- Opowiadanie: BrunoSiak - Olbrzym powieść (9 oraz 10/37)

Olbrzym powieść (9 oraz 10/37)

Powieść Olbrzym jest ukończona i poprawiona. Liczy 37 rozdziałów. Będę publikował po jednym / albo dwa co kilka dni. Chętni mogą ściągnąć całość na www.olbrzym.com.pl, chociaż wolałbym Wasze opinie rozdział po rozdziale.

To postapo militarno-dystopijne.  Pierwsze rozdziały budują w raczej świat i postacie, od połowy jest bardziej militarnie i społecznie. Powieść jest napisana, żeby bawić, głównie akcją, ale kilka pytań ciekawych moim zdaniem zostało zadanych. 

Zależy mi na waszej opinii zarówno w zakresie fabuły jak i logiki świata, który przedstawiłem. Wytykanie błędów gramatycznych, interpunkcyjnych oczywiście mile widziane. 

Oceny

Olbrzym powieść (9 oraz 10/37)

Dorota Jemajher szła szybko korytarzem krzyżowym dwudziestego czwartego modułu. Pod kombinezonem wystające części wyrzynarki wbijały się w skórę. Dlaczego to chciała zrobić? Nie umiała odpowiedzieć. To było głupie. Wierceniem powinny się zajmować bandziaki, im nic nie groziło, nawet jeżeli zostałyby złapane. Tylko, że bandziaki nigdy nie dawały się złapać porządkowym. Tak dobrze znały korytarze, że mogły biec nawet w ciemności. Porządkowi nie mieli żadnych szans. Ci bardziej doświadczeni nawet nie próbowali ich gonić. A jednak zamiast zapłacić bandziakom, szła teraz sama korytarzem krzyżowym.

Nie denerwowała się. W tym była dobra. Gdy niebezpieczeństwo było blisko, zawsze umiała trzeźwo myśleć. To odziedziczyła po ojcu.

– Ojciec? Co powiedziałby na to ojciec? – pomyślała. – Powiedziałby, że to głupota.

Tak to była głupota, ale mimo tego szła dalej. Była już na krzyżu – najważniejszym skrzyżowaniu w tym module. Widziała drzwi posterunku porządkowych. Tutaj zawsze kręcili się ludzie bez względu na porę dnia. Co ona sobie myślała? Że nikogo tutaj nie będzie? Tutaj zawsze ktoś się kręcił. Może bandziakom by się udało, ale jej na pewno nie. Ktoś na pewno by ją zapamiętał, a potem doniósł. W modułach nie ma zbyt wielu kobiet o rudych włosach. Nie, to idiotyzm. Otrzeźwiała. Skręciła w boczny korytarz. Potem jeszcze raz w bok. Nie było nikogo. Założyła czapkę. Schowała pod nią włosy.

Rozejrzała się. Korytarz był pusty. Rozpięła kombinezon i wyjęła wyrzynarkę. Szybko docisnęła maszynę do ściany i ją uruchomiła. Silnik zawarczał głośno, ale zanim echo wróciło z końca korytarza wyrzynarka była z powrotem pod kombinezonem, a Dorota sprężystym krokiem szła w stronę korytarza obwodowego. W ścianie zostawiła niewielki ślad, nienaturalnie perfekcyjny okrąg pośród poszarpanej, wilgotnej skały. Słońce. Tutaj w modułach wszyscy chcieli zobaczyć Słońce.

 

*

 

Dorota położyła się na łóżku. Była zmęczona. Patrzyła na gładki i pomalowany na biało sufit. To było wyjątkowe w modułach, ale wnęka ta należała do wyjątkowego człowieka. Łóżko ojca stało pod drzwiami. Było puste od trzech lat i powinna je była sprzedać, ale nie mogła. Powiedzieli, że to był wylew. Nie wierzyła im, chociaż udawała, że wierzy. To on ją tego nauczył.

– Nigdy nie przyznawaj, że wiesz więcej, jeżeli sądzą, że wiesz mniej.

Tak robiła. Wiedziała jednak, że go zabili. Ojciec zbyt otwarcie mówił o wyjściu z modułów. Wielu wysoko postawionym ludziom to nie odpowiadało. Zbyt wielu modułowców słuchało ojca, ale gdy umarł wszystko nagle ucichło. Przez rok myślała, że to o co walczył, umarło razem z nim. Wtedy się do niej odezwali. Miała dziewiętnaście lat.

Ucieszyła się, że myśl ojca przetrwała, że byli modułowcy, którzy chcieli wyprowadzić ludzi znowu na słońce. To był cel jakiego potrzebowała. Celem nie mogło być tylko przetrwanie. To było za mało.

Usłyszała szelest. W szparze pod drzwiami dostrzegła trzy kamienie. Starcy chcieli się z nią zobaczyć. To musiało być coś ważnego. 

 

*

 

Stała w całkowitej ciemności. Wiedziała, że była gdzieś w module chemicznym, ale tak długo ją prowadzono, że po tych wszystkich zakrętach, nie mogłaby być tego pewna. Powietrze wydawało się jej tutaj chłodniejsze, świeższe, niemal przyjemne.

Rozmawiała z trzema mężczyznami. Mówiła na nich Starcy. Wszystkie głosy były dojrzałe i władcze. To ostatnie denerwowało ją. Władza zawsze działała jej na nerwy.

– To nie ma sensu – powiedziała kręcąc głową. – Ona rozmawia tylko z łaziebnym Antonim Karolewem. Innych unika.

– Wiesz coś o nim? O tym Karolewie?

– Niewiele. To samotnik. Znany jest z tego, że dużo czyta i za długo żyje. Powinien umrzeć ze dwadzieścia lat temu.

– Ile ma lat? – zapytał inny głos. Ten był najgorszy. Napastliwy. Czuła się jak na przesłuchaniu.

– Siedemdziesiąt sześć. Z jego papierów tak wynika…

– I jest łaziebnym?

– Tak, ale wygląda na młodszego. Może to jakaś pomyłka w papierach. Zresztą tam w łaźni to naciągana praca. Tak naprawdę łaźnia w module czternastym miała być zlikwidowana. Nikt z niej nie korzysta. Nawet szambiarze wolą się kąpać w innych modułach. Nikt nie lubi grzyba.

– Grzyba?

– Tak. Grzyba. Moduł 14. Grzybnia. Modułów nie znacie? Trzeba czasem ruszyć te stare kości, panowie, czasem się może rozejrzeć po modułach? – przerwała na chwilę, żeby dać im czas na odpowiedź, ale żaden ze Starców się nie odezwał. – W tym module grzyba można napotkać wszędzie, ale w łaźni zarasta całe ściany tak, że już nie widać skały. Przed Jastrzębską przychodził ktoś raz dziennie. Teraz chodzi niemal tylko ona. Za to często.

– Junker tam się pojawia?

– Nie, ale wysyła kogoś na rozmowy z Antonim. Najczęściej wysokiego kaprala o nazwisku Dressler.

- Pewnie się spotyka z nią w innym miejscu gdy zabierają ją do szpitala.

– Kto? Junker? – prychnęła. – Wykluczone. Mam człowieka w Łączniku. Ta wasza zboczona teoria to jakiś idiotyzm. Widziałam tę dziewczynę w łaźni jak się myła. Całe jej ciało jest w bliznach, nie ma włosów, jest wychudzona, to nie jest jego kochanka.

– Coś jednak ją łączy z Junkerem. Może on jej to robi. Może dlatego to taka tajemnica.

– Nie. To stare blizny. Nie ma nowych. Ludzie, ta dziewczyna nie ma z przodu zębów. Rozmawiałam z kobietą, która pracowała przy niej jeszcze dwa miesiące temu. Wtedy Jastrzębska pojawiła się w modułach. Róża, kobieta z którą rozmawiałam, codziennie przychodziłaby ją umyć i karmić. Ta dziewczyna srała pod siebie, taplała się we własnym gównie i szczynach. Przez pierwsze dni musieli jej rozwierać szczęki, by nie umarła z odwodnienia. Cała była pokłuta od igieł. Wcześniej leżała w szpitalu. W niektóre dni rzucała się po swojej wnęce mieszkalnej jak oszalała. Drapała, gryzła lekarzy i zrywała z siebie ubrania.

– Dlaczego?

– Uzależniła się od czegoś co biorą ze zwiadu.

– Narkotyk?

– Nie wiem co to jest. Żołnierze mówią o tym flip albo buster. Dają im to jak wychodzą na zewnątrz.

– I to od tego?

– Róża podsłuchała rozmowę lekarzy. Oni tak mówili.

– Jaka Róża?

– No jaka kurwa Róża, jaka Róża!? – chciała krzyknąć, ale zatrzymała tylko powietrze w płucach i odpowiedziała spokojnie:

– Ta co do niej przychodziła.

– Przychodzili do niej lekarze?

– Tak. Ze szpitala zwiadu. Dwa razy w tygodniu. To nie jest jego kochanka. To coś innego.

– W takim razie co?

– Nie wiem. Ale to dziwne. Mieszka sama we wnęce. Nikt z zewnątrz nie dostaje własnej wnęki. Nawet rodziny często mieszkają we wspólniaku.

– W Grzybni nikt nie chce mieszkać. To nie takie dziwne.

– Tak, ale ma wnękę dość daleko od misy ściekowej. Blisko przesmyka do modułu piętnastego. Tam już tak nie śmierdzi. Wielu by chciało taką wnękę.

– To co go z nią łączy?

– Na pewno nie to, co myślicie. Nie jest jego kochanką.

Umilkli na chwilę. Szeptali coś między sobą. Czekała. Pomyślała, że Starcy byli zbyt ostrożni. Nie lubili ryzyka. Tacy ludzie nie dokonują wielkich rzeczy.

– I co ona robi? – odezwali się w końcu.

– Pracuje przy budowie nowego modułu, jako tunelowa. Pracuje ciężko. Jest słabsza, ale się nie oszczędza. Nigdy żaden majster nie odebrał jej karnie punktów. Nawet największe szuje, tacy, co na każdej zmianie muszą kogoś przydeptać. Ta dziewczyna żyje jak w transie: idzie do tunelu, je, myje się i śpi. Często przesiaduje w łaźni. Czytają tam z tym łaziebnym książki. Mają wystarczająco dużo światła. To całe jej życie.

– A obłapiacze? Nie zaczepiają jej? 

– Ktoś tam coś próbował, ale nawet nie zdążyli jej dotknąć. Nikt nie zginął, ale kości się łamały. Popłynęło sporo krwi. Zrozumieli, że się nie opłaca.

– Zwiad?

– Albo zwiad, albo wynajęli kogoś na miejscu. Nie dowiedziałam się tego. To było jakiś czas temu.

– Junkerowi na niej zależy. Może sobie ją szykuje?

– Kurwa mówiłam już, że nic z tych rzeczy! – krzyknęła, ale szybko się uspokoiła. – Przepraszam. Po prostu wiem to na pewno.

Znowu zaczęli szeptać. Naradzali się.

– Dobrze. Ufamy twojej ocenie. Znasz się na tym lepiej… Ale to i tak najlepsza szansa na kontakt z Junkerem jaką kiedykolwiek mieliśmy. Zwiad jest ważny. Junker jest ważny. A ona zaprowadzi nas do Junkera.

– Macie przecież innych w zwiadzie.

– Nie. To szeregowi. Podoficerowie. Zwykli żołnierze. Nie wpłyną na nic. Po prostu nie będą strzelać, ale to nie wystarczy. Musimy mieć wsparcie wyżej.

– Ale Junker to też tylko sierżant…

– Sierżant, ale to ważny człowiek. To legenda. Stopnie nie są tu takie ważne. Dowiedz się co ją łączy z Junkerem. Może to będzie pomocne. Wtedy zdecydujemy, co robić. To jest teraz najważniejsze. Rzuć wszystko. Jastrzębska jest najważniejsza.

– Wystraszę ją.

– Może i wystraszysz, ale i tak nie mamy nikogo lepszego. Nikt nie zwerbował tak wielu jak ty. Umiesz to robić.

– Muszę coś dla niej mieć. Nie mogę tak do niej pójść i zapytać. To się nie uda. Muszę mieć coś, czego ona chce.

– No to się dowiedz, czego chce. Jesteś w tym tutaj najlepsza.

 

*

 

Dorota Jemajher weszła do stołówki energicznym krokiem. Śmierdziało tu spalenizną, kieszonką i zwykłym grzybniowym grzybem, który nadawał powietrzu pikantny smak.

Stołówka w Grzybni była niemal pusta. W drugim rzędzie blaszanych stołów jadł tylko jeden z szambiarzy. Kończył obiad. Anna siedziała wciśnięta w ciemny kąt. Jadła samotnie. Gdyby Dorota nie wiedziała, że Anna tu jest, mogłaby jej nie zauważyć. Podeszła do kontuaru. Gruba kucharka dmuchnęła w kosmyk tłustych włosów nad czołem. Wydawała się zirytowana.

– Co dzisiaj w menu? – zapytała Dorota i uśmiechnęła się. Myślała gorączkowo jak tu dosiąść się do Jastrzębskiej żeby jej nie wystarczyć.

Kucharka prychnęła i nałożyła kotleta na pogięty, blaszany talerz.

– Się nie podoba, to nie trzeba tutaj… – gderała. Porcja ziemniaków wylądowała obok kotleta. – Są inne restauracje, a tam może jest to menu może. – Dołożyła talerz zupy i kubek z letnim, brązowym płynem udającym kawę.

– Dziękuję, mniam, to właśnie moje ulubione – Dorota mrugnęła do kucharki i nim tamta zdążyła odpowiedzieć obróciła się z tacą w stronę stolików i ruszyła przed siebie.

– Patrzcie jaka mądra… – dobiegło ją jeszcze od strony kuchni zanim weszła między stoły.

 Anna nadal siedziała w kącie pochylona nad talerzem. Dorota przywołała na twarz pogodny uśmiech i zaczęła iść w jej kierunku. Szambiarz odsunął ze zgrzytem krzesło obok siebie, poklepał siedzisko i cmoknął do Doroty. Jemajher zignorowała go. Miała ochotę kopnąć go w ryj, ale powstrzymała się. Nie szła wprost na Annę. Udawała, że jej nie widzi. Przenosiła wzrok z blatu na blat jakby wybierała najodpowiedniejszy. Nagle potknęła się o jedno z krzeseł. Z tacy spadła miska i z brzękiem uderzyła o podłogę. Zupa rozlała się i zalała nogawkę kombinezonu. Od strony kuchni dobiegł radosny rechot kucharki.

– Chyba wyszło przekonywująco – pomyślała Dorota podnosząc miskę z podłogi. Popatrzyła w stronę kąta Anny i uchwyciła jej wzrok. Uśmiechnęła się udając zaskoczenie. Otrzepała kombinezon z ziemniaków, pozbierała sztućce z wybetonowanej podłogi i ruszyła w stronę Jastrzębskiej przeciskając się między krzesłami i stolikami.

Anna przestała jeść i zatrzymała wzrok na swoim talerzu. Dłoń, którą trzymała widelec, zawisła w powietrzu. Od widelca oderwał się kawałek czarnego kotleta i upadł w ziemniaki.

– Można się dosiąść? – Jemajher była zadowolona, że Anna nie wstała jeszcze od stolika. Tego obawiała się najbardziej, bo Jastrzębska wyglądała jakby chciała uciec: miała napiętą twarz, drżące usta, obracające się szybko gałki oczne.

– Tak – odpowiedziała cicho Anna i zaczęła znowu grzebać widelcem w talerzu. Wkładała do ust bardzo małe porcje.

Zazgrzytało odsuwane krzesło. O blaszany blat stuknęła blaszana taca Doroty. Usiadła, oparła łokcie o blat i zerknęła w stronę Jastrzębskiej. Anna pracowicie żuła kotleta.

– Nie lubię sama jeść – wyznała Jemajher.

Anna pokiwała głową, ale nic nie odpowiedziała.

Dorota zaczęła jeść. Kotlet chrzęścił w zębach jak piasek. Przypatrywała się Annie ukradkiem. Włosy odrosły i blizna na skroni nie była już widoczna. Twarz była jednak nadal blada i sucha. Zauważyła, że Anna starała się zasłaniać wargami braki w uzębieniu.

– Jeśli chcesz to mogę ci powiedzieć, z czego je robią – powiedziała Dorota i wskazała nożem na rozkrojonego kotleta. Nabiła na widelec ćwiartkę i uniosła w powietrze.  Rozszedł się intensywny zapach tłuszczu i spalenizny. Otrzymała wyjątkowo przypalonego, z czarną skórą i tłustym, szarym wnętrzem.

Anna skinęła głową. To było żywe, energiczne skinięcie tak jakby naprawdę była tym zainteresowana.

– Ha! To świetnie – ucieszyła się Dorota. – To chrząszcze, larwy i muchówki. Masz tu na talerzu ziemniaki i kiszonkę, ale białko jest z owadów. Dla modułowców nie ma innego białka zwierzęcego. Gniotą prażoną i zmieloną owadzią pulpę i kleją ją tłuszczem roślinnym. Tak powstaje kotlet. Nazywają to kotletami białkowymi, chociaż powinni nazywać to kotletami z owadziny.

– A skąd owady? – zapytała Jastrzębska. Uśmiechnęła się lekko nie rozchylając ust. Nie chciała pokazać, że nie ma przednich zębów.

– Zrzuta. Słyszałaś o zrzucie?

Anna pokręciła przecząco głową.

– Nie? To już druga, którą wydrążyli w modułach. Poprzednią zlikwidowali i zamienili na szyb wentylacyjny, kiedy wycięli wokół wszystkie drzewa. Wszystkie rozumiesz, nawet krzaki. Zrobili tam pustynię. Ale po kolei. Zrzuta to upraszczając nieco, w większości pionowy szyb łączący moduły z powierzchnią. Ma średnicę sześciu metrów, a licząc wszystkie etapy długość około dwustu pięćdziesięciu. To nieco głębiej niż moduły. Chcieli po prostu na dole mieć wyższą temperaturę niż nasze czternaście stopni. Widzisz jak to jest, robaki mają cieplej niż my… Trochę to śmieszne. Słyszałam, że dwieście lat temu chłopi trzymali w zimę świnie i krowy w izbach, żeby miały cieplej i szybciej rosły – roześmiała się. – Tak, to zabawne jak to wszystko zatoczyło koło. Teraz my to raby – przerwała i trysnęła śmiechem.

Anna zmarszczyła brwi. Wydawała się skupiona jak pilny uczeń w szkole.

– Ale do rzeczy. Przez zrzutę pozyskuje się pożywkę dla owadów. Wygląda to tak, że raz w miesiącu, a obecnie rzadziej, z powodu coraz większej produkcji farm, na powierzchnię wychodzą mrówy. Najpierw ścinają drzewa i tną je na mniejsze, około pięciometrowe kawałki. Potem wbijają w nie haki, a silniki umieszczone pięćdziesiąt metrów pod ziemią zwijają linę na szpulę i ściągają te drzewa i spada to szybem na dół, siuuuuuu plask, łubudu. Ściągają też stare, przegniłe pnie. Teraz to mniej istotne, ale na początku były bardzo ważne. Był tam już gotowy ekosystem wszystkich organizmów saproksylicznych, czyli różnych robaków, chrząszczy, larw i much, które jedzą korę, drewno, igły, liście i próchno i swoje odchody i siebie nawzajem, a także grzyby, które rosną na tym wszystkim, wszystko to żre się, rodzi i umiera w wiecznym bzyczeniu, chrzęstach i trzaskach – przerwała i spojrzała na Annę. Jastrzębska patrzyła przed siebie ze zmarszczonymi brwiami i wykrzywioną twarzą. Zmarła wpół ruchu żując kotleta.

– Mam przestać o tym mówić? – zapytała Jemajher. – Coś nie tak?

– Nie. Tylko… – Anna poruszyła ostrożnie szczęką, sięgnęła do ust, wyjęła z nich czarny kamyk i położyła na talerzu. – Natrafiłam na to i… Ja mogę gryźć tylko lewą stroną. Tylko tam… – Wydawała się nieco zakłopotana. Westchnęła. – Tylko tam mam zęby trzonowe, u góry i na dole…

– Aaa – powiedziała Dorota i w ułamek sekundy zaczęła z siebie drwić w myślach: Doskonale rozegrane. Dziewucha mówi, że nie ma zębów, a ty na to “aaa”. Empatia pierwsza klasa.

– Mów dalej – zachęciła Anna. – To bardzo ciekawe o tych robakach. Nie wiedziałam tego.

– No i jak już ściągną te drzewa… – Dorota rozpoczęła powoli i niepewnie uważnie szukając fałszu na twarzy Anny. Nie znalazła. Wkrótce otrząsnęła się i mówiła z dawnym zapałem:

-… to rozdzielają na dwie komory. W jednej jest sucho, a w drugiej mokro. Każda z komór jest dla różnych gatunków robaków. Każdego miesiąca karmią te robale około trzystoma drzewami i cała ta materia zostaje zużyta całkowicie. Byłam kiedyś w środku suchej komory. Trzeba było ubierać kombinezon i przejść przez kordon urządzeń dezynfekujących. W środku jest ciemno. Czasami wpuszczają trochę światła o odpowiednim widmie, żeby to wszystko się jakoś rozwijało. Chodzi się po specjalnych pomostach zawieszonych nad komorą. Demontują je na czas zrzucania materiału. Gdy spojrzałam w dół myślałam, że zwymiotuję. To wszystko wije się tam w dole, lata, trzeszczy, pełza i żre się nawzajem. Ughh – zadrżała z obrzydzenia.

Przerwała na chwilę. Anna już znowu jadła wkładając widelcem małe porcje do ust.

-I pewnie zapytasz jak to wyłapują, żeby potem kotlety ulepić – kontynuowała. – Ano samo się łapie. Latające łapią lampami. Leci to do światła, rażą prądem i wpada to w rury. Na chrząszcze i larwy robią specjalne, odlane z plastiku misy z feromonami. Same wpełzają i wpadają do rur, które zasysają je do pieca do prażenia. To działa sprawnie. Technologia dopracowana przez lata. Cała ta masa owadów zamienia drewno w nicość z doskonałą sprawnością. Część zabierają na nawóz, by powiększyć powierzchnię farm, a część zostawiają by jak najszybciej eksplodowała populacja tego wszystkiego i żywiła się następną zrzutą…. – Dorota przerwała, oderwała wzrok od talerza i zerknęła na Annę.

Jastrzębska pokiwała powoli głową i jadła dalej w milczeniu.

Dorota też zaczęła jeść. Kawałki kotleta przechodziły przez gardło jak kulki gruboziarnistego papieru ściernego.

– Ciekawe – pomyślała. – Napierdalam pięć minut jak katarynka, a ta nic.

– Da się jeść – usłyszała nagle głos Anny. Jastrzębska patrzyła na Dorotę z uśmiechem starając się nie odsłonić ubytków w uzębieniu.

– No, da się da, ja nawet lubię – odpowiedziała z pełnymi ustami i nagle się roześmiała. Towarzyszyły temu parsknięcia, mlaskanie a na końcu kaszel.

– Jestem Dorota – wyciągnęła rękę. – Dorota Jemajher. Technik. Niedługo inżynier. Uderzyła się trzy razy pięścią w klatkę piersiową. – Coś nie w tą rurkę wpadło… – stęknęła.

– Anna Jastrzębska. Tunelowa, do końca pewnie, tunelowa.

Dorota wyczuła na dłoniach Anny odciski.

– Jesteś tu nowa prawda?

– Tak, nowa.

– No dobra, ja żyję tu całe życie i wiesz, tutaj bardzo trudno o dziewczynę, mówię poważnie, takich młodych dziewczyn, jak ty i ja, tu po prostu nie ma. Nie ma, rozumiesz? Może to dlatego tak nieco zdziczałam, wciąż tylko z tymi facetami i facetami, a to gruboskórne wszystko, tam elegancko mówić się nie da, bo patrzy tylko taki bez zrozumienia z gębą otwartą i nic tylko musisz westchnąć, wywrócić oczami i tłumaczyć mu tak… rozumiesz, brzydko. Tak to tutaj jest, więc wybacz, że ja czasem jestem taka wiesz, taka… niedelikatna.

Anna pokiwała powoli głową i uśmiechnęła się niepokażozębnym uśmiechem.

Dorota czekała, że Anna coś powie, ale mijały sekundy i kolejne sekundy, i następne sekundy, i żadne słowo z ust Anny nie padło.

– Trzeba by jeszcze pogadać, wiesz? – powiedziała żeby przerwać milczenie. Nie wiedziała czy ta Jastrzębska nie wie co powiedzieć czy może z niej kpi. – Wiesz mam zmianę niedługo, robota czeka, wpadłam, bo mnie jakoś głód przyszpilił, ale cieszę się wiesz, bo długo nie rozmawiałam z dziewczyną. Wiesz, my dziewczyny hehe – roześmiała się, zacisnęła pięść i lekko uderzyła Annę w ramię – musimy trzymać się razem.

Jastrzębska złapała się za ramię i spojrzała na nią zaskoczona.

– Ja tak tylko… – Jemajher pogłaskała ramię, które przed chwilą uderzyła. – Widzisz!? Widzisz co ze mną zrobili? To te chłopy. Ciągle się walą pięściami, a ja tak dawno nie rozmawiałam z dziewczyną taką jak ty… Kiedy to ostatnio było? Hmm… Niech się zastanowię… Nigdy. Tak to było nigdy, a więc dawno temu. Chyba w jakimś poprzednim wcieleniu. No to może jak skończę zmianę, co? Pogadamy wtedy?

-Tak. Ja tu jem codziennie o tej porze.

– Wiem – pomyślała Dorota.  

– Super! To do jutra – powiedziała Dorota..

Wstała energicznie. Talerze zadrżały, kubek z kawą przewrócił się na tacę i zalał resztki przypalonego kotleta.

 

*

 

Dorota przetarła wierzchem dłoni mokre od potu czoło. Zacisnęła mocno powieki, by piekące oczy mogły chwilę odpocząć. Pociągnęła przez ustnik haust mieszanki tlenowej i poczuła gorzki smak na języku. Rękawice i kombinezon utrudniały pracę. Guma była gruba i sztywna. Zniecierpliwiona ściągnęła prawą rękawicę, by szybciej wymontować przepalony układ. Całe pomieszczenie ociekało ludzkimi fekaliami, ale prawdopodobieństwo zachorowania nie było duże. Zaryzykowała po to, by szybciej skończyć pracę i wyjść ze zbiornika. Szarpała ze złością płytkę, ale zardzewiały zatrzask nie chciał puścić.

– Kończysz już z tym? – krzyknął z góry główny inżynier. Wystawił brodatą głowę przez małe drzwi u szczytu metalowej drabinki. W ręku trzymał urządzenie diagnostyczne. – Wyłaź stamtąd szybciej, bo prześmierdniesz. Do końca życia będziesz cuchnęła jak kupa – zarechotał.

– Jeszcze tylko jeden i zamykam – odkrzyknęła. – Będzie działać. Potem muszą to jeszcze doczyścić.

Włożyła gumową końcówkę do ust i pociągnęła następny haust powietrza. Szarpnęła jeszcze raz i płytka wyskoczyła z trzaskiem. Wstawiła zamiennik z przewieszonej przez ramię torby, zatrzasnęła blaszane drzwiczki, chwyciła drabinkę i weszła na górę.

– Idź już do domu – powiedział do niej brodacz, gdy wpełzła do korytarza.

Zdjęła z twarzy aparat tlenowy. Tu można było już bezpiecznie oddychać.

– Przebierz się i umyj. I tak za długo siedzisz. Będziesz śmierdzieć przez tydzień. A młoda jesteś, męża musisz szukać. Resztę zrobimy bez ciebie.

– Teraz to już niewiele wam zostało.

– Ja bym brał nawet taką śmierdzącą – odezwał się drobny chłopak majstrujący przy pękniętej rurze. Zredukował ogień palnika i podniósł maskę spawalniczą odsłaniając czarną od smaru twarz.

Dorota nie odpowiedziała, ale uśmiechnęła się. Poszła dalej wąskim, słabo oświetlonym korytarzem. Grube rury biegły po podłodze i zagłębiały się w ścianie doprowadzając ścieki z mis z modułu piętnastego do pieczary fermentacyjnej. Gdy dotarła do umywalni zsunęła z pleców uprząż z butlą tlenową. Ostrożnie położyła sprzęt na podłodze. Potem spłukała bród z gumowego ubioru i przebrała się w swój szary kombinezon.

Przez całą drogę do swojej wnęki mieszkalnej rozmyślała o Annie. Spotkały się już kilka razy, ale wszystko było na odwrót – to Dorota, a nie Jastrzębska mówiła. Nie taki był plan. To nie Dorota miała mówić. To miał być werbunek. Mówić miała Anna, ale ona mówiła niewiele. Słuchała tylko dotykając blizny rozpoczynającej się pod lewym uchem. Sunęła opuszką palca wskazującego po bladoróżowym zgrubieniu aż do prawego obojczyka. Czasami patrzyła na swoje dłonie jakby była zdziwiona, że one tam są. Te momenty nie trwały długo, ale Dorota odczuwała wtedy strach. Nie bała się o siebie, ale o Annę. Coraz częściej myślała o niej jak o kimś bliskim. Czy stała się siostrą, której nigdy nie miała? Było w niej jednak coś dziwnego, nawet przerażającego. Czasem patrzyła jak drapieżnik, jakby planowała ją rozszarpać i pożreć. Mimo tego, Dorota polubiła ją jak nikogo w modułach. Wstydziła się powodu, dla którego zaczepiła ją wtedy na stołówce. Kilka razy próbowała jej o tym powiedzieć, ale bała się jej reakcji. Zależało jej żeby to wszystko dobrze rozumiała.

Nie obchodził ją już Junker i Starcy, niech całują się w dupę. Muszą poradzić sobie inaczej. Znajdą sposób. Ona chciała mieć przyjaciółkę. To było jej marzeniem od zawsze.

Anna powiedziała jej o tym jak dotarła o Olbrzyma. Opowiedziała o dronie i żołnierzu, którego głowę niosła przez dziesięć dni. To była najbardziej nieprawdopodobna historia, jaką Jemajher słyszała w życiu, ale ani przez chwilę nie wątpiła, że to prawda. Wszystko stało się jasne. Żołnierz, którego uratowała Jastrzębska musiał być z plutonu Junkera. Albo Junker go znał. No i zwiad spłacił dług za jednego ze swoich.

Dorota pchnęła drzwi wnęki mieszkalnej. Po śmierci ojca mieszkała sama. Podłoga była gładka, a ściany trzymały pion. Skała była pomalowana białą farbą, co zmniejszało półmrok panujący wewnątrz. Pod ścianami stały dwa regały z półkami wypełnionymi książkami. To była kolekcja jej ojca, który niemal przez całe życie pracował w Olbrzymie jeszcze długo przed epidemią. Same techniczne opasłe tomy pełne tabel i wykresów. Porządkowi zostawili te książki, ale zabrali niemal wszystko inne. Wynieśli laptop, w którym dokonywał obliczeń, płyty z danymi, odręczne zapisane notatki, zdjęcia, ubrania, a nawet przybory do pisania. Pominęli tylko jeden skrawek czarnego lejącego się przez palce materiału o powierzchni kilkunastu centymetrów kwadratowych. Silnie uderzony, twardniał na kilka minut, a potem znów rozlewał się jakby wewnątrz była woda. Oprócz tego kawałka po ojcu nie zostało niemal nic. Tylko małe zdjęcie. Jedno z takich, które składało się w urzędzie dla uzyskania paszportu. Był na nim młody. Gdy robiono to zdjęcie istniał jeszcze stary świat. 

Rozsunęła zamek błyskawiczny, zrzuciła kombinezon i powiesiła na wieszaku. Była w samej bieliźnie i ciężkich skórzanych butach. Chłodne powietrze wywołało gęsią skórkę na ramionach. Zadrżała. Zrobiła kilka przysiadów, żeby się rozgrzać. Rozruszała nadgarstki, podskoczyła lekko i chwyciła wiszący na łańcuchu drążek. Gdy przestała się bujać, zrobiła pięć powolnych i kontrolowanych podciągnięć nachwytem, następnie obróciła dłonie i podciągała się podchwytem tak długo, aż zawisła w powietrzu nie mogąc już unieść się wyżej. Wierzgnęła nogami, wykonała ostatnie powtórzenie i zeskoczyła na ziemię. Miała przyspieszony oddech. Poczuła jak mięśnie ramion i barków puchną. Wykonała pięć serii tego samego ćwiczenia, a potem położyła się na łóżku i przykryła się kocem. Uśmiechnęła się. Ostatnio wieczorem coraz częściej się uśmiechała.

 

*

 

– Rzadziej przychodzisz ostatnio do łaźni…

Anna oderwała wzrok od książki i spojrzała na Antoniego zaskoczona. Czytała długo, więc minęło kilka chwil zanim twarz mężczyzny stała się ostra. Siedziała kilka metrów od niego, na szczapach drewna obok pieca.

– Tak – odparła. – Dorota dała mi skarpety pod kombinezon. Są ciepłe i kąpiele nie są już tak potrzebne, no i pokazuje mi tutaj różne rzeczy, tłumaczy jak tu jest.

– To dobrze, dobrze… Ja żyję trochę na uboczu i ode mnie byś się tego wszystkiego nie dowiedziała. A to dobra dziewczyna, to widać – westchnął. – Tylko proszę Aniu, nie daj się wciągnąć w żadną awanturę.

– Nie, nie. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

– No i nie przychodzisz czytać. Kiedyś byłaś co drugi dzień, a teraz może raz na tydzień.

– Tak. To przez dzieciaki. Ciągle chcą żebym im opowiadała. Ciągle to samo, ciągle im mało…

– Bandziaki? – ucieszył się Antoni. – Przychodzą do ciebie do wnęki?

– Tak. Banda Kreski. Znasz ją?

– No pewnie. W Grzybni każdy ją zna. Tutaj banda Kreski to instytucja. Lepiej z nią dobrze żyć. Inne bandziaki nie wchodzą na jej teren. Nawet porządkowi udają, że jej nie ma. Nauczyli się, że wojna z Kreską się nie opłaca – Antoni zaśmiał się jakby przypomniał sobie coś zabawnego. – No, no… A co Kreskę i jej bandziaki tak interesuje?

Anna wzruszyła ramionami.

– Wszystko. Każą opowiadać, co jest na zewnątrz. Las, drzewa, słońce, deszcz. Ciągle mają pytania. Opowiadam im jak szłam do Olbrzyma.

– Tak… – Antoni pokiwał głową. – Dzieci lubią historie o tym, co jest nad ziemią. Przychodzą, bo ciągle masz w głowie te wszystkie soczyste szczegóły. Mrówy nie potrafią tak opowiadać. Nie zauważają tego, co interesuje dzieci. Dla mrów najważniejsze są fanty – westchnął. – Wiesz, że do mnie też kiedyś przychodziły dzieci, nie bandziaki Kreski, ale inne. Ale potem, z biegiem czasu, moje wspomnienia zwietrzały, wyblakły… Wiesz one to wyczuwają – pokiwał smutno głową. – No i przestały przychodzić.

– Mogę je tu przyprowadzić. Tu w łaźni jest cieplej. Na pewno się zgodzą.

Antoni uśmiechnął się.

– To, by sprawiło mi dużą przyjemność. I twoje opowiadanie i te dzieciaki – podwójna korzyść.

– Ona dowodzi tą bandą prawda? – zapytała Anna. – Dziewczynka, ta Kreska. Najstarszy z tych chłopców ma chyba jedenaście a lat, a słuchają dziewięciolatki. To dziwne.

– Tak. To chyba jedyna dziewczynka w modułach, która ma swoją bandę. Ma charyzmę. Urodzony przywódca. Inne grupy to sami chłopcy. Dziewczynki rzadko się do nich przyłączają. Zresztą, mało tu u nas w modułach dziewczynek, przecież widzisz.

– Dorota mi mówiła, że zabierają je na dół, do Kompleksu.

– Matki je oddają, oni je zabierają. Tak… – odpowiedział Antoni. – Tak to się odbywa: matki oddają, a oni zabierają.

Drzwi łaźni otworzyły się i do środka wszedł mężczyzna. Razem z nim do środka wdarł się smród fekaliów. Na drelichu widać było ciemne plamy.

– Był wypadek. Poślizgnąłem się – wytłumaczył mężczyzna. Miał co najmniej sześćdziesiąt lat. Był przygarbiony i zarośnięty. – Trzeba teraz wyprać.

 Antoni odłożył książkę i odebrał podany przez mężczyznę identyfikator. Zapisał numer.

– Szóstka albo jedenastka – powiedział. – Proszę zejść. Zaraz naleję wody. Proponuję szóstkę. Dobra temperatura do prania i do kąpieli. – Wyciągnął rękę z kawałkiem mydła.

– No to ta szóstka niech będzie – powiedział mężczyzna, odebrał mydło, skinął głową i zaczął schodzić w dół.

Anna odprowadziła go wzrokiem, a Antoni odkręcił zawory. Zbiornik zabulgotał. Woda spłynęła w dół. Antoni zajął miejsce przy stole i podniósł w milczeniu książkę. Nie rozmawiali, gdy na dole ktoś był.

Opuściła wzrok na kolana. Na czarnej, obłożonej w folię okładce widniał tytuł: “Witamy w Olbrzymie: Twoje prawa i obowiązki.” Dostała tę broszurę zaraz jak dali jej wnękę, ale rzuciła ją w kąt i o niej zapomniała. Dorota jednak nalegała, by Anna ją przeczytała. Powiedziała, że prawdę najlepiej widać przez kłamstwa.

Anna przeczytała już siedem z dziewięciu rozdziałów. Mówiły o systemie punktowym, religii, szkolnictwie, opiece zdrowotnej, wojsku, porządkowych i sądownictwie oraz szczególnej roli kobiet i dzieci. Na koniec zostawiła pierwszy i ostatni rozdział, które wydały jej się najmniej interesujące. Pierwszy miał tytuł: „Wojna i historia Olbrzyma”, a ostatni: „Gdzie zmierzamy?”.

Otworzyła na nowo książkę, odnalazła miejsce, w którym przerwała lekturę i zaczęła czytać na nowo:

“Jesteśmy w stanie wojny. Nie spadają bomby, nie ma linii frontu, ale wojna trwa nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat. Teraz to wiemy, chociaż na początku nie było to dla nas jasne. Po pierwszej fali epidemii wysunięto wzajemne oskarżenia i wiele narodów zareagowało agresywnie. Nastąpiło kilkadziesiąt eksplozji jądrowych na całym świecie w tym dwie na terenie północno-wschodniej Polski. Wojny nie trwały jednak długo. Szybko dostrzeżono, że epidemia nie oszczędza nikogo i atakuje na każdym kontynencie i w każdym kraju. W trzech falach, na przestrzeni stu siedemdziesięciu dni z powodu wirusa straciło życie lub uległo nieodwracalnej degeneracji około siedmiu miliardów ludzi. Przetrwali głównie ci, którzy charakteryzowali się naturalną odpornością lub żyli w słabo zaludnionych rejonach i w małych skupiskach ludzkich.

Teraz wiemy, że to był atak. Z nieznanych powodów obca cywilizacja zaatakowała ludzi na Ziemi. Zaatakowano w sposób najbardziej ergonomiczny z możliwych. Stworzony przez nich wirus infekuje wszelkie formy zwierzęcego życia, ale aktywuje się jedynie u ludzi. Wszystkie zwierzęta poczynając od myszy, a kończąc na słoniach zarażają kropelkowo, przez kał, mocz i płyny ustrojowe, ale są jedynie nosicielami. Wirus jest obecny wszędzie.

Wirus daje objawy po około osiemdziesięciu dniach od zarażenia. Następują ataki hormurii – czyli niepohamowanej agresji trwającego aż do utraty przytomności w wyniku krańcowego wyczerpania organizmu. W zależności od stanu zdrowia chorego ataki trwają od kilku godzin do kilku dni. Powtarzają się ze słabnącym nasileniem aż hormony uczynią z człowieka istotę niezdolną do uczuć wyższych, agresywną i kierowaną instynktem jak zwierzę. Ataki hormurii są jednak tak silne, że często zabijają. Szacuje się, że prawdopodobieństwo śmierci przed zakończeniem procesu degeneracji wynosi u mężczyzn w wieku biologicznym nieprzekraczającym trzydziestu lat około trzydzieści procent. To samo prawdopodobieństwo u kobiet wynosi czterdzieści procent. Śmiertelność w starszych grupach wiekowych zwiększa się o mniej więcej dwadzieścia procent na każde dziesięć lat wieku biologicznego. Ataku wirusa nie przeżywają ludzie liczący ponad siedemdziesiąt lat bez względu na płeć.

Obecnie jest na ziemi od miliarda do trzech miliardów degeneratów, którzy poprzez liczebność i agresywną terytorialność stanowią dla człowieka duże zagrożenie. Trudno określić ich dokładną liczbę. Wielu z nich umarło z powodu ataków hormurii, wielu padło ofiarą zwierząt zanim zorganizowali się w grupy zdolne się bronić i zdobywać pożywienie, wielu umarło z powodu chorób, zimna i z głodu. Inni przeżyli i zaczęli się rozmnażać.

Natychmiast po trzeciej fali zachorowań dotarły pierwsze meldunki o dronach Apokaliptian atakujących niezainfekowanych ludzi. Dopiero wtedy stało się jasne, że wirus został wytworzony przez obcą cywilizację. Piszemy o tych maszynach drony, gdyż żołnierzom zwiadu udało się kilka zniszczyć i nie napotkano w nich żadnych elementów organicznych. Maszyny są wyposażone w pole siłowe oraz broń energetyczną. Działają dwadzieścia cztery godziny na dobę i poruszają się w powietrzu z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Są całkowicie odporne na pociski broni ręcznej. W kilka dni rozbiły niemal wszystkie oddziały wojsk Olbrzyma wypełniających misje ratunkowe, a także wszystkie oddziały Wojska Polskiego oraz armii sojuszniczych, z jakimi mieliśmy łączność. Zniszczyły kilkadziesiąt śmigłowców i ciężarówek wysłanych z Olbrzyma w poszukiwaniu zapasów strategicznych i ocalałych ludzi. Straciliśmy również łączność radiową z innymi punktami oporu w Polsce, Europie i na świecie. Cisza radiowa trwa do dzisiaj.

Teraz wiemy, że drony są wyposażone w niezwykle czułe wskaźniki wykrywające urządzenia elektryczne, silniki na paliwa stałe i płynne, fale dźwiękowe powstające przy użyciu broni palnej oraz fale radiowe. Mamy nadzieję, że niektóre punkty oporu również posiadają tę wiedzę i dlatego zaprzestały nadawania. My jesteśmy głęboko pod ziemią i to chroni nas przed atakiem.

Drony Apokaliptian patrolują nieustannie całe terytorium Europy Środkowo-Wschodniej. Wiemy to z powodu szybkości ich reakcji. Jeden z dronów zjawia się najwyżej po upływie dwóch minut po zidentyfikowaniu bodźca wskazującego na obecność ludzi. Następne przybywają po kilkunastu minutach i pozostają na miejscu aż do zlikwidowania źródła sygnału lub dokładnego zbadania obszaru kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Już z nimi nie walczymy. Nie jesteśmy w stanie prowadzić z nimi walki. Po ogromnych stratach w pierwszych dniach inwazji unikamy konfrontacji z dronami Apokaliptian. Naszym priorytetem jest przetrwanie i zapewnienie warunków do odbudowania populacji. Wybudowaliśmy kilkadziesiąt modułów mieszkalnych dla imigrantów oraz zapewniamy dwustu tysiącom ludzi warunki do życia i pracy. W Olbrzymie jest woda, żywność i energia elektryczna, co jest wynikiem lat pracy i pomysłowości naszych inżynierów. Wzmocniliśmy potencjał obronny Kompleksu oraz opracowaliśmy system wewnętrznych śluz dekontaminacyjnych, które ochronią nas przed skutkami pojawienia się wirusa wewnątrz Kompleksu. Nasi naukowcy cały czas dokonują odkryć, które pomogą nam nie tylko przetrwać, ale także stawić czoło intruzom, którzy opanowali Ziemię. Warunki życia nie dorównują tym, jakie ludzie pamiętają z czasów sprzed inwazji pod żadnym względem, ale stale się polepszają i będą się polepszać aż do momentu, kiedy wszyscy będziemy mogli bezpiecznie opuścić Olbrzyma.

Po epidemii i inwazji Apokaliptian świat się zmienił. Miejsce pól uprawnych zajął rzadki las lub gęste od krzewów i traw łąki. Miasta popadły w ruinę. Budynki rozsypują się. Wybuchają pożary. Korzenie rozsadzają beton i asfalt, maszyny rdzewieją i zamieniają się w stertę złomu. Miasta zamieszkują głównie degeneraci zorganizowani w bandy liczące od kilkudziesięciu do kilkuset osobników. Są silnie terytorialni, ale nie walczą ze sobą nawzajem. Poza terenem zurbanizowanym najniebezpieczniejsze są grupy zdziczałych psów, które coraz częściej wypierane są przez wilki.

Rada Olbrzyma przyjęła konserwatywną strategię na najbliższe lata. Wszystko wskazuje na to, że wróg nie zna lokalizacji Olbrzyma lub lekceważy nasz potencjał. To jest dla nas korzystne. Pozwala nam zebrać siły i środki do walki. Dążymy do wzrostu populacji, prowadzimy intensywne prace naukowe i inżynieryjne, by uderzyć na Apokaliptian w dogodnym dla nas czasie oraz zwiększać komfort życia ludności. Prosimy o zaufanie i cierpliwość. Wiemy jak nas ocalić."

Anna oderwała wzrok od broszury. Mężczyzna wchodził po schodach na górę w czystym, ale mokrym gdzieniegdzie kombinezonie. Skinął głową i wyszedł.

– Tu piszą, że kiedyś wyjdziemy z Olbrzyma – powiedziała.

– Niektórzy kiedyś pewnie wyjdą, ale ja na pewno nie… – Antoni uśmiechnął się cierpko. – Ale ty może wyjdziesz. Może ci się uda.

– A widziałeś tego drona? Niektórzy mówią, że one nie istnieją, że drony to wymysł i kłamstwo żeby tutaj nas trzymać.

– Ty przecież widziałaś – powiedział cicho Antoni.

Anna pokręciła powoli głową.

– Teraz już nie jestem pewna czy widziałam. To jest jak sen. Czasami myślę, że to, co było kiedyś, to tylko zły sen.

– Niektórzy myślą, że to, co teraz to tylko zły sen.

– A czego im brakuje? – zdziwiła się Anna. – Mają jedzenie, picie, ciepło, mieszkanie, mogą się umyć, rozmawiać z innymi, mogą mieć rodzinę, nikt ich nie krzywdzi, nie boją się, czego im jeszcze trzeba?

– Teraz tak myślisz – powiedział Antoni szarpiąc brodę w zamyśleniu. – Jak pożyjesz tu trochę dłużej, to zrozumiesz. Ludziom powszednieje wszystko, wystarczy że odpowiednio długo to mają, wtedy myślą, że nie mogą tego utracić i chcą czegoś innego, a potem jeszcze innego i jeszcze innego.

– A jak mają już wszystko?

– Jak mają wszystko to im się już nie chce żyć. Widziałem to wiele razy na tamtym świecie. Spełnienie wszystkich marzeń jest bardzo, bardzo niebezpieczne.

 

*

 

– Sześć tysięcy punktów? Tyle chcą? Ile ty będziesz na to harować? – Dorota spojrzała na Annę z niedowierzaniem.

– Dwa lata około, jeśli na nic nie wydam – Jastrzębska była nadal podekscytowana. Zobaczyła odtwarzacz w spisie dopiero przed godziną. Ktoś zostawił katalog w sali socjalnej otwarty właśnie na stronie z elektroniką. Miała odwrócić na stronę z tekstyliami, ale w opisie zobaczyła słowo “książka”. Zatrzymała rękę w połowie ruchu i rozprostowała ofoliowaną, ale i tak poplamioną stronę. Opis był następujący: “Odtwarzacz plików mp3, mp4, m4b, wav. Odtwarza pliki muzyczne i książki (audiobooki) w formacie m4b. 12 Tb pamięci. Nagrane 17 książek głównie A. Zajdel i Lem. 99% pamięci wolne. Czas odtwarzania: 30 godzin. “

– Jest tam siedemnaście książek – dodała – tak piszą w opisie, siedemnaście książek w takim małym czymś….

– To mało, dziewczyno – stwierdziła Dorota. – Widać, że masz o tym niewielkie pojęcie. Takie coś może mieścić setki jak nie tysiące książek i dziesiątki tysięcy piosenek. Widziałam mrówy, które miały takie urządzenie. One to czasem przynoszą z góry w ramach fantów. To popularne, mniej niż smartfony, ale prawie tak samo.

– I oni też mieli książki?

– Nie, oni najczęściej przynoszą je puste i nowe z magazynu na zewnątrz. Tak to nazywamy – magazyn. Kiedyś było takie miejsce gdzie ludzie mogli kupić za pieniądze wszystko. Miliony rzeczy. Klikali w komputerze i rzeczy przylatywały do ich domów. Ale takich wypełnionych nie znajdziesz w magazynie. Wypełnienie mieli wyłącznie z internetu.

– Internetu? – powoli powtórzyła Anna.

– Taaa… – Dorota machnęła ręką. – Nie wiem dlaczego, ale tak było. Wypełnienie, czyli to, co możesz na taki odtwarzacz nagrać, było tam i tyle, w tym internecie. Tylko tam. No i teraz jest problem. Po co komu odtwarzacz jak nie ma czego odtwarzać? Nie ma tego w magazynie i trzeba szukać w mieście urządzeń, na których jest coś nagrane, ale w mieście degeneraci i nikt nie chce tam chodzić. Zresztą nawet jak znajdziesz taki z wypełnieniem w mieście, to raczej nie będzie działać. Minęło wiele lat i bateria często jest do niczego. Ale z dysków czasem potrafią wyciągnąć dane. Są tacy ludzie. No bo o dane tu chodzi, o to wypełnienie. Dziwne, że ten odtwarzacz w spisie coś ma nagrane. Chociaż z drugiej strony, kto by chciał pusty za tyle punktów? Myślę, że ktoś z modułowców to sprzedał. On dostał dwie stówy, a oni to teraz cyk, za sześć tysięcy. Mógł to na czarnym rynku opylić, ale pewnie nie chciał… Nie, to niemożliwe, kto nie chce punktów? No tak, to był ktoś z białych. Tak, pewnie to był biały, a może biały jakiś umarł, nie miał kto dziedziczyć i dali to na katalog razem z całym jego majątkiem. Tak, to możliwe. Tak pewnie było… – Dorota pokiwała wolno głową. Wyglądała na dumną ze swojej teorii.

– Czyli jak dam sześć tysięcy to będę mogła słuchać?

– Nie. To nie ma głośników. Potrzebujesz jeszcze słuchawek, chociaż o nie łatwiej, bo wszyscy ich potrzebują no i jeszcze musisz to ładować prądem, więc potrzebujesz ładowarki. Za jedno ładowanie liczą sobie pięćdziesiąt. Sześć tysięcy nie starczy.

– To ile to będzie?

– No oficjalnie to pewnie z tysiąc plus potem ładowania.

– To prawie trzy lata… – Anna westchnęła i usiadła na pryczy. Nagle opuściły ją wszystkie siły.

– Ta. Prędzej płuca wyplujesz w tunelach, albo znowu podwyższą ceny. Zaopatrzenie coraz dalej… bla, bla, bla… coraz więcej dege… coraz trudniej znaleźć… bla, bla, bla – zawsze znajdą wytłumaczenie, żeby podnieść ceny. Jako tunelowa to ty se możesz gonić to swoje małe marzenie kilka lat.

– Niech i tak będzie – Anna wzruszyła ramionami. – To będzie mój cel. Ty nie rozumiesz: nie trzeba światła, leżysz we wnęce pod kocem i ktoś czyta książkę. Naciskasz guzik i czyta. I może czytać wiele razy. I jesteś w innym świecie. Znikasz i pojawiasz się tam.

– No tak – Dorota wywróciła oczami. – W innym świecie, może i tak, ale to tylko siedemnaście książek i siedemnaście światów. Może niektóre nawet gorsze od naszego. Będziesz nimi rzygać.

Anna wzruszyła ramionami.

– Nie spodziewam się tam siedemnastu światów. Mam nadzieję na trzy, w najlepszym razie pięć. Reszta to będą tylko wyrazy, które będą tworzyć zdania, które z kolei będą układały się w jakąś historię. Ale te pięć wystarczy.

– No to świetnie – pokiwała głową Dorota – ale jest jeszcze jeden problem.

– Co? – Anna poczuła nagle strach. Tak jakby ktoś zacisnął jej palce na gardle.

– Co, co! Ktoś może po prostu wykupić odtwarzacz przed tobą – powiedziała Dorota. – Kupi, skasuje książki i nagra Disco Polo. Tara lala lala kochana – zanuciła. – Blondi wskocz do mojej Hondi… I koniec. Światy znikną na zawsze. Zresztą tego odtwarzacza może już nie być w katalogu. Te papierowe katalogi odświeżają co kilka miesięcy, musisz się upewnić u systemowego, że nadal tam jest.

Anna westchnęła i przygryzła wargę.

– Ale, ale. Nie martw się dziewczyno – Dorota chwyciła ją za ramię i potrząsnęła mocno. – Przecież mamy tutaj czarny rynek. Czarniuśki. A na czarnym rynku i trochę taniej, i trochę więcej towaru. Odtwarzacze zawsze są. Ludziom głównie chodzi o muzykę i filmy, szczególnie młodym. Mrówy ciągle przyłażą z nowym sprzętem. Odtwarzacze są małe i lekkie, więc znoszą tego całkiem sporo. Co prawda dużo się niszczy, bo chcą oszczędzić na ładowaniu, a wiesz te skoki napięcia to nie przypadek. Ale inna sprawa to te twoje książki. Te audiobooki. Tego nikt tu jakoś nie chce. No, ale mamy takiego ciemnego typa, co się tym zajmuje. Nazywa się Rusek. To boss wszelkiej elektroniki. Obok bossa Przyjemniaczka, dyrektora szpitala i tego, co kontroluje walki w Wannie to najpotężniejszy człowiek w modułach. Święta trójca: sex, elektronika i dragi. Ci ludzie płacą komu trzeba i nikt ich nie rusza. Moim zdaniem biali wiedzą i przymykają oko. Rusek nagrywa ludziom na odtwarzacze co chcą i jeszcze to szyfruje jakoś, że potem nawet jak ktoś ma komputer to nie przegra tego na inną. Ma typ monopol, ale i tak można u niego nabyć towar, którego nie ma w katalogu i do tego taniej. I można doładować. Zebrał sobie dużą bazę muzyki i filmów – to akurat wiem na pewno. Każdy jak ma jakiś wkład to idzie do niego, bo jak Rusek tego nie ma, albo ma w gorszej jakości to płaci i płaci uczciwie. To krwiopijca, ale wie, że mrówy za to ryzykują życie. To jak rzut monetą. Orzeł – życie. Reszka – śmierć.

– To lepiej od niego? – zapytała Anna.

– No, na pewno taniej, ale czy lepiej to nie wiem. On może nie mieć audiobooków. To towar mało chodliwy i niebezpieczny. Tu nie wszystkie książki są dozwolone przecież wiesz. Niby nie istnieje żadna księga ksiąg zakazanych, ale niektóre tytuły znikały przez lata z bibliotek i teraz zostało to, co zostało. Na początku pozwalali na więcej. Nie bali się tak jak teraz. A teraz… Teraz jest inaczej.

– Kogo się boją? – zapytała Anna.

– No nas się boją, a kogo? Modułowców się boją. Boją się, że ich zostawimy. Swoich Białych też się boją niektórych, pewnie …

– Jak to? To ktoś chce stąd wyjść? A nie jest odwrotnie? Że ludzie chcą tutaj być. –zapytała Anna i w odpowiedzi poczuła od Doroty jakiś rodzaj gniewu i niesmaku. Spojrzała jej w oczy. Jemajher nie była jednak zła na nią. Była zła na wszystko w sposób nieokreślony.

– Tak. Niektórzy chcą tu być, ale są i tacy, którzy chcą na zewnątrz. A oni wyjść nie pozwalają. A jak czegoś nie pozwalają to ludzie zastanawiają się, dlaczego.

– Może nie pozwalają po to, by tam nie umarli?

– Ta. I dlatego pozwalają umrzeć tutaj? Tutaj nie żyje się długo i już na pewno nie tak, jak powinno się żyć. Ale to temat na później – wzruszyła ramionami. – Teraz trzeba się skupić na tym, czego chcesz. Na tych twoich nowych światach.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem. Błędów nie wyłapałem, ale to raczej niewiele znaczy ;-) Wiem już coraz więcej o Olbrzymie i o historii świata przedstawionego. Zaraza, wojna, kosmici, drony z polem siłowym i bronią energetyczną – straszny f-s się z tego zrobił (ale może to tylko propaganda Białych). Strasznie dużo dziejów szczura tunelowego, a trochę brakuje jakiejś akcji. Powoli odsłaniasz karty. Przeczytam kolejne rozdziały i napiszę coś więcej.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Tak, chcialem żeby świat był szczegółowy i pełen smaczków, ale tak jak wczesniej mowilem chyba trzeba wziac nozyczki i ciąć:)

Nowa Fantastyka