśli chcę uciec od KGB, to może mi pomóc. Powiedziałem, że mnie ścigają, nie wiem, za co i chcę wyjechać, ale muszą też zabrać moją żonę i dziecko. I wie pan, co mi odpowiedział…?

Chapman znów uniósł brwi, trzymając przy ustach butelkę. Pociągnął łyk i podał nieznajomemu.

– Powiedział mi – mężczyzna obtarł usta wierzchem dłoni – powiedział mi, żebym nie pierdolił, bo on dobrze wie, za co mnie ścigają. Wie, że gasiłem Czarnobyl i zamiast umrzeć, jak inni, to mam nadludzką siłę. Słyszał, że zabiłem dwóch czekistów i on, zanim zorganizuje cokolwiek, musi zobaczyć, co potrafię. A ja nic nie byłem w stanie pokazać. Zaśmiałem się tylko. I chciałem odejść, ale przytrzymał mnie za ramię. Wtedy podeszło jeszcze dwóch. Nie pamiętam, skąd wychynęli, wyglądali jak przechodnie. Jednego, to nawet nazwałbym komsomolcem. Otoczyli mnie, ten „komsomolec” złapał za rękę. Drugi wyciągnął strzykawkę. To jeszcze nic. Bo za tamtymi pojawili się kolejni, chyba było ich z pięciu – wszyscy na czarno. Pamiętam, że jeden śmierdział Biełomorami. Dopadli tamtych trzech. To już byli nasi, znaczy z KGB.

Nieznajomy zaczął się trząść. A Chapman słuchał i czuł, jak coraz mocniej chce mu się palić. Wariaci zawsze go irytowali, ale od czasu do czasu zdarzało się, że go taki zaczepił.

– Ręce przy sobie, powiedział ten „Biełomor”. Wtedy jeden z Amerykanów wyciągnął legitymację dyplomatyczną. Na to ktoś z KGB: „Wsadź sobie to w dupę” i wyjął pistolet. Patrzę, wszyscy mają pistolety w rękach, a ja tam stoję jak kutas i nie wiem, co robić. I wtedy znowu się to stało. Wpadłem w panikę. Pchnąłem najbliższego tak, że poleciał na koniec alei, drugiego chwyciłem za rękę i dosłownie przeciąłem ją na pół. Ktoś do mnie strzelił, uderzyłem i zacząłem biec. Rzucili się za mną, skręciłem w lewo. Jakiś milicjant zaczął gwizdać. Naprzeciw mnie też był milicjant, uciekłem na prawo. Patrzę: mur. Dobiegali do mnie, odwróciłem się, zrobiłem dwa kroki w tył i nagle… byłem po drugiej stronie muru. Ruszyłem w stronę ulicy. Za chwilę był tramwaj, ale nie wsiadłem do niego. Pobiegłem. Uciekłem im, ale wiedziałem, że nie mogę zostać w Moskwie. Tylko, gdzie miałem pójść? Znów pobiegłem do tamtej cerkwi. Spotkałem tamtego batiuszkę, który mnie wysłał do parku. Nie spał, siedział przy wejściu. Nie był zdziwiony, że przyszedłem. Poprosił, żebym poczekał, to przyniesie mi coś do jedzenia. Za chwilę wrócił, ale nie sam, tylko z drugim ojczulkiem, tym „Biełomorem” i jeszcze jednym… Mój batiuszka szedł przodem. Szli do mnie i mierzyli z pistoletów. Ten drugi batiuszka wyciągnął w moją stronę krzyż i mówił, żebym był spokojny. Ale ja nie byłem spokojny. Tak. Zajebałem ich wszystkich, gołymi rękami… Boże, przebacz. Trzeba było uciekać. Przebrałem się w strój batiuszki, nawet dokumenty tam miał i wyjechałem z Moskwy na Syberię. Do rodziny nie mogłem pojechać…

Chapman miał coraz większą ochotę, żeby zapalić. W przedziale nie mógł, nie chciał też wychodzić i zostawiać rzeczy z tym dziwakiem. Przypomniały mu się też opowieści o ruskich jurodiwych, bożych szaleńcach. Chciał coś powiedzieć, ale tylko się skrzywił. Zapadło milczenie, które przerwał Chapman.

– Zabił pan czterech ludzi? Jak to możliwe, że KGB pana nie znalazło?

– Uciekłem stamtąd. Zapadła noc. Pojechałem na dworzec. Mówiłem już, że zarosłem? Wyglądałem jak ksiądz prawosławny. Kupiłem bilet na pociąg. O mało tam nie zmarłem ze strachu. Milicjanci patrzyli na mnie spode łba. Na pewno kręcili się tam jacyś tajniacy. Wsiadłem do pociągu, ukryłem się w kiblu. Siedziałem tam i cały się trząsłem. Patrzyłem na palce, a za paznokciami miałem jeszcze zaschniętą krew. Myślałem, o tym, co zrobiłem i nie rozumiałem tego, co się ze mną działo. Jaka siła mną kierowała, oprócz strachu? Nie chciałem tego. Chciałem tylko, żeby mnie wypuścili i, żebym mógł wrócić do żony i dziecka.

Nieznajomy cały się trząsł, pogrążony we wspomnieniach. Chapman znów mu podał butelkę.

– Siedziałem tak, a pociąg jechał przez miasta i wsie. Nie pamiętam, ile czasu upłynęło, ale na pewno była jeszcze noc, kiedy ktoś pociągnął za klamkę. Nawet nie podniosłem głowy. Zareagowałem dopiero, gdy usłyszałem: pop, tu siedzi pop. Podniosłem wzrok. Nade mną stała młoda kobieta, z włosami do ramion. Kazała mi wysiąść, ale się nie podniosłem. „Wstawaj, czarny”. Trąciła mnie butem. Dopiero wtedy zobaczyłem mundur milicjantki. Nie podniosłem się, ale ona coraz bardziej się denerwowała. Wołała na mnie, chciała dokumenty, więc zerwałem się, zakryłem jej usta i wciągnąłem do środka. Patrzyłem tak w jej oczy, które coraz bardziej i bardziej się rozszerzały. Znów przyszło do mnie światło i zajrzałem jej w głowę… Widziałem, jak niszczyła krzyże, czułem jej nienawiść, a potem usłyszałem głos „Jest opętana”. Zapytałem, kto mówi, ale nikogo nie było, a pomimo tego znów, za prawym uchem usłyszałem ten głos. Spojrzałem w górę. Żarówka żarzyła się mocno, a potem zmieniła kolor na krwawy. Kobieta próbowała się wyrwać, a ja zasłaniałem jej usta dłonią. Usłyszałem głos „ulecz ją” i wtedy, tam w tym brudnym kiblu już wszystko pojąłem. Wiedziałem, że zostałem wybrany, że mam dawać ludziom pokój, dobro i miłość. Wziąłem jej głowę w swoje ręce, oparłem się o umywalkę, patrzyłem jej w oczy. Wnikałem w jej świadomość i wychodziłem, jak tylko chciałem. Już nie było dla mnie tajemnic. Widziałem, kim była, co robiła, jak żyła. Na początku próbowała krzyczeć, ale potem była coraz cichsza i cichsza, a ja wyrywałem jej z głowy i z serca szatana.

– Jak pan to niby robił? Biblię znam dobrze i czegoś takiego nie czytałem – Chapman założył ręce na piersiach.

– Walczyłem z nim. To było takie mocowanie się. Ścisnąłem go mocno za ramiona. Miał paskudną twarz, która niemalże gniła. Miał rany na stopach i chrapliwy głos.

Chapman patrzył na towarzysza i próbował zachować naturalny wyraz twarzy. Znał wariatów, którym w głowach pomieszała wojna. Widział takich na Bałkanach i potem w Afganistanie.

– Pan mi nie wierzy, a ja się wtedy zmieniłem w anioła. Wyrosły mi skrzydła. Miałem nadludzką siłę. Wniknąłem w jej głowę i nagle tam, w tym kiblu stanął przeciwko mnie szatan. I biłem się z nim. I zwyciężyłem. W innym świecie, w którym się to wszystko działo, rozjebaliśmy ten kibel w drobny mak. Ale szatan w końcu uciekł. A ja posadziłem tę kobietę na sedesie, obtarłem jej krew cieknącą z nosa i wyszedłem.

– Pan ją zabił?

– Uleczyłem ją. Spała, kiedy odchodziłem. Niczego się już wtedy nie bałem. Siadłem w przedziale i jechałem przed siebie.

– Co się potem z panem działo?

– Przyczaiłem się. Zamieszkałem z drwalami, wódkę z nimi piłem, rąbałem drzewo, ale szybko się okazało, że te moce, które mam, to za mną idą. Dotknąłem kogoś i ozdrowiał z chorych nerek. Jednego z pijaństwa wyleczyłem, jedną czy drugą kobietę wyrwałem z bezpłodności. Krowy się dobrze cieliły, mer Milusińska wyzdrowiał z grzybicy po tym, jak go dotknąłem. Ludzie zaczęli do mnie przychodzić, coraz ich było więcej, a ja nie chciałem żadnej sławy, bo wiedziałem, że prędzej czy później przyjdzie za nimi KGB. Coraz więcej do mnie przyjeżdżało. Mówili, że jestem mesjaszem i prorokiem. Chcieli mieszkać obok mnie. Zebrało się ich z pięćset osób. Napisała o mnie prasa. I w końcu przyszli, chociaż już się nazywali FSB. Siedziałem w drewnianej chacie i rozmawiałem właśnie z Bogiem Ojcem, bo tam na Syberii Bóg jest mocno obecny. Piłem czaj. Pachniało mchem i sosnami. Stanęli we drzwiach. Jednego z nich pamiętałem z parku, z Moskwy. Drugi był młody. Trzeci wyglądał na idiotę, ale to tylko pozory, bo w bezpiece nie ma głupich. Podeszli do mnie, kazali moim towarzyszom wyjść. Zaczęli pytać, kim jestem, skąd pochodzę, jakie mam dokumenty i kto za mną stoi? Powiedziałem, że stoi za mną Bóg, a ludzie uważają mnie za proroka i mam moc uzdrawiania. Kazali mi iść ze sobą.

Brodaty wstał, rozłożył ręce. Chapman patrzył na wariata, wcisnął się w kąt przedziału.

– Przed domem stało ich jeszcze trzech i trzy samochody. Wtedy zajrzałem im w głowy. Widziałem wszystko. Widziałem, jak ścigają ich demony. Zobaczyłem, że ten najstarszy był w Afganistanie. Kradł i zabijał. Zgwałcił dziewczynę, zastrzelił żołnierza, który to widział. Widziałem, że ten „głupek” szpiegował i zakapował własną narzeczoną, i jej rodziców. Dziewczyna powiesiła się w celi. Czułem, jak tego młodego ojciec bił w dzieciństwie kablem, a on się kulił i sikał pod siebie. Potem trafił do domu dziecka, a stamtąd do armii. Chciał mieć władzę i mścić się na wszystkich. Wszedłem w ich umysły, objawiłem im prawdę. Puścili mnie, stanąłem na środku podwórza i rozłożyłem ręce tak, jak teraz. Pozostali nie wiedzieli, co się dzieje, a moi wyznawcy chowali się po kątach, albo uciekli. Próbowałem wniknąć w umysły wszystkich, sprawić, by odjechali, ale nie byłem w stanie. Nie rozmawiali ze mną. Podchodzili coraz bliżej i bliżej…

Wariat przymknął oczy, uniósł głowę, rozczapierzył palce. Milczał i oddychał głęboko, wypuszczając powietrze przez usta. Chapman patrzył i coraz szerzej otwierał oczy. Do Monachium został jeszcze kawał drogi. Jak podróżować z kimś takim? Może ta whisky tak zadziałała? Chapman lubił czytać psalmy, czasem nawet wzdychał do Boga, ale zachowywał zdrowy rozsądek.

– Byli już naprawdę blisko, unieśli broń. Otaczali mnie szczelnym pierścieniem. Wtedy wszedłem w umysł tego młodego, Jurija. On nienawidził najmocniej, mogłem go wykorzystać. Zawładnąłem nim, sprawiłem, że sięgnął po broń i przywołałem wiatr. Uniosłem się nad ziemię… – Brodacz przymknął oczy. Rozłożył ręce. Uniósł głowę.

Wtedy dostał kolbą w łeb. Osunął się na siedzenie, oczy mu się rozjechały, skrzyżowały nogi. Padł bez życia. Chapman stał, trzymając pistolet i zastanawiał się, czy trzeba poprawić. Widocznie dobrze przymierzył, więc schował Berettę do kieszeni marynarki i zasłonił okna przedziału. Poprawił brodacza na kanapie i usiadł naprzeciwko.

– Miałem mu nie robić krzywdy i tylko dostarczyć na miejsce, ale mnie denerwował. Ile można pieprzyć takie science-fiction i jeszcze mieszać w to Boga?

Do przedziału zajrzał konduktor. Spojrzał na mężczyzn.

– Słucham? – Chapman chciał, by konduktor poszedł jak najszybciej. – Kontrola biletów już była.

– Po przekroczeniu granicy sprawdzamy jeszcze raz. Poproszę bilet i paszport. A ten tutaj – kontroler pokazał długopisem na brodacza, a drugą ręką sięgnął do kieszeni. – Wygląda na bezdomnego. Z daleka jedzie?

– Nie zwróciłem uwagi, kiedy wsiadł. Śpi od dawna – Chapman wyciągnął dokumenty z portfela.

Konduktor potrząsnął brodaczem, wziął papiery od Chapmana, przyjrzał mu się. Zapisał coś w notesie.

– Trochę się pan zmienił – powiedział, oddając dokumenty.

– Życie – odparł Chapman i zdziwił się, gdy konduktor chwycił go za rękę. – Co pan robi? Bilet i dokumenty mam w porządku

Nie zdążył zareagować, gdy w jego nadgarstek wbiła się igła.

– Co jest…? – Czuł, że traci przytomność, odpływa.

Widział, jak w przedziale pojawił się jeszcze jeden człowiek, widział jak wzięli brodacza pod ramiona i poczuł zapach Biełomorów. Jego ciało było jak sparaliżowane, ale słyszał i widział wszystko. Słyszał, jak konduktor mówi: „Mamy Proroka. Niech na stacji czeka wóz”.

– Co tam Aleksandrze? Polowaliście na niego, jeździliście po Europie. A my za wami. Kiedy byliście w Barcelonie, to nasz człowiek też tam był. To zbyt cenny okaz, żebyśmy go wypuścili. A pamiętacie, jak w Bilbao musieliście uciekać przed policją, która znalazła narkotyki w waszym bagażu i musieliście uciekać przez okno z hotelu? Do tej pory unikacie Hiszpanii, prawda? Co się stało z tamtymi funkcjonariuszami? Prawie już wtedy mieliśmy tego wariata, ale się nam wymknął. Teraz nie zdoła.

Konduktor zaciągnął się papierosem, wyjrzał na korytarz, spojrzał na boki, jakby kogoś wypatrywał. Odwrócił się do Chapmana.

– To już koniec tej zabawy. Meldujcie w niebie, że misja się nie powiodła, a Rosja znów wygrała.

Za szybą pojawił się kelner w rozpiętej koszuli.

– Coś podać?

– Panowie niczego nie chcą. Idą spać – konduktor chciał zamknąć drzwi.

Chapmanowi wszystko się w oczach rozmywało, traciło kontury. Zdawało mu się, że kelnerowi wyrosły skrzydła. Widział jednak, jak kontroler się cofa, jak pada na kolana, a za kelnerem pojawiają się dwaj drwale z płonącymi siekierami. Resztkami sił starał się nie wierzyć w to, co widzi, nawet wtedy, kiedy kelner ze skrzydłami posadził naprzeciwko niego kontrolera rodem z FSB.

– Myśleliście, że prorok jest sam i nikt nad nim nie czuwa? Myśleliście, że to samotny szaleniec – głos kelnera szumiał i dudnił w uszach. – Pomaga mu wielu ludzi i wiele innych istot. Każdy, kto go spotkał, jest gotów, go bronić. Jego życie jest zbyt cenne.

W głowie Chapmana kołatało się pytanie „kim jest?”, którego nie był w stanie wypowiedzieć.

– Prorokiem… – Kelner się uśmiechnął. – Zabierzemy go teraz w bezpieczne miejsce, a ty za chwilę uśniesz. Obudzisz się dopiero w Monachium.

Biblia zsunęła się na podłogę. Kelner podniósł ją, odłożył na półkę pod oknem, a potem spojrzał jeszcze raz na Chapmana.

– Czytasz Słowo Boże, to dobrze, ale i tak niczego nie rozumiesz, Aleksandrze. Wy, na tym waszym zachodzie, już nie słuchacie proroków. – Lepiej czytaj Jeremiasza, a nie psalmy.

Chapman chciał krzyczeć, że on wszystko słucha i rozumie, ale nie był w stanie wydobyć słowa, tylko przypomniało mu się: „A jednak, Panie, Ty jesteś dla mnie tarczą”. I zapadł w ciemność.

Koniec

Komentarze

Historia całkiem niezła i pełna wciągającej treści, więc czytało się naprawdę dobrze, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby wykonanie było lepsze.

Zastanawiam się tylko, dlaczego osobliwy pasażer, skoro był ścigany i ukrywał się, opowiedział wszystko przygodnemu towarzyszowi podróży. Chciałabym też wiedzieć, w jakim języku rozmawiali Alexander Chapman i rosyjski strażak?

 

i te­ma­ta­mi, o któ­rych trze­ba roz­ma­wiać. ―> Można rozmawiać na jakiś temat, ale chyba nie rozmawia się o tematach.

 

pier­siów­kę z 18-let­nią whi­sky. ―> …pier­siów­kę z osiemnastoletnią whi­sky.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Dobry Sin­gle Malt i psal­my… ―> Dobry sin­gle malt i psal­my

 

w ogro­mie swej li­to­ści zgładź moją nie­pra­wość.” ―> …w ogro­mie swej li­to­ści zgładź moją nie­pra­wość”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

„Kurwa” po­my­ślał Chap­man… ―> Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: Zapis myśli bohaterów

 

– Ucie­kam już 30 lat. ―> – Ucie­kam już trzydzieści lat.

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

Chyba tylko ja zo­sta­łem… Pan ma wódkę? – nie­zna­jo­my łyp­nął na pier­siów­kę Chap­ma­na. – Można by? ―> Chyba tylko ja zo­sta­łem… Pan ma wódkę? – Nie­zna­jo­my łyp­nął na pier­siów­kę Chap­ma­na. – Można by?

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

nie wy­glą­dał na kogoś, kto ucie­ka od 30 lat… ―> …nie wy­glą­dał na kogoś, kto ucie­ka od trzydziestu lat

 

Nie­zna­jo­my prze­że­gnał się i wziął kilka łyków. ―> Nie­zna­jo­my prze­że­gnał się i upił kilka łyków.

Łyków się nie bierze.

 

w kie­sze­ni cze­ka­ła jego ko­le­żan­ka Be­ret­ta. ―> …w kie­sze­ni cze­ka­ła jego ko­le­żan­ka be­ret­ta.

Nazwy broni piszemy małą literą. http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

Pa­mię­tam, że jeden śmier­dział Bie­ło­mo­ra­mi. ―> Pa­mię­tam, że jeden śmier­dział bie­ło­mo­ra­mi.

 

byłem po dru­giej stro­nie muru. Ru­szy­łem w stro­nę ulicy. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

więc scho­wał Be­ret­tę do kie­sze­ni… ―> …więc scho­wał be­ret­tę do kie­sze­ni

 

Bilet i do­ku­men­ty mam w po­rząd­ku ―> Brak kropki na końcu zdania.

 

po­czuł za­pach Bie­ło­mo­rów. ―> …po­czuł za­pach bie­ło­mo­rów.

 

Chap­man chciał krzy­czeć, że on wszyst­ko słu­cha i ro­zu­mie… ―> Chap­man chciał krzy­czeć, że on wszyst­ko słyszy i ro­zu­mie

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Powtórzę za Reg, historia wciągająca i dobrze mi się ją czytało. Kilka smaczków wypisałem poniżej, nie raz się uśmiechnąłem i pokiwałem głową z uznaniem.

Ja, dla odmiany, przyczepię się do postaci Chapmana. O ile dobrze rozumiem, okazał się on amerykańskim szpionem, ścigającym proroka, tymczasem przez większość tekstu wszechwiedzący narrator przedstawiał go jako znudzonego podróżnego, zniechęconego towarzystwem wariata. To mi nie gra.

Dodatkowo sama końcówka, jest bardzo chaotyczna, dużo się tam dzieje, a ja nie wszystko rozumiem. Kelner okazuje się aniołem, Chapman tajnym agentem, kontroler biletów agentem FSB, z towarzyszem biełomorem pod rękę. IMO, jeżeli prorok ma ochronę aniołów, to FSB czy inne CIA mogą mu nagwizdać, czy te tajne służby są silniejsze od samego Boga i jego sług? ;)

 

Kilka uwag do tekstu jeszcze:

 

 

Patrzę, wszyscy mają pistolety w rękach, a ja tam stoję jak kutas i nie wiem, co robić

 

Zajebałem ich wszystkich, gołymi rękami… Boże, przebacz.

 

– dwa moje ulubione zdania, przepraszam, prostak ze mnie wyłazi, wiem ;)

 

 

 Miałem mu nie robić krzywdy i tylko dostarczyć na miejsce, ale mnie denerwował. Ile można pieprzyć takie science-fiction i jeszcze mieszać w to Boga?

 

– nie bardzo wiadomo, do kogo Chapman to mówi. Poza tym, science-fiction tutaj nie pasuje, może “bajki”?

 

Che mi sento di morir

regulatorzy i BasementKey: dziękuję za przeczytanie i komentarze. Na początku ucieszę się z opinii, że historia była wciągająca, bo “nie nudzić” to moje naczelne założenie przy pisaniu.

Co zaś do uwag . Za redaktorskie bardzo dziękuję. Artykuły odnośne przeczytam i postaram się o tych zasadach pamiętać przy kolejnych opowiadaniach.

Jakie języki? Ha! Zapewne założyłem, że rozmowa odbywa się po angielsku, skoro jako pierwsza postać pojawił się Chapman. Tylko skąd prosty strażak by ten język znał? W treści pojawia się wzmianka, że Chapman służył w Afganistanie i dużo bardziej prawdopodobny staje się wtedy rosyjski, tylko powinienem był o tym wspomnieć.

Czemu pasażer tak łatwo się wygaduje? Ma to podkreślać wrażenie, że prorok jest wariatem. Czasem takie postaci można spotkać. Ktoś jedzie pociągiem, nawiązuje kontakt wzrokowy, zagaduje i zaczyna snuć opowieść. Można było to jednak lepiej uzasadnić, choćby tym, że próbuje wycyganić pieniądze na jedzenie.

Z drugiej jednak strony – jego wariactwo pasuje do koncepcji opowiadania i tego, o co pyta BasementKey. Końcówka być może jest chaotyczna (braki warsztatowe?), jednak ma podkreślać to, że Chapman sam nie wierzy (nie chce wierzyć) w to, co widzi. Nie wie, czy to jest prawdą, czy tylko podsuwa mu to umysł, ogłupiony jakąś trucizną. “Wy, na tym waszym zachodzie, już nie słuchacie proroków” – może lepiej by to brzmiało “Wy, na tym waszym zachodzie, już nie wierzycie w proroków”.

Ale jeśli pójdziemy w realną ochronę aniołów, to jest to niespójność. Pasowałoby to lepiej wprowadzić. Mogłoby to wyglądać tak, że anioły muszą działać niezauważone w świecie ludzi – przy dłuższej formie chyba byłoby na to miejsce.

Chapman miał tylko wyglądać na znudzonego, dzięki czemu przy końcu opowiadania byłby switch, ale wyszedł mi za bardzo znudzony (nie tylko powierzchownie). 

Cieszę się z wyboru ulubionych zdań, bo mnie też się one akurat podobają :)

Czemu pasażer tak łatwo się wygaduje? Ma to podkreślać wrażenie, że prorok jest wariatem. Czasem takie postaci można spotkać. Ktoś jedzie pociągiem, nawiązuje kontakt wzrokowy, zagaduje i zaczyna snuć opowieść. Można było to jednak lepiej uzasadnić, choćby tym, że próbuje wycyganić pieniądze na jedzenie.

Dla mnie to jest okej – też tak to odbieram. Zresztą zdarzały mi się takie przypadki w PKS, PKP, nie powiem :)

Che mi sento di morir

Dantesie, bardzo dziękuję za wyjaśnienia i pozostaję z nadzieją, że Twoje przyszłe opowiadania będą równie zajmujące i znacznie lepiej napisane. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję bardzo. Coś tam skrobię i jak będzie gotowe, to nie zawaham się użyć :)

Ciekawy pomysł, nieźle się czytało. Przyznam, że anioł na końcu trochę mnie zaskoczył, diabli wiedzą, skąd się tam wziął. Czyim prorokiem był właściwie bohater? I co prorokuje? Bo ja cały czas myślałam, że napromieniowanie tak zmodyfikowało jego DNA, że nabawił się jakiś nadprzyrodzonych mocy, zdolności uzdrowicielskich, ale przy okazji nieco stracił zmysły. Natomiast prorokowania to jakoś nie widziałam.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hmmm. Natłok porwań i walk mnie przygniótł. Też wydaje mi się dziwne, że Chapman był znudzony opowieścią faceta, którego ścigał przez pół Europy. I że mu żałował whisky. A jeśli proroka tak wszyscy ścigają, to ja na jego miejscu latałabym po nocach, a nie jeździła pociągami.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka