- Opowiadanie: Selmir - Harlekin

Harlekin

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Harlekin

Noc była wyjątkowo zimna. Do chłodu i wilgoci, dwóch stałych towarzyszy każdego mieszkańca Itros, dołączył gwałtowny wicher, przewalający się po ulicach z upiornym wyciem. Niemalże wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci skryli się w najcieplejszych kątach swych domostw, usiłując zaznać chociaż odrobiny snu. Wiatr zaś uporczywie starał się im w tym przeszkodzić, wdzierając się ze świstem przez nawet najmniejsze szczeliny w ścianach.

Miejscem najzacieklej atakowanym przez dzikie podmuchy, a zarazem najwyższą budowlą w promieniu wielu mil, była stara, mocno już nadgryziona zębem czasu wieża ratusza. Posępny masyw szarych cegieł górował nad okolicznymi kamienicami niczym wbita w serce miasta włócznia. Jeden z czterech boków strzelistego dachu kompletnie się zapadł, odsłaniając potrzaskane krokwie, które trzeszczały smętnie w panującej zawierusze. Choć od lat nikt już nie wchodził do grożącego zawaleniem budynku, wszyscy dobrze znali jego poszarpaną, poznaczoną szpiczastymi pinaklami sylwetkę, widoczną z każdego punktu miasta. Tej nocy nie znalazła się jednak nawet jedna osoba, która zwróciłaby ku niej swój wzrok, toteż nikt nie zauważył istoty wspinającej się po podniszczonym murze.

Stworzenie miało ludzki kształt, lecz sposób, w jaki pięło się w górę pionowej ściany, przywodził na myśl raczej jakiegoś ogromnego pająka. Sprawiając wrażenie, jakby w ogóle nie podlegało sile ciążenia, w mniej niż minutę dotarło ono na sam szczyt wieży. Poszarpany płaszcz załopotał wściekle, kiedy postać przykucnęła na czubku dachu, zręcznie balansując na chwiejącej się strukturze. Światło księżyca odbijało się od białej maski, zza której para czujnych oczu przyglądała się leżącemu niżej miastu.

Szeregi niczym nieróżniących się od siebie domów, pooddzielanych takimi samymi, nijakimi uliczkami, nawet za dnia okazywały się równie wyzute z kolorów, jak teraz. Jedynym miejscem wyróżniającym się spośród wszechobecnej szarości był budynek karczmy, wzniesiony na końcu jednej z ulic. Przez szpary w drewnianych okiennicach wyzierał blask paleniska, a gdyby nie wycie wiatru, dałoby się pewnie usłyszeć dochodzące z wnętrza pijackie śmiechy i śpiewy.

Istocie spodobał się ten budynek. Ale wszystko inne… tak, wszystko inne będzie musiało się zmienić. To miasto miało w końcu nabrać kolorów. W szczególności jednego koloru.

Postać wyprostowała się i powoli odchyliła do tyłu, aż w końcu grawitacja przejęła nad nią władzę i pociągnęła w dół, prosto do ciemnej wyrwy w dachu. Wkrótce we wnętrzu wieży rozpętała się straszna wrzawa, a z dziury zaczęły wylatywać dziesiątki przerażonych ptaków, gubiących po drodze pióra i krew i szamoczących się bezwładnie, gdy po kolei porywała je potężna zawierucha.

Mieszkańcy Itros jeszcze nie wiedzieli, że ta wietrzna noc jest ostatnią w nadchodzących dniach, którą będą mogli przespać spokojnie.

***

– Ale mówię ci, tym razem to naprawdę wspaniała okazja!

– Nie, nie i jeszcze raz nie! – Mucjusz pokręcił głową i spróbował minąć rozmówcę, ten jednak z powrotem zagrodził mu drogę.

– Proszę cię… – Mężczyzna złożył dłonie w błagalnym geście. – Wysłuchaj chociaż, co mam do powiedzenia.

– Dość się już nasłuchałem twoich propozycji. – Twarz blondyna skrzywiła się w grymasie. – Wolę nie ryzykować. Jeszcze bym się zgodził.

Mucjusz obrócił się na pięcie i ruszył w przeciwnym kierunku, lecz nie zdołał odejść daleko, kiedy usłyszał za sobą wołanie:

– Obiecuję, że to będzie ostatni raz!

Zamarł wpół kroku, po czym zamknął oczy i zmełł w ustach przekleństwo. Zaciskając pięści i już żałując swojej decyzji, spojrzał przez ramię na brata, uśmiechającego się do niego szeroko.

Kasjusz twierdził, że sprawa jest zbyt poufna, by omawiać ją na ulicy i zaciągnął go do karczmy, która bynajmniej nie zaliczała się do miejsc, jakie Mucjusz nazwałby ustronnymi. Zdeterminowany jednak, by jak najszybciej wysłuchać oferty i wrócić do własnych zajęć, nie oponował, gdy towarzysz posadził go w kącie zadymionej sali i postawił przed nim kufel piwa.

– Mam nadzieję, że nie próbujesz mnie znowu upić, żeby potem łatwiej do czegoś nakłonić. – Wziął ostrożny łyk i mlasnął z niesmakiem, kiedy tani trunek spłynął mu po języku. – Mogłeś chociaż wykorzystać w tym celu coś mniej paskudnego.

– Musisz mi wybaczyć, w tej chwili nie bardzo mogę sobie pozwolić na zbytki. – Mężczyzna potrząsnął pustą sakiewką, po czym sam się napił i od razu splunął na brudne klepisko. – A niech to Lilith przeklnie, faktycznie wstrętne! – Otarł rękawem brodę, zerkając przez ramię na stojącego za ladą karczmarza, który, przyzwyczajony do tego typu komentarzy, w ogóle nie zwrócił na nich uwagi.

– W każdym razie… Zapewniam cię, braciszku, nie masz się czego obawiać. Zależy mi, abyś wciąż był trzeźwy, gdy będziemy rozmawiać.

– Domyślam się, że temat rozmowy ma związek z twoim pustym trzosem. – Mucjusz skrzywił się, dodając pod nosem – Jak zwykle zresztą…

– Owszem, sprawa, z którą do ciebie przychodzę, wiąże się z potencjalnymi zyskami materialnymi. A jestem świadom, mój drogi, że tobie pieniądze przydałyby się jeszcze bardziej, niż mi.

– No to ja ci powiem, mój drogi – ostatnie słowa zostały wypowiedziane z wyczuwalną dozą niechęci – że ja, w przeciwieństwie do niektórych, uczciwą, ciężką pracą zarabiam na własne utrzymanie i nie muszę uciekać się do jakichś szemranych przekrętów albo żebrać pod drzwiami członków rodziny, którzy tylko przez własną głupotę ani razu nie odmówili ci jeszcze pomocy. – Zanim rozmówca zdołał wejść mu w słowo, Mucjusz uciszył go gestem i dodał – Mówiłem ci to już i powtórzę ilekroć będzie trzeba, nie mam zamiaru brać udziału w żadnej kradzieży, przemycie albo jakimś innym podobnym zabiegu mającym magicznie zapewnić fortunę, której, jak ostatnio sprawdzałem, pomimo tylu prób wciąż nie udało ci się zdobyć. A teraz, jeśli pozwolisz…

Zaczął wstawać, ale brat przytrzymał go za ramię.

– No już, nie unoś się tak! Obiecałeś przecież, że mnie chociaż wysłuchasz!

– Niczego nie obiecywałem – burknął blondyn, ale opadł z powrotem na krzesło. Kasjusz nachylił się ku niemu, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu.  

– Wbrew temu, co ci się wydaje, moja propozycja nie ma nic wspólnego z łamaniem prawa.

– Tak? To ciekaw jestem, czemu zacząłeś mówić tak cicho.

– Oj tam. – Mężczyzna machnął ręką. – Nie chcę po prostu, żeby ktoś mnie usłyszał i sprzątnął nam okazję sprzed nosa. Otóż, sprawa wygląda tak… Udało mi się poznać miejsce ukrycia bardzo cennego przedmiotu. – Mucjusz już otwierał usta, ale brat uprzedził jego pytanie. – Nie, ten przedmiot nie znajduje się wewnątrz czyjegoś sejfu albo w kieszeni płaszcza. Mówię o dość starej rzeczy, tak starej, że nikt już o niej nie pamięta i nie ma nikogo, kto mógłby się o nią upomnieć.

– Jeśli nikt nie pamięta, to skąd ty o niej wiesz?

– Wiesz, co mam na myśli. – Kasjusz wywrócił oczami, po czym podjął – W każdym razie… Chodzi o mapę, która prowadzi… – przełknął ślinę i jeszcze bardziej zniżył głos – Która prowadzi do miejsca, gdzie leży truchło smoka.

W ciszy, która zapadła po tych słowach, brwi Mucjusza powoli wędrowały w górę, w miarę jak czekał on, aż jego rozmówca przyzna, że żartuje. Gdy to jednak nie nastąpiło i na twarzy Kasjusza wciąż malowała się z trudem skrywana ekscytacja, blondyn oparł czoło na rękach i zaczął niekontrolowanie chichotać.

– O bogowie! – Walnął dłonią w stół. – Tym to już przeszedłeś samego siebie! – Kręcąc z niedowierzaniem głową, odezwał się tęsknym tonem – Ach, aż przypomina mi się dzieciństwo, kiedy włamywaliśmy się na strych, przekonani, że znajdziemy tam starożytne artefakty i magiczne zwoje. Tylko że wiesz… – Przybrawszy poważniejszą minę skrzyżował ręce na piersiach. – Wtedy nasz wiek usprawiedliwiał takie fantazje.

Spojrzał z politowaniem na Kasjusza, z którego wzroku nie zniknął jednak entuzjazm.

– Posłuchaj, wiem że to brzmi niewiarygodnie, ale pomyśl, gdyby to była prawda… Zęby, łuski, każdy najdrobniejszy fragmencik ciała można by sprzedać za niebotyczne ceny. Kto wie, może nawet zdołalibyśmy znaleźć… – mężczyzna zamilkł na moment, jakby sam dopiero oswajał się z tą myślą – Smoczą stal…

Powoli tracąc nadzieję, że uda mu się wyrwać brata z jego mrzonek, Mucjusz spytał znudzonym tonem:

– I gdzież ma się znajdować ta cudowna mapa? Bo jeśli gdzieś za siedmioma górami albo w wysokiej wieży zamieszkiwanej przez czekającą na wybawienie dziewicę, to nawet nie będę próbował sprowadzać cię na ziemię i po prostu sobie pójdę.

– Nic z tych rzeczy. – Kasjusz uśmiechnął się – I mógłbyś już przestać sobie żartować, bo mówię ci, że jestem całkowicie pewny istnienia tej mapy. A znajduje się ona tutaj, w Itros. W starym budynku ratusza.

Blondyn gwałtownie pobladł.

– Postradałeś zmysły – oznajmił, wyraźnie zszokowany.

– No proszę, czyżby mój twardo stąpający po ziemi braciszek bał się duchów? – Brodata twarz wykrzywiła się kpiąco.

Mucjusz chwycił brata za kołnierz i przyciągnął go tak, że niemal stykali się nosami.

– Wiesz, o czym gadają ci wszyscy ludzie? – Wskazał szerokim gestem zgromadzonych w karczmie gości. – Bo ja jestem gotów się założyć, że przynajmniej kilku rozmawia o kowalskim czeladniku, którego znaleziono cztery dni temu z głową zmiażdżoną przez kowadło. A część pewnie o żonie kupca Sertyna, której ktoś poderżnął gardło w zaułku przy Piekarskiej. Albo o starej Grecie, pamiętasz Gretę? Tę miłą panią, która dawała nam jabłka, gdy byliśmy dziećmi? Dziś rano dowiedziałem się, że jej syn znalazł to, co z niej zostało, porozrzucane po trzech pokojach.

– Jej syn jest strasznym pijakiem, pewnie sam ją zabił, kiedy miał jeden ze swoich napadów wściekłości. A w kuźni zdarzają się różne wypadki, no i chyba nie powiesz mi, że to pierwszy raz, gdy komuś…

– Ich wszystkich ktoś zamordował. I zrobił to w wyjątkowo brutalny sposób. – Blondyn wpatrywał się w brata z śmiertelną powagą w oczach. – A ludzie zaczęli ginąć tej samej nocy, kiedy dziesiątki martwych ptaków zasłały cały rynek.

– Głupie ptaszyska próbowały latać podczas wichury i po prostu…

– To nie są żarty, Kasjusz. Coś wypłoszyło je z wieży i prawdopodobnie to samo coś jest odpowiedzialne za te paskudne śmierci. Wszyscy o tym mówią, ale nikt w straży nie ma dość odwagi, by sprawdzić, co tam siedzi. A ty chcesz tak po prostu wejść do środka?!

– Braciszku, jak zwykle przywiązujesz zbyt dużą wagę do zwykłych plotek. – Kasjusz złożył ręce za głową i odchylił się do tyłu. – O tym, że w ratuszu kryje się coś niebezpiecznego, już od lat krążą niestworzone historie. A ja ci mówię, że to tylko cholernie stary budynek, w którym jedyne zagrożenie polega na tym, że mogą spaść na ciebie spróchniałe deski i nie będzie obok nikogo, kto cię spod nich wyciągnie. Dlatego właśnie chcę, żebyś poszedł ze mną, na wszelki wypadek. A w zamian oferuję połowę zysków z tego, co uda mi się znaleźć przy pomocy tej mapy. Musisz przyznać, że to całkiem hojna oferta.

– Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię? – wymamrotał z rezygnacją Mucjusz, opierając czoło na dłoni. – Jeśli tak bardzo zależy ci na rychłej śmierci, to proszę bardzo, rób sobie co chcesz. Żałuję, ale nie jesteś już dzieckiem i nie mogę podejmować za ciebie decyzji. Mam nadzieję, że nie spotka cię krzywda, ale liczę, że cokolwiek siedzi w środku, wystraszy cię chociaż na tyle, żebyś nabrał nieco rozumu. Do widzenia, braciszku.

Blondyn wstał i minął brata, lekko rozdrażniony jego wciąż pewną siebie miną.

– Ciężką pracą zarabiasz na własne utrzymanie, tak? – Kasjusz uśmiechnął się pod nosem.

– Tak. – Mucjusz zatrzymał się, wzdychając ciężko. – Też mógłbyś kiedyś spróbować.

– Jeśli ten plan się powiedzie, nie będę musiał. I choć nie przeczę, że należy uszanować taki uczciwy, codzienny wysiłek… to jednak trochę szkoda, że nie daje ci on perspektyw na utrzymanie więcej niż jednej osoby. – Mężczyzna podrapał się po brodzie. – Zwłaszcza, jeśli jedna z nich miałaby ojca przywiązującego dużą wagę do stanu majątkowego ludzi zalecających się do jego córki.

Mucjusz obrócił się na pięcie i chwycił brata za koszulę, podnosząc go z krzesła.

– Nie wsadzaj nosa w moje prywatne sprawy – warknął mu w twarz. – To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie.

– Ależ braciszku, ja tylko próbuję ci pomóc. Tak jak ty wiele razy pomogłeś mi, o czym sam raczyłeś już dzisiaj wspomnieć. Pomyśl tylko… – Kasjusz ostrożnie ujął trzymające go dłonie i odsunął je od siebie. – Masz w tej chwili szansę, być może jedyną w życiu, żeby zdobyć majątek, który pozwoli ci na poślubienie twej ukochanej. I zamierzasz pozwolić, żeby ta szansa tak po prostu przeszła ci koło nosa? Z powodu jakichś plotek rozpuszczanych przez strachliwe przekupki? – parsknął cicho i wzruszył ramionami. – No cóż, trudno, nie jesteś już dzieckiem i nie mogę podejmować za ciebie decyzji. Ale gdybyś jednak zdecydował się skorzystać z okazji, to zapewniam cię, że przedsięweźmiemy wszelkie środki ostrożności. I jeśli w ratuszu faktycznie siedzi jakiś sadystyczny nożownik, szybko przekona się, że dwaj przygotowani mężczyźni z solidnymi pałami w garściach są znacznie groźniejszymi przeciwnikami niż śpiąca staruszka czy gruba żona kupca. – Objął ramieniem blondyna, uśmiechając się szeroko. – Co masz do stracenia? W najgorszym razie zostaniemy bohaterami, którzy uwolnią miasto od straszliwego mordercy. Kto wie, może wtedy tatuś twej wybranki spojrzy na ciebie trochę przychylniejszym okiem. – Poklepał brata po ramieniu. – Więc jak będzie?

Mucjusz przez dłuższą chwilę bił się z myślami, po czym ukrył twarz w dłoniach i jęknął cicho.

***

Poczekali na nadejście nocy, aby zmniejszyć ryzyko, że ktoś ich dostrzeże. Trzymając w dłoniach krótkie, ciężkie pałki, wyszli zza węgła i przemknęli w poprzek rynku, zatrzymując się dopiero przed masywnymi drzwiami z ciemnego drewna. Kasjusz polał trochę oliwy na zawiasy, a następnie wyciągnął zza pazuchy jakieś powykrzywiane druty i zaczął grzebać nimi w zamku. Kiedy rozległo się ciche kliknięcie, jego brat zdążył już zapalić jedną pochodni, które nieśli ze sobą i przyświecając nią sobie pierwszy przekroczył próg.

Obszerny przedsionek, tylko w promieniu kilku stóp oświetlony rozedrganym płomieniem, zaściełały kupki jakichś szmat i połamane fragmenty mebli. Omiótłszy czujnym wzrokiem pomieszczenie, Kasjusz wskazał gestem podłogę, przykrytą grubą warstwą kurzu.

– Widzisz? Nie ma żadnych śladów. Mówiłem, budynek jest zupełnie opuszczony.

– Tylko jeśli założymy, że to jedyne wejście do środka – stwierdził sceptycznie Mucjusz, po czym uniósł wyżej żagiew, przyglądając się stropowi.

– Trzymaj się blisko ścian – poradził. – Sufit powinien być tam bardziej stabilny.

Ruszyli w głąb pomieszczenia, przy każdym kroku słysząc żałosne skrzypienie podłogi. Minęli kilkoro drzwi prowadzących do mniejszych pokoi, a kiedy korytarz rozwidlił się w trzech kierunkach, skręcili w lewą odnogę. W pewnym momencie ponad ich głowami coś głośno trzasnęło, a z góry zaczął sypać się pył. Obaj natychmiast zamarli, pewni, że zaraz zostaną pogrzebani żywcem, ale gdy po długiej, pełnej napięcia chwili nic się nie stało, rozluźnili się i odetchnęli z ulgą. Kasjusz zaśmiał się nerwowo.

– Albo w budynku ktoś jest, albo cała ta struktura powoli się wali. – Blondyn popatrzył podejrzliwie na strop. – I szczerze mówiąc nie wiem, która z tych możliwości bardziej mnie niepokoi.

– Teraz już za późno na narzekanie, braciszku. A dziś znowu strasznie wieje, nic dziwnego, że czasem coś skrzypnie czy trzaśnie. Chodź, zaraz powinniśmy już dojść do schodów na wieżę.

Przeszli przez miejsce, w którym kiedyś musiała znajdować się kuchnia lub spiżarnia, co poznali po stęchłym zapachu unoszącym się znad leżących w kącie worków, które ominęli szerokim łukiem. Dalej była jeszcze tylko jedna izba, za którą zaczynały się wąskie, drewniane stopnie.

Kasjusz wystąpił przed brata i zajrzał w górę kwadratowej klatki schodowej, oświetlonej blaskiem wpadającym przez ulokowane na każdej kondygnacji okienka. Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz, gdy przez moment odniósł wrażenie, że dostrzega bladą twarz patrzącą na niego ze szczytu wieży. Jednak kiedy tylko zamrugał, oblicze zniknęło i mężczyzna pokręcił głową, naśmiewając się z w duchu z własnej lękliwości. Przekonany, że tylko mu się przewidziało, obrócił się do towarzysza, chowając trzymaną dotąd w gotowości pałkę za pasek.

– No cóż, nie wygląda na to, jakby wieża miała się zaraz zawalić. To co, idziemy?

Rozpoczęli mozolną wspinaczkę, z początku krzywiąc się przy każdym głośniejszym skrzypnięciu stopni. Gdzieś na wysokości czwartej kondygnacji przystanęli, by zapalić drugą pochodnię.

– Tylko ostrożnie, głupio byłoby wywołać pożar, póki wciąż jesteśmy w środku. – Kasjusz uśmiechnął się lekko, sięgając po trzymaną przez towarzysza żagiew. Wtem dało się słyszeć donośny chrzęst, a przegniła deska rozpadła mu się pod stopami. Mężczyzna wrzasnął przeraźliwie i machnął dziko rękoma, w ostatniej chwili przytrzymując się sąsiednich stopni. Wierzgnął nogami, bezskutecznie szukając jakiegoś oparcia, po czym spróbował się podźwignąć, ale jego dłonie natychmiast zsunęły się po drewnie, zbierając po drodze drzazgi. Zawołał z przestrachem imię brata, czując, że tylko sekundy dzielą go od upadku. Coś głośno trzasnęło i Kasjusz runąłby w dół, gdyby w ostatniej chwili nie został złapany za wyciągnięte przedramię. Mucjusz stęknął z wysiłkiem, powoli dźwigając kompana w górę, podczas gdy ten usiłował zahaczyć o coś kończynami i chociaż trochę mu w tym pomóc. W końcu wspólnymi siłami udało im się wyciągnąć go z dziury i obaj bracia legli koło siebie na stopniach, dysząc ciężko.

– Nie mogłeś… – Kasjusz kaszlnął parę razy, chwytając się kurczowo za serce – … trochę szybciej? Myślałem, że już po mnie.

– Musiałem odłożyć pochodnie tak, by niczego nie podpaliły. Uznałem, że wolisz złamać parę kości niż upiec się żywcem.

Brodacz zarechotał.

– Podziwiam twoją chłodną ocenę sytuacji, braciszku. Muszę cię częściej zabierać na takie akcje.

– Nawet o tym nie myśl. – Mucjusz zmarszczył czoło. – Te twoje wrzaski słyszało pewnie pół miasta. Jeśli poza nami w ratuszu ktoś jednak jest, właśnie powiadomiliśmy go o swojej obecności.

– Mówię ci, że nikogo tu nie ma. – Kasjusz wstał i pomógł podnieść się bratu, który obrzucił wzrokiem ziejącą obok dziurę.

– Od teraz patrz uważniej, gdzie stawiasz nogi.

Powoli i ostrożnie pokonując resztę schodów, bez dalszych incydentów dotarli na szczyt wieży. Spore, kwadratowe pomieszczenie w znacznej części opromieniał blask księżyca, wpadający przez szeroką wyrwę przy podstawie dachu. Podłoga nie była tu tak zakurzona jak w pozostałych pokojach, ale zaściełała ją gruba warstwa ptasich odchodów. Mucjusz uniósł wzrok, spoglądając na skryte w cieniu poddasze i wsłuchując w wycie wichru hulającego na zewnątrz. Nagle wzdrygnął się, gdy stojący obok Kasjusz zawołał – Patrz, tam!

Blondyn powiódł poirytowanym spojrzeniem za bratem, który pobiegł do przeciwległego kąta izby, gdzie koło szczątek paru krzeseł stało małe, podniszczone biurko.

– Nie drzyj się tak – mruknął cicho i dołączył do mężczyzny, który po kolei wyciągał poszczególne szuflady i przetrząsał ich zawartość. W końcu, odrzuciwszy na bok stertę zakurzonych piór, Kasjusz obejrzał się przez ramię na towarzysza.

– Jest – oznajmił krótko, wyszczerzony od ucha do ucha.

Mucjusz natychmiast zbliżył się i pochylił nad zwojem, który Kasjusz rozłożył na biurku. W niektórych miejscach pergamin został lekko naderwany, ale ukazana na nim mapa była w pełni czytelna, wyraźnie nietknięta zębem czasu. Mucjusz bez trudu odnalazł wzrokiem punkt, w którym zaznaczono Itros. Jakieś dwie stopy pergaminu dalej, przy wschodnim krańcu zilustrowanych ziem widniał natomiast czerwony krzyżyk, nad którym narysowano niewielki, ale bardzo charakterystyczny smoczy łeb.

Bracia przez chwilę wgapiali się bez słowa w mapę, po czym powoli popatrzyli na siebie. Blondynowi aż szczęka opadła z wrażenia, zaś na twarzy Kasjusza malowało się tylko odrobinę mniejsze zdumienie, dowodzące, że wbrew swym zapewnieniom nie miał wcale pewności co do istnienia mapy. Formujące się na ich obliczach uśmiechy zamarły jednak, gdy zza pleców dotarło do nich pytanie:

– Jeśli znaleźliście już to, po co przyszliście, to możemy zaczynać?

Odwrócili się gwałtownie, niemalże podskakując z wrażenia. Obiegłszy niespokojnym wzrokiem pomieszczenie, w żadnym z kątów nie dostrzegli nikogo, kto mógłby do nich przemówić. Dopiero, kiedy tchnięci nagłym przeczuciem równocześnie spojrzeli w górę, ujrzeli ciemną postać przykucniętą na jednej z krokwi.

Kasjusz wzdrygnął się i cofnął dwa kroki, podczas gdy jego brat sięgnął do wiszącej u pasa pałki, czując przechodzący wzdłuż kręgosłupa dreszcz.

– Ktoś ty? – spytał, mrużąc oczy i próbując dojrzeć twarz nieznajomego.

Rozległo się przeciągłe skrzypienie, kiedy okryta mrokiem sylwetka odchyliła się w tył i sfrunęła na podłogę. Szeroki płaszcz załopotał przy lądowaniu i przez moment Mucjusz miał wrażenie, że słyszy towarzyszące temu łagodne dzwonienie. Zacisnął palce na broni, zerkając na brata, który z przerażoną miną opierał się o ścianę, najwyraźniej nie pamiętając o swej wcześniejszej brawurze. Widząc, że nie ma co liczyć na jego pomoc, otworzył usta, chcąc ponownie spytać o tożsamość obcego. Głos uwiązł mu jednak w gardle, gdy postać zbliżyła się, wkraczając w snop światła wpadający przez wyrwę w dachu.

Biała, wykonana z wypolerowanej kości maska uśmiechała się spomiędzy grzywy pomarańczowych włosów, których jaskrawej barwy nawet blady księżyc nie był w stanie całkowicie stłumić. Poły purpurowego płaszcza rozchyliły się, ujęte w okryte rękawiczkami dłonie, a osoba wykonała coś pomiędzy ukłonem a dygnięciem, po kolei skinąwszy głową w kierunku każdego z braci. Blondyn wytrzeszczył oczy, ujrzawszy dziesiątki, jeśli nie setki długich igieł zwieszających się po wewnętrznej stronie płaszcza, które uderzały o siebie z lekkim brzękiem, gdy nieznajomy poruszał tkaniną.

– Witajcie, panowie. – Łagodny, zaskakująco wysoki głos równie dobrze mógł należeć do kobiety, choć przeczucie mówiło Mucjuszowi, że ma przed sobą mężczyznę. – Powiedzcie, co robicie w mojej wieży i to o tak późnej porze?

– Nie wiedzieliśmy, że ktoś tu jest. – Kasjusz przełknął nerwowo ślinę, z trudem panując nad dygotaniem nóg. – Zamierzaliśmy tylko coś sprawdzić, nie chcieliśmy zakłócać ci spokoju! – Rzucił szybkie spojrzenie na towarzysza i, idąc za jego przykładem, wyciągnął pałkę, celując jej wyraźnie drżącym końcem w dziwaczną postać. – Nie szukamy k-kłopotów. Już sobie idziemy.

Maska powoli przechyliła się na bok, a przez otwór na usta dało się słyszeć stłumione westchnięcie.

– Możecie schować te kije? Ja nie wychodzę na was z bronią, mimo że wtargnęliście mi do mieszkania.

Obcy znów uniósł poły płaszcza, pokazując, że przy pasie spinającym wzorzystą tunikę nie wisi żaden oręż. Bracia zerknęli na siebie z wahaniem, ale nie widząc innego wyjścia, spełnili prośbę, choć Kasjusz dalej trzymał palce na drewnianym trzonku.

– Tak lepiej. – Nieznajomy pokiwał głową. – Widzę, że wciąż czujecie się niepewnie, zatem przedstawię się pierwszy.

Złożył lewą dłoń na piersi.

– Zwą mnie Harlekinem. Przybyłem z krainy daleko na wschód, gdzie przez lata doskonaliłem swą sztukę, dopóki mój mentor nie uznał, iż jestem gotów wyruszyć w świat. Szukając miejsca, gdzie mógłbym dzielić się z gawiedzią efektami swej nauki, trafiłem do tego oto miasteczka. I jakkolwiek uradował mnie fakt, iż największą budowlę zostawiono pustą, jakby w oczekiwaniu na me przybycie, to jednak z przykrością dostrzegłem, że całemu miastu, nie wyłączając jego mieszkańców, brakuje… kolorów. – Mężczyzna westchnął ze smutkiem, opuszczając markotnie głowę.

– A tak być nie może! – zakrzyknął nagle, na co obaj bracia wzdrygnęli się nerwowo. Następnie zaczął zamaszyście gestykulować, a każdemu jego ruchowi towarzyszyło łagodne pobrzękiwanie. – Szare budynki, szarzy ludzie, szare ulice, wszystko kompletnie bez wyrazu! Bez emocji! To wszystko musi się zmienić! Nabrać kolorów! I osobiście dopilnuję, by tak się stało!

Musiała minąć dłuższa chwila, zanim ciszę, jaka zapadła po słowach Harlekina, przerwał któryś z braci, patrzących na niego z konsternacją.

– Więc jesteś… jakimś artystą? – Kasjusz przestąpił z nogi na nogę, zerkając niepewnie na towarzysza.

– Zgadza się! – Harlekin wypiął dumnie pierś. – A oto me instrumenty!

Zamiótł szeroko płaszczem, ponownie wprawiając w ruch wczepione weń igły.

Mucjusz uniósł brwi.

– Instrumenty? Jesteś muzykiem?

Zamiast odpowiedzieć, Harlekin przekrzywił głowę.

– Czy znane jest wam może miano Bladej Zguby?

Bracia spojrzeli po sobie, marszcząc w identyczny sposób czoła. Kasjusz pierwszy uświadomił sobie, czemu ta nazwa brzmiała tak znajomo. Klepnął się w biodro, uśmiechając się z nagłym zrozumieniem.

– Czyli nie tyle muzyk, co bajarz! – Mrugnął do Mucjusza. – Z chęcią posłuchalibyśmy opowieści o Bladej Zgubie, co braciszku? Powspominałoby się czasy, gdy byliśmy jeszcze szkrabami.

Harlekin zaśmiał się i pokręcił głową. – Moją specjalnością nie są historie, lecz… kolory! – Machnął połami płaszcza, migając przed oczyma braci pstrokatym ubiorem. – A to miasto bardzo potrzebuje kolorów! Mnóstwa, mnóstwa pięknych kolorów!

Zaczął obracać się na pięcie, łopocząc płaszczem i rozkładając szeroko ramiona, jakby chciał objąć powietrze wokół siebie. Wysoki głos mieszał się z dźwięcznym brzękaniem igieł, kiedy Harlekin wirował coraz szybciej, przekształcając się z ludzkiej sylwetki w rozmazaną plamę barw.

– A najpiękniejszym ze wszystkich kolorów jest… – rozległ się ostry świst i Harlekin gwałtownie wyhamował, stukając obcasem o podłogę. Mucjusz westchnął z podziwem, zdumiony tym pokazem zręczności, nagle jednak poczuł ukłucie niepokoju. Spojrzawszy ponownie na nieruchomą, białą maskę, uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Obejrzał się nerwowo na brata i natychmiast wydał z gardła zduszony okrzyk.

Kasjusz stał lekko pochylony, chwiejąc się na nogach i wybałuszając oczy na długą igłę sterczącą mu z piersi. Wymamrotał coś nieskładnie i z cichym jękiem poleciał w tył, upuszczając pochodnię. Mucjusz przypadł do towarzysza, łapiąc go, zanim zwalił się na podłogę. Obejmując ramieniem drżący tors i czując pod palcami ciepłą ciecz, którą przesiąkała koszula brata, uniósł wzrok na Harlekina, który cichutko wyszeptał – …szkarłat.

Para straszliwych, czerwonych oczu rozgorzała za otworami w masce, a Mucjusz ze zgrozą uzmysłowił sobie, co za istota przed nim stoi i co łączy ją z legendą Bladej Zguby…

Wampir.

Trzask, który niespodziewanie rozbrzmiał po lewej stronie, skierował uwagę blondyna ku miejscu, gdzie upadła pochodnia Kasjusza. Widząc rozprzestrzeniające się po deskach płomienie, czym prędzej zaczął odciągać od nich zwiotczałego towarzysza. Jednocześnie zwrócił wzrok w stronę Harlekina, który chwilę wpatrywał się w ogień, po czym odwzajemnił spojrzenie.

Po plecach Mucjusza przebiegły zimne ciarki, kiedy wampir ruszył żwawym krokiem w ich kierunku. Popatrzył rozpaczliwie na znajdujące się naprzeciwko schody, boleśnie świadom, że aby się do nich dostać, musieliby przejść koło Harlekina. Zdeterminowany, by podjąć chociaż próbę walki, złożył ciężko oddychającego Kasjusza na biurku, po czym stanął w rozkroku, uzbrojony we własną pochodnię i wyciągniętą naprędce pałkę.

Dało się słyszeć dwa ostre świsty i najpierw pałka, a później pochodnia zostały wytrącone z jego rąk przez niewidzialną siłę. Cofnął się o krok, spoglądając w niemym zdumieniu na swe lekko drżące dłonie. Uniósłszy głowę, zdążył jedynie dostrzec, jak wampir wykonuje błyskawiczny ruch ręką, podrywając w górę kraniec płaszcza, gdy nagle coś szarpnęło go za ramię, obalając z impetem na ziemię. Stęknął głucho, grzmotnąwszy plecami o deski, a kiedy rozejrzał się w poszukiwaniu źródła bólu, ujrzał długą igłę wrażającą mu się w ciało. Zacisnął zęby, dźwigając się do pionu i spoglądając z lękiem na oświetloną płomieniami postać, od której dzieliło go już tylko kilka stóp.

Choć wszystkie nerwy w ciele nakazywały mu uciekać, nie potrafił ruszyć się z miejsca, przyszpilony do ziemi mocą straszliwego spojrzenia. Dopiero palący skórę żar wyrwał go z tej niemocy, zmuszając do postąpienia w tył, w wyniku czego zahaczył nogą o biurko i stracił równowagę, lądując na kolanach Kasjusza. Rozległa się seria głośnych trzasków, a spory fragment podłogi runął w dół, razem z biurkiem i obydwoma braćmi.

Ogłuszający łoskot nałożył się na wrzaski Mucjusza, w miarę jak mebel przebijał się przez kolejne piętra wieży, by wreszcie rozbić się w drzazgi w połowie jej wysokości.

Z początku niepewny, czy wciąż jeszcze żyje, blondyn rozejrzał się nieprzytomnie i kaszlnął parę razy, kiedy wirujący w powietrzu kurz dostał mu się do płuc. Odszukał wzrokiem brata, leżącego w półmroku kilka stopni niżej. Seria głośnych przekleństw upewniła go, że Kasjusz przetrwał upadek i do tego najwyraźniej oprzytomniał.

Oczy Mucjusza powędrowały w górę, gdzie ciąg poszarpanych wyrw znaczył trasę ich upadku. Krew stężała mu w żyłach, gdy zza krawędzi pierwszej dziury wychynęła biała maska. Zerwał się na nogi i uskoczył do tyłu, tuż zanim trzy igły wbiły się z cichym stukiem tam, gdzie przed chwilą znajdowała się jego głowa i dłonie. Popędził w dół schodów, w biegu chwytając brata za ramię i ciągnąc go za sobą.

Nie tracąc czasu na oglądanie się za siebie, gnali co sił, cały czas słysząc dobiegające z wyższych pięter trzaski. Już wkrótce musieli osłaniać się rękoma przed płonącymi kawałkami drewna, które spadały ze szczytu wieży. Dysząc ciężko w zadymionym i coraz gorętszym powietrzu, ledwo zdążyli wyhamować, gdy drogę zagrodziła im ściana ognia, przegradzająca w poprzek przejście. Idący na czele Mucjusz odsunął zdecydowanym ruchem brata, po czym rozpędził się i zręcznym susem pokonał przeszkodę. Przy lądowaniu zahaczył o coś butem, ale zdołał nie wyrżnąć czołem o deski i tylko lekko obtłukł sobie kolana. Obejrzał się na Kasjusza, który podążył śladem brata, tuż zanim partia schodów nad jego głową runęła z łoskotem w dół.

Zbiegli jeszcze piętro niżej, skąd musieli już zeskoczyć na parter, gdyż resztę stopni pochłonęły płomienie. Blondyn syknął głośno, gdy lewą kostkę przeszyła mu błyskawica bólu. Wsparłszy się na towarzyszu, który sam zresztą nie wyglądał najlepiej, zdołał jednak jakoś utrzymać równowagę. Podtrzymując się wzajemnie, przeszli do sąsiedniej izby, gdzie ogień jeszcze nie dotarł.

W miarę jak pokonywali kolejne pomieszczenia, blondyn zerkał nerwowo przez ramię, w każdej chwili spodziewając się zobaczyć zamaskowaną postać. Wampira nie było jednak nigdzie widać i mężczyzna liczył na to, że Harlekin przepadł w pożarze.

Skręcając do pogrążonego w mroku korytarza, nagle usłyszeli potężny grzmot. Odruchowo spojrzeli w górę, ale szybko uznawszy, że do miasta po prostu zbliża się burza, szli dalej. Kiedy przez kolejnych parę sekund dźwięk nie przestawał robić się coraz głośniejszy, Kasjusz zamarł, uświadamiając sobie, co się tak naprawdę dzieje.

– Wieża się wali! – wykrzyknął, po czym pchnął brata pod ścianę. Jeszcze zanim padli na ziemię, strop zawalił się pod lawiną cegieł, które z ogłuszającym hukiem zasypały korytarz. Przez chwilę słychać było jeszcze chrobot osypującego się kamienia, aż w końcu zapadła kompletna, dzwoniąca w uszach cisza.

Pył zaczynał już powoli opadać na zgliszcza, kiedy bracia odważyli się wreszcie odetchnąć. Kajusz opuścił ręce, którymi osłaniał dotąd głowę i rozejrzał się niepewnie dokoła. Jego towarzysz leżał tuż obok, ciągle skulony i z zaciśniętymi powiekami, ale jeśli nie liczyć kilku drzazg wbitych w wierzch lewej dłoni, cały i zdrowy. Mężczyzna uśmiechnął się i poklepał blondyna po ramieniu.

– Chyba żyjemy, możesz otworzyć oczy – oznajmił słabym, lecz radosnym głosem, po czym dodał – Miałeś rację z tym trzymaniem się ścian.

– Hę? – Mucjusz podniósł się ociężale i również ogarnął wzrokiem przestrzeń wokół. Aż gwizdnął z wrażenia, spostrzegając, że poza fragmentem muru, przy którym się schronili, z tej części budynku zostały tylko dymiące się szczątki. Wskazał palcem miejsce naprzeciwko, gdzie połamane deski przykrywały kupkę cegieł.

– A ty całkiem nieźle wybrałeś kierunek, w którym powinniśmy uskoczyć – stwierdził, lekko blednąc. Nagle syknął i złapał się za bark, w którym ciągle tkwiła igła.

Kasjusz dopiero teraz zauważył, że jego brat również został trafiony, ale zanim zdołał jakoś na to zareagować, ogarnęła go przejmująca słabość i z cichym westchnieniem zwalił się na bok. Mucjusz natychmiast przestał zajmować się sobą i pochylił się nad omdlałym towarzyszem.

– Nawet nie myśl o tym, żeby mi tu teraz umrzeć – mruknął zgryźliwie, obracając go na plecy. Rozerwał koszulę Kasjusza i przyjrzał się uważnie ranie wydrążonej przez igłę, która najwyraźniej zdążyła wypaść w trakcie ich ucieczki. Ilość krwi, jaka wydobywała się z tak niewielkiego na pozór zranienia zaniepokoiła mężczyznę. Przez głowę przemknęła mu zatrważająca myśl, że pociski wampira mogły być pokryte jakąś trucizną, której efekty on sam odczuje dopiero za chwilę. Kasjusz poruszył się i jęknął boleśnie, co przypomniało blondynowi, że nie ma teraz czasu na próżne rozważania. Oddarł kawałek zakrwawionego materiału, a następnie zwinął go w kulkę i włożył w dłoń brata, którą następnie przystawił do jego piersi.

– Przytrzymuj to tutaj, słyszysz?

Kiedy ranny potwierdził niewyraźnym mruknięciem, chwycił go pod ramię i ostrożnie dźwignął z ziemi. Skrzywił się, czując przeszywający ból w barku i kostce, ale jakoś zdołał utrzymać ich obu w pionie. Odetchnął głęboko i zaczął prowadzić towarzysza przez to, co zostało z korytarza, momentami niemalże niosąc go na plecach. Mimo to wyjście na rynek nie zajęło im dużo czasu, gdyż po zawaleniu się sporego fragmentu ściany nie musieli już szukać drzwi.

Kiedy w końcu wychynęli zza sterty gruzu, Mucjusz natychmiast zauważył sporą grupę ludzi zebranych na rynku. Zewsząd dochodziły zaniepokojone głosy mieszczan, z których część trzymała pochodnie, a niektórzy wskazywali palcami na płonące zgliszcza.

– Pomocy! – Blondyn ruszył w kierunku stojących najbliżej osób, które po trzymanych w rękach halabardach rozpoznał jako strażników. – Zostaliśmy zaatakowani, potrzebny nam uzdrowi…

– Patrzcie, tam są podpalacze! Widziałem jak wyszli z ratusza! – wykrzyknął ktoś spośród zebranych. W tłumie zapanowało nagłe poruszenie, a kilku strażników pobiegło w kierunku braci.

– Nie, czekajcie! To nie my! Tam był… – Mucjusz nie zdołał nawet dokończyć zdania, zanim został trafiony w głowę drzewcem halabardy.

***

Z pęknięcia u podstawy ściany ostrożnie wychynął szarawy pyszczek. Dokonawszy uważnych oględzin celi, czarne ślepka zatrzymały się na dwóch pogrążonych we śnie postaciach. Dopiero kiedy przez dłuższą chwilę żadna z nich się nie poruszyła, szczur odważył się w całości wyjść z dziury i zeskoczyć na posadzkę. Przemknąwszy kawałek po zimnym podłożu, stanął na tylnych łapkach i zaczął węszyć. Podchwyciwszy woń jedzenia, opadł na cztery kończyny i skierował się do ustawionego w kącie stolika. Wspiąwszy się po krzywej nodze na blat, jeszcze raz zbadał nosem powietrze, a następnie podszedł do miski leżącej pośrodku. Wąsy zadrgały mu lekko i już miał zabrać się za pochłanianie pajdy chleba, gdy dał się słyszeć gniewny głos:

– Oż ty… Zjeżdżaj stąd!

Szeroka dłoń przemknęła nad szczurem, który zapiszczał strachliwie i czym prędzej zeskoczył na ziemię. Unikając kopnięcia skórzanego buta, pomknął w kąt pokoju i z powrotem zagłębił w ciemnej dziurze, zanim zdążyło go dosięgnąć coś poza siarczystymi przekleństwami mężczyzny.

Mucjusz wpatrywał się przez moment w miejsce, gdzie zniknął bezwłosy ogon, czując, jak robi mu się niedobrze. Przeniósł miskę na swoje łóżko, o ile można tak było nazwać kilka długich desek, na które narzucono sfatygowany koc. Po krótkim namyśle chwycił stolik i przestawił go tak, by jedna noga zasłaniała otwór, w którym schronił się szczur. Wtedy jednak jego wzrok padł na drugą wyrwę w ścianie, znajdującą się kilka stóp dalej. Zwiesił głowę, wzdychając z rezygnacją.

Spojrzał pod sufit, gdzie wąska, niemająca więcej niż cal wysokości szczelina otwierała się na ulice miasta. Poza pochodnią umieszczoną przy wejściu do lochu, której blask prawie w ogóle nie docierał do celi braci, ta szpara stanowiła ich jedyne źródło światła. Pozwalała też Mucjuszowi ocenić, że zostało około pół godziny do zapadnięcia zmroku. Nie żeby to miało jakieś znaczenie. Przez półtorej doby, które tu spędzili, nie mieli kompletnie nic do roboty, niezależnie od pory. No chyba że wysłuchiwanie majaczeń trawionego gorączką Kasjusza można uznać za jakieś zajęcie.

Blondyn zerknął na swe prawe ramię, prowizorycznie obandażowane oddartym kawałkiem koszuli. Poruszywszy kilka razy ręką, tylko lekko się skrzywił, czując jakby echo wcześniejszego zranienia. Wyglądało na to, że najgorszy ból miał już za sobą i jest jedynie kwestią czasu, zanim odzyska pełną sprawność. Jeśli dożyje.

Zwrócił wzrok na brata, akurat by zobaczyć, jak ten otwiera oczy i z cichym jękiem unosi się do pionu, siadając na skraju pryczy. Masując dłonią zesztywniały kark, mężczyzna spytał – Mamy coś do picia?

Podziękował skinieniem, kiedy Mucjusz podał mu kubek z wodą i za jednym razem wypił całą zawartość, żałując, że nie ma tego więcej niż marne dwa łyki. Ziewnął przeciągle, spoglądając na kraty oddzielające celę od reszty lochu.

– Coś przegapiłem?

– Niewiele. – Mucjusz oparł się o ścianę, krzyżując ręce na piersiach. – Jak rana?

– Chyba lepiej. – Kasjusz uśmiechnął się słabo. – Gdy się nie ruszam, to już prawie jej nie czuję.

– To dobrze, bo na uzdrowiciela raczej nie mamy co liczyć. Nie będą marnować leków na więźniów… – Twarz blondyna skrzywiła się. – W sumie trudno powiedzieć, czy ostatecznie nie byłoby jednak wygodniej umrzeć od rany, biorąc pod uwagę, co nas czeka.

– Dowiedziałeś się, co dla nas szykują? – Kasjusz popatrzył na brata z nagłym zainteresowaniem, ale od razu skurczył się w sobie, widząc jego minę.

– Naprawdę jesteś aż tak tępy? Od pożaru, który wywołaliśmy… – Czując, że rozmówca planuje się wtrącić, Mucjusz uniósł ostrzegawczo palec. – Nie! Teraz masz zamknąć mordę i słuchać! Od pożaru, który wywołaliśmy, włażąc do tej przeklętej wieży, mogło spłonąć całe miasto. A jakby tego było mało, staliśmy się właśnie głównymi podejrzanymi w sprawie kilku wyjątkowo brutalnych morderstw. Znając burmistrza i jego paranoję, zostaniemy uznani za wrażych agentów, wysłanych w celu szerzenia paniki. A to oznacza, że nie dość że skończymy na stryczku, to czeka nas jeszcze przesłuchanie w asyście kata!

Odetchnął głęboko, po czym dokończył cichszym, ale wciąż drżącym z napięcia głosem – O tym, że nikt nie uwierzy w nasze spotkanie z tym… wampirem, czy czymkolwiek było to cholerstwo, chyba nie muszę mówić. Nawet mi ciągle trudno jest w to uwierzyć.

Opadł na pryczę i ukrył twarz w dłoniach, by po chwili milczenia spojrzeć na brata i oznajmić z ironicznym uśmiechem:

– Proszę, teraz już możesz się odezwać, jeśli masz coś mądrego do dodania.

Drugi mężczyzna nie podniósł rękawicy, więc przez następnych parę minut siedzieli w ciszy, pogrążeni we własnych myślach. W pewnym momencie Kasjusz wstał i bez słowa zbliżył się do krat celi. Próbując dojrzeć coś spomiędzy prętów, wędrował od jednego kąta do drugiego, ale po kilku takich nawrotach sapnął z irytacją i zrezygnował. Blondyn obserwował go z uniesionymi brwiami, gdy przykucnął przy furtce, przyglądając się zamkowi. Pocierając brodę w zamyśleniu, wyprostował się, a następnie zawołał w głąb korytarza:

– Hej, panie nadzorco! Strasznie tu nudno, weź daj chociaż coś do poczytania!

Minęło kilka sekund, zanim dało się słyszeć odpowiedź:

– Akurat uwierzę, że taka szumowina umie czytać!

– Przyznaję, tu mnie masz! – odkrzyknął Kasjusz, uśmiechając się, kiedy dotarło doń poirytowane warknięcie:

– Stul pysk, żartownisiu, bo wam jutro żarcia nie dam!

Mucjusz spiorunował brata wzrokiem.

– Czy ty próbujesz jeszcze bardziej nas pogrążyć? – spytał.

Kasjusz pokręcił głową, podchodząc do jednej z wyrw w ścianie, które wcześniej zauważył blondyn.

– Wręcz przeciwnie, braciszku, wręcz przeciwnie. – Krzywiąc się lekko, gdy rana na piersi dała o sobie znać, przyklęknął na ziemi i zagłębił rękę w dziurze. Śledzony wzrokiem przez towarzysza, którego oczy stopniowo robiły się coraz większe, zaczął szukać czegoś palcami, marszcząc czoło w skupieniu. W końcu wydał z siebie zadowolone mruknięcie i podniósł się, trzymając w dłoni kilka powykrzywianych drutów, w których Mucjusz dopiero po chwili rozpoznał wytrychy.

– Widzisz, to nie jest pierwszy raz, kiedy siedzę w tej celi – oznajmił szeptem Kasjusz. – Poprzednio wiedziałem, że czeka mnie tylko parę dni o chlebie i wodzie, więc nie było sensu wykręcać żadnych numerów. Pomyślałem jednak, że nie zaszkodzi zabezpieczyć się na przyszłość, gdybym przypadkiem znów tu trafił. Strażnicy sądzili, że nikt nie jest tak głupi, by uciekać z kilkudniowego aresztu i ryzykować znacznie dłuższą odsiadkę, więc nie chciało im się nawet dokładnie mnie przeszukać. I tym oto sposobem zdołałem przemycić to. – Wskazał teatralnym ruchem wytrychy. Uśmiechnął się, widząc zszokowaną minę brata, po czym dodał – A strażnika zaczepiłem, żeby zobaczyć, czy nie robi właśnie obchodu. Skoro nawet nie pofatygował się do naszej celi, żeby mnie bezpośrednio opieprzyć, to chyba znaczy że mogę spokojnie zabrać się do działania.

Mucjusz otworzył usta z zamiarem wyliczenia powodów, dlaczego próba ucieczki tylko pogorszyłaby ich sytuację, lecz wtedy uświadomił sobie, że ich sytuacja niespecjalnie może się już pogorszyć. Westchnął z rezygnacją, zwieszając głowę.

– No dobra. Przyznam, że nie widzę innego sposobu wyjścia z bagna, w które nas wpakowałeś.

– Nie musisz okazywać wdzięczności aż tak wylewnie. – Kasjusz prychnął, klękając przy furtce, po czym dodał przez ramię – Podziękujesz mi, jak już stąd zwiejemy.

Zaczął gmerać w zamku, podczas gdy Mucjusz zbliżył się do krat, sprawdzając, czy nadzorca nie postanowił jednak opuścić swego stanowiska.

– Jak planujesz poradzić sobie ze strażnikiem? – zapytał szeptem.

Nie przerywając pracy, Kasjusz wzruszył ramionami – Będziemy improwizować.

Blondyn ściągnął usta. – Obawiałem się, że powiesz coś takiego. Czy nie powinniśmy przynajmniej zaczekać na odpowiedni moment?

– To znaczy? – brat spojrzał na niego, unosząc brwi. – Chyba nie możemy liczyć na to, że wybuchnie jakieś zamieszanie, które odwróci od nas uwagę, prawda?

Zanim Mucjusz zdążył odpowiedzieć, od strony ulicy dobiegły dwa stłumione krzyki. Mężczyźni wzdrygnęli się i równocześnie obrócili, wbijając wzrok w szczelinę pod sufitem. Cisza, która wnet zapadła, z jakiegoś powodu wydawała się jeszcze bardziej niepokojąca niż krzyki. Bracia wstrzymali oddechy, a po plecach przeszły im ciarki, gdy odżyły w nich wspomnienia niedawnych przeżyć. Przez kilka upiornych minut trwali w napiętym bezruchu, w każdej chwili spodziewając się usłyszeć charakterystyczne dzwonienie i ujrzeć białą maskę zaglądającą przez szparę.

Kiedy bicie ich serc zaczęło się powoli uspokajać, po lochu nagle poniosło się echo czyichś kroków. Więźniowie odwrócili się i cofnęli o krok, wymieniając zaniepokojone spojrzenia. Gdyby w korytarzu pojawił się teraz Harlekin, nie mieliby żadnej drogi ucieczki. Mucjusz przełknął ślinę, ale przysunął się ostrożnie do krat, próbując dojrzeć stanowisko strażnika. Kiedy dotarły doń czyjeś podniesione głosy, wetknął ucho między pręty, uważnie chłonąc każde słowo.

– Co się tam wyprawia? – nadzorca zdawał się być bardziej poirytowany niż wystraszony, w przeciwieństwie do nowo przybyłego mężczyzny, który ciężko dyszał i dopiero po chwili zdołał wydusić z siebie rozedrganym głosem:

– Zamordowano naczelnika!

– CO?! – Nawet stojący w głębi celi Kasjusz bez trudu usłyszał przerażony okrzyk. –  Jak?! Kiedy?!

– Przed chwilą. Żona Tobiasza znalazła go, niosąc mu kolację. Mówią, że został kompletnie zmasakrowany, tak jak poprzednie ofiary. Nestor gdzieś zniknął i nawet nie wiem, kto teraz wydaje rozkazy, ale ponoć mamy zebrać się dwójkami i przetrząsnąć całą dzielnicę. Zabójca raczej nie zdążył jeszcze uciec daleko. Bierz broń i idziemy.

– Ale więźniowie…

– Chcesz siedzieć tu z nimi sam? Po tym, jak naczelnik został zarżnięty we własnym gabinecie?!

Mucjusz nie zdołał uchwycić treści końcówki rozmowy, prowadzonej dużo szybciej i ciszej. Nie minęła jednak nawet pełna minuta, zanim znów dało się słyszeć kroki strażników, w wyraźnym pośpiechu opuszczających loch. Spojrzał na brata ze śmiertelnie poważną miną.

– Wynosimy się stąd. Teraz.

Kasjusz z powrotem przypadł do furtki, drżącymi rękoma zabierając się za łamanie zamka. W pewnym momencie przerwał, spoglądając z wahaniem na blondyna.

– Czy na pewno chcemy stąd wyjść? – spytał. – Jeśli tam jest…

– Jeśli tam jest Harlekin, to chyba obaj wiemy, kto ma największe szanse zostać jego kolejnym celem. A nawet gdyby strażnicy sobie nie poszli, to wątpię, by zdołali go zatrzymać. Zostając tutaj i tak prędzej czy później skończymy na stryczku.

Mucjusz pochylił się nad towarzyszem, kładąc mu rękę na ramieniu.

– Uwierz mi, ostatnie czego chcę to wyjście na ulice, po których grasuje ten potwór, ale to nasza jedyna szansa.

Kasjusz pokiwał niepewnie głową i podjął przerwaną czynność.

Powstrzymując się od mówienia, aby go nie rozpraszać, Mucjusz co chwilę zerkał nerwowo na szczelinę pod sufitem, jakoś nie potrafiąc się zmusić, by patrzeć na nią przez cały czas. Wreszcie rozległo się głośne kliknięcie, a popchnięta przez Kasjusza furtka uchyliła się z nieprzyjemnym zgrzytem.

W pośpiechu opuścili celę i popędzili wzdłuż korytarza. Echo ich kroków odbijało się od kamiennych ścian, gdy mijali odgrodzone kratami i skryte w cieniu pomieszczenia, trochę bojąc się zajrzeć, kto lub co może w nich siedzieć i się im przyglądać. Dotarłszy do stanowiska strażnika, oświetlonego pojedynczą pochodnią, przystanęli na moment by poszukać kluczy. Po dokładnym sprawdzeniu szuflad ciężkiego biurka okazało się jednak, że nadzorca najwyraźniej pamiętał o zabraniu ich ze sobą.

Ruszyli dalej i, wspiąwszy się po nierównych stopniach, stanęli przed ciężkimi, okutymi żelazem drzwiami. Pierwsze parę prób wyważenia ich, przeprowadzone nawet wspólnymi siłami obu mężczyzn, okazało się daremne i Kasjusz musiał ponownie wyciągnąć swe narzędzia.

Przez kilka minut, kiedy zmagał się z zamkiem, jego brat próbował zajrzeć do następnego pomieszczenia, ale przez zakratowane okienko widać było jedynie przeciwległą ścianę. W końcu przejście stanęło otworem i Mucjusz pierwszy wkroczył do pogrążonej w półmroku izby.

Zwęglone polana żarzyły się jeszcze w ceglanym kominku, a na stole leżały talerze z resztkami posiłku, ale wyglądało na to, że wszyscy strażnicy opuścili już kwaterę. Kasjusz niepewnie wsunął głowę do pokoju, a gdy jego wzrok padł na prostokątny blat, wydał z siebie radosny okrzyk i szybko zabrał za pochłanianie niedojedzonych kawałków chleba i sera. Blondyn popatrzył na niego z ukosa.

– Jak masz kraść jedzenie, to chociaż zapakuj część, żebyśmy mogli je wziąć ze sobą. Wątpię, byśmy w najbliższym czasie często mieli okazję się najeść.

Kasjusz odmruknął coś niewyraźnie i nie przerywając konsumpcji zaczął szukać jakiegoś worka lub torby. Jego brat przyglądał się przez chwilę drzwiom wychodzącym na ulicę, a następnie zwrócił wzrok w lewo, gdzie krótki korytarz prowadził w głąb budynku. Po krótkim namyśle udał się tam, ignorując ostrzegawcze szepty towarzysza.

– Ej, gdzie ty idziesz? Przecież tam może ktoś być!

Mucjusz zniknął już jednak za zakrętem i nie wrócił przez następne trzy minuty, kiedy to wkroczył do pokoju, niosąc pod pachą dwa żelazne hełmy oraz zgaszoną pochodnię, długą pałkę i halabardę. Kasjusz wytrzeszczył na niego oczy.

– Myślisz, że te rzeczy ochronią nas przed Harlekinem? – spytał z powątpiewaniem. – Nie sądzę, żeby zrobiły jakąkolwiek różnicę.

– Możliwe – przyznał Mucjusz. – Ale biorąc pod uwagę, że w tej chwili w mieście aż roi się od strażników, to nie zaszkodzi wyglądać jak oni. – Zatknął pałkę za pasek. – Jeśli skończyłeś pakować prowiant, to bierz się za otwieranie drzwi.

Kilka minut później zmierzali już w dół ulicy Rzeźniczej, rozglądając się nerwowo przy każdym mijanym rozwidleniu. Stukot butów uderzających o bruk wydawał im się przeraźliwie głośny, a idąc cały czas nasłuchiwali, czy z którejś strony nie dochodzi przypadkiem głos strażników albo, co gorsza, upiorne dzwonienie.

Obaj nie raz mieli w przeszłości okazję przemierzać miasto po zmroku, lecz nigdy nie czuli przy tym takiego niepokoju, jak teraz. Świadomość, że z dachu którejś kamienicy mogły ich obserwować szkarłatne ślepia, przemieniała znajome i przyjazne miejsca w obce, wrogie otoczenie. Na myśl, że z miniętego właśnie zaułka może zaraz wyłonić się biała, uśmiechnięta maska, obu braciom drżały lekko dłonie, co starali się ukryć nawet przed samymi sobą, ściskając z całej siły drzewce halabardy i rączkę pałki.

Mimo wzmożonej czujności za późno usłyszeli nadchodzących zza rogu ludzi. Kasjusz o mało nie dostał zawału, wpadając na postawnego strażnika i odruchowo zamachnął się halabardą. Mężczyzna ledwo zdołał się uchylić, tracąc przy tym równowagę i upadając na ziemię z głuchym okrzykiem. Jego trzymający pochodnię towarzysz i Mucjusz jednocześnie sięgnęli po pałki, ale natychmiast je schowali, gdy ujrzeli, z kim mają do czynienia. Blondyn walnął brata łokciem, odpychając go na bok.

– Co ty wyczyniasz, idioto? Nie atakuj swoich!

Pomógł wstać obalonemu strażnikowi i skinął głową drugiemu.

– Wybaczcie, chłopaki. Kolega jest po prostu roztrzęsiony, jak my wszyscy. – Wskazał kciukiem za plecy. – Na Rzeźniczej nic nie ma, wy coś znaleźliście?

– Nie. – Wysoki osobnik westchnął, poprawiając przekrzywiony hełm. – I nawet nie wiem, czy się z tego nie cieszyć. To nie człowiek ubił komendanta, tylko bestia jaka, mówię wam. Człowiek tak nie zabija, nawet obłąkaniec. – Wzdrygnął się. – Ani chybi są w to zamieszane pomioty Lilith.

– Cóż, człowiek czy demon, zapłaci za to, co zrobił, jak tylko wpadnie w moje ręce. – Mucjusz potarł rączkę broni, po czym zwrócił się do drugiego gwardzisty, mierzącego braci podejrzliwym wzrokiem. – Jakieś wieści o Nestorze?

Strażnik zamrugał, wyrwany z zamyślenia. – Co? A, nie… Chyba dalej nikt go nie widział.

– Cholera, jeśli jego też dopadło to bydlę… – Blondyn zmarszczył czoło, kładąc rękę na ramieniu brata i popychając go lekko do przodu. – No dobra, miło się gawędzi i pewnie każdy z nas czułby się pewniej w większym gronie, ale mamy robotę do wykonania.

Uniósł dłoń na pożegnanie i minął rozmówców, a Kasjusz natychmiast ruszył jego śladem. Niepewny, czy odegrał swoją rolę przekonująco, Mucjusz zaciskał zęby, z trudem zmuszając się do zachowania normalnego chodu. Serce tak mocno biło mu w piersi, że w ogóle nie słyszał kroków oddalającej się dwójki. Kiedy w końcu odważył się zerknąć przez ramię, odetchnął z ulgą, widząc jedynie pustą ulicę.

– Wpadłeś na to, że jeden z nich mógł być tym Nestorem? – Kasjusz zerknął na towarzysza, unosząc brwi.

– Dopiero po tym, jak już o niego spytałem. – Mucjusz skrzywił się i jeszcze raz spojrzał do tyłu. – Mieliśmy sporo szczęścia. Następnym razem może nie pójść tak gładko, więc postaraj się nie machać tą halabardą na wszystko, co się rusza, dobrze?

Kierując się szybkim marszem ku obrzeżom miasta, spotkali po drodze jeszcze jedną parę strażników, którzy na szczęście nie próbowali nawiązać rozmowy i jedynie skinęli im krótko głowami. Poza tym skąpane w świetle księżyca ulice były kompletnie opustoszałe, dzięki czemu bez żadnych dalszych incydentów dotarli na miejsce.

Itros od lat nie posiadało prawdziwego muru, już tylko pojedyncze bloki kamienia wystawały z ziemnego wału, zwieńczonego drewnianą palisadą. Wspięcie się na nią zajęło braciom trochę czasu, zwłaszcza ranny w ramię Mucjusz miał z tym spore problemy, ale w końcu obaj znaleźli się po drugiej stronie, do tej pory niezauważeni przez nikogo.

Hełmy i halabardę zostawili w krzakach u podnóża umocnień, a następnie obeszli miasto szerokim łukiem, wkraczając na gościniec. Skryty w nocnym mroku i otoczony gęstwiną trakt w innych okolicznościach sprawiałby pewnie niepokojące wrażenie, ale w tej chwili bracia czuli wyłącznie ulgę, zostawiając za sobą ciemne zaułki, pośród których czaił się Harlekin.

Szli aż do rana, celowo unikając wiszącego nad nimi pytania ”Co dalej?” i prawie w ogóle nie rozmawiając. Gdy na wprost widać już było łunę wschodzącego słońca, zeszli z drogi i zabrnęli wystarczająco głęboko w las, by nie dało się ich dostrzec z gościńca. Legli w cieniu rozłożystego buku i po spożyciu znacznej części zapasów, które Kasjusz niósł w worku, niemal natychmiast zasnęli, zbyt zmęczeni, żeby w ogóle pomyśleć o czymś takim jak trzymanie warty.

Mucjusz zbudził się kilka godzin później, czując się nie mniej wyczerpany, niż gdy zapadał w sen. Dopiero po dłuższej chwili zdołał zebrać siły, by dźwignąć swe zziębnięte i zesztywniałe ciało. Z cichym jękiem siadł pod drzewem, opierając plecy o gładki pień i rozglądając się niepewnie dokoła. Jakiś czas zajęło mu przypomnienie sobie, gdzie jest i jak tu trafił, ale kiedy w końcu to zrobił, gwałtownie oprzytomniał i zerwał się na nogi. Nigdzie w pobliżu nie widział ani swojego brata, ani worka z jedzeniem. Przez głowę przebiegła mu niepokojąca myśl, że towarzysz zabrał ze sobą prowiant i odszedł, być może uznając, że w pojedynkę ma większe szanse na ucieczkę. Zawahał się, niepewny, czy Kasjusz byłby zdolny go tak zostawić. Już miał zawołać jego imię, gdy uświadomił sobie związane z tym ryzyko. Zgrzytając zębami, przez kilka minut chodził w tę i z powrotem, usilnie zastanawiając się co teraz począć. W końcu postanowił zacząć od opróżnienia pęcherza.

Załatwiwszy potrzebę, spojrzał w niebo, próbując ocenić porę dnia na podstawie prześwitującego między chmurami słońca, ale splątane gałęzie kompletnie to uniemożliwiały. Westchnął i spuścił głowę, nie widząc innego wyjścia, jak po prostu wrócić na trakt. Nie miał pewności, ile czasu zajmie mu dojście do najbliższej wioski czy miasteczka, ale powrót do Itros odpadał, a ekwipunku i wiedzy potrzebnych do przetrwania w dziczy nie posiadał. Kasjusz najwyraźniej zabrał ze sobą większość rzeczy, więc w tej chwili nie dysponował nawet krzesiwem.

Zdążył zrobić jedynie dwa kroki, nim zza pleców dobiegły go stłumione szurania i trzaski, jakby w oddali coś dużego przedzierało się przez gęstwinę. Natychmiast sięgnął po pałkę, którą szczęśliwie wciąż miał zatkniętą za pasek, po czym najciszej jak potrafił przemknął do stojącego opodal drzewa i skrył się w otaczających je zaroślach.

Zaciskając palce na drewnianej rączce, czekał w napięciu, podczas gdy dźwięki stawały się coraz głośniejsze, aż w końcu stało się jasne, że cokolwiek przemieszcza się przez las, zmierza dokładnie w jego stronę. Nie wiedząc, czy powinien spodziewać się wilka, niedźwiedzia, Kasjusza, czy może czegoś zupełnie innego, trwał w całkowitym bezruchu, bojąc się nawet głośniej odetchnąć.

Chyba pierwszy raz w życiu poczuł ulgę na widok brata, kiedy ten wyszedł zza krzewu leszczyny, po czym stanął jak wryty, wpatrując się w miejsce, gdzie wcześniej leżał Mucjusz. Brodacz zaklął głośno, po czym przyłożył dłonie do ust, ale zanim zdążył zacząć wołać, blondyn wyskoczył z kryjówki, uciszając go gestem i nieźle wystraszając.

– Uważasz, że jesteś zabawny? – spytał po krótkim zamieszaniu Kasjusz, ciskając na ziemię niesiony w ręku worek. – Po kie licho skaczesz tak na mnie z chaszczy? Myślałem, że to jakaś bestia chce mnie zeżreć!

– Nie wiedziałem, kto nadchodzi, więc się ukryłem. – Mucjusz ledwo powstrzymywał się od śmiechu, wciąż mając w pamięci minę brata. – A potem chciałem cię szybko uciszyć, żebyś krzykiem nie ściągnął nam na głowy pościgu.

– Taa… I napędzenie mi stracha to najlepsze, co ci przyszło do głowy? – Mężczyzna prychnął. – A poza tym, kto mógł to być, jak nie ja?  

Mrucząc coś zrzędliwie pod nosem, kucnął przy worku i wyciągnął z niego skórzany bukłak. – Masz, pewnie chce ci się pić.

Mucjusz szybko upił łyk, ale od razu splunął, krzywiąc się z obrzydzeniem.

– Co to za paskudztwo?! Smakuje jak te rozwodnione szczyny Pod Rudym Kogutem!

– Wybacz, zapomniałem cię uprzedzić. Wygląda na to, że straż miejską też nie stać na porządne trunki. – Kasjusz uśmiechnął się krzywo. – Napełniłem bukłak wodą ze strumyka, ale skóra jest już tak przesiąknięta tym świństwem, że to najwyraźniej nie wystarczy. – Wzruszył ramionami. – Na razie będziemy musieli się przyzwyczaić, przynajmniej dopóki nie znajdziemy innego pojemnika.

Blondyn popatrzył na bukłak z niewyraźną miną, ale w końcu westchnął i wziął kolejny łyk. Kasjusz tymczasem rozsiadł się pod drzewem, ponownie zaglądając do worka i wydobywając zeń kawałek sera i zrolowaną kartę pergaminu. Pogryzając ser, rozciągnął zwój na ziemi i zaczął się mu dokładnie przyglądać. Kiedy po pozbyciu się suchości w gardle Mucjusz podążył wzrokiem za spojrzeniem brata, z początku nie był w stanie uwierzyć w to, co widzi.

– Nie… – wymamrotał, upuszczając bukłak. – Nie mów mi, że to jest…

Kasjusz uniósł głowę i wzdrygnął się, widząc jego minę, po czym zerwał się na nogi, chowając mapę za plecami i cofając się o parę kroków, jakby w obawie, że towarzysz spróbuje mu ją wyrwać. Uniósł rękę w uspokajającym geście.

– Tak, tak, wiem co sobie myślisz. To od tej mapy zaczęły się nasze problemy. Ale to nie znaczy, że…

– Nasze problemy zaczęły się od tego, że tobie zamarzyło się szukanie skarbów! – warknął Mucjusz. Odetchnąwszy głęboko, opuścił bezwładnie ręce i zapytał bardzo zmęczonym głosem – Jeszcze ci mało? Naprawdę dalej chcesz gonić za tą mrzonką, po tym wszystkim, co się stało? Przecież… – nie dokończył i machnął tylko ręką, opadając z rezygnacją na ziemię.

– Jak to się mogło stać? – wyszeptał żałośnie.

Kasjusz przez jakiś czas stał naprzeciwko brata, przestępując z nogi na nogę i niepewnie na niego zerkając. W końcu jednak zebrał się w sobie i podszedł bliżej, kucając przy nim na trawie.

– Posłuchaj… Wiem, że jesteś na mnie zły. Masz do tego pełne prawo. Przyznaję, to ja nas wpakowałem to bagno. – Pochylił pokornie głowę, lecz zaraz dodał z entuzjazmem – Ale możemy jeszcze wszystko naprawić! Ta mapa to nasza szansa, żeby znowu wieść normalne życie! Pewnie nawet lepsze od tego, które wiedliśmy dotąd! Jasne, do Itros raczej prędko nie wrócimy… Ale jeśli uda nam się zdobyć smocze szczątki, będziemy tak bogaci, że bez problemu znajdziemy sobie sympatyczne miejsce do życia, gdzie nikogo nie będzie obchodziło, że w jakimś zapyziałym miasteczku mają nas za przestępców!

Mucjusz nie odpowiedział, dalej siedząc ze zwieszoną głową. Kasjusz westchnął i przemówił bardziej rzeczowym tonem. – Ujmę to inaczej… W tej chwili i tak nie mamy już nic do stracenia, więc co nam szkodzi spróbować?

Popatrzył wyczekująco na blondyna, który jęknął i uderzył pięścią o ziemię. – Nie wierzę! To dokładnie taka sama sytuacja, jak dwa dni temu! ”Co masz do stracenia?”… ”To wielka szansa”… I co?! Rzeczywiście, jak dotąd wszystko idzie wręcz wyśmienicie! – Chwycił się kurczowo za głowę i zaczął mamrotać coś pod nosem, kiwając się w przód i w tył.

– Hej! – Kasjusz złapał brata za ramiona i mocno nim potrząsnął. – Możemy się kłócić, ale to na pewno nie pora, żeby tracić nerwy.

– Tak, to kiedy będzie pora?! – Mucjusz podniósł się, odpychając go, a następnie podszedł do leżącego przy drzewie worka, mówiąc – Jak dopadnie nas straż Itros, to nie starczy już na to czasu! – Wyciągnął kromkę chleba i gwałtownym ruchem oderwał kawałek, ostentacyjnie odwracając się od rozmówcy. Drugi mężczyzna siedział przez chwilę w ciszy, zanim spytał – Masz w takim razie jakieś lepsze pomysły?

Przełknąwszy ostatni kęs, blondyn posłał bratu spojrzenie pełne skondensowanej nienawiści.

– Nie. I to właśnie jest w tym wszystkim najgorsze. – Oparłszy się o szary pień, skrzyżował ręce na piersiach. – A w ogóle to jakim cudem wciąż masz tą mapę?

Kasjusz wzruszył ramionami. – Strażnicy chyba nie uznali kawałka pergaminu za coś niebezpiecznego.

Mucjusz prychnął – No tak, nie zdawali sobie sprawy, ile kłopotów może wywołać to cholerstwo.

Zamknął oczy.

– Dobra, daj mi tą mapę – powiedział z rezygnacją, po czym dodał zgryźliwie – Samemu i tak się w niej nie połapiesz.

***

Pędząc przez spowity mrokiem las, potykali się co chwilę o wystające korzenie, bez przerwy czując na twarzach smagnięcia gałęzi. Mucjusz kulał lekko, trzymając się za żebra w rozpaczliwiej próbie zatamowania krwotoku. Zaciskając z bólu zęby, biegł co sił w nogach, słysząc z lewej strony urywane przekleństwa brata, z równie wielkim trudem przedzierającego się przez zarośla. Wszystko stało się tak szybko, że nie wiedział nawet, czy Kasjusz też został ranny, ale jego nierówny i chrapliwy oddech nie mógł wróżyć nic dobrego.

Obejrzał się przez ramię, mrużąc oczy w poszukiwaniu napastnika, ale zanim zdołał przeniknąć wzrokiem ciemną gęstwinę, zahaczył o coś stopą i zwalił się na ziemię. Powietrze uszło mu z płuc, gdy wylądował z impetem na krwawiącym boku, wyrżnąwszy wcześniej czołem o twardy grunt. Czując, że lada moment może stracić przytomność, chciał zawołać do towarzysza o pomoc, lecz z gardła dobył mu się tylko zduszony jęk. Spróbował wstać, ale rozdygotane kończyny nie zdołały utrzymać jego ciężaru i upadł z powrotem. Dla przytłoczonego bólem i strachem umysłu czas zdawał się płynąć dużo wolniej i już po chwili mężczyzna miał wrażenie, że leży tak całymi godzinami. Pewien, że Kasjusz dawno padł ofiarą ścigającej ich bestii i że zaraz nadejdzie jego kolej, zamknął z rezygnacją oczy, lecz wtedy ktoś chwycił go pod pachy i uniósł w górę, a w uchu odezwał się znajomy głos.

– Jeszcze żyjemy, braciszku. Nie poddawaj się.

Blondyn uśmiechnął się słabo, niezdolny inaczej wyrazić wdzięczności, jaką poczuł na widok brodatego oblicza, które ukazało się w blasku księżyca. Serce zamarło mu jednak w piersi, gdy ponad ramieniem brata dojrzał szkarłatne ślepia, czające się w koronach drzew. Otworzył usta, chcąc ostrzec Kasjusza. Nie zdążył.

Głośny świst poprzedził moment, kiedy czubek metalowej igły wynurzył się z piersi mężczyzny, którego twarz zamarła w wyrazie lekkiego zaskoczenia. Dało się słyszeć łagodne dzwonienie, a powietrze wnet przeciął nieludzki wrzask, mieszający się z krzykiem Mucjusza.

– NIEEEEEEEE!!!

Ogromny nietoperz wyfrunął z ciemności, skrzecząc wściekle i porwał bezwładne ciało Kasjusza, wyrywając je z uścisku brata i z powrotem znikając w mroku nocy. Przez moment słychać było jeszcze łopot skórzastych skrzydeł, po czym zapadła cisza. Mucjusz padł na kolana, wpatrując się pustym wzrokiem w strzępki koszuli, które zostały mu w dłoniach. Jakiś czas bełkotał coś nieskładnie, nie czując już nawet własnych ran.

Klęczałby tak pewnie przez całą wieczność, kompletnie wyzuty z myśli i emocji, gdyby z gąszczu naprzeciwko znowu nie zaczął dochodzić chrapliwy skowyt. Na nowo zdjęty strachem, mężczyzna zerwał się na nogi, natychmiast wznawiając ucieczkę. Zupełnie straciwszy orientację w przestrzeni, gnał na oślep między drzewami, kierowany wyłącznie podskórnym, zwierzęcym instynktem ściganej ofiary.

Niespodziewanie wydostał się na otwartą przestrzeń. Oślepiony światłem księżyca po biegu przez ciemny las, zmylił krok i potknął się o kępę trawy, upadając na glebę z głuchym stęknięciem. Silny podmuch powietrza zmierzwił włosy blondyna, kiedy stwór przeleciał mu tuż nad głową i wylądował z hukiem kilkanaście stóp dalej. Mucjusz uniósł wzrok, spoglądając z lękiem na postać, która przystanęła na drugim końcu polany i powoli obróciła się ku niemu.

Szkarłatne ślepia płonęły w szczelinach lekko przechylonej maski, uśmiechającej się upiornie na tle mrocznej gęstwiny. Na kilka sekund cały świat znieruchomiał, aż wreszcie Harlekin drgnął i zrobił krok w kierunku mężczyzny, który poczuł przechodzący wzdłuż kręgosłupa dreszcz. Widząc, jak wampir przyspiesza, załkał cicho i odepchnął się rękoma od ziemi, ale drżące kolana odmówiły mu posłuszeństwa i od razu klapnął na plecy. Zaczął czołgać się do tyłu, niezdolny oderwać oczu od czerwonych ślepi, które zdawały się przewiercać go na wylot. Kiedy Mucjusza dzieliło od stwora już tylko parę stóp, biała maska zsunęła się i spadła na trawę, odsłaniając nie twarz, lecz paskudny, pomarszczony pysk o płaskim nosie i ohydnie bladej skórze. Szeroka paszcza rozchyliła się, ukazując dziesiątki długich, przypominających igły zębów, wciąż ociekających krwią ostatniej ofiary. Harlekin rozpostarł poły obszernego płaszcza, który przekształcił się w błoniaste skrzydła, zwieńczone parą krzywych szponów.

Całkowicie sparaliżowany mocą bestii, mężczyzna mógł jedynie bezradnie patrzeć, jak skórzasta czerń przesłania gwiazdy, aż w końcu w jego świadomości nie istniało już nic poza szkarłatnymi ślepiami i okoloną kłami gardzielą. Wampir zamarł na moment, przekrzywiając nieco głowę, po czym wrzasnął przeraźliwie i wgryzł się człowiekowi w szyję.

Mucjusz poderwał się z krzykiem, osłaniając rękami gardło i próbując uderzyć barkiem krwiopijcę, ale jego ciało nie napotkało żadnego oporu, przez co stracił równowagę i upadł na twarz. Podnosząc się, powiódł niespokojnym wzrokiem po drzewach dookoła, słysząc jedynie własny oddech. Nigdzie nie był w stanie dostrzec potwora, który najwyraźniej znowu skrył się w ciemnościach. Wzdrygnął się i odskoczył na bok, dopiero teraz zauważając szamoczącą się obok masę futra, która wydawała jakieś stłumione pomruki i warknięcia. Dziwne stworzenie dźwignęło się w górę, ukazując pokryty sierścią łeb, na szczęście zwrócony tyłem do Mucjusza, który już miał rzucić się do ucieczki, kiedy powstrzymał go znajomy głos.

– Co się dzieje?! Atakują nas?!

Blondyn znieruchomiał, nie wierząc własnym uszom. Otworzył usta, ale nie zdołał wydać z nich żadnego dźwięku, podczas gdy Kasjusz zawołał jeszcze raz, wyraźnie zaniepokojony:

– Hej! Mucjusz! Gdzie jesteś?! Już idę, tylko muszę wyplątać się z tych cholerstw!

Część futer opadła na ziemię, odsłaniając sylwetkę mężczyzny, który zerknął przez ramię i westchnął z ulgą, dostrzegając brata.

– Niech cię Lilith przeklnie, aleś mi stracha napędził! Myślałem, że cię niedźwiedź właśnie zżera albo co. – Spostrzegłszy zszokowaną minę towarzysza, zmarszczył czoło. – Co jest? Wyglądasz, jakby naprawdę coś cię nadgryzło. – Rozejrzał się nerwowo. – Żadna bestia się tu nie kręci, prawda?

Mucjusz zamrugał i pokręcił głową, przejeżdżając dłonią po szyi, w którą przed momentem wbiły się zęby wampira. Ostrożnie przyłożył rękę do swego lewego boku i aż wstrzymał oddech, wyczuwszy pod palcami wilgoć. Kiedy jednak spojrzał w dół, okazało się, że duży fragment koszuli ma przesiąknięty wodą. Wodą, nie krwią. Rozglądając się nieprzytomnie, zignorował mówiącego coś Kasjusza, który wpatrywał się w niego z coraz większą troską. Obaj znajdowali się nie na polanie, lecz pośrodku niewielkiego zagajnika. Promienie wschodzącego słońca prześwitywały przez skapujące z gałęzi krople, będące pozostałością niedawnego deszczu. Mucjusz ponownie zmierzył brata wzrokiem, upewniając się, że to naprawdę on, po czym siadł ciężko na ziemi, niepewny, czy bardziej chce mu się śmiać czy płakać.

Wyjaśnienie Kasjuszowi sytuacji zajęło trochę czasu, ale w końcu obaj ochłonęli i mogli zabrać się za śniadanie, na które składały się resztki upolowanego dzień wcześniej zająca i trochę jagód. Choć żaden z nich nie nazwałby tego posiłku obfitym, nie później niż godzinę od świtu obaj byli już gotowi do drogi i nawet na twarzy Mucjusza malował się entuzjazm.

– Dziś jest ten dzień – stwierdził z uśmiechem Kasjusz.

– Taa, dzisiaj wszystko się rozstrzygnie – potaknął blondyn, ale zaraz wykrzywił usta. – No chyba że źle odczytaliśmy mapę i zgubimy się na tym przeklętym odludziu. – Pokręcił lekko głową. – Ale słowo daję, jak dotrzemy na miejsce i smoka tam nie będzie, drogę powrotną zaczniesz od upadku z najwyższego urwiska, jakie uda mi się znaleźć.

Jego brat zaśmiał się krótko. – Lepiej przestań zrzędzić i zacznij już myśleć nad tym, jakimi słowami będziesz mnie przepraszać, gdy zdobędziemy fortunę.

Przez pierwsze kilka godzin marszu krajobraz wokół niczym nie różnił się od tego, który oglądali przez ostatni tydzień. Tylko pojedyncze drzewa wyrastały na ciągnących się we wszystkie strony wzniesieniach, porośniętych trawą i kępami przysadzistych krzewów. Aby dotrzeć do skalnych szczytów, piętrzących się wzdłuż wschodniego horyzontu, potrzebowaliby kolejnego dnia, ale właściwy cel ich podróży znajdował się znacznie bliżej i zdołali dojść do niego na długo przed zapadnięciem zmroku.

Oddalona od reszty łańcucha górskiego, masywna turnia z błękitno-szarego kamienia stała samotnie, odcinając się ostrymi graniami na tle nieba. Pierwotnie wierch musiał wznosić się znacznie wyżej, ale w jakiejś nieokreślonej przeszłości kompletnie się rozpadł. Teraz wokół walały się tysiące skalnych odłamków, od drobnych kamyczków po wielkie poszarpane bloki, które spokojnie można by uznać za odrębne góry. Jeśli wierzyć mapie, to właśnie gdzieś tu kryły się smocze szczątki.

Wkraczając w cień potężnej turni, bracia czuli się, jakby przechodzili do innego świata. Szare zbocza, już po chwili otaczające ich z każdej strony, pogrążały otoczenie w półmroku, ale tam, gdzie padało na nie światło słońca, skała przyjmowała niezwykłą, błękitną barwę. Wiatr hulał w przesmykach między głazami, wyjąc przeciągle, niczym zbudzona pojawieniem się mężczyzn istota, próbująca wypłoszyć ich ze swego siedliska.

Nie wiedząc, w którym dokładnie miejscu znajduje się ich cel, od teraz musieli zaufać własnemu szczęściu, na chybił trafił dokonując wyborów między różnymi ścieżkami. W miarę, jak coraz mocniej zagłębiali się w trzewia kamiennego pustkowia, zauważyli że żadna, nawet najdrobniejsza roślina nie zapuszczała tu korzeni, mimo iż nie raz dostrzegali skrawki gleby widoczne pośród skał. Podobnie rzecz miała się ze zwierzętami, po których obecności nie było najmniejszego śladu. Wyglądało na to, że nic żywego nie chciało, bądź nie mogło zamieszkać w cieniu błękitno-szarych monolitów. Mucjusz na szczęście w porę pomyślał o zaznaczaniu pokonanej dotąd trasy, bo już po kilkunastu minutach marszu obaj kompletnie stracili orientację w plątaninie wąskich przesmyków, nagłych uskoków i głębokich rozpadlin. Gdyby nie ułożone z drobnych kamieni strzałki, zostawiane na ziemi przy każdej zmianie kierunku, prawdopodobnie już nigdy nie odnaleźliby drogi powrotnej.

Wdrapywali się właśnie na usytuowaną kilkanaście stóp wyżej półkę skalną, uznawszy ją za dobry punkt obserwacyjny, kiedy poznali kolejne czyhające tu na nich niebezpieczeństwo. Kasjusz pierwszy stanął na szczycie i od razu zaczął chłonąć wzrokiem teren dookoła. Zerknął na brata, unoszącego ramiona, by chwycić skraj urwiska i wtedy obaj usłyszeli głośny trzask. Mucjusz drgnął niespokojnie i na sekundę stracił równowagę, gdy wąski pasek podłoża pod nim zachwiał się niebezpiecznie. Tracąc oparcie w nogach i czując, jak siły błyskawicznie opuszczają jego palce, runąłby w dół, gdyby w ostatniej chwili nie został pochwycony przez Kasjusza, który złapał go za nadgarstki i wciągnął koło siebie, stękając z wysiłkiem.

Opadłszy na ziemię z westchnieniami ulgi, szybko zorientowali się, że to jeszcze nie koniec. Po tym, jak potężny huk obwieścił moment, kiedy fragment skały uderzył o ziemię, wokół wciąż pobrzmiewał coraz głośniejszy łoskot. Bracia rozejrzeli się nerwowo i ku swojemu przerażeniu ujrzeli siatkę pęknięć rozchodzącą się po skale, także w tych miejscach, gdzie obaj siedzieli. Podrywając się czym prędzej, popędzili ku środkowi płaskowyżu, ledwo utrzymując się w pionie na rozchybotanym gruncie.

Dotarli już niemal do podnóża kolejnego wzniesienia, zanim odważyli się w końcu zwolnić i obejrzeć przez ramię. Widząc, że wyrwy w kamieniu przestały się rozprzestrzeniać, przystanęli, czekając aż ogłuszający łomot ucichnie, a wzbite w powietrze chmury pyłu opadną.

Ujrzawszy zwały potrzaskanych głazów i ostrych odłamków, stanowiące jedyną pozostałość po zboczu, na które dopiero co się wspinali, mężczyźni jednocześnie przełknęli ślinę.

– To… było blisko – stwierdził Kasjusz, spoglądając na towarzysza z bardzo niewyraźną miną.

– Za blisko – zgodził się Mucjusz, pocierając nadwyrężone palce. – Tu chyba wszystko może się w każdej chwili rozlecieć. Musimy naprawdę uważać. – Wzdrygnął się. – Nie sądziłem, że kiedyś będę się zamartwiać tym, czy zaraz nie spadnie mi na głowę góra.

Nie mając najmniejszej ochoty na powrót trasą, która okazała się tak niestabilna, zostawili za sobą nowo powstałe rumowisko i wkroczyli na zaczynającą się obok ścieżkę. Wąska dróżka biegnąca wzdłuż skraju przepastnej rozpadliny nie wyglądała co prawda dużo bezpieczniej, ale po tym, co przed chwilą zaszło, żadne miejsce w cieniu poszarpanych skał nie budziło zaufania.

Kiedy jakiś czas później szli środkiem krętej doliny, do zmroku została już niecała godzina. Wiszące nad ich głowami niebo miało niemalże tę samą ciemnoszarą barwę, co wznoszące się po obu stronach ściany wąwozu. Zerkając w górę, Mucjusz rozważał, czy nie powinni sobie na razie odpuścić i wznowić poszukiwania dopiero następnego dnia, gdy nagle coś przykuło jego uwagę. Po drodze widzieli mnóstwo dziwnych formacji skalnych, ale ta, którą właśnie dostrzegł, znacząco różniła się od pozostałych. Zatrzymał się i zmrużył oczy, ale odległość utrudniała jednoznaczne stwierdzenie, na co dokładnie patrzy.

– Hej, jak myślisz, co to jest?

Kasjusz obrócił się i podążył wzrokiem za palcem brata. Przez dłuższy moment obaj wpatrywali się podłużny kształt, wystający znad krawędzi wąwozu na dobre kilkadziesiąt stóp.

– Nie wiem, ale dobrze byłoby przyjrzeć się temu z bliska. Niewykluczone, że właśnie tego szukamy. – Mężczyzna z trudem ukrywał ogarniającą go ekscytację. – Zobacz, ścieżka przed nami zmienia kierunek. Może zaprowadzi nas tam, gdzie trzeba!

Puścił się do przodu, stukając butami o skały i w ciągu kilku sekund zniknął za zakrętem, kompletnie ignorując wykrzykiwane za nim ostrzeżenia.

– Kasjusz, zaczekaj! Nie biegnij na oślep, bo… – Uświadomiwszy sobie, że podnoszenie głosu nie jest najlepszym pomysłem, Mucjusz zamilkł, po czym warknął z irytacją i popędził śladem brata.

Wąwóz rzeczywiście zawracał po szerokim łuku, przez co blondyn kompletnie stracił z oczu Kasjusza, przynajmniej do chwili, gdy wybiegł zza sporego głazu i prawie wpadł na niego z rozpędu. Próbując wyhamować, poślizgnął się na drobnym kamyku i rąbnął o ziemię z bolesnym stęknięciem. Chwytając się za potylicę, spiorunował wzrokiem towarzysza, który w ogóle tego nie zauważył i dalej stał bez ruchu, wgapiony tępo przed siebie.

– Ej, mógłbyś z łaski swojej… – zaczął zwymyślać go Mucjusz, podnosząc się z ziemi, wtedy jednak zerknął w prawo i słowa uwięzły mu w gardle.

Od miejsca, gdzie się znajdowali, ścieżka wiodła już prosto, pozwalając dokładnie przyjrzeć się reszcie doliny. Ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały światło na ogromne bloki skalne, w przeszłości ewidentnie tworzące całość, dopóki coś nie rozbiło ich na dwie części. Uformowana w ten sposób wyrwa rozdzierała błękitny masyw niczym wielka, poszarpana rana. Nie było szczególnie trudno się domyślić, jak doszło do jej powstania.

Wielkość sczerniałego szkieletu przekraczała wszelkie oczekiwania braci. W dzieciństwie nasłuchali się mnóstwa opowieści o smokach, ale znając zamiłowanie bardów do przesady, spodziewali się stworzenia wielkości co najwyżej sporego domu. Tymczasem istota, której szczątki spoczywały naprzeciwko, za życia musiała przewyższać rozmiarami niejedno wzgórze. Podłużny kształt, który wcześniej zauważyli, stanowił jedynie sam czubek wygiętej kości, zwieńczającej pozostałość jednego ze skrzydeł.

Stwór leżał na boku i mężczyźni szybko dostrzegli, że co najmniej jedną łapę i część drugiego skrzydła miał on przygniecione gigantycznymi monolitami. Masywne szczęki, zdolne pochłonąć kilkanaście osób za jednym kłapnięciem, spoczywały między głazami i pozostawały lekko rozchylone, ukazując rzędy dziur po zębach, w których spokojnie zmieściłaby się ludzka głowa. Na tle ciemnych kości odcinały się śnieżnobiałe szpony, wokół których skały zostały zmiażdżone w drobny mak, zapewne wtedy, gdy stworzenie próbowało uwolnić się z potrzasku.

Słońce niemalże skryło się już za horyzontem, zanim bracia zdołali oderwać wzrok od szkieletu, przytłoczeni świadomością, że dzielą świat z tak potężnymi istotami. Stojąc z wyrazem tej samej specyficznej zadumy na twarzach, obaj zastanawiali się… Jeśli taki respekt budziły same szczątki, jakie uczucia towarzyszyłyby ujrzeniu żywego smoka?

Kto wie, jak długo by nad tym myśleli, gdyby Mucjusz nie zmarszczył nagle czoła, pytając – Ej, a tak właściwie to od kogo dowiedziałeś się o tej mapie?

Jego brat uśmiechnął się, dalej chłonąc oczyma niezwykły widok.

– A co, myślisz że mnie okłamał?

– Nie, ale ktoś ewidentnie nas ubiegł. Zostały same kości. One również powinny być sporo warte, ale…

– Boisz się, że ich nie starczy? – Kasjusz zarechotał. – Ale niech będzie, teraz już mogę ci się przyznać, że nie wiem kto to dokładnie był. Jakiś przejezdny, nigdy wcześniej go nie spotkałem.

Powiódł wzrokiem po gigantycznej czaszce, akurat by zobaczyć, jak coś poruszyło się w jednym z pustych oczodołów.

– Jednak przyszliście! – odezwał się znajomy głos. – Już myślałem, że będę musiał was szukać!

W tym momencie słońce zaszło, a chwilę później dało się słyszeć delikatne dzwonienie. 

Koniec
Nowa Fantastyka