- Opowiadanie: Selmir - W poszukiwaniu wiedzy

W poszukiwaniu wiedzy

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

W poszukiwaniu wiedzy

Na szczyt płaskowyżu, strzegącego wejścia do doliny, powoli wkroczyła zakapturzona, podpierająca się sękatym kijem postać. Mężczyzna przystanął na moment i zmrużył oczy, przyglądając się chatkom upchniętym u podstawy zbocza. Otarł zroszone potem czoło, po czym odrzucił kaptur, przez chwilę pozwalając, by zimny wiatr targał jego włosami.

Jedyną osobą, jaką napotkał, wkraczając do wioski, była pomarszczona staruszka, która gapiła się w przestrzeń bladymi, jakby spowitymi mgłą oczami. Podszedł do ławy, na której siedziała, lecz zanim zdążył się odezwać, ona zrobiła to pierwsza.

– Ni wyglondosz mie na elfa.

Przybysz wzdrygnął się i odruchowo cofnął o krok. Dotąd myślał, że kobieta jest ślepa. Lekko zbity z tropu, dopiero po chwili wyjąkał niepewnie – E-elfa? Chyba nie rozumiem… czemu miałbym być elfem?

Nagle zmarszczył brwi i zapytał poważnym tonem – Czy elfy często się tu pojawiają?

– Dziesinć roków żem żodnego ni widziała. Pewno o nos przepomnieli. Czosem na kapke przepominajom… – Starowina westchnęła ciężko. – Ale potym zawżdy przychodzom. Brata zabroli. Potym synka, potym dwóch wnuków zabroli. Zawżdy w końcu przychodzom i zabierajom. A z tych, co zabroli, żodyn ni wroca. Tyś jes od nich? Posłali cie, cobyś kogoś zabroł? – Jej głos załamał się, kiedy uniosła twarz i spojrzała mężczyźnie w oczy. – Zabierzesz mojigo prawnuka?

– Co? Nie! – Przybysz zamachał gwałtownie rękami, spłoszony łzami, które zaczęły spływać po ogorzałych policzkach. – Nic z tych rzeczy! Co więcej, mogę zapewnić, że nie musi się już pani obawiać o swoich potomków! Wojna się skończyła!

Staruszka przekrzywiła głowę, patrząc na niego z wyraźnym powątpiewaniem. – Ostotni, co tu przyloz, też godoł cuś takigo. Że momy nowygo krola i krolowom, co to wojne zaczyli z elfami. Żem ni myślała, że wincyj takich po świecie łazi i pierdoły godo. – Uśmiechnęła się lekko. – Ale to dobrze, żeś ni po mojigo prawnuka posłan. To ktoś jes i po cuś tu przyloz?

Czując ulgę, że kobieta się uspokoiła, przybysz odetchnął.

– Nazywam się Arystokles i jestem magiem – oznajmił.

Starowina przewróciła oczami. – A tyn dalej swoji! Jak chcesz takie bzdury godać, to lepij ci odyjść. Ni trza nam tu takich. – Uderzyła dłonią o udo. – Magiem, też mi cuś! Toż to każdy wie, że czarami parajo sie jeno elfy i te… pomioty Lilith – splunęła na ziemię – krwipijce parszywe.

– Już nie tylko. – Mężczyzna wypiął dumnie pierś. – Odkąd zrzuciliśmy obce jarzmo, każdy może zgłębiać arkana sztuk tajemnych!

Widząc posłane mu zmęczone spojrzenie, uniósł dłoń i szybko dodał:

– Już przechodzę do rzeczy! Szukam ruin sanktuarium, które kiedyś znajdowało się w tych górach. Chciałem wypytać mieszkańców wioski, czy nie byliby w stanie wskazać mi do nich drogi. No i… – Arystokles zawahał się i spuścił wzrok. – Czy jest tu może jakieś miejsce, w którym znużony wędrowiec mógłby przenocować?

– Mosz ty szczyńście. – Staruszka pokiwała głową. – Winkszość chłopa opuściła dziedzinę dwa dnie temu. Pastwisk dla kozów noszych szukajom i rychło ni wrócom, winc mijsca jes dużo. Dziwne rzeczy godosz, ale źle ci z oczu ni patrza, a chociż w chałpie bydzie ciplej. – Poklepała wierzchem dłoni ścianę, pod którą siedziała, ale wnet uniosła ostrzegawczo palec. – Tylko łapy precz od mojich wnuczek! Dolej jes tu paru chłopa, co potrafi porzundnie obić jape, jakby było trza!

Mężczyzna cofnął się dwa kroki, cały czerwony na twarzy. – Nic z tych rzeczy! – wykrzyknął, prawie upuszczając swój kij. – Pani wnuczki nie muszą się z mojej strony niczego obawiać, zapewniam!

Kobieta skinęła głową, po czym wstała i zaczęła powoli obchodzić budynek, gestem każąc mu iść za sobą.

– A w kwestii tego, o co wcześniej pytałem, czy wie pani…

– Ja niczyja pani! – obruszyła się starowina. – Przestoń tak na mie mówić, to ni przystoi.

– Odkąd obce jarzmo zostało zrzucone, każdy jest panem własnego losu! – wyrecytował radośnie mag, ale ciężkie westchnięcie uświadomiło mu, że niepotrzebnie strzępi sobie język.

– Eeee, w każdym razie – podjął niepewnie, wkraczając za kobietą do nisko sklepionej izby. – Czy istnieje szansa, żebym dowiedział się tu czegoś więcej o ruinach, które wspomniałem?

– Spokojnie! Zara ci ja wszystko powim, jeno przodzij trza mi sie napić, bo mi od tego godanio w grzdylu zaschło.

Mężczyzna czekał cierpliwie, podczas gdy starowina szukała czegoś w dużej, topornie wykonanej skrzyni. W końcu z zadowolonym mruknięciem wyciągnęła ze środka drewnianą manierkę i od razu wypiła duszkiem kilka łyków. Chwilę biła się z myślami, wbijając wzrok w trzymany w ręku trunek, po czym wzruszyła ramionami i zatrzasnęła wieko.

Szurając butami po wyścielonym słomą klepisku, przeszła do kolejnego pomieszczenia. Arystokles zamknął drzwi i na moment wnętrze pogrążyło się ciemności, dopóki w głębi chaty nie zaskrzypiały otwierane okiennice, wpuszczając resztki dziennego światła. Wciąż ledwo widząc cokolwiek w głębokim półmroku, wszedł śladem kobiety do drugiej, tylko nieznacznie większej izby. Pośrodku mieścił się stół, wzdłuż którego stało kilka pieńków pełniących funkcję krzeseł. Pomijając parę narzędzi, które spoczywały w przedsionku, to wszystko stanowiło cały dobytek mieszkańców chaty.

Staruszka siedziała już przy niewielkim okienku, wyglądając przez nie na rozciągającą się niżej dolinę i popijając po trochu z manierki. Zająwszy miejsce naprzeciwko, mężczyzna spojrzał na starowinę wyczekująco.

– Roz za czas przychodzom tacy jak ty. Szukajom ruin, wypytujom o nie. Różne takie… Szczenioki, co majom jeszcze mleko pod nosem, wielkie chłopiska uzbrojone po zymby, albo starce, co ledwo sie wlokom. Czasem nawet elfy, co to nikogo brać do woja ni chcom, ino przewodnika żondajom, coby ich przez góry przewiodł. Jak ja była jeszcze młoda, to roz ze dwadziścia chłopa przyszło. Rozkozował im jakiś wielki pan, pewnikiem elf właśnie. Pirszy i ostatni roz widziała ja wtedy prawdziwe złoto. – Kobieta westchnęła i pokręciła głową. – A roz jedyn durny młodziak pokazać chcioł przed dziewuchą, jaki to on śmiały, że nie cyra sie łazić tam, gdzie starzi zabraniajom. Śmioł sie z opowieści o duchu, co siedzi w ruinach.

Starowina nachyliła się do przodu, zniżając głos do szeptu. – Nigdy wincyj żeśmy go nie widzieli. Dwóch chłopa, co poszło młodziaka szukać, ojciec i kuzyn jego, też ni wrócili. – Przez jakiś czas siedziała ze spuszonym wzrokiem, zanim podjęła opowieść. – To było trzy roki temu. Później żodyn nie ważył sie wejść we mgłe, ni człek ni elf. Tyś jes pirszym obcym od bardzo dawna, co przyloz tu do nos. Myślała ja, że nie zobacze za żywota wincyj takich, co to z własnej woli na zatracenie bedo iść.

Paznokcie staruchy wbiły się w blat, kiedy ochrypłym głosem wymamrotała – Czasem widać jom, jak kroczy wśród ruin. We wietrzne dni, kiedy mgła opada, albo nocom, gdy niebo jes czyste… Włos barwy krwi, skóra jak śnieg… Wampir ani chybi, najgorszy z pomiotów Lilith, od której wszystko zło pochodzi. – Ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz. Splunęła do kąta, po czym pociągnęła zdrowo z manierki. – Moc zbrojnych trza by było, albo woja wielkiego, coby nas od tej zarazy uwolnić. A gdzie tu armia albo bohater jaki u nos, w górach daleko? Nikt ni dba o naszom nidole. Tedy możem jeno trzymać sie z dala i modlić, coby pewnej nocy demonica sama ni zechciała nos nawiedzić i porwać z chaty człeka którego, albo całom rodzine na roz wytracić.

Staruszka odłożyła opróżnioną manierkę i przymknęła oczy, jakby nagle zmogło ją zmęczenie. W końcu odezwała się cichym, ale pełnym napięcia głosem – Żodyn z tych, co przechodzom, ni słucha. Wszyscy idom dalej i znikajom we mgle. Po naszych chłopach, których biorom gwałtem ze sobo jako przewodniki, też ni zostaje ni śladu. Ja ni wie, czego wy tam wszyscy szukacie, skarbu czy cuda jakiego, ale miarkuj moji słowa… Nic, co tkwi w tych ruinach, ni jes warte tyle utraconech żywotów. Jeśli mosz choć troche oleja we łbie, jutro wrócisz tam, skondżeś przyloz. Tu czeka na cie ino zguba.

Zmierzyła wzrokiem maga, a następnie wyjrzała przez okno.

– Ćmi sie już i dziewuchy zara wrócom do chaty, tedy próżno dalij godoć. Gość jesżeś, to cuś na wieczerze sie znajdzie, ale na wincyj niż miche krupy ni licz.

Niespełna godzinę później Arystokles leżał już pod kozim futrem, słysząc dochodzące z sieni obok chrapanie staruszki i spokojniejsze oddechy reszty domowników. Głowę wciąż zaprzątały mu jej słowa, nie pozwalając zasnąć.

Informacje o sanktuarium napotkał w kilku różnych źródłach, więc od samego początku dziwiło go, że nie zdołał znaleźć żadnej wzmianki o przeprowadzanych tam ekspedycjach. Wyglądało na to, że jakieś wyprawy miały jednak miejsce, tylko wszyscy ich uczestnicy przepadli bez śladu. Maga szczególnie niepokoiło to, że jeśli wierzyć starowinie, działo się tak również z elfami, i to posiadającymi sporą eskortę.

Początkowo z dużym sceptycyzmem podchodził do zapewnień, że za tym wszystkim stoi jakaś wampirzyca, ale im dłużej nad tym myślał, tym bardziej wydawało się to jedynym sensownym wyjaśnieniem. Zwłaszcza ta tajemnicza mgła unosząca się wokół ruin budziła nieprzyjemne skojarzenia. Tylko jakim cudem wampir zdołał przedostać się tak daleko na zachód? I co ważniejsze, jaki przyświecał mu cel?

Mężczyzna przewrócił się na bok, wzdychając głęboko. Niezależnie od tego, jak bardzo staruszka przestrzegała go przed dalszą podróżą, jej opowieść dała mu tylko kolejne powody, by ją kontynuować. I zrodziła kilka istotnych pytań, na które musiał znaleźć odpowiedzi.

***

Opuścił chatę z samego rana, podziękowawszy wcześniej staruszce za gościnę. Choć nie powiedział ani słowa na temat swych dalszych planów, po jej zrezygnowanej minie widać było, że starowina nie liczy specjalnie na to, że mag posłucha ostrzeżeń. Mimo to jakoś nie potrafił się przemóc, by zapytać ją o dokładną drogę do ruin, toteż musiał poszukać pomocy u innych mieszkańców wioski.

Ostatecznie nie przysporzyło mu to specjalnych trudności, jako że już pierwsza kobieta, którą zaczepił, bardzo dokładnie opisała mu trasę, którą powinien się udać. Wydawała się przy tym mocno roztrzęsiona, ale dopiero zostawiwszy osadę za plecami zrozumiał, iż zwyczajnie bała się, że zechce zabrać ją ze sobą, by osobiście doprowadziła go do celu.

Wędrówka krętą, wąską ścieżką od samego początku przebiegała bardzo powoli. Cały czas musiał uważać, gdzie stawia stopy, gdyż utrata równowagi choćby na chwilę nieuchronnie skończyłaby się spadnięciem na widoczne niżej poszarpane granie.

Kiedy zaczynało się ściemniać, Arystoklesa wciąż czekało pokonanie stromego stoku, pokrytego świerkowym lasem. Zdając sobie jednak sprawę, jak niebezpieczne byłoby kontynuowanie marszu po zmierzchu, zabrał się za szukanie odpowiedniego miejsca do spędzenia nocy. Po wkroczeniu między drzewa dość szybko udało mu się znaleźć wystającą z ziemi płytę skalną, na której mógł bezpiecznie rozpalić ogień. Zostawiwszy tam plecak i kostur, wziął się za zbieranie opału i jeszcze przed zapadnięciem zmroku zdążył zgromadzić pokaźny stosik gałęzi.

Zbudowanie ogniska zabrało mu tylko chwilę, lecz jego hubka i krzesiwo zdecydowanie odmawiały współpracy. Mężczyzna trudził się z nimi aż do zapadnięcia ciemności, nie osiągając nic poza skrzesaniem drobnego płomyczka, który zniknął równie szybko, jak się pojawił. Gdy nagle zerwał się silny wiatr, gwałtownie zrywając mu z głowy kaptur i dziko szarpiąc konarami drzew, mag zamknął oczy i jęknął z rezygnacją. Wtedy jednak uświadomił sobie, że to doskonała okazja, by wypróbować jedno z zaklęć, nad którymi właśnie pracował.

Sięgnął po kostur. Kiedy przejechał opuszkami palców po drewnie, na całej jego długości pojawiły się skomplikowane symbole. Mrok nocy rozświetliła cała gama świetlnych refleksów, od łagodnego błękitu po krwistą czerwień, która zdawała się lekko pulsować, niczym szybko bijące serce. Mag dotknął kciukiem jednego ze znaków, a ten zgodnie z ruchem ręki przesunął się wyżej, do samego czubka laski. Przemieściwszy w podobny sposób kolejne trzy runy, nakreślił paznokciem łączącą je linię. Poczuł mrowienie w palcach, kiedy magia zaczęła płynąć przez kostur i czym prędzej wycelował nim w miejsce, gdzie znajdowało się nierozpalone ognisko. Zmarszczył czoło, widząc jak z pojedynczego symbolu trysnęły fioletowe iskry, ale zignorował to i aktywował zaklęcie.

Huknęło, błysnęło, a następnie dało się słyszeć ostre skwierczenie. Fala gorącego powietrza uderzyła z impetem w mężczyznę, który przeleciał kilkanaście stóp, po czym wyrżnął z impetem o jedno z drzew. Uszy wypełniało mu przeraźliwe dzwonienie, a w głowie miał straszny mętlik, tak że nie wiedział nawet, ile czasu minęło, zanim zdołał wreszcie zebrać się w sobie i chwiejnie podnieść na nogi.

Powiódłszy nieprzytomnym wzrokiem dookoła, w pierwszej chwili uznał, że musiał naprawdę mocno przywalić łbem, bo wszystko zdawało się mieć intensywnie czerwoną barwę, jakby patrzył na świat przez kolorowe szkło. Dopiero kiedy spojrzał na kamienną płytę, pośrodku której próbował rozpalić ognisko, dostrzegł rozmazany kształt będący źródłem poświaty. Postąpił dwa kroki do przodu, chcąc go obejrzeć, lecz zawahał się, czując na twarzy rozgrzane, jakby buchające z pieca powietrze.

Zmarszczył czoło i rozejrzał się w poszukiwaniu kostura. Zauważywszy go w zaroślach po lewej stronie, podkasał rękaw, mrucząc coś pod nosem, a gdy uniósł rękę, laska sama przeleciała kilkanaście stóp i wpadła mu w dłoń. Mag obejrzał ją z góry do dołu i skrzywił się lekko, spostrzegłszy, że jedna z run uległa zniszczeniu. Poza tym wyglądało jednak na to, że kostur wciąż jest sprawny, więc mag naprędce ułożył z czterech symboli zaklęcie ochronne i poszedł zbadać skutki wcześniejszego czaru.

Po niedoszłym ognisku nie zostało ani śladu. W jego miejscu znajdowała się teraz kałuża stopionej skały. Już po kilku sekundach wpatrywania się w nią mężczyzna był zmuszony odwrócić wzrok. Przecierając łzawiące oczy, cofnął się o kilka kroków, nawet przez magiczną osłonę czując bijący z ognistej sadzawki żar.

Zastanawiając się, jakim cudem zaklęcie nie wywołało pożaru, Arystokles ogarnął wzrokiem polanę. Dopiero po chwili zwrócił uwagę na pewien istotny szczegół. Wcześniej nie było tu żadnej polany.

Wszystko w promieniu kilkudziesięciu stóp od punktu, gdzie trafiło zaklęcie, zostało kompletnie spopielone. Wyglądało to bardzo osobliwie, jakby ktoś specjalnie pourywał gałęzie drzew, a miejscami nawet wyciął fragmenty pni, aby powstała idealna kula wypełniona wyłącznie powietrzem.

– Hmm, ciekawe… – mruknął pod nosem, patrząc na wypalony w ziemi krąg, ze wszystkich stron otoczony gęstym poszyciem. Tuż za granicą spopielonego pola stał świerk, z którym wcześniej zderzył się mag, a także jego torba i plecak. Mężczyzna pogratulował sobie w duchu tego, że po ostatnim eksperymencie stale podtrzymywał podstawowe czary do ochrony siebie i swego dobytku. Po bliższych oględzinach dostrzegł jednak, że najwyraźniej nie były one w pełni szczelne, bo przetrwała tylko część plecaka. Oznaczało to, że przynajmniej tej nocy przyjdzie mu spać na gołej ziemi, bo z koca ostał się jedynie nadpalony fragment wielkości chusteczki.

Popatrzył z powrotem na bulgoczącą kałużę. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak się jej pozbyć, a rzucanie kolejnych improwizowanych zaklęć nie wydawało się teraz najlepszym pomysłem.

Wzruszył ramionami. Skoro do tej chwili nie wybuchł pożar, to gorzej już chyba nie będzie, a domyślał się, że roztopiona skała ogrzeje go nawet lepiej niż ognisko. Pozostała więc do zrobienia tylko jedna rzecz.

Do biegnącego przez tors mężczyzny paska przytroczona była niewielka książka. Arystokles odczepił spinający ją łańcuch, a następnie wyciągnął z torby podłużny, błękitny kryształ. Otworzywszy książkę na pustej stronie, zaczął kreślić nim po pergaminie, w skupieniu pokrywając kartkę za kartką niebieskim, lekko iluminującym pismem. Ignorując narastające zmęczenie, bardzo dokładnie spisał wszystkie skutki nieudanego zaklęcia, a na koniec zmierzył średnicę wypalonego w ziemi kręgu i chociaż w przybliżeniu oszacował wymiary kałuży, gdyż bijący z niej żar wciąż uniemożliwiał dokładne pomiary. Dopiero po skrupulatnym zanotowaniu tego wszystkiego udał się na spoczynek, z braku innych możliwości po prostu kładąc się na ziemi i używając zwiniętego płaszcza jako poduszki. Skąpany w promieniującym ze skały cieple, usnął niemal natychmiast, niepomny na chłód ogarniający resztę górskiego krajobrazu.

***

Pokonanie przełęczy zajęło mu więcej czasu, niż zakładał, głównie z tego powodu, że sporą część trasy pokrywały żwirowe rumowiska. O tym, jak niestabilne było to podłoże, przekonał się w wyjątkowo niemiły sposób. Kiedy w pewnym momencie grunt obsunął mu się pod nogami, przemierzył dobre sto stóp, turlając się bezwładnie w dół zbocza i gromadząc przy okazji całą kolekcję nowych siniaków. Upuścił też wtedy swój kostur i gdyby nie zaklęcie przywołujące, pewnie nigdy nie zdołałby go wydobyć spod hałd gruzu, które spiętrzyły się w trakcie tej miniaturowej lawiny.

Od chwili, gdy słońce stanęło w zenicie minęło już parę godzin, zanim dotarł na szczyt skalnego płaskowyżu, z którego mógł objąć wzrokiem podnóże wznoszącej się naprzeciwko góry.

Już na pierwszy rzut oka dało się ocenić, że przynajmniej część opowieści staruszki nie mijała się z prawdą. Kłęby gęstej mgły rozpościerały się na odcinku co najmniej dwóch mil, całkowicie skrywając przed wzrokiem maga dno doliny. Kiedy słońce wychynęło na moment zza chmur, częściowo przebijając się przez tę zasłonę, Arystokles odniósł wrażenie, że dostrzega zarys jakiejś budowli. Postąpił krok do przodu, mrużąc oczy, ale zanim zdołał się upewnić, czy nie patrzy po prostu na specyficzną formację skał, mleczne opary z powrotem ukryły kształt przed jego wejrzeniem.

Wychylił się znad skraju płaskowyżu, spoglądając na ścieżkę, która biegła zygzakami w dół zbocza i prowadziła dalej, prosto w objęcia mgły. Początkowo planował zrobić postój i poczekać z eksploracją sanktuarium do rana, nie chcąc przypadkiem znaleźć się w ruinach po zmroku, głównie ze względu na niepokojącą możliwość, że nie będzie tam sam. Teraz zdawał sobie jednak sprawę, że ciekawość nie pozwoli mu czekać tak długo. Odpoczął chwilę, siedząc na głazie i zajadając suchara, po czym rozpoczął ostatni etap wędrówki.

Dotarłszy na dno doliny, z niezbyt dużym zaskoczeniem odkrył, że nawet z odległości kilku stóp wciąż nie jest w stanie przeniknąć wzrokiem oparów, które zdawały się tworzyć niemalże fizyczną barierę. Po krótkim zastanowieniu wetknął czubek kostura w mlecznobiałe kłębowisko, a kiedy nic się nie stało, włożył całe ramię. Wzdrygnął się, czując na skórze przenikliwy chłód, a następnie bardzo uważnie obejrzał rękaw, na którym osiadły maleńkie krople wody. Jeśli miał do czynienia z iluzją, była ona bardzo dokładna.

Wyszeptał kilka słów w śpiewnym języku, wypuszczając z dłoni laskę, która sama utrzymała się w pionie i wydobył z torby blaszane puzderko, wypełnione lekko połyskującym, purpurowym smarowidłem. Wtarł trochę maści pod powiekami i wzdłuż grzbietu nosa, a następnie uniósł wzrok, z pewną miną czekając, aż mgła zacznie się rozpraszać. W miarę jednak, jak mijały kolejne sekundy i w dalszym ciągu nie widział nic poza białą ścianą, uśmiech powoli spełzał mu z twarzy.

Uznawszy wreszcie, że skończyła mu się cierpliwość, sięgnął do przytroczonej do paska sakiewki, wydobywając z niej garść wyszlifowanych otoczaków. Wyryte na każdym z nich runy wyraźnie różniły się od tych, które widniały na jego kosturze. Były bardziej smukłe, eleganckie. Elfickie.

Znalazłszy właściwy kamień, wziął szeroki zamach i cisnął go przed siebie. W momencie, kiedy kamień pogrążył się we mgle, ta natychmiast zaczęła opadać, jakby rozwiewana gwałtownym wichrem. Mężczyzna aż sapnął z wrażenia, obserwując, jak w ciągu kilku sekund zostaje odsłonięta cała dolina.

Ścieżka, którą dotąd podążał, na długości zaledwie paru stóp przeistaczała się w wyłożoną marmurowymi płytami aleję. Wzdłuż drogi stały pozostałości dwóch rzędów kolumn, ale wsparte na nich sklepienie dawno się zapadło, zaściełając podłoże dziesiątkami kamiennych odłamków. Po obu stronach kolumnady widać było resztki zdobionych cokołów i piedestałów, wokół których walały się ubrudzone ziemią posągi.

Ciągnąc się przez niemalże ćwierć mili, aleja wychodziła w końcu na obszerny dziedziniec, za którym wznosiło się sanktuarium. Choć wyraźnie pogrążona w ruinie, budowla wciąż zapierała dech w piersiach. Jedno z bliźniaczych skrzydeł okalających podwórze całkiem się zawaliło, ale nawet z tej odległości mag dostrzegał misterne fryzy zdobiące drugie z nich. Centralna, największa część budynku pomimo swych rozmiarów wydawała się niezwykle zwiewna i delikatna, jakby nie wykonano jej ze skały, tylko z lekkiego drewna. Wiele ze stanowiących elewację filarów przypominało właśnie potrzaskane patyki, leżące pośród pyłu, w który rozsypała się większość fasady. Najwyższy element budowli stanowiła zwieńczająca ją kopuła, jakimś cudem wciąż zachowana w dobrym stanie, mimo ziejącej u podstawy czaszy dziury.

Wydobywszy zza pazuchy niewielki woreczek, Arystokles wysypał całą jego zawartość na wyciągniętą dłoń. Drobniutki, wielobarwny piasek skrzył się w świetle słońca, nieustannie zmieniając kolor, jakby zawierał w sobie krople wody, do których ktoś co chwilę dodawał inną farbę. Wcześniej mężczyzna martwił się, czy zabrał go wystarczająco dużo, ale biorąc pod uwagę, w jak dobrym stanie zachowane były ruiny, taka ilość powinna wystarczyć. Przyjrzał się badawczo najbliższej kolumnie, pocierając wolną ręką podbródek i mamrocząc do siebie pod nosem.

– Elficka robota… Czyli to będzie co najmniej sześć… Może nawet siedemset lat. A, co tam, spróbujemy z pełnym milenium.

Uczynił nad piaskiem kilka skomplikowanych gestów, szepcząc formułę zaklęcia, po czym wziął głęboki oddech i dmuchnął wzdłuż nadgarstka. Kolorowe drobinki poszybowały w górę niczym smużka dymu i pomknęły w stronę sanktuarium, już po paru sekundach rozpraszając się w powietrzu i znikając magowi z oczu. Mężczyzna odczekał trochę, a gdy wreszcie uznał, że minęło dostatecznie dużo czasu, klasnął energicznie w dłonie.

Na ten znak ruiny rozbłysły wielobarwnym światłem, które na moment opromieniło całą dolinę. Wyrwy zaburzające struktury ścian, pęknięcia na powierzchni kolumn, wszystkie skazy zostały pokryte warstwą lśniącego pyłu, odsłaniając kształt budowli z czasów, zanim uległy one zniszczeniu. Nawet w miejscach, gdzie teraz leżały już tylko zwały gruzu, zawieszone w powietrzu drobinki ukazywały kontury znajdujących się tam niegdyś posągów. Uśmiechając się szeroko, Arystokles ruszył wzdłuż alei, popatrując na wszystkie strony i chłonąc wzrokiem echa dawnego piękna, przywróconego światu na tę krótką chwilę.

Niestety efekt zaklęcia nie utrzymywał się długo i jeszcze zanim mag dotarł do dziedzińca przed sanktuarium, lśniący pył tworzący projekcje zaczął się osypywać, powoli rozdmuchiwany przez wiatr. Kiedy w końcu stanął przed wejściem do budynku, dolina z powrotem zmieniła się w zawalone ruinami pustkowie.

Ku zaskoczeniu mężczyzny, drzwi z jasnego drewna okazały się nie być w najmniejszym stopniu spróchniałe ani nawet zakurzone. Przeciwnie, wydawało się wręcz, że wstawiono je zaledwie parę dni temu. Szarpnięcie za kołatkę nie przyniosło żadnego efektu, ale gdy przyłożył do niej kolejny kamień z runą, odrzwia natychmiast rozchyliły się na boki. Arystokles dotknął czubka laski, aktywując biały symbol, który rzucił snop światła na wąski korytarz, po czym wszedł do środka, stukając butami o posadzkę.

Nie zdziwił się specjalnie, słysząc za plecami szczęk zamykających się drzwi i nawet nie obejrzał się przez ramię. Idąc oświetlonym już tylko pojedynczą runą przejściem, wodził opuszkami palców po ścianie, w całości pokrytej płaskorzeźbami.

W końcu dotarł do sali tak obszernej, że jej krańce kryły się w mroku, zbyt odległe, by dotarło do nich mdłe światło kostura. Marmurową posadzkę przykrywało tu mnóstwo zbrązowiałych i pokrytych kurzem gałganów, które dopiero po chwili zidentyfikował jako pozostałości dywanów. Upewniwszy się szybkim zaklęciem, że w pobliżu wciąż nie ma żadnych żywych istot, śmiało wparował do środka.

Kiedy tylko obie jego stopy spoczęły na dywanie, rozległ się cichy szum, a całą komnatę zalał intensywny blask, momentalnie oślepiając maga. Odruchowo spróbował się cofnąć, lecz uderzył plecami o twardy mur, który nagle zablokował wylot korytarza. Nic nie widząc w zapadłych z powrotem ciemnościach, zamarł w bezruchu, nagle słysząc ostre skwierczenie.

Zacisnął lewą pięść, przekręcając nadgarstek. Rękaw lnianej koszuli rozdarł się na strzępy, odsłaniając błękitne tatuaże pokrywające przedramię, wzdłuż którego zmaterializowała się półprzezroczysta tarcza. Arystokles skulił się za nią, ledwo utrzymując równowagę, gdy o jej powierzchnię rozbiło się kilkanaście pocisków. Swym wciąż zamglonym wzrokiem spróbował dojrzeć źródło ataku, ale widział tylko złociste smugi trzaskające raz za razem w szafirową ochronę. Skupił się, ściskając z całej siły kostur, a następnie wsunął go w sam jej środek i wypowiedział zaklęcie. Tarcza nagle utraciła swój kształt i przylgnęła do drewna, a mag natychmiast przeturlał się na bok, po czym stanął na nogi, od razu zamachując się laską, która zdawała się być teraz powleczona warstwą niebieskiego szkła. Dwoma ruchami odbił sunące ku niemu oszczepy, rozczapierzając jednocześnie palce drugiej dłoni, po której zaczęły przeskakiwać wyładowania elektryczne. Zacisnął zęby i pchnął ręką do przodu, posyłając błyskawicę w kierunku, z którego leciały pociski.

Ogłuszający huk wstrząsnął pomieszczeniem. Czując sypiący mu się na głowę pył, mężczyzna popatrzył niespokojnie w górę, niepewny, czy sklepienie zaraz się nie zapadnie, grzebiąc go pod tonami skały. Przez kilkanaście sekund wsłuchiwał się z napięciem w ciszę, nim wreszcie zamknął oczy i westchnął z ulgą.

Uznawszy, że po tym całym hałasie raczej nie ma sensu silić się na skrytość, sięgnął do czubka kostura, a błękitna powłoka uciekła przed jego dotykiem, odsłaniając drewno. Ponownie dotknął białego symbolu, który tym razem zapłonął znacznie mocniejszym światłem i odsłonił całą salę. Mrużąc oczy w intensywnym blasku runy, powiódł dookoła wzrokiem.

Już na pierwszy rzut oka łatwo było się domyślić, że pomieszczenie stanowi coś w rodzaju ozdobnego holu. Miało ono kształt wydłużonego łuku, który spajał oba skrzydła budynku, do których prowadziły widoczne po bokach zakręty. Naprzeciwko Arystoklesa zaczynały się stopnie wiodące na piętro, oddzielone od parteru zakurzoną poręczą. Takie same schody rozmieszczono co kilkadziesiąt stóp, podobnie jak pary wysokich, białych drzwi, których kopie zobaczył również po spojrzeniu wzdłuż ściany, przy której stał.

Po źródle pocisków ciskanych wcześniej w maga i po samych pociskach nie pozostało ani śladu, a przejście, którym się tu dostał, wciąż blokował twardy mur. Mężczyzna nie potrafił nawet dokładnie wskazać miejsca, gdzie znajdował się zatarasowany korytarz. Białe reliefy zdawały się płynnie przechodzić od jednej płaskorzeźby do drugiej, bez żadnego śladu łączeń czy przerw. Wzruszył ramionami. I tak nie planował w najbliższym czasie stąd odchodzić, więc szukanie wyjścia mógł odłożyć na później.

Uniósł lewą rękę, spoglądając na zwisające smutno strzępki rękawa. Dotknął kosturem wyciągniętego przedramienia, a okrywająca drewno powłoka spłynęła na skórę, z powrotem przyjmując formę błękitnego tatuażu.

Zaczął się zastanawiać, od którego miejsca należałoby rozpocząć zwiedzanie, gdy coś przykuło jego uwagę. Nad futryną pojedynczych drzwi na piętrze, ostatnich przed zakrętem korytarza, coś skrzyło się łagodnie, odbijając bijący z kostura blask. Arystokles zmrużył oczy, po czym ruszył żwawym krokiem w tamtym kierunku.

Chrzęst dywanu pod butami przemienił się w stłumione stukanie, kiedy wstąpił na pokryte kurzem stopnie. Dotarłszy na szczyt, przystanął na moment, z uniesionymi brwiami wpatrując się w szron pokrywający ścianę. Ostrożnie podszedł na skraj mroźnego półkola osnuwającego posadzkę, gdzie przykucnął i po krótkim wahaniu przejechał palcami po podłożu. Uniósł je do twarzy, przyglądając się, jak drobinki lodu topnieją i spływają po skórze, lekko zaczerwienionej po kontakcie z zimnym powietrzem, które zdawało się otaczać drzwi niczym niewidzialny woal.

Opuściwszy z powrotem wzrok, zmarszczył czoło, dostrzegając, że w ciągu tych kilku sekund szron zdążył już zapełnić powstałą po jego dotyku lukę. Nie odrywając oczu od ziemi, aktywował kciukiem jeden z symboli na kosturze, który zabłysnął na pomarańczowo, a następnie przejechał czubkiem laski nad podłogą. Srebrzystobiała powłoka natychmiast zaczęła topnieć, a następnie ulatniać się z sykiem pod postacią lekkiej mgiełki. W momencie, gdy całkowicie pozbył się szronu z posadzki, odsunął kostur i obserwował z uwagą, jak w okamgnieniu z powrotem otula ją skrzący się mróz.

– Osobliwe – mruknął, pocierając w zastanowieniu brodę. – Bardzo osobliwe…

Po chwili namysłu przygotował kolejne zaklęcie. Otoczywszy się sferą gorącego powietrza, zbliżył się do drzwi i delikatnie naparł na nie ręką. Najwyraźniej niebronione żadnymi czarami, uchyliły się nieznacznie, ale przy ponownym popchnięciu napotkał lekki opór. Zaparłszy się mocno nogami, stęknął z wysiłkiem, ale w końcu zdołał otworzyć je na pełną szerokość, czemu towarzyszył nieprzyjemny chrobot.

– Na bogów… – wyjąkał, wkraczając do środka.

Poczuł się, jakby zawędrował do wnętrza lodowca. Grube kolumny niebieskiego lodu podtrzymywały sklepienie, z którego zwieszały się tysiące różnej grubości sopli. Nierówne, poszarpane powierzchnie lśniły różnymi odcieniami bieli, szarości i błękitu, a każde drobne poruszenie kostura wywoływało taniec świetlnych refleksów, utrudniających zorientowanie się w prawdziwych rozmiarach sali.

Kiedy w końcu otrząsnął się z pierwszego wrażenia, mag ruszył w stronę najbliższego z lodowych filarów, ciągnących się w dwóch rzędach aż do przeciwległej ściany. Z każdym postawionym krokiem roztapiał mroźną skorupę okrywającą posadzkę i wzniecał obłoki syczącej pary. Stanąwszy obok kolumny, przypominającej gigantyczny blok kryształu, przeżył jednak zaskoczenie, gdyż czar ogrzewający okazał się nie mieć na nią żadnego wpływu. Po bliższej inspekcji zauważył, że powierzchnia lodu lekko zwilgotniała, ale w żaden sposób nie ukoiło to targającego nim niepokoju. Doskonale znał ograniczenia swojego zaklęcia, więc wiedział, że jeśli coś tak mocno mu się opiera, ma prawdopodobnie wystarczająco niską temperaturę, by zamrozić nawet powietrze. Wzdrygnął się na myśl o tym, co by się stało, gdyby dotknął gołą dłonią tego lodu, albo po prostu znalazł się w pobliżu bez żadnej ochrony.

Pod wpływem tej nieprzyjemnej wizji postanowił zmienić plan i w pierwszej kolejności zbadać resztę sanktuarium, a przynajmniej te pomieszczenia, gdzie chwilowa awaria kostura nie skończyłaby się śmiercią. Już zaczynał się odwracać, gdy uchwycił kątem oka coś osobliwego. Schylił się i przysunął twarz do filara, wytężając wzrok, by przejrzeć półprzezroczystą strukturę.

Nagle rozszerzyły mu się oczy. Nie było mowy o pomyłce. Głęboko pod kryształową powierzchnią znajdowała się księga. Wypisany na grzbiecie tytuł zniekształcały wybrzuszenia na powierzchni lodu, lecz wciąż pozostawał on wystarczająco czytelny, by mężczyzna mógł rozpoznać dzieło, którego lekturze poświęcił swego czasu wiele godzin: ”Mistrza Alisandrasa studium nad eterem”.

Uśmiechnął się triumfalnie, z trudem tłumiąc okrzyk ekscytacji. Pomimo usilnych prób nie udało mu się dojrzeć niczego więcej, ale i tak nie miał już żadnych wątpliwości, że trafił we właściwe miejsce, a pod lodową skorupą kryją się setki półek zastawionych zwojami i opasłymi tomami. Problem tkwił jedynie w tym, że nie znał żadnego sposobu na wyciągnięcie ich stamtąd w jednym kawałku. Na szczęście mógł odłożyć rozwiązanie tej kwestii na później. Jeśli przekazy o bogactwie pradawnej biblioteki zawierały chociaż ziarno prawdy, jej zbiorów na pewno nie pomieściłaby ta jedna sala.

Obrócił się na pięcie i wrócił na korytarz, od razu udając się w stronę kolejnych drzwi, tym razem niczym nie różniących się od reszty. Nie stawiały żadnego oporu, gdy pchnął je ręką, a widocznej za nimi posadzki nie skuwał lód. W białym marmurze poza blaskiem kostura odbijało się jakieś inne, lekko drgające światło, którego źródło kryło się gdzieś w głębi pomieszczenia. Starając się je wypatrzeć, bezwiednie przekroczył próg.

Poczuł się, jakby wpadł do kadzi z wrzątkiem. Pojedynczy oddech sprawił, że płuca zapłonęły mu żywym ogniem, dławiąc wyrywający się z gardła wrzask. Nogi mężczyzny odmówiły posłuszeństwa, a laska wyślizgnęła się z dłoni, kiedy wstrząsany konwulsjami upadł na twarz. Rozżarzone żelazo paliło mu skórę, a włosy stanęły w płomieniach. Smażąc się żywcem w ubraniu, które przypominało rozgrzaną do czerwoności zbroję, resztkami sił zaczął wodzić po omacku rękami, zmuszony zaciskać powieki, by choć trochę osłonić oczy przed straszliwym gorącem. Po chwili, która zdawała się ciągnąć przez wieczność, jego palce natrafiły wreszcie na znajomy kształt. Nie potrzebując wzroku, aby rozeznać się w symbolach, na których zgłębianie poświęcił setki godzin, szybko ułożył odpowiedni czar i wyszeptał ochrypłym głosem zaklęcie.

Ból szarpiący jego ciałem zniknął równie szybko, jak się pojawił i Arystokles oklapł bezwładnie na ziemi. Jakiś czas leżał bez ruchu, czekając, aż bicie struchlałego serca nieco się uspokoi. Kiedy w końcu uznał, że już wystarczająco ochłonął, podniósł się ociężale z posadzki, wciąż lekko rozdygotany. Zlustrował zaniepokojonym wzrokiem swe dłonie, ale nie dostrzegł na nich oparzeń, a pospieszna inspekcja reszty ciała również nie odsłoniła żadnych ubytków w ubraniu ani we włosach.

Odetchnął z ulgą, dopiero teraz rozglądając się po sali, do której trafił. Świadomość, że ogień nie był w pełni prawdziwy, trochę łagodziła wstrząs, którego przed momentem doznał, ale wcale nie czyniła otaczającego go widoku mniej przerażającym. Poza wąską trasą wiodącą do drzwi naprzeciwko, wszystko wokół spowijały płomienie. Strzeliste kolumny przypominały rozżarzone kije wyjęte z ogniska, a poustawiane w równych rzędach regały wyglądały, jakby miały lada chwila obrócić się w popiół. Setki iskier tryskały z miejsc, gdzie się to już stało, wirując pośród sczerniałych szczątek. Nawet marmurową podłogę i ściany trawiła szkarłatna pożoga, przed którą ocalał jedynie sufit, wiszący ponad salą niczym pokrywa piekielnego kotła.

Mag zawahał się na moment, niepewny, czy chce wstępować w tą przestrzeń rodem z koszmaru, ale ostatecznie jego ciekawość zwyciężyła. Ruszył środkiem ścieżki rozdzielającej morza płomieni, uważnie rozglądając się dokoła. Ogień płonął tak intensywnie, że momentami musiał przymykać oczy, by nie oślepnąć, lecz mimo to udało mu się poczynić kilka obserwacji. Najbardziej zafascynował go fakt, że od momentu, kiedy się tu znalazł, ogarnięte pożarem przedmioty nie uległy żadnej zmianie. Wielka sterta zwojów, którą krótko po wejściu zauważył pod jednym z filarów, w dalszym ciągu stała tam, gdy zostawiał ją za plecami, choć przez ten czas dawno powinna pójść z dymem.

Zatrzymał się naprzeciwko dwóch wysokich regałów, ze skołowaną miną patrząc na zapełniające je tomy. W pierwszym odruchu uznał, że cała ta pożoga jest po prostu potężną iluzją, podobną do tej, której efekty miał niedawno nieprzyjemność odczuć na sobie. To jednak nie tłumaczyło zwęglonych szczątek walających się po posadzce oraz stert rozżarzonego popiołu zalegającego na półkach. Część książek została już niemal całkowicie zniszczona, ale z jakiegoś powodu pojedyncze kartki wciąż opierały się szalejącym płomieniom, nie tracąc ani linijki tekstu przez ten czas, kiedy przyglądał im się z uwagą.

Czary działające w sanktuarium nie przypominały niczego, z czym się dotąd spotkał. Pewnie powinno go to w jakimś stopniu frustrować, a nawet niepokoić, ale tak naprawdę był wręcz zachwycony.

Oczy błyszczały mu z ekscytacji, kiedy układał kolejne zaklęcie, intensywnie myśląc nad różnymi sposobami poradzenia sobie z pożogą. Przygotowania zajęły mu sporo czasu, a gdy w końcu dopracował ich ostatni element, jego kostur mienił się dziesiątkami różnych kolorów. Niemal wszystkie runy, jakie miał na wyposażeniu, zostały połączone plątaniną srebrnych linii, tworząc zawiłą i pozostającą w nieustannym ruchu strukturę, która tylko dla bardzo wprawnego oka nie stanowiła kompletnego chaosu.

Wycelował czubek laski w sam środek regału, czując pod palcami cyrkulację strumieni energii, wprawiających drewno w drżenie. Zacieśnił uchwyt, napinając całe ramię, a jego płaszcz zaczął gwałtownie łopotać, jakby targany potężnym wichrem. Mistyczne symbole przyspieszyły, z szumem rozmazując się w barwne smugi i emitując coraz mocniejsze światło. Odetchnął głęboko, zamykając oczy, lecz zanim zdążył zrobić coś więcej, zza pleców dotarł doń obcy głos.

– Nie robiłabym tego na twoim miejscu.

Mężczyzna drgnął i prawie utracił kontrolę nad zaklęciem, które zaczęło ciskać dookoła zielonymi iskrami. Niepomny na to, przeturlał się na bok i obrócił, szykując na atak, który jednak nie nastąpił. Stojąca naprzeciwko postać zignorowała wymierzony w nią kostur, odpowiadając na baczne spojrzenie maga przyjaznym uśmiechem. Arystokles nie wiedział, jakim cudem zdołała tak łatwo się do niego podkraść, ani dlaczego wyjawiła swą obecność, zamiast uderzyć z zaskoczenia. Był bowiem całkowicie pewien tego, że ma przed sobą rzekomą wampirzycę, o której słyszał w wiosce.

Wygląd nieznajomej w pełni zgadzał się z opisem przytoczonym przez staruszkę. Szkarłatne włosy spływały na odsłonięte ramiona, okalając twarz o drobnych, harmonijnych rysach. Spod skraju prostej, białej sukni wystawały bose stopy, a szmaragdowe oczy spoglądały na maga z uprzejmym zainteresowaniem. Blask płomieni ukazywał bladość gładkiej skóry, lecz nie tę charakterystyczną trupią biel, która pozwoliłaby natychmiast rozpoznać wampirzą naturę. Co prawda nie dawało to gwarancji, że z życzliwego oblicza nie spojrzą nań w pewnym momencie szkarłatne ślepia, a między ustami nie błysną ostre kły, gotowe rozerwać mu gardło. Kobieta nie okazywała jednak żadnych oznak wrogości. Ręce trzymała splecione za plecami i sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej.

– Nie powinieneś czegoś z tym zrobić? – wskazała podbródkiem kostur, który wciąż emanował intensywnym blaskiem i co sekundę strzelał kilkoma iskrami. Mag zreflektował się i przejechał dłonią wzdłuż laski, mamrocząc parę słów, pod wpływem których runy przestały krążyć po drewnie i powoli przygasły. Wciąż nie wiedząc, z kim ma do czynienia, część symboli pozostawił aktywnych, na wypadek gdyby mimo wszystko doszło do walki.

– To zaklęcie i tak by nie zadziałało.

Spojrzał z powrotem na nieznajomą, która szybko wyjaśniła – O, nie zrozum mnie źle, pomysł miałeś dobry. Ale to już niestety stracona sprawa. Wieczny Ogień spala powoli, ale im dłużej płonie, tym trudniej go ugasić. Teraz to już praktycznie niemożliwe. Straciłbyś tylko niepotrzebnie swój kostur.

– W takim razie dziękuję za ostrzeżenie. – Mężczyzna skinął sztywno głową, po czym westchnął cicho i dodał – Trochę niezręcznie mi o to pytać, ale czy nie jest pani przypadkiem wampirem? Chciałbym ustalić to już na wstępie, bo obawiam się, że dość mocno wpłynie to na dalszy przebieg naszej rozmowy.

Kobieta roześmiała się, ukazując szereg równych zębów. – Więc to tak o mnie mówią? No cóż, chyba nie mogę ich za to winić. – Rozejrzała się po sali. – Mieszkając w takim miejscu raczej należy się spodziewać, że prędzej czy później zaczną krążyć na twój temat różne plotki. Ale bez obaw, ta akurat zupełnie mija się z prawdą. – Zwróciła ku niemu lewy policzek, odgarniając włosy, by odsłonić szpiczasto zakończone ucho. – Jestem elfką, tak jak ci, co zbudowali to miejsce. Moja obecność tutaj nie powinna zatem nikogo dziwić, nie sądzisz?

Arystokles nie dał się tak łatwo przekonać. – Wampiry czasem korzystają z iluzji, by podszywać się pod inne rasy.

– To prawda, ale z tą maścią na twarzy raczej nie musisz się tym przejmować. – Nieznajoma przejechała palcem po nosie, a mag uświadomił sobie, że skórę wciąż ma umazaną fioletowym smarowidłem. Zmrużył oczy.

– Skąd…

– Nie ty pierwszy odkryłeś właściwości, jakie wykazuje korzeń szkarłatnego płomieńca, jeśli zbierze się go podczas pełni. Choć niewątpliwie należy ci się uznanie za przywrócenie nauce tego fenomenu. A do tego muszę przyznać, że pierwszy raz widzę tak umiejętnie rzucone Zaklęcie Trzeciego Oka.

– Wie pani… zaskakująco dużo. – Mężczyzna nawet nie próbował ukryć zdziwienia.

Elfka uśmiechnęła się. – Czy naprawdę powinno cię to aż tak zdumiewać? Znajdujemy się przecież wewnątrz największej biblioteki, jaką znała historia. – Skrzywiła się i powiodła smutnym spojrzeniem po płonących regałach. – A przynajmniej tego, co z niej zostało…

Popatrzyła na Arystoklesa z błyskiem w oku. – Ale nie cała wiedza została utracona i każdy, kto okaże się tego godny, wciąż może się tu wiele nauczyć. Chodź, pokażę ci.

Obróciła się na pięcie i ruszyła w głąb sali. Początkowo niepewny, czy powinien przyjąć zaproszenie, mag ruszył ostatecznie jej śladem. Oferowała mu w końcu dokładnie to, po co przyszedł.

– Jak się pani nazywa? – spytał, zrównując się z elfką.

– Jeśli liczysz na to, że znasz mnie z kart przeglądanych kronik, to muszę cię rozczarować. Me istnienie nigdy nie było wystarczająco ważne, by stanowić element czyichś zapisków. A podczas pobytu tutaj przeczytałam tyle ksiąg, zapełnionych imionami książąt, uczonych, bohaterów i zbrodniarzy, że już dawno zapomniałam, jak brzmi moje własne… – parsknęła cicho, wyraźnie rozbawiona tym faktem. – Po prostu od dawna nie spotkałam nikogo, kto mógłby się nim do mnie zwrócić.

Przystanęła przed białymi drzwiami, które uchyliły się bezgłośnie, jeszcze zanim w ogóle ich dotknęła.

– Możesz mnie nazywać Bibliotekarką. Jeśli kiedyś miałam inne miano, dawno straciło ono swe znaczenie.

Wskazała zapraszającym gestem drzwi. Arystokles pokręcił głową, krótkim ruchem kostura pokazując jej, by weszła pierwsza. Kobieta skinęła głową.

– Jak sobie życzysz – powiedziała i posłusznie przestąpiła próg, a on po chwili wahania podążył za nią.

Po raz kolejny tego dnia odniósł wrażenie, jakby jeden krok przeniósł go o setki mil. Salę, w której się znaleźli, w całości wypełniała gęsta mgła. Światło bijące z pomieszczenia za nimi trochę ją rozpraszało, ale i tak ledwo widział sylwetkę swej przewodniczki, choć dzieliło ich zaledwie parę stóp. Elfka pstryknęła palcami i drzwi za plecami mężczyzny zatrzasnęły się z hukiem.

– Bez obaw, nie zamierzam cię tu więzić. Ale drzwi muszą pozostać zamknięte. W tych murach krążą strumienie bardzo potężnej magii. Nierozważnie byłoby pozwalać im mieszać się ze sobą.

Po tych słowach podjęła przerwany marsz, a mężczyzna pospieszył jej śladem, zanim zdążyła zniknąć mu z oczu. Szare opary niemal całkowicie tłumiły wszelkie dźwięki, tak że nie słyszał nawet własnego oddechu. Twarda powierzchnia posadzki stanowiła jedyne przypomnienie, że wciąż znajdują się wewnątrz budynku, a nie na jakichś posępnych bagnach albo nawet pośród chmur.

– Kiedy niespełna tysiąc lat temu sanktuarium zostało zaatakowane, magia zapieczętowana w tutejszych zbiorach wydostała się na wolność. Sztuki tajemne nie są ci obce, więc na pewno zdajesz sobie sprawę, jak niebezpieczne może być nawet bardzo proste zaklęcie, jeśli wymknie się spod kontroli. A w tym przypadku problemem nie było jedno nieujarzmione zaklęcie, tylko czary stanowiące efekt pracy całych pokoleń elfickich mędrców. Niektóre z trzymanych tu ksiąg posiadają własną wolę, a także wiedzę oraz inteligencję dalece wykraczające poza zrozumienie większości śmiertelników. Przez długi czas to one tu rządziły, wzrastając w mocy, a nawet rywalizując ze sobą o wpływy w sanktuarium. Istoty z krwi i kości pewnie nie są zdolne w ogóle sobie wyobrazić, co się tu działo przez te kilkaset lat.

Kobieta zerknęła przez ramię, sprawdzając, czy mag słucha opowieści i przypadkiem nie zgubił się we mgle. Robiła to zupełnie niepotrzebnie, bo odkąd zaczęła mówić, Arystokles poświęcał jej całą swoją uwagę.

– Nie byłam pierwszą osobą, która trafiła tu po katastrofie. Ale tylko mi udało się przeżyć tak długo i zachować zmysły. Przybyszów zazwyczaj spotykała szybka śmierć, kiedy natrafiali na zaklęcia obronne albo wkraczali nieprzygotowani do którejś z Komnat Żywiołów. Zdarzało mi się znajdować szczątki takich osób, spopielone, zdeformowane albo porozrzucane w częściach po całym sanktuarium. Istnieją jednak tacy, którzy mogliby nawet pozazdrościć im tego losu. Nie sposób stwierdzić, ilu nieszczęśników wciąż błądzi w otaczającej nas mgle, od stuleci zawieszonych w czasie, z własnymi lękami jako jedynymi towarzyszami.

Elfka zadrżała lekko i objęła się ramionami. – Na samym początku swojego pobytu tutaj ja również zgubiłam drogę we mgle. Te chwile spędzone na poszukiwaniu wyjścia zdawały się ciągnąć przez wieki. – Westchnęła ciężko, spuszczając wzrok. – Marzę o tym, by kiedyś zapomnieć chociaż część rzeczy, które wtedy ujrzałam.

Przez jakiś czas szli dalej w ciszy. Arystokles nie czuł potrzeby poganiania Bibliotekarki, spokojnie czekając, aż sama podejmie przerwaną historię.

– Od tego czasu starałam się nie tylko ocalić jak najwięcej zbiorów biblioteki, ale również stworzyć trasy, dzięki którym możliwe będzie bezpieczne przemieszczanie się po niej.

Nagle kobieta przystanęła, zerkając na maga, który mimo mgły dostrzegł zmartwienie w jej oczach. – Nie oznacza to jednak, że odkąd tu jestem nie dochodziło do wypadków. – Przygryzła kącik ust, przez moment sprawiając wrażenie, jakby wahała się, czy nie zamilknąć. – Musisz zrozumieć, że działające tu zaklęcia tak diametralnie różnią się od wszystkiego, co nawet w świecie magów uchodzi za normę, że samo ich wykrycie graniczy z niemożliwością, nie mówiąc już o przewidzeniu ich skutków. Ignorujący moje ostrzeżenia przybysze nie mieli żadnych szans przetrwać w tak groźnym otoczeniu. A ja nie potrafiłam zrobić nic, żeby ich uratować.

Mężczyzna rzucił jej poważne spojrzenie, ale w żaden inny sposób nie zareagował na to wyznanie.

Odwróciwszy się, elfka przykucnęła i dotknęła palcem wskazującym posadzki. W miejscu, gdzie jej skóra zetknęła się z podłożem, pojawiło się zimne, błękitne światełko, odcinające się wyraźnie na tle wszechobecnej szarości. Trzymając rękę sztywno wyprostowaną, zaczęła rysować w powietrzu pionową linię. Patrząc na to z boku miało się wrażenie, jakby do jarzącego się na ziemi punktu przytwierdzona była nitka, którą kobieta ciągnęła w górę, bardzo uważając, aby jej nie zerwać. Zawieszając w paru miejscach nitkę na obłokach mgły, uformowała z niej zarys drzwi.

– Mam nadzieję, że okażesz się rozważniejszy od swoich poprzedników – oznajmiła, obracając się z powrotem w stronę maga. – Wolałabym uniknąć kolejnych tragedii. – Uśmiechnęła się smutno i wskazała dłonią za siebie. – Tym razem będziesz musiał pójść pierwszy. Przejście zamknie się po tym, jak je przekroczę.

Mężczyzna podszedł do migoczącego kształtu, przyglądając się badawczo tworzącym go liniom. Mrużąc oczy, spróbował przeniknąć wzrokiem szare opary, które w tym miejscu były wyjątkowo gęste i spokojnie mogłyby zostać uznane za ciało stałe, gdyby nie ich powolne wirowanie. Zerknął na elfkę, która skinęła zachęcająco głową.

– Nie martw się, następne pomieszczenie jest całkowicie bezpieczne. Najgorsza rzecz, jaka może cię tam spotkać, to poślizgnięcie się na kałuży atramentu. Ja dołączę do ciebie za chwilę, muszę tylko sprawdzić, czy mgła nie zaczęła rozprzestrzeniać się na resztę sanktuarium.

Po tych słowach zrobiła krok w tył, przemieniając się w obłok szkarłatnego dymu, który pomknął tam, skąd przyszli. Odprowadziwszy ją wzrokiem, Arystokles odwrócił się i wkroczył w otulone mgłą przejście.

Po dotychczasowych przeżyciach tego dnia przygotował się mentalnie na kolejne osobliwości, toteż kompletnie zaskoczył go charakter pomieszczenia, które wyglądało na zupełnie normalną salę biblioteczną. A przynajmniej taką, jakiej należałoby się spodziewać po największej bibliotece świata. Rzędy podłużnych regałów ciągnęły się aż do przeciwległej ściany i sięgały sufitu, tylko trochę niższego niż w pozostałych komnatach. Umieszczone w specjalnych szynach drabiny zapewniały dostęp do górnych półek, a dokładnie naprzeciwko Arystoklesa znajdowały się spiralne schody. Porozstawiane gdzieniegdzie ławy i stoły zawalone były stosami pergaminu. Nad każdym z blatów unosiła się kryształowa kula wielkości ludzkiej głowy, emanująca łagodnym blaskiem.

Mężczyzna podszedł do najbliższego regału, sięgając po pierwszą książkę z brzegu. Przejechał dłonią po spękanej skórze, w którą była oprawiona, marszcząc czoło na widok wypisanego srebrnym atramentem tytułu: ”TzζWäipp bv đlaͼ”.

Przejrzawszy kilka pierwszych stron, zaklął pod nosem, dostrzegając, że wszystkie zapełnione są niezrozumiałym bełkotem. Zaczął przeglądać sąsiednie tomy, ale każdy z nich okazał się być równie nieczytelny. Nie mógł nawet sprawdzić, do jakiej dziedziny należą wertowane teksty, bo przytwierdzone do półek tabliczki również ukazywały jedynie chaotyczne zlepki znaków.

Dotarłszy do skrzyżowania przejść między regałami, Arystokles przystanął koło szerokiego biurka, oświetlonego mniejszą wersję widzianych wcześniej białych kryształów. Dotknąwszy sfery palcem, przesunął ją w powietrzu o kilka cali, lekko zdziwiony tym, jak chłodna okazała się w dotyku.

Pchając przed sobą kulę, podszedł do kolejnego regału. Już w pierwszej chwili zauważył, że na grzbietach znajdujących się tu książek nie była wypisana ani jedna litera. Brakowało też jakichkolwiek innych oznaczeń, pozwalających rozeznać się w dziesiątkach woluminów. Jak się jednak szybko zorientował, nie robiło to jakiejś szczególnej różnicy, bo skórzane oprawy skrywały wyłącznie setki pustych kartek. Rzucenie kilku szybkich zaklęć upewniło go, że nie ma do czynienia z żadnym bezbarwnym lub zaczarowanym tuszem. Mimo to większość ksiąg sprawiała wrażenie dość zużytych, jakby ktoś wielokrotnie przewracał ich strony.

Arystokles pokręcił głową, powoli tracąc cierpliwość, gdy wtem uchwycił wzrokiem coś dziwnego. Obróciwszy się na pięcie, przeszedł kilkanaście kroków, po czym przyklęknął, spoglądając z uwagą na posadzkę. Ciemny kształt, któremu wcześniej nie poświęcił w ogóle uwagi, uznając go po prostu za cień regału, wcale nie cofnął się przed światłem emanującym z kryształowej kuli.

Dumając nad tym, dlaczego część podłogi została pomalowana na czarno, mężczyzna odetchnął głęboko. Oczy rozszerzyły mu się, kiedy spostrzegł drobne fale wzbudzone na gładkiej powierzchni. W jednej chwili zrozumiał, że to, na co patrzy, nie jest wyschniętą farbą, tylko ogromną kałużą atramentu, zapewne pochodzącego z tych wszystkich pozbawionych treści tomów.

Powoli tracąc już nadzieję, że zdoła tu znaleźć jakąś normalną książkę, przemierzył sporą część sali, zanim w końcu dopisało mu szczęście. Po przyglądaniu się przez niemal pół godziny bezładnej plątaninie znaków, stanął jak wryty, ujrzawszy wreszcie litery układające się w logiczny sens. Kiedy okazało się, że nie tylko ten jeden wolumin, ale wszystkie spoczywające na półce mają na grzbietach zrozumiałe wyrazy, ledwo powstrzymał się, by nie skoczyć z radości.

Wziął do ręki pierwszy z zauważonych tekstów, zatytułowany ”Słowiczy rycerz”. Szybkie przekartkowanie księgi pozwoliło rozpoznać w niej zbiór poematów. Arystokles odłożyłby ją pewnie od razu na miejsce, gdyby nie zdobiąca okładkę ilustracja, już sama w sobie nadająca książce miano arcydzieła. Zbroja widocznego na niej rycerza odbijała światło lampy niczym prawdziwy, wypolerowany metal, a spoczywający na jego dłoni słowik wydawał się tak realny, jakby w każdej chwili mógł rozchylić dziobek i zaśpiewać. Choć wizerunek ptaszka był nie większy od dziecięcego paznokcia, przy wytężonym wzroku dało się nawet rozróżnić pojedyncze piórka tworzące brunatne skrzydełko. Z każdą sekundą wpatrywania się w obrazek mężczyzna odkrywał coraz więcej podobnych detali, od inkrustacji pokrywających miecz rycerza po błysk monety prześwitującej przez dziurkę w wiszącej mu u pasa sakiewce. Całkowicie pochłonięty tym zajęciem, o mało nie podskoczył, gdy znienacka dotarł doń kobiecy głos.

– Zachwycające, prawda?

Wzdrygnął się, prawie upuszczając książkę. Bibliotekarka stała tuż obok, zaglądając mu przez ramię. Magowi przemknęło przez myśl pytanie, od jak dawna tam jest, ale zanim zdążył je zadać, znowu przemówiła, w ogóle nie zauważając jego gwałtownej reakcji.

– Ilustracje są zdecydowanie największą zaletą tego dzieła, choć stanowi ono również całkiem przyjemną lekturę. Pozwala umysłowi odpocząć po tym, jak zmęczy się studiowaniem magicznych zwojów.

Nie chcąc dać po sobie poznać, że serce wciąż mocno mu wali po nagłym pojawieniu się kobiety, Arystokles nonszalancko stwierdził – Nigdy dotąd nie zmęczyło mnie ich czytanie. Do tej pory odczuwałem co najwyżej niedosyt.

Elfka uśmiechnęła się.

– W takim razie z pewnością polubisz to miejsce. Nawet teraz znajduje się tu dość wiedzy, byś miał zajęcie na całe lata. A jeśli dopisze nam szczęście, może uda się ocalić jeszcze więcej. – Pogłaskała dłonią regał. – W tym segmencie mieszczą się głównie poematy, a także teksty filozofów, zarówno tych powszechnie znanych, jak i takich, o których istnieniu dawno już zapomniano.

Spojrzała magowi w oczy. – Oboje wiemy jednak, że nie tego szukasz. – Wyciągnęła rękę do trzymanej przez mężczyznę kuli, która natychmiast pofrunęła ku niej. Minąwszy mężczyznę, elfka udała się w kierunku, z którego przyszedł. – Chodź. Zaprowadzę cię do celu twych poszukiwań.

Arystokles popatrzył ostatni raz na piękną ilustrację, lecz zanim zdążył odłożyć ”Słowiczego rycerza” na półkę, oddalająca się Bibliotekarka zawołała – Możesz zatrzymać książkę, jeśli ci się spodobała. Tutaj i tak tylko zbierałaby kurz.

Mężczyzna wahał się przez moment, zanim z lekkim uśmiechem włożył księgę to torby i podążył śladem przewodniczki.

Dotarłszy do schodów znajdujących się pośrodku sali, elfka od razu zaczęła się po nich wspinać. Mag już miał zrobić to samo, ale zamarł wpół kroku, zauważając, iż drewniane stopnie wiodły również w dół. Uznał to za dość nietypowe, jako że elfy nie lubiły przebywać pod ziemią, a ich strzeliste zamki i pałace bardzo rzadko posiadały jakiekolwiek piwnice. Ciekaw, co sprowokowało je do budowy jednej tutaj, spróbował zejść trochę niżej, lecz okazało się to niemożliwe. Już przy pierwszym kroku jego but zatrzymał się w powietrzu, stukając cicho, jakby opadł na kamienną posadzkę. Mężczyzna zmarszczył brwi i naparł na nogę całym ciężarem, lecz wciąż nie był w stanie przebić się przez niewidzialną barierę. Postawiwszy na niej drugą stopę podskoczył dwukrotnie, czując się nieco dziwnie, gdy lądował na przezroczystym podłożu. Wtem przypomniał sobie o Bibliotekarce. Spojrzał za siebie, akurat by zobaczyć, jak wychyla się ona zza słupa łączącego stopnie i spogląda nań z wyraźnie zmartwioną miną.

– Nie radzę – ostrzegła. Te podziemia nie były bezpiecznym miejscem nawet za czasów funkcjonowania biblioteki. Lepiej się tam nie zapuszczać.

Po tych słowach podjęła wędrówkę w górę, gestem nakazując, by uczynił to samo. Wspinając się po wąskich stopniach, Arystokles starał się ukrywać odczuwane wzburzenie, wpatrzony czujnym wzrokiem w stopy wchodzącej przed nim kobiety. Do niedawna wierzył jej zapewnieniom, że wszyscy dotychczasowi przybysze zginęli od zaklęć, pozostawiając ją jako jedyną mieszkankę biblioteki. Teraz jednak wiedział, że rzeczywistość przedstawiała się zgoła inaczej. Przez te kilka sekund, które spędził na skraju wejścia do podziemi, po raz pierwszy od momentu wejścia do sanktuarium wyraźnie czuł obecność nie tylko świeżych zaklęć, ale również żywych istot.

– Czy wyższe piętra są bezpieczne? – spytał, nie chcąc, by przedłużone milczenie wydało się Bibliotekarce podejrzane. – Wolałbym ograniczyć się do tych sal, gdzie mojemu życiu nic nie zagraża.

– Bez obaw, ta część budynku została całkowicie odizolowana od reszty. Dopóki nie będziesz próbował otworzyć którychś z zapieczętowanych drzwi, nie spotka cię tu żadna krzywda. – Nagle elfka zreflektowała się i prędko dodała – To nie groźba, lecz przestroga. Jeśli coś jest zamknięte, istnieje po temu dobry powód. Z całej reszty możesz jednak korzystać do woli. Na pewno znajdziesz tu to, czego szukasz.

– Skąd ta pewność? – spytał mężczyzna, którego dłoń powędrowała w międzyczasie do wnętrza skórzanej torby, niepostrzeżenie wyciągając z niej kilka drobnych przedmiotów i chowając je w kieszeni na piersi.

Dotarłszy na następną kondygnację, kobieta zaczęła prowadzić go przez salę do złudzenia przypominającą tę, w której byli przed chwilą.

– Aby skutecznie strzec tego miejsca, starałam się dowiedzieć jak najwięcej o każdym, kto planował tu przybyć. Nie brakowało wśród nich takich, których zamiary stanowiły zagrożenie dla zgromadzonej tu wiedzy. Dlatego skrupulatnie wymazywałam wszelkie istniejące zapiski dotyczące sanktuarium, a także wspomnienia tych, którzy zdawali sobie sprawę z jego istnienia.

– Jakim cudem zdołałaś osiągnąć coś takiego?! – Arystokles stanął jak wryty. Szukając dowodów na istnienie biblioteki, sam nie raz odniósł wrażenie, jakby ktoś celowo usuwał wszelkie wzmianki o niej, ale tak naprawdę nigdy nie uważał tego za wiarygodne wyjaśnienie. Nawet w ustach Bibliotekarki brzmiało ono absurdalnie.

– Musiałabyś jakoś zyskać dostęp do najpilniej strzeżonych miejsc i umysłów, jakie w ogóle istnieją. – Mag pokręcił głową, uśmiechając się sceptycznie. – Nie, czegoś takiego nie dałoby się zrobić. A już na pewno nie w pojedynkę.

Kobieta obróciła się ku niemu, opierając rękę na długim regale.

– Nie byłam sama – oznajmiła, wskazując skinieniem zapełnione tomami półki. – Biblioteka mi pomogła. Mówiłam ci, że część tych ksiąg posiada własną świadomość. I wszystkie z nich łączy jeden cel, który przekonał je do współpracy ze mną. Cel nieobcy również nam, bytom z krwi i kości.

Elfka zamilkła na moment, spoglądając z przedziwną czułością na oprawione w skórę tomy.

– One po prostu chcą przetrwać. Chciwość i głupota ras mających czelność nazywać się rozumnymi doprowadziła je do obecnego, opłakanego stanu. Całe sale pełne bezcennych tekstów uległy zniszczeniu, a miną kolejne wieki, zanim zdołam odzyskać wszystko, co się ostało. – Ściągnęła brwi, coraz bardziej podnosząc głos, aż wreszcie westchnęła i spuściła wzrok.

– Nikt tutaj nie chce kolejnej katastrofy – powiedziała cicho, po czym dodała już pewniejszym tonem – Dlatego zrobiliśmy to, co było konieczne, aby jej uniknąć. Masz absolutną rację, żaden mag, choćby najpotężniejszy, nie zdołałby osiągnąć czegoś takiego. Jednak gdy wzięły się za to byty, dla których wiedza jest tym, czym dla nas myśli i pamięć, ciało i krew… zwykłe ograniczenia przestały mieć znaczenie. Wojna pomogła, przyznaję… Większość magów była zbyt zajęta ciskaniem w siebie błyskawic, by dostrzec inne, dużo subtelniejsze czary.

Widząc minę mężczyzny, uniosła w uspokajającym geście dłonie. – Nie zrobiliśmy nikomu krzywdy. Parodniowy ból głowy i uprzykrzenie życia kilku historykom to chyba niewielka cena za ochronę największej skarbnicy wiedzy w dziejach, nie sądzisz?

Arystokles mruknął potwierdzająco, przejeżdżając dłonią po grzbietach książek i ukradkiem wsuwając między dwie z nich fioletowy kryształ. Taki sam zdążył już umieścić na regale przy schodach. Zmarszczył czoło, spoglądając z powrotem na rozmówczynię.

– Mówiłaś, że niektórym udało się tu jednak dotrzeć.

– Zgadza się. – Na twarz elfki powrócił uśmiech. – Ale nie przez nasze przeoczenie. Nikt, wliczając ciebie, Arystoklesie, nie trafił tu przypadkowo.

Na tym etapie maga nie dziwił już fakt, że Bibliotekarka wie, jak się nazywa, co nie znaczy, że nie poczuł lekkiego ukłucia niepokoju. Nie dał jednak tego po sobie poznać.

– Od dawna szukam osób, które zasługują na korzystanie z darów tego miejsca i mogłyby mi pomóc przywrócić jego dawną świetność. – Entuzjazm widoczny w szmaragdowych oczach nagle zgasł, a kobieta spuściła wzrok. – Może gdybym ostrożniej dobierała tych, których dawałam tu przystęp, nie doszłoby do wielu śmierci.

– Przeszłości nie da się zmienić, a rozpaczanie nad nią do niczego nie prowadzi. – Mężczyzna pogładził się po brodzie, omiatając spojrzeniem zapełnione księgami półki. – Teraz liczy się to, że dzięki twoim wysiłkom cała ta wiedza przetrwała.

– A więc rozumiesz! – Oblicze kobiety natychmiast się rozpromieniło. Klasnęła w dłonie i obróciła się zamaszyście do tyłu. – Chodź, chciałabym ci coś pokazać – rzuciła radośnie przez ramię.

Zaprowadziła maga w głąb sali, gdzie regały ustępowały miejsca dużemu podestowi z czarnego marmuru. Wzdłuż jego krawędzi w równych odstępach wznosiły się kryształowe iglice, lekko wygięte ku środkowi kręgu i pokryte złotymi inskrypcjami. Znacznie większe, jaskrawoniebieskie symbole okalały ich podstawy, łącząc je ze sobą niczym ogniwa łańcucha. Wszystko to tworzyło bardzo charakterystyczną konstrukcję, którą Arystokles natychmiast rozpoznał.

– Portal – stwierdził z lekkim zdziwieniem. – Dokąd?

– Zaraz się przekonasz. – Elfka zostawiła kryształową kulę zawieszoną w powietrzu, a następnie wkroczyła na podwyższenie i spojrzała wyczekująco na towarzysza, który po krótkim wahaniu do niej dołączył.

Palce Bibliotekarki rozczapierzyły się, a jej blade ramiona powędrowały w górę, sprawiając że kryształy rozbłysły strugami zimnego światła. Wyładowania elektryczne zaczęły przeskakiwać z trzaskiem między iglicami a paznokciami kobiety, gdy ta w milczącym skupieniu obracała się dokoła, po kolei nakierowując dłoń na każdy z kryształów i lekko zmieniając jego barwę.

Dokonawszy przygotowań, opuściła ręce i przyklękła na czarnej płycie, dotykając samego jej centrum. Rozległ się głośny szum, a świat momentalnie stracił ostrość, jakby powietrze wokół podestu zmętniało. Mag poczuł przedziwną sensację towarzyszącą teleportacji, kiedy jego ciało zdawało się jednocześnie stać w miejscu i lecieć z ogromną prędkością. Trwało to zaledwie parę sekund, po upłynięciu których Bibliotekarka wyprostowała się, a mag odetchnął głęboko. Dotarli do celu.

Pod stopami dalej mieli czarną płytę, ze wszystkich stron otoczoną teraz jakąś opalizującą powierzchnią, przypominającą wielką bańkę mydlaną. Uszy wypełniał im świszczący szelest, a przestrzeń dookoła wciąż składała się z kłębowiska rozmazanych barw, wahających się między szarością a żółcią. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby otaczała ich chmara ogromnych ciem, zwabionych światłem kryształowych iglic i szamoczących się bezwładnie wokół przejrzystej bariery. Kiedy widok ten nie zmienił się przez dłuższą chwilę, Arystokles popatrzył pytająco na Bibliotekarkę.

– Ciężko się czegokolwiek doczytać, nieprawdaż? – stwierdziła z uśmiechem, odwzajemniając spojrzenie. Mężczyzna zmarszczył brwi i ponownie objął wzrokiem rozgrywający się wokół chaos, ale nawet po przejściu na skraj podestu nie zdołał wypatrzyć niczego konkretnego w wirującej masie kolorów. Zmieniło się to dopiero, gdy elfka dotknęła szczytu ochronnego pola. Po opalizującej tafli przemknęły łagodne fale, a widoczne za nią niewyraźne kształty zaczęły zwalniać. W końcu zmniejszyły swą prędkość na tyle, by mag mógł je wreszcie rozpoznać.

Kartki. Dziesiątki, setki tysięcy kartek o różnych rozmiarach, fakturze i treści orbitowało wokół portalu, kompletnie przesłaniając wszystko inne. Przeczytawszy szybko parę linijek z sunących mu przed twarzą tekstów, Arystokles począł głowić się nad tym, jakim cudem wcześniejszy pęd nie rozerwał ich wszystkich na strzępki. Z rozmyślań wyrwała go Bibliotekarka, ponownie stukając palcem w magiczną barierę i wznawiając szeleszczący cyklon.

– To, co przed chwilą widziałeś, stanowiło jedynie spowolnioną projekcję stanu, który trwa tu nieprzerwanie od dnia katastrofy. Spośród pięciu wież sanktuarium tylko ta jedna zachowała się w całości, ale wywołane zaklęciami wichry doszczętnie zdewastowały przechowywane tu zbiory, rozrywając je na kawałeczki nie większe od drobinek kurzu. Dopiero po kilku stuleciach sytuacja uległa zmianie. – Kobieta zamilkła na moment, rozglądając się z ckliwym uśmiechem. – Nawet częściowe zapanowanie nad tym chaosem zajęło im wieki, ale w pewnym momencie książki same zaczęły się uzdrawiać. Bez żadnego wsparcia z zewnątrz, niczym żywe istoty, opatrujące wzajemnie swe rany i pod czułą opieką współbraci wracające do zdrowia.

Z oblicza elfki emanował szczery zachwyt.

– Jak pewnie zauważyłeś, proces ich leczenia nie dobiegł jeszcze końca. Na razie zdołały jedynie poskładać się w pełne strony i obawiam się, że jeśli pozostaną w tej zawierusze, nie dadzą rady osiągnąć nic więcej. Potrzebują naszej pomocy.

Po tych słowach cofnęła się dwa kroki, gestem nakazując mężczyźnie odejść na bok. Z zastygłą w wyrazie intensywnego skupienia twarzą wbiła wzrok w wirujący gąszcz kartek, wodząc oczyma z miejsca na miejsce, jakby jakimś cudem była w stanie wyszukać w tym chaosie jakąś konkretną stronicę. Najwyraźniej osiągnąwszy swój cel, jednym płynnym ruchem cofnęła ramię, na co ze świszczącego wiru rzeczywiście wyfrunął pojedynczy świstek, przenikając przejrzystą barierę i zatrzymując się tuż przed kobietą, która rzuciła szybkie spojrzenie na Arystoklesa.

– Zaprowadziłam cię tutaj, żebyś mógł zobaczyć, jak wygląda moja praca. Jeśli zdecydujesz się tu zostać, to nie ukrywam iż liczę na to, że trochę mi w niej pomożesz.

Zwróciwszy twarz z powrotem w stronę lewitującego przed nią tekstu, przeczytała go w ciągu paru sekund, z czego większość poświęciła na podziwianie ornamentalnego inicjału. Szybkość, z jaką poruszały się oczy elfki, z jakiegoś powodu wydała się magowi nie tylko nienaturalna, ale wręcz upiorna. Wrażenie to trwało jednak zaledwie chwilę, prędko zastąpione przez autentyczny podziw i lekką nutkę zazdrości.

Skończywszy lekturę, Bibliotekarka pstryknęła palcami. Zżółknięte stronice najpierw pojedynczo, a później w coraz większej ilości wlatywały w obręb portalu, gdzie zaczynały krążyć wokół kobiety, momentami niemal całkowicie przesłaniając jej sylwetkę. Wzbudzane przez nie powiewy rozwichrzały szkarłatne włosy i targały lekkim materiałem sukni, której rąbek raz za razem podrygiwał ku górze. Dopiero po jakimś czasie Arystokles zdołał zauważyć porządek w pozornie chaotycznym ruchu kartek, metodycznie dopasowujących się do siebie nawzajem, by w ciągu kilkunastu sekund skompletować opasłe tomisko, które zawisło nieruchomo w powietrzu.

– W rzeczywistości jest to znacznie prostsze, niż się wydaje. Książki same dobrze wiedzą, co należy zrobić, trzeba im jedynie trochę pomóc. Musisz jednak przyznać, że wygląda to całkiem efektownie, czyż nie?

Mag skinął z uznaniem głową.

– No cóż, myślę że na razie wystarczy. – Schyliwszy się, Bibliotekarka znów położyła dłoń na czarnym marmurze. Zaszumiało, a kryształowe iglice błysnęły ostatni raz i w mgnieniu oka znaleźli się z powrotem w sali, w której rozpoczęła się ich podróż.

Zstąpiwszy na szarą posadzkę, mężczyzna ruszył wolnym krokiem wzdłuż krawędzi postumentu, przyglądając się wyrytym na nim inskrypcjom. Unosząc na moment wzrok, dostrzegł jak jego przewodniczka odstawia lewitującą księgę na stojący opodal regał. Nie odrywając od niej oczu, wydobył z kieszeni fioletowy kryształ, chowając go w dłoni dzierżącej kostur.

– To… co teraz? – spytał, przestępując z nogi na nogę.

– Pomyślałam, że będziesz chciał samemu się tu trochę pokręcić. Pewnie nie możesz się doczekać, by przejrzeć chociaż część książek. Nie krępuj się, wszystkie są do twojej dyspozycji. No chyba że masz do mnie najpierw jakieś pytania. – Kobieta obróciła się przodem do maga, splatając ręce za plecami.

– Tak właściwie to mam. – Stuknął czubkiem kostura w podest. – Zastanawia mnie sposób działania tego portalu. Widziałem już takie i wiem mniej więcej, jak działają. Tworzą tunel…

– Zmierzasz do tego, że potrzebne są dwa? – Bibliotekarka uśmiechnęła się, jakby doskonale zdawała sobie sprawę, co nęka rozmówcę.

Arystokles skinął głową. – Jestem pewien, że cały ten czas przebywaliśmy w tym samym portalu. Ale to przecież niemożliwe! Nawet gdyby zdołało się jakoś otworzyć przejście, pojedynczy portal prowadziłby donikąd.

– Rzeczywiście, w normalnych warunkach tak to właśnie wygląda. – Elfka zeszła z podestu. – I gdyby nie trwające tutaj warunki, taka machina nie miałaby racji bytu. Dlatego też zasięg portalu jest bardzo ograniczony. Nie obejmuje nawet całej doliny sanktuarium, tylko te części biblioteki, gdzie sklepienie i ściany wciąż są kompletne. Otóż widzisz, konstrukcja…

Wysłuchując jej objaśnień na temat budowy i działania portalu, Arystokles odczekał jakiś czas, starając się okazywać jak największe zainteresowanie, po czym niepostrzeżenie aktywował trzymany kryształ. Natychmiast zauważył reakcję kobiety, która przerwała wywód wpół słowa i drgnęła, jakby ktoś ją nagle uszczypnął. Wstrzymał oddech, czując rosnące napięcie, a gdy cisza ciągnęła się już przez pięć długich sekund, odezwał się lekko żartobliwym tonem – Zapomniałaś nazwy któregoś ze składników zagęszczacza eteru? Bo jeśli korzystałaś z metody…

– Nie. – Bibliotekarka ściągnęła brwi i obejrzała się przez ramię. Kiedy uniosła ręce, rozczapierzając palce na kształt szponów, mężczyzna poczuł przechodzący mu po plecach dreszcz. Przez moment był pewien, że jednak źle ocenił sytuację i rozmówczyni potraktuje go jakimś zaklęciem, lecz ona przekręciła tylko głowę, jakby nasłuchując.

– Coś się stało? – spytał, przywołując na twarz wyraz poważnego, w dużej mierze szczerego niepokoju. Elfka popatrzyła nań lekko zdezorientowanym wzrokiem, ale prędko się opamiętała, spokojnym głosem oznajmiając – Skądże, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Po prostu pojawiła się pewna… komplikacja, wymagająca mojej uwagi. Nic groźnego! – zapewniła, widząc minę towarzysza. – Ale nasza dyskusja będzie musiała poczekać. Zatem proszę, rozgość się i czytaj do woli, a ja wrócę, gdy tylko uporam się z tym problemem.

Zrobiła krok w tył, znów przeobrażając się w smugę szkarłatnego dymu, która odfrunęła w dal, po kilku sekundach skręcając za jeden z regałów. Arystokles jeszcze przez chwilę wbijał wzrok w miejsce, gdzie zniknęła, po czym zamknął oczy i odetchnął głęboko. Nagle zrodziła się w nim myśl o zaniechaniu planu i uniknięciu dalszego ryzyka, ale stanowczo wyparł ją z umysłu. Większe ryzyko podejmowałby, pozostając w sanktuarium bez świadomości, co tak naprawdę się tu działo.

Sięgnął do kieszeni skrywającej ostatnie dwa kryształy. Chwyciwszy pierwszy z nich, odczekał aż purpurowy blask zasygnalizuje działanie zaklęcia, po czym cisnął nim z całej siły w głąb sali. Klejnot nie zdążył nawet uderzyć o którąś z półek, nim pochłonął go krótki błysk, poprzedzony stłumionym trzaskiem. Wyjąwszy drugi kryształ, mag zmiażdżył go w dłoni, czemu towarzyszył nieprzyjemny chrzęst, po czym rozsypał powstały proszek na powierzchni czarnego podestu.

Nie zwlekając ani chwili dłużej, popędził w kierunku schodów. Nie wiedział, ile dokładnie ma czasu. Strategicznie rozmieszczone kryształy powinny siać teraz zamęt w całym budynku, losowo teleportując się z miejsca na miejsce i trzaskając dookoła telekinezą. Wątpił, by nawet ktoś taki jak Bibliotekarka szybko poradził sobie z ich wyśledzeniem i zneutralizowaniem. Zakładał jednak, że prędzej czy później jej się to uda. Nie sposób było przewidzieć, co stanie się później. Wszystko zależało od tego, czego uda mu się w międzyczasie dowiedzieć.

Wreszcie stanął na skraju niewidzialnej bariery blokującej drogę do podziemi. Odkąd tylko ją napotkał, jakaś część jego umysłu nieustannie zajmowała się obmyślaniem sposobu na jej przekroczenie. Ustawiwszy kostur poziomo, pozwolił mu zawisnąć w powietrzu, po czym zaczął aktywować widniejące na nim symbole, spajając je dziesiątkami prostych linii, na których wyrysowywał paznokciami dodatkowe runy i cyfry. Połączywszy w ten sposób jakąś jedną trzecią znaków pokrywających sękatą powierzchnię, chwycił laskę oburącz i walnął nią z impetem w przeszkodę. Drewno odskoczyło, jakby rąbnęło o ścianę, a przez lewe ramię mężczyzny przebiegła błyskawica bólu. Zaklął, potrząsając kilka razy ręką, aby pozbyć się nieprzyjemnego mrowienia. Zmienił ułożenie części znaków, dodając dwa nowe, a następnie zamachnął się i ponownie uderzył.

Tym razem zadziałało. Czubek kostura bez żadnego oporu przeniknął powietrze, odbijając się dopiero po stuknięciu o stopnie. Arystokles skwitował sukces zadowolonym uśmiechem i wznowił wędrówkę w dół. Już po paru krokach musiał rzucić kolejne zaklęcie, żeby rozjaśnić panujący wokół mrok. Pod palcami, którymi dotąd przytrzymywał się poręczy, teraz czuł śliską, lodowatą wilgoć pokrywającą ściany. W miarę jak zstępował coraz głębiej, musiał pochylać głowę, by nie szorować nią po suficie, a odpowiednie manewrowanie laską, której przecież nie mógł zostawić, stanowiło prawdziwe wyzwanie. W zimnej, klaustrofobicznej przestrzeni każda sekunda ciągnęła się niemiłosiernie długo, więc mogło to być jedynie złudzeniem, ale mężczyzna miał wrażenie, że pokonał odpowiednik prawie dziesięciu kondygnacji, zanim dotarł do końca schodów.

Zaczynający się w tym punkcie tunel nie był już tak ciasny, co nie znaczyło bynajmniej, że wyglądał przytulnie. Przyświecając sobie kosturem, mag omiótł spojrzeniem pusty korytarz, który skojarzył mu się z gardzielą jakiejś bestii, czającej się od wieków w trzewiach ziemi. Wzdrygnął się i odepchnął te myśli na bok, żwawym krokiem ruszając naprzód.

W przeciwieństwie do reszty biblioteki, gdzie wszystko wykonane było z niezwykłą starannością i kunsztem, to przejście prezentowało się dość topornie. Idąc, musiał bardzo uważać, by nie potknąć się o jedną z licznych nierówności tego, co tylko z dużą dozą wyrozumiałości mógłby określić mianem chodnika.

Powietrze w przejściu stopniowo robiło się coraz cięższe, aż w końcu musiał rzucić zaklęcie oczyszczające, aby móc iść dalej. Tknięty nagłym przeczuciem, przyćmił magiczny symbol. Zamiast zniknąć w ciemnościach, zarysy ścian pozostały lekko widoczne, rozjaśnione łagodną poświatą bijącą z głębi tunelu. Zdając się na to tajemnicze światło, mag nie aktywował z powrotem runy, kontynuując wędrówkę w upiornym, zielonkawym półmroku. W końcu dotarł do zakrętu, po którego pokonaniu odsłoniła się przed nim szeroka jaskinia. Przystanąwszy w miejscu, rozejrzał się uważnie, czując przechodzący wzdłuż kręgosłupa dreszcz.

Podłoże groty przykrywała warstwa ciemnych oparów, z których wyłaniały się rzędy zmatowiałych postumentów, będących źródłem dostrzeżonej przezeń łuny. Co jakiś czas kłęby smolistej mgły unosiły się i wirowały, jakby jakieś stworzenia bezgłośnie przemykały pod jej powierzchnią. Nie to jednak sprawiło, że na rękach Arystoklesa pojawiła się gęsia skórka.

Na każdym z podwyższeń leżało ciało. W sumie prawie dwudziestu mężczyzn i ze dwie, trzy kobiety. Część naga, część odziana w zbroje i poszarzałe szaty bądź też jedynie ich strzępki, tylko w niewielkim stopniu zakrywające blade, zapadnięte torsy. Skąpana w zgniłozielonym blasku skóra nadawała postaciom wygląd topielców, wystawionych na katafalkach w tym podziemnym mauzoleum.

Musiała minąć dłuższa chwila, zanim mag zdołał otrząsnąć się z lodowatej grozy, która zmroziła mu umysł. Przełknąwszy ślinę, podszedł do najbliższego podestu, zmuszając się, by dokładnie obejrzeć rozciągnięte na nim zwłoki. Jego spojrzenie powoli powędrowało od zżółkniętych paznokci nóg aż do sflaczałych ramion, pokrytych czarnymi plamami. Wytrzeszczył oczy, nagle dostrzegając delikatne poruszenie klatki piersiowej.

Wzdrygnął się i jeszcze raz obrzucił wzrokiem spoczywające dookoła postaci, które początkowo błędnie zaliczył do grona umarłych. Teraz, kiedy pierwszy szok już minął, a jego myśli zaczęły odzyskiwać klarowność, znowu wyczuwał nikłą aurę życia, której śladem tu trafił.

– Życia, czy może raczej wegetacji – mruknął ponuro, kładąc dłoń na czole leżącego przed nim nieszczęśnika. Skrzywił się, wnikając do jaźni człowieka, którego umysł okazał się być w jeszcze gorszym stanie niż przypominające trupa ciało. Zarysy wspomnień i emocji zlewały się w jedno wielkie bagno, które już dawno przestało tworzyć cokolwiek, co można by nazwać osobą. Nie chcąc utonąć w tym posępnym grzęzawisku, mag wycofał się, z pewnym wysiłkiem opanowując odczuwane jeszcze przez chwilę mdłości i zawroty głowy.

Otrząsnąwszy się, popatrzył na sąsiednie podwyższenie, zajęte przez wysokiego, okrytego płaszczem osobnika, którego pomarszczoną twarz okalały kępki siwych włosów. Arystokles uniósł brwi, dostrzegając szpiczaste końce uszu wystające spomiędzy rzadkich kosmków. Wstrzymał oddech, do głębi wstrząśnięty faktem, że zestarzałe oblicze, na które spoglądał, należało do elfa. Nie należał do szczególnych wielbicieli tej rasy, ale szczerze lękał się tego, co zdołało sprowadzić jedną z tych długowiecznych istot do tak żałosnej formy. Po kolei rozchylił palcami opuchnięte powieki, odsłaniając postawione w słup i straszliwie przekrwione oczy. Spróbował zajrzeć do świadomości mężczyzny, tak jak to zrobił z poprzednim, ale niemal natychmiast musiał zrezygnować z tego zamiaru. Wystarczył krótki przebłysk tego, w co przeobraził się prastary umysł, by upewnić się, że nie ma tam nic, co dałoby się uratować.

– A jednak ty również wciąż żyjesz – wyszeptał pod nosem. – Dlaczego?

Nie sądził, by te półmartwe osoby cokolwiek jeszcze czuły, więc ich stan raczej nie pełnił funkcji jakiejś perwersyjnej kary bądź tortur.

– Nie, musi być coś więcej… – wymamrotał, pocierając machinalnie brodę. Przykucnąwszy, zaczął przyglądać się postumentowi, na którym leżało najbliższe ciało. Gładki materiał na całej długości emanował poświatą, która nawet skórze maga nadawała niezdrowy, trupiozielony odcień. Wyciągnął rękę, chcąc sprawdzić, jaką temperaturę ma ta dziwna substancja, ale w ostatniej chwili się zawahał. Ta szmaragdowa tafla z jakiegoś powodu działała nań jeszcze bardziej odstręczająco niż rozkładające się wokół żywe zwłoki. Nie potrafił określić, skąd brało się to nieprzyjemne odczucie, ale kazało mu ono wierzyć, że pod tą mętną powierzchnią kryje się coś… wypaczonego. Coś, co absolutnie nie powinno istnieć.

Wodząc dookoła wzrokiem w poszukiwaniu wskazówek, które pomogłyby rozwikłać tajemnicę tego miejsca, zmrużył nagle oczy. Między krańcem podwyższenia a skronią pogrążonego w śpiączce mężczyzny mieściła się prostokątna wnęka. W środku znajdowała się… książka.

Mag zmarszczył brwi, pochylając się nad pozbawioną tytułu oprawą, zaledwie o pół tonu ciemniejszą od samego podestu i przez to prawie niedostrzegalną w panującym półmroku. Uważając, by nie musnąć palcami ścianek wnęki, otworzył księgę. Okładka stuknęła o blat, odsłaniając pozbawione marginesów kartki, w całości pokryte drobnym, ledwo czytelnym pismem. Wyglądało to, jakby autor nie mógł sobie pozwolić na zmarnowanie chociażby cala pergaminu. Kiedy jednak Arystokles przewertował pobieżnie całość dzieła, okazało się, że mniej więcej od połowy jest ono zupełnie puste. Uniósł brwi, po czym wrócił na pierwszą stronę i przystąpił do lektury.

Przez jakiś czas studiował rękopis, zdumiony prozaicznością poruszanej w nim tematyki, kiedy w głowie zaświtała mu niepokojąca myśl. Zerknął na oblicze nieprzytomnego zbrojnego, a następnie wrócił do pochłaniania tekstu, z każdą linijką coraz bardziej blednąc. Uznawszy, że dowiedział się już dość, postąpił w tył, obrzucając wzrokiem pozostałe postumenty i spostrzegając, że wszystkie posiadają podobne wnęki.

Zacisnął dłoń na trzonku kostura. Domyślał się już, co robili tutaj ci wszyscy nieszczęśnicy, albo raczej co ktoś z nimi robił.

Tknięty przeczuciem, rozproszył zaklęcie oczyszczające. Jego nozdrza natychmiast uderzyła intensywna woń. Nie był to jednak odór rozkładu, którego należałoby się spodziewać w tym miejscu. W powietrzu unosił się ostry, metaliczny zapach krwi.

Aktywował runę na czubku laski, a przynajmniej spróbował to zrobić, bo choć symbol zabłysnął, w ogóle nie rozświetliło to podziemi. Zaklął siarczyście i zaczął chodzić w tę i z powrotem, niecierpliwie przeszukując jaskinię. Serce łomotało mu dziko o żebra, lecz nie miało to nic wspólnego z nieruchomymi postaciami ani sunącą po posadzce mgłą. Wreszcie zatrzymał się na środku groty, dostrzegając niski, okrągły piedestał, utworzony z wirujących smug dymu. Przełykając nerwowo ślinę, skierował spojrzenie na unoszoną przez nie pojedynczą kartę pergaminu.

Wystarczył jeden rzut oka, by włosy stanęły mu dęba, a gardło ścisnęło się boleśnie. Ciągi ostrych, szkarłatnych liter okalały sczerniałe, jakby wypalone w skórze symbole, na widok których umysł maga zalały wizje bólu i śmierci, a w uszach rozbrzmiały echa ochrypłych inkantacji. Odwrócił wzrok, zanim chociażby cząstka tekstu zdołała wyryć się w jego pamięci. Wiedział, czyja ręka spisała manuskrypt oraz z jakiej skóry zrobiony był blady pergamin.

Wykrzywiając z odrazą usta, postąpił kilka kroków w tył, po czym zakasał rękawy. W oczach błyszczała mu zimna determinacja. Musiał za wszelką cenę zniszczyć ten przeklęty artefakt. Teraz. Wszystko inne mogło zaczekać.

Powietrze wokół zatrzeszczało, kiedy zacisnął dłoń na kosturze, z każdą sekundą coraz mocniej drżącym od przepływającej przez drewno energii. Pochylił głowę i odetchnął głęboko, kładąc środkowy i wskazujący palec na czole, zanim jednak zdołał wypowiedzieć chociaż sylabę zaklęcia, w podziemiu rozległ się głos Bibliotekarki.

– Nawet nie próbuj.

Arystokles zmełł w ustach przekleństwo, po czym obrócił się, patrząc z wściekłością na stojącą w wejściu kobietę. Drobne oblicze zdobił dobrze mu już znany, łagodny uśmiech, ale w szmaragdowych oczach czaiła się groźba. Przez ułamek sekundy ujrzał przebłysk mocy, jaką władała elfka, niczym kotłującą się za jej plecami burzę. W świetle purpurowych błyskawic ukazał się zarys gigantycznej postaci, która przeszyła jego duszę ognistym spojrzeniem. Nie spuścił wzroku.

– Czym jesteś? – wycedził.

– Już ci mówiłam. Jestem elfką.

– Bzdura. Żaden elf nie użyłby magii krwi.

– Ach, rozumiem… – Bibliotekarka zakryła dłonią usta, wyraźnie rozbawiona. – Myślisz, że jestem jakąś zjawą, karmiącą się witalnością żywych istot? – Parsknęła. – Nie bądź śmieszny. Jestem z krwi i kości, tak jak ty. Sam zobacz.

Wyciągnęła dłoń i postąpiła krok naprzód, ale Arystokles natychmiast wycelował w nią kostur.

– Niezła próba – stwierdził sucho. – Ale nie jestem na tyle głupi, by dać ci się teraz dotknąć. Gadaj, kim jesteś i co tak naprawdę tu robisz.

Opuszczając rękę, kobieta westchnęła ciężko i przez dłuższą chwilę wbijała wzrok w ziemię.

– Nie okłamałam cię, Arystoklesie – oznajmiła smutno. – Nawet jeśli nie wyjawiłam od razu całej prawdy. Zależy mi jedynie na tym, by zgromadzona tu wiedza przetrwała. Starałam się sprowadzać tu wyłącznie takich, którzy mogliby mi w tym pomóc, ale… – zacisnęła pięści, a jej głos stwardniał – Wszyscy chcieli narazić bibliotekę na niebezpieczeństwo. Tylko część otwarcie próbowała mnie zabić, ale wszyscy chcieli zagarnąć całą tę wiedzę dla siebie, albo, co gorsza, odsłonić przed światem jej istnienie. – Prychnęła pogardliwie. – Świat dostał już swoją szansę i w efekcie to miejsce niemal spotkała zagłada. Nie pozwolimy, by podobna katastrofa się powtórzyła.

Popatrzyła z odrazą na leżące wokół ciała. – Ci szaleńcy, mający czelność określać się mianem ”uczonych”, chcieli otworzyć bramy tej świętej biblioteki! Byli gotowi wpuścić tu byle durnia, co ledwo potrafi przeliterować własne imię! Nie rozumieli, że tutejsze zbiory należy chronić przed światem, który nie zasługuje na to, by mieć do nich dostęp.

– I dlatego zrobiłaś z nimi TO?! – wykrztusił ze wzburzeniem mag. – Dlaczego po prostu nie pozbawić ich części wspomnień i nie wypuścić z powrotem w świat?

– Miałabym podjąć takie ryzyko? Niby po co? – Kobieta sprawiała wrażenie szczerze zdziwionej. – Nie, lepiej było kontynuować to, w czym zyskałam już dużą wprawę. Wystarczyły pojedyncze zmiany w zapiskach dotyczących ich podróży, by upewnić się, że nikt niepowołany nie dotrze tu ich śladem.

Wzruszyła ramionami, spoglądając na leżącego obok posiwiałego elfa. – A skoro nie mogłam ich wypuścić, głupotą byłoby zmarnować całą wiedzę, jaką zgromadzili przez swoje dotychczasowe życie, nie sądzisz?

Po plecach Arystoklesa przebiegł zimny dreszcz, kiedy potwierdziły się jego obawy dotyczące czarnych ksiąg.

– I nie zawahałaś się przed użyciem do tego magii krwi? – zapytał.

– Czemu miałabym się wahać? – Bibliotekarka uniosła brwi, po czym z dumą oświadczyła – Tutaj nie ma czegoś takiego jak zakazana wiedza. Już dawno pozbyłam się takich śmiesznych uprzedzeń i tobie radzę zrobić to samo. Ja… – Westchnęła, wbijając wzrok w ziemię i zaciskając nerwowo pięści. – Myślałam, że zrozumiesz. Wciąż liczę na to, że zrozumiesz. To jest moje życie, moja powinność. Najważniejsza misja w całej historii! Nieważne jakim kosztem, te księgi muszą…

– Dość!

Mężczyzna odetchnął głęboko, ale po chwili wahania opuścił kostur. Jakiś czas bił się z myślami, zanim przemówił do kobiety, wpatrującej się weń z nieśmiałą nadzieją.

– Masz absolutną rację, to miejsce należy chronić. Ale nie w ten sposób. Ja… pomogę ci, ale musisz przysiąc, że nigdy więcej…

Bez ostrzeżenia cisnął w nią błyskawicą, wyciągając do przodu prawe ramię. Błękitne wyładowania przecięły z hukiem powietrze, ale odbiły się od świetlistej bariery, która pojawiła się przed dłonią elfki. Seria złocistych włóczni wystrzeliła w kierunku maga, który uskoczył na bok, aktywując tatuaż na lewej ręce. Szafirowa tarcza osłoniła jego głowę przed najcelniejszym z pocisków, ale rozpadła się przy tym na kawałki, które obsypały mu twarz. Syknął, czując wbijające się w czoło odłamki. Czym prędzej schronił się za jednym z postumentów, opierając na nim kostur i przejechał palcami po przyćmionych symbolach. Parę z nich zabłysło, a w stronę Bibliotekarki pomknęła iskrząca się spirala. Jej zmrużone oczy przekierowały ją jednak w górę, gdzie wsiąkła w sklepienie.

W tym czasie Arystokles przesadził podwyższenie i popędził ku przeciwniczce, chwytając laskę oburącz i układając kolejne zaklęcie. Smagnął na odlew ognistym biczem, który wysunął się z krańca kostura i od razu poprawił piorunem kulistym. Chybił dwukrotnie, gdyż kobieta ponownie przyjęła formę szkarłatnego dymu, który rozproszył się, gładko wymijając oba ataki.

Mężczyzna zaklął i spróbował dać susa za najbliższą osłonę, ale jego stopy nawet nie drgnęły. Zerknął w dół, z przerażeniem dostrzegając, że obłoki dymu, które dotąd jedynie kłębiły się przy ziemi, teraz oplatały mu nogi niczym grube pnącza. Uniósł wzrok na elfkę, która zaczęła już odzyskiwać cielesną powłokę, ale zanim zdołała zmaterializować coś poza głową i ramionami, aktywował schowany w lewej dłoni kryształ. Bibliotekarka, mgła, leżące wokół ciała, w ułamku sekundy wszystko to zniknęło, zastąpione przez znajome kontury zapełnionych książkami regałów.

Uspokajając oddech, mag rozejrzał się w poszukiwaniu schodów, a gdy wypatrzył je po lewej stronie, puścił się biegiem. Mijając rzędy rzeźbionych półek, mamrotał pod nosem wyuczone inkantacje. Wokół jego przedramion zaczęły formować się pierścienie jaśniejących symboli. Dotarłszy do wąskich stopni, pognał co sił w górę, przeskakując po kilka naraz. Nie wiedział, jak szybko kobieta potrafiła się przemieszczać, ale podejrzewał, że może mieć problem z dotarciem do portalu przed nią.

Nie mylił się. Kiedy docierał już do właściwej kondygnacji, runy okalające mu lewą rękę zgasły, przyjmując na siebie energię zaklęcia, które trafiło go w biodro. Rzucił się naprzód, jednym susem pokonując ostatni odcinek schodów. Przeturlał się po posadzce i natychmiast zerwał na nogi, czując narastającą za plecami potężną obecność.

Popędził w głąb sali, próbując ukryć się między rzędami półek. Nagle temperatura wokół drastycznie spadła. Nie przerywając ucieczki, stuknął kosturem o ziemię, wzniecając słupy ognia, w samą porę by stopić mknące ku niemu sople lodu. Ledwo utrzymując równowagę na szronie, który coraz grubszą warstwą przykrywał podłoże, skręcił za regał, z trudem wciągając w płuca lodowate powietrze. Czując setki igieł wrażających mu się z każdym oddechem w pierś, przez zamarzające w oczach łzy dostrzegł wreszcie swój cel.

Portal znajdował się dokładnie na wprost, lecz do przebycia wciąż pozostawało dobre kilkaset stóp. Mężczyzna uniósł dygoczące ramię i skierował je za plecy. Magiczne znaki błysnęły ostrą czerwienią i zawirowały dziko, a mag wystrzelił do przodu niczym bełt z kuszy.

W locie zdołał wycharczeć tylko dwa słowa zaklęcia, więc lądowanie na kamiennym parkiecie nie należało do przyjemnych. Stłuczenia na kolanach i łokciach były jednak drobnostką w porównaniu z bólem wybitego barku. Mimo to Arystokles od razu zaczął się podnosić, tłumiąc w gardle jęk. Podczas upadku kostur wysunął mu się z dłoni, która na szczęście zdołała utrzymać czubkami palców fioletowy kryształ i ocalić go przed roztrzaskaniem.

Dźwignąwszy się do klęczek, przywołał do ręki leżącą opodal laskę, po czym spojrzał za siebie. Miniaturowa burza mknęła ku niemu z zawrotną prędkością, jej skłębione obłoki co sekundę rozświetlane kilkunastoma błyskawicami, koncentrującymi się wokół szkarłatnego oka cyklonu. Przełknął ślinę i stanął niezgrabnie na nogi, podpierając się kosturem i aktywując dwie z widocznych na drewnie run. Następnie stuknął nim o ramię, które natychmiast wskoczyło z powrotem na miejsce. Zawył przez zaciśnięte zęby, ale ruszył chwiejnym krokiem naprzód, utkwiwszy wzrok w marmurowym podeście.

Zabrakło mu jakiś trzech sekund. Gdy tylko usłyszał świst zbliżających się pocisków, padł plackiem na ziemię, ledwo unikając oskalpowania. Lśniące oszczepy przycięły mu część włosów, ale nie wyrządziwszy większej szkody poleciały dalej, wbijając się do połowy w posadzkę. Uniósł niepewnie głowę i zaklął bezgłośnie, dostrzegając utworzony przez nie złoty ostrokół, który zagradzał mu teraz drogę. Obrócił się, akurat by zobaczyć, jak Bibliotekarka wyfruwa z serca nawałnicy i ląduje naprzeciwko, triumfalnie uśmiechnięta.

Patrząc na zbliżającą się spokojnie elfkę, wrócił pamięcią do podziemi, w których spoczywały półżywe ciała jej wcześniejszych ofiar. W żadnym razie nie zamierzał skończyć jako jedno z nich. Pojął jednak, że ani ucieczka z sanktuarium, ani nawet powrót do Atarasu nie gwarantowały bezpieczeństwa w obliczu takiego wroga. Poza tym nie mógł zaryzykować tego, że podobnie jak reszta świata zapomni o istnieniu biblioteki i tym samym pozwoli jej strażniczce dalej swobodnie działać.

Słysząc już brzęk łańcuchów wysuwających się z magicznych pieczęci, które zajaśniały w powietrzu, wystrzelił z ręki kolejny piorun kulisty. W pierwszej chwili kobieta uniosła tylko brwi, nie musząc nawet robić uniku przed atakiem, który minął ją o dobre parę stóp. Dopiero sekundę później pojęła zamiar maga i ledwo zdążyła się obrócić, by ruchem dłoni przekierować zaklęcie na posadzkę.

– Co ty wyprawiasz?! – warknęła, spoglądając z furią na mężczyznę, kończącego właśnie szeptem inkantację. Kilkanaście niewielkich, ale bardzo jasnych ogników pomknęło w różnych kierunkach, każdy wymierzony w jeden z regałów. Bibliotekarka rozpostarła szeroko ramiona, posyłając dookoła falę mrozu, która zdusiła płomienie.

– Jak śmiesz?! – wrzasnęła w amoku. Po jej skórze zaczęły przebiegać szkarłatne wyładowania, a materiałem sukni szarpnęło niewidzialne tornado. Dwie błyskawice trzasnęły w Arystoklesa, lecz ten puścił kostur i schwycił je dłońmi, a następnie z bolesnym jęknięciem odtrącił na boki. Opierając się o lewitującą poziomo laskę i chwytając leżący na niej kryształ, spojrzał spode łba na przeciwniczkę.

– Są bezwartościowe, jeśli nikt ich nie przeczyta – oświadczył słabo, próbując zapanować nad drżącymi palcami, po czym dodał w myślach – Tacy szaleńcy jak ty się nie liczą…

– Chciałam zachować twoje ciało w całości, żeby dowiedzieć się więcej o tych dziwnych kryształach… – oczy Bibliotekarki rozgorzały szmaragdowym ogniem – ale chyba tym razem powściągnę swą ciekawość.

Pieczęcie jedna po drugiej pojawiały się za jej plecami, zbyt liczne i zbyt różnorodne, by mógł je powstrzymać, nawet gdyby jego palce były jeszcze w stanie ułożyć jakiś czar.

– A szkoda… Znajomość tego, co potrafią bardzo by ci się przydała! – Mag pchnął na boki telekinezą, przewracając najbliższe regały, a następnie przejechał rękami po widniejących na lasce symbolach, aktywując wszystkie, co do jednego. Kobieta wzdrygnęła się i cofnęła o krok, przesuwając pieczęcie tak, by ją osłaniały. Arystokles wziął głęboki zamach, ale ku jej zaskoczeniu obrócił się na pięcie i cisnął kosturem w portal. Przesycone magią drewno przeszło przez ścianę złotych włóczni jak przez papier, wrażając się w sam środek czarnego podestu.

Mężczyzna przeskoczył przez powstałą wyrwę i oparł dłoń na jednej z pokrytych inskrypcjami iglic. Trzymany przezeń kryształ błysnął głęboką purpurą, a chwilę później to samo zrobił proszek rozsypany na powierzchni postumentu. Trzaski wyładowań towarzyszących ożywianiu się portalu zagłuszyły krzyk Bibliotekarki, która dopiero teraz pojęła jego plan. Z jej gardła dobył się żałosny lament, ale niepomny na to Arystokles zamknął oczy i powtarzając uporczywie w myślach ”jak najdalej stąd, jak najdalej stąd, jak najdalej stąd” rozbił kryształ o podstawę iglicy.

Mag zniknął, a w tej samej sekundzie setki lśniących ostrzy, strumieni ognia, dymu i błyskawic pomknęły w stronę kostura, szybsze niż ludzkie oko, lecz i tak zbyt wolne by powstrzymać to, co miało się zdarzyć. Z każdej runy trysnęły barwne iskry, a szeroko otwarte oczy elfki zalał oślepiający blask.

Arystokles zmaterializował się dwie mile dalej, lądując z głuchym stęknięciem na szczycie kamiennego płaskowyżu. Ostatkiem sił doczołgał się na skraj wzniesienia i spojrzał na widoczną poniżej dolinę. Smugi mgły, która wcześniej okalała ruiny, teraz wirowały na podobieństwo cyklonu, w którego centrum znajdowało się sanktuarium. Jazgot potężnego wichru niósł się po górach, a wylatujące z budynku błyskawice rozjaśniały noc setką różnych kolorów. Przez wyrwę w kopule wytrysnęła kolumna błękitnych płomieni, a ogłuszający łoskot w końcu stał się tak głośny, że mężczyzna nie słyszał już nic.

Z przerażeniem obserwował, jak grunt pod lewym skrzydłem budowli gwałtownie się wybrzusza, odsłaniając fundamenty i rozrzucając dookoła gigantyczne bloki marmuru. Jeden z tych bloków doleciał aż do płaskowyżu i choć rozbił się o jego przeciwległy koniec, impet zderzenia prawie strącił maga w przepaść. Gorączkowo odsuwając się od krawędzi urwiska, Arystokles musiał walczyć z siłą ciążenia, coraz bardziej zakrzywioną w stronę szalejących żywiołów.

Skierował zatrwożony wzrok na rosnącą pośrodku tego chaosu mroczną sferę, z każdą sekundą coraz szybciej wchłaniającą wszystko dookoła. Nie minęło dużo czasu, nim zajmowała już większą część doliny, niczym kolosalna wyrwa w rzeczywistości. Oczy mężczyzny stanęły w słup, kiedy wyssała z okolicy całe powietrze, więc nie dostrzegł już nawet, jak czarna masa gwałtownie implodowała.

***

Gdy się ocknął, właśnie wschodziło słońce. Jego zdrętwiałe ciało natychmiast dało o sobie znać falą nieprzyjemnych doznań, które jeszcze przez jakiś czas nie pozwalały mu wstać. Dźwignąwszy się w końcu do pionu, omiótł wzrokiem skąpaną w porannym świetle dolinę. Gdyby nie to, że i tak cały drżał już z zimna, rozciągający się przed nim widok pewnie przyprawiłby go o ciarki.

Sanktuarium zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Nawet pojedyncze odłamki białego marmuru nie wystawały spośród szarego rumowiska, powstałego z zawalonego zbocza góry. W istocie wygląd całej okolicy tak bardzo się zmienił, że mężczyzna przez moment miał wątpliwości, czy spogląda na właściwe miejsce. Płaskowyż również wyglądał zupełnie inaczej, z porozrzucanymi wszędzie skalnymi okruchami oraz sporą częścią urwiska oderwaną od reszty i spoczywającą na dnie przepaści.

Serce ścisnęło mu się na myśl o tysiącach tekstów, które przepadły, lecz wiedział, że nie miał innego wyboru, niż postąpić dokładnie tak, jak to zrobił.

Zakładał, że przeklęty manuskrypt również uległ zniszczeniu, jednak należało się upewnić. Ale nie teraz. Teraz i tak nie posiadał już środków, aby samodzielnie go unicestwić.

Przez długi czas trwał tak w bezruchu, wodząc wzrokiem po spustoszonej dolinie, ale w pewnym momencie drgnął i zerknął na wiszącą mu u pasa torbę. Uśmiechnął się lekko, wyciągając ze środka księgę, która jako jedyna przetrwała katastrofę. Przejechał palcami po okładce ”Słowiczego rycerza”, po czym schował tom z powrotem do torby i obrócił się na pięcie, zostawiając przeszłość za plecami i kierując myśli ku ogromowi pracy, jaka go teraz czekała. 

Koniec

Komentarze

Selmirze, mam nadzieję, że wiesz, iż opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam taką świadomość i dziękuję za przypomnienie. 

Nieźle pojechałeś :) Widzę, że nawet beta była, jestem pełen podziwu dla betujących. Postaram się przeczytać, daj mi chwilę.

A o czym to, btw?

Che mi sento di morir

Krótko mówiąc opowiadanie opisuje przeżycia młodego maga, poszukującego pewnych starożytnych ruin. 

Hmmm. Współczynnik fabuły do liczby znaków zdecydowanie za niski jak na mój gust. Za dużo naparzanek. Facet jeszcze nic się nie dowiedział, jeszcze nic nie wie, ale już zaczyna psuć. To takie męskie…

Ale fajna wyobraźnia, podobały mi się sale z żywiołami i książki bez liter. Gdybyś nie zarzucał nas mnóstwem szczegółów na temat każdego kroku i zgrzytu podłoża pod stopami, czytałoby się nieźle.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka