- Opowiadanie: BrunoSiak - Olbrzym powieść (6/37)

Olbrzym powieść (6/37)

W tej powieści chciałem przede wszystkim opowiedzieć ciekawą historię. Jest tam kilka oryginalnych pomysłów (tak przynajmniej sądzę:) dotyczących kwestii głównie przyszłości medycyny i wykorzystnia jej w specyficznych warunkach postapokaliptycznych.

Powieść Olbrzym jest napisana i poprawiona. Liczy 37 rozdziałów. Będę publikował po jednym / albo dwa co kilka dni. Chętni mogą ściągnąć całość na www.olbrzym.com.pl, chociaż wolałbym Wasze opinie rozdział po rozdziale.

Zależy mi na waszej opinii zarówno w zakresie fabuły jak i logiki świata, który przedstawiłem. Wytykanie błędów gramatycznych, interpunkcyjnych oczywiście mile widziane. 

Oceny

Olbrzym powieść (6/37)

Ból pulsował, rwał i rozdzierał ciało. Chciała znaleźć się w nicości, odcięta od zmysłów, by tam być i nie być jednocześnie. Tylko Pajęczyca mogła ją tam zabrać, ale Pajęczyca odeszła. Anna została sama. Nie było już przyjaciółki, towarzyszki, wybawczyni.

Próbowała przełknąć ślinę, ale język był wyschnięty i sztywny. Gardło spuchło, oddychała z trudem. Powietrze pachniało wilgocią, chłodem i lasem.

– Otworzył drzwi?

Odchrząknęła ropną wydzielinę, która zalegała w spuchniętym gardle, połknęła ją a potem otworzyła oczy. Zobaczyła półmrok a nie ciemność. Nad głową, na wyciągnięcie ręki gładki, mocny materiał.

– Otworzył drzwi?

Jej dłoń opadła w dół, ale zamiast kamiennej posadzki napotkała coś miękkiego i zimnego.

Kakofonia wspomnień eksplodowała w jej głowie: żołnierz, ból, maszyna, nadzieja, strzały, krew, śmierć, worek i rzeka. Uciekła od niego. Jest sama. Powinna czuć radość i ulgę, ale w piersi pulsował tylko strach. Czekała już tylko na śmierć, a teraz musiała znowu żyć i walczyć. Wiedziała, że Yokai żyje. Wiedziała, że jej szuka. Na pewno jej szuka. Ale teraz nie jest bezbronna. Jest słaba, ale zdoła nacisnąć spust. Tyle wystarczy żeby go zabić.

Namacała pistolet. Przyciągnęła broń i położyła obok głowy. Pamiętała instrukcje Kerinena i przesunęła bezpiecznik. Wystarczyło nacisnąć spust.

Bosymi stopami odsunęła zimny jak bryła lodu głowochwyt. Podciągnęła zziębnięte nogi tak, aby znalazły się w całości pod grubą żołnierską kurtką. Czekała aż łydki i stopy wypełni ciepła krew.

– „A” na ból, „W” na rany – przypomniała sobie głos Kerinena. Przetoczyła się na brzuch i uklękła. Chłodna i gładka tkanina, z której wykonano worek dotknęła karku.

– „A” na ból, „A” na ból, „A” na ból – powtarzała i rozłożyła szeroko ręce by odnaleźć plastikową apteczkę. Manierka, nóż, coś miękkiego… Uniosła to do twarzy i powąchała. Jedzenie.

Jej ręce błądziły dalej. Coś płaskiego, prostokątnego. Tak. Apteczka. Zaczęła nią potrząsać, naciskała, zgniatała, rozrywała, ale pudełko nie otwierało się. Nie umiała go otworzyć. Sięgnęła po nóż i wsunęła ostrze w szparę między zawiasami apteczki. Coś pękło. Zawartość pudełka wysypała się na czarny materiał grafelowego worka: bandaż, nożyczki, plastry, skalpel, strzykawka, plastikowa tuba… Co jest na niej napisane? Przecież umiała czytać… Zmrużyła oczy. Litery były takie małe.

– W… U… L… – zaczęła literować. – Nie, nie to, „W” na rany – włożyła tubkę do lewej, piersiowej kieszeni kurtki.

Odrzucała na bok kolejne przedmioty kołysząc się w przód i w tył. Gdy ukojenie było blisko, ból nasilił się i nie pozwalał skupić myśli. Tabletka, lusterko, igły, blister – palce przestały cokolwiek czuć, dłonie trzęsły się, nie miała nad nimi kontroli. Blister? Zaczęła obracać go w dłoniach szukając nazwy. Nie. Nie to. „A” na ból. Musiała znaleźć. Palce szukały dalej. To już widziała, to też… Nie ma?

W końcu znalazła. Zajrzała do środka plastikowego pojemnika. Tabletek było dużo. Wysypała kilka na dłoń, ale wszystkie przeleciały jej przez palce jak woda. Z wysiłkiem odnalazła jedną na dnie worka i zbliżyła ją do ust, ale nie mogła ich otworzyć. Były zaszyte i zalepione twardą skorupą krwi i ropy.

Klęczała przez chwilę w rozpaczy, ale szybko znalazła rozwiązanie. Wsunęła tabletkę w dziurkę od nosa a drugą dziurkę zasłoniła palcem. Odchyliła głowę i wciągnęła mocno powietrze. Czuła jak tabletka dotknęła gardła, i przykleiła się do gęstej wydzieliny płynącej z zatok. Powoli popłynęła w dół.  Anna zwinęła się w kłębek i czekała. Ruchy perystaltyczne przełyku boleśnie przepychały tabletkę do żołądka. Ból był najintensywniejszy właśnie wtedy, kiedy czekała na ulgę. Poczuła mdłości, senność, ale ból powoli znikał. Była zmęczona. Tak strasznie zmęczona.

– Masz dziesięć dni, dziesięć dni, dziesięć dni – huczały jej w uszach słowa Kerinena powtarzane usypiającym, słabnącym echem. Mówił jak człowiek, który każde rozstrzygnięcie losu przyjmuje bez sprzeciwu.

Leżała jeszcze przez chwilę bez ruchu, a potem uniosła się na łokciu i przysunęła twarz do ściany worka. Był już dzień. Grafelowy materiał nadawał wszystkiemu na zewnątrz odcienie szarości. Wokół gęsta od rzęsy woda. Splątane korzenie drzew na brzegu rzeki. Nurt niósł gałęzie, które zaczepiały o na wpół zanurzony na płyciźnie worek.

-Ile spałam? Tylko jedną noc?

Przewróciła się powoli na brzuch i przesunęła przed siebie wszystkie rzeczy z wyjątkiem głowochwytu, który odsunęła stopami najdalej jak mogła. Musiała jeszcze odpocząć. Miała dziewięć dni.

Było jej dobrze. Nie było bólu. Leżała. Sekundy bez bólu, minuty bez bólu. Nie było bólu. Nie było Yokai. Znów zasnęła.

 

*

 

Obudził ją głód. Wzięła do ręki jedną z czarnych foliowych torebek. W środku było coś sypkiego. Przytknęła torebkę do ust. Pachniało jedzeniem. Słodko. Owocami. Żołądek ścisnął się boleśnie.

Odsunęła wszystkie przedmioty oprócz bandaży, opatrunków, skalpela i okrągłego lusterka. Z kieszeni kurtki wyjęła maść na W, maść na rany.

Bała się spojrzeć w lusterko. Kiedyś lubiła swoją twarz, ale teraz bała się. Zwlekała. Matka mawiała, że pragnienia i myśli ryją na twarzy ślady. Bała się zobaczyć, co zostawiła nienawiść. Anna i Pajęczyca żyły tylko po to żeby go zabić. Tylko to pozwalało znieść ból.

Gdy zobaczył swoje odbicie rozpłakała się. Yokai nie kłamał. Była potworem. Rozpoznała jedynie oczy. Tylko one wydawały się znajome. Poniżej rozciągała się spuchnięta, ziemisto-żółta maska przecięta szeroką blizną biegnącą od skroni przez podbródek aż do szyi. Blizny, krosty, siniaki. Nos krzywy, źle zrośnięty po wielokrotnych złamaniach. Górna warga była wywinięta i połączona ze skrzydełkami nosa sinobrązową pręgą. Dolna warga była ciasno zszyta ze śluzówką górnej. Między szwami z czerwonej nici puchły fioletowe bąble.

Ścisnęła plastikową tubkę i na zwitek bandaży wypłynął cienki walec żółtawej maści. Wtarła ją w usta. Poczuła mrowienie, jakby przyłożyła tam kostkę lodu. Maść pachniała tłuszczem. Zbliżyła lusterko do twarzy. Dotknęła paznokciem dolnej wargi i zdrapała zaschniętą skorupę. Odsłoniła szew, a potem rozdarła folię, by wyjąć skalpel.

Przecięła wszystkie nici. Popłynęła świeża krew. Rozchyliła usta. Nici w kilku miejscach wyszły z ciała gładko, ale w innych zrosły się z wargami. Skóra na twarzy napięła się jakby miała zaraz pęknąć, ale Anna kontynuowała ruch. Otworzyła usta najszerzej jak tylko mogła. Krew spłynęła po brodzie, a potem po szyi. Wyszarpnęła ręką nici i przyłożyła do warg bandaż. Czuła mrowienie i odległe echa obezwładniającego bólu, który stępiła maść i tabletka przeciwbólowa. Ze strachu, że niedługo znowu zacznie boleć, połknęła następną.

Odwróciła się na plecy i leżała kilkanaście minut zmieniając opatrunki, gdy przesiąkły już krwią. Była wyczerpana. Kiedy rany zasklepiły się, posmarowała wargi grubą warstwą maści i nakleiła szerokie plastry.

– Za dużo tabletek – pomyślała zanim znowu zapadła w chorobliwy w sen.

 

*

 

Otworzyła oczy. Ciemność. Wargi pulsowały żarem. Napuchły i kłuły przy każdym ruchu. Namacała kieszeń kurtki, wyjęła tabletki przeciwbólowe i położyła jedną na języku. Proszek z trudem przecisnął się przez gardło. Zacisnęła zęby i odczekała kilka minut zanim ciepło rozeszło się po ciele.

Uniosła się na łokciach i przytknęła twarz do worka. Na zewnątrz była już noc. Namacała manierkę i rozsunęła zamek błyskawiczny. Przez szparę napłynęło zimne powietrze. Zaczerpnęła manierką wody z rzeki i przytknęła metalowe naczynie do ust. Woda smakowała mułem. Piła wolno spluwając drobinami piasku, liśćmi i źdźbłami trawy. Gdy opróżniła naczynie, zamknęła worek i leżała długo w bezruchu. Czekała aż woda nasączy jej ciało. Potem sięgnęła do kieszeni i wyjęła jeden z foliowych woreczków z racjami żywnościowymi. Rozcięła go nożem i włożyła do ust garść płatków zbożowych z kawałkami suszonych owoców. Płatki napęczniały od śliny. Anna cierpliwie obracała pulpę językiem. Poczuła słodycz suszonych owoców, ale powstrzymywała się od połknięcia tak długo, jak tylko mogła. Wiedziała, że żołądek nie przyjmie wiele. Odczekała kilka minut, a potem zjadła dwie kolejne garście, wypiła trochę wody i zasnęła.

 

*

 

Worek był ciężki. Wlokła go wychylona w przód balansując ciężarem ciała tak, żeby nie upaść. Wolno posuwała się naprzód. Tabletki uwolniły ją od bólu, ale odebrały wiele sił. Odpoczywała często i długo. Siadała w cieniu drzew, uzgadniała z kompasem kierunek marszu, owijała na nowo stopy wciąż rozplątującymi się, zakrwawionymi bandażami i szła dalej.

Nie myślała. Wiedziała, że najłatwiej nie myśleć. Gdy ciało opadało z sił – dawała mu odpocząć, gdy chciało jeść – karmiła je, gdy chciało pić – poiła. Odnajdywała drzewo w oddali i wlokła się w jego kierunku stawiając ostrożnie nogę za nogą. Myśli krążyły bez celu. Trzeba było iść, ciągle iść i nie myśleć.

Czuła ciągle jego ciepły, cuchnący oddech jakby szedł tuż za nią. Yokai nie umierają. Maszyny nie mogą ich zabić. Yokai unoszą się nad ziemią jak duchy. To one niosą śmierć.

Wieczorem zaczął padać deszcz, jej pierwszy deszcz od lat. Ocucił ją. Schowała w worku kurtkę i zdjęte ze stóp bandaże, a potem stała długo pozwalając chłodnej wodzie spływać po włosach, twarzy i ciele. Wyjęła torebki foliowe po suchym prowiancie i ułożyła w płytkiej niecce na ziemi tak, by mogła się tam zebrać woda. Przyklękła i piła łapczywie zanurzając usta w kałuży. Woda smakowała liśćmi i ziemią.

Ochłodziło się. Z oddali dochodziły pomruki burzy. Napełniła manierkę i wpełzła do worka. Podkuliła nogi. Zziębnięte i opuchnięte po całodziennym marszu stopy ogrzewały się powoli. Słuchała jak krople deszczu uderzają o liście. Jakimś sposobem świeże powietrze przeciskało się przez gładkie sploty śliskiego materiału i w środku nie było duszno.

Nagle szum deszczu przeciął ludzki krzyk. Niedaleko. Poznała go. To był Yokai. W pierwszym odruchu chciała uciekać, ale potem rozluźniła mięśnie. To był okrzyk rozpaczy, nie triumfu.

Namacała pistolet. Położyła palec na spuście. Jak ją tu znajdzie to umrą razem. Czekała i słyszała tylko deszcz i burzę. Deszcz padał coraz gęściej. Wielkie krople strącały z drzew liście i uschnięte gałęzie. Wiatr łamał konary i stare drzewa. Nie usłyszała go więcej. Yokai zgubił trop. Nie usłyszała go więcej, chociaż nasłuchiwała całą noc. Może burza zagłuszyła jego krzyki?

Deszcz padał jeszcze o świcie. Zjadła wszystkie racje żywnościowe. Rozdarła foliowe opakowania, wsypała je do manierki i czekała by rozmiękły. Potem połykała je żując ostrożnie. Zostały jej tylko trzonowe zęby, a i te chwiały się niebezpiecznie w krwawiących dziąsłach. To był ostatni łatwy posiłek. Zmieniła opatrunek na ustach. Potem wzięła kolejną tabletkę przeciwbólową, wypiła całą wodę i rozpięła zamek błyskawiczny. Trzeba było iść. Zostało siedem dni.

 

*

 

Na mapie wieś zaznaczona była kropką. Leżała nad rzeką, więc wszystko, co trzeba było zrobić to zboczyć kilka kilometrów z trasy i trzymać się brzegu. Anna nie jadła cały dzień. Pomyślała, że mogła tam znaleźć żywność i schronienie.

Dachy niskich, niemal identycznych budynków porastał mech, a w zakamarkach popękanych dachówek gnieździły się ptaki. Rośliny oplatały ściany, czepiały się parapetów i wciskały się w okna. Szła wzdłuż płotów z odłażącą płatami farbą i zaglądała do przydomowych ogródków. Za drucianymi, zardzewiałymi ogrodzeniami falowała skłócona ciżba drzew i krzewów.

Ciepły wiatr przyniósł słodki zapach. Dotknęła klamki jednej z furtek. Zgrzytnęły zawiasy. Przestraszone hałasem ptaki poderwały się do lotu.

Anna przecisnęła się między kolczastymi krzewami i stanęła przed królującą w ogrodzie jabłonią. Nad spadami bzyczały owady. Podniosła jedno z jasnożółtych jabłek i przytknęła do nosa. Usiadła na trawie, wyjęła nóż i pocięła owoc na drobne kawałki. Zaczęła jeść miażdżąc miąższ jabłek lewą stroną szczęki. Tylko tam zęby były wystarczająco silne i zdrowe. Słodki sok spływał jej po brodzie. Strupy na ustach popękały, ale nie zważała na ból. Głód był ważniejszy.

Wrzuciła kilkanaście owoców do worka i spojrzała na stary, jednopiętrowy budynek. Szary tynk i niemal płaski dach odróżniały go od innych. Weszła do środka przez uchylone drewniane drzwi. Pod nogami chrzęścił piach i suche liście. Wszędzie powiewały pajęczyny oblepione kłębami kurzu i wyschniętymi ciałami owadów.

Stanęła w sieni i nasłuchiwała przez kilka minut. Słyszała jedynie skrzypienie starych desek i szum wiatru. Szybko znalazła łóżko. Ściągnęła z niego zakurzoną kapę. W powietrze wzbiło się robactwo odsłaniając podziurawiony materac. Otworzyła szafę i spomiędzy rozpadających się bawełnianych i wełnianych ubrań wyjęła ortalionową kurtkę i foliowy pokrowiec na garnitur. Wrzuciła to wszystko do worka i weszła na piętro. Poczuła się senna. Odnalazła niewielki pokój z łóżkiem i wepchnęła w szparę pod drzwiami kilka znalezionych w biurku ołówków i długopisów. Teraz nie można było ich otworzyć od zewnątrz. Łóżko śmierdziało pleśnią, więc położyła się na podłodze. Przykryła się ortalionową kurtką i zasnęła.

Wieczorem znowu wypełniła żołądek owocami. Oprócz jabłek znalazła kilka krzaków malin. Później przeszukała szafy, kufry i regały we wszystkich pokojach, oprócz jednego na piętrze, który był zamknięty na klucz. Znalazła kilka par butów i kilkanaście sztuk poliestrowej odzieży. Wybrała dla siebie miękkie i wygodne obuwie sportowe, getry, bieliznę i podkoszulek z krótkim rękawem. Żołnierską kurtkę postanowiła zatrzymać. Mogła się przydać później.

Przyniosła wodę z beczek wkopanych w ziemię pod rynnami i nalała do wanny w łazience. Deszczówka nagrzała się w słońcu i była niemal ciepła. Rozebrała się. Skóra lepiła się od brudu, była czerwona, szorstka i owrzodzona. Z ran ciekła limfa i ropa. Stanęła naga przed dużym łazienkowym lustrem.

– To tylko moje ciało, to nie ja – szepnęła i rozpłakała się.

Pokryta siniakami i zbliznowaceniami skóra piekła, gdy szorowała ją wyschniętym kawałkiem mydła. Obcięła włosy przy samej skórze. Założyła nowe opatrunki i wciągnęła na siebie znalezione ubrania. Były za duże, ale dawały ciepło.

W sadzie przed domem znalazła fragment zerwanego przez wiatr dachu. Blacha nagrzała się od słońca jak kaflowy piec. Zebrała kilkadziesiąt jabłek, pokroiła je w bardzo cienkie plastry i rozłożyła na metalu. Matka zawsze suszyła w ten sposób owoce. Nic nie mogło się zmarnować. Wróciła pod jabłoń, zjadła kilka owoców, a potem weszła na piętro. Zamknęła się w pokoju, połknęła kolejną tabletkę przeciwbólową i po zablokowaniu drzwi znowu zasnęła na podłodze.

 

*

 

Rano czuła się lepiej, ale ból był nadal nie do zniesienia. Wzięła kolejną tabletkę, potem rozsypała je na podłodze i policzyła. Zostało jedenaście. Brała trzy dziennie. Nie starczy do końca.

Zebrała wysuszone plastry jabłek i wrzuciła do foliowej torebki. Spakowała kilkanaście owoców i trzy plastikowe butelki z wygotowaną na piecu wodą.

Po śniadaniu złożonego z jabłek i malin wróciła pod zamknięty pokój na piętrze. Przyniosła ze sobą młotek, który znalazła w kuchni na dole. Zamek pękł po kilkudziesięciu uderzeniach. Popchnęła drzwi.

Wyschnięte ciało w garniturze siedziało na fotelu przy biurku. Bezwłosa głowa, z odłażącą od czaszki poczerniałą skórą była odchylona do tyłu odsłaniając pomarszczoną szyję. Na podłodze leżał pistolet, a na biurku papier i oprawione w ramkę zdjęcie. W pierwszym odruchu chciała wyjść, ale wiedziała, że byłoby to nierozważne. Za biurkiem była szafa, w której mogła znaleźć konserwy. Ojciec mówił, że konserwy można jeść nawet po stu latach. Podeszła do szafy ostrożnie. Stały tam jednak tylko książki i poukładane w segregatorach dokumenty. Nic, co by jej mogło pomóc.

Spojrzała na blat biurka. Leżała na nim gazeta przyciśnięta ciężkim pistoletem. Okno było otwarte i wiatr rozrzucał wściekle strony. Wróciła do drzwi i nagle zatrzymała się. Poczuła zdenerwowanie jakby coś przeoczyła. Zawróciła do biurka i uważniej przyjrzała się gazetom. Litery powoli układały się w słowa a potem w zdania.

– OLBRZYM: MON otrzymało kolejne osiem miliardów złotych na rozbudowę – przeczytała powoli nagłówek i poczuła jak serce skurczyło się gwałtownie w piersi.

– Olbrzym – pomyślała. Tam idę. Olbrzym.

Na zdjęciu pod nagłówkiem stał siwy mężczyzna w mundurze na tle dziewięciometrowych, stalowych wrót. Podniosła gazetę, strzepnęła z niej kurz i wyszła z pokoju.

 

*

 

– Panie generale, proszę w kilku słowach powiedzieć, po co nam ten Olbrzym.

– To ośrodek badawczo-szkoleniowy i miejsce stacjonowania dla siedmiu samodzielnych batalionów Wojska Polskiego. Potrzebny nam jest z tego samego powodu, co wojsko. Wie pani. Na wszelki wypadek. Jakby stało się najgorsze.

– Wojna?

– Tak. Wojna i inne wydarzenia, które wymagają interwencji.

– A skąd taka nazwa?

– To nazwa nadana przez media. Pani redaktor na pewno lepiej to wytłumaczyć. Dla nas to kolejna JW. Ma swój numer porządkowy. Tylko lokalizacja jest szczególna.

– Proszę panie generale, niech pan odpowie, skąd ta nazwa.

– Podczas drugiej wojny światowej Niemcy rozpoczęli w tej samej lokalizacji budowę kompleksu podziemnych pomieszczeń i korytarzy. Prace nie zostały zakończone. Nazwali cały kompleks Riese. Po polsku znaczy to Olbrzym. Przecież pani to wie.

– Po co nam taki kompleks teraz Polsce? Mamy 2032 rok tworzy się Armia UE, Rosja stanowczo oświadczyła, że akceptuje przebieg wszystkich granic w Europie.

– Akceptuje do momentu, kiedy znowu je zmieni.

– Pan myśli, że będzie wojna?

– Wojsko istnieje na wypadek wojny.

– A dlaczego wydawać tyle pieniędzy na drążenie tuneli? Osiem miliardów złotych. Nie lepiej wydać ich na rozwój nauki?

– To nie jest pytanie do mnie Pani redaktor.

– Pan się denerwuje?

– Nie.

– A dlaczego w tym miejscu? Czy to prawda, że to z powodu bliskości Niemiec i Czech? Każdy atak jądrowy w tym miejscu byłby niemal jednoczesnym zaatakowaniem Niemiec. Na to liczycie?

– Nie ma głowicy, która mogłaby zniszczyć kompleks. Teren jest rozległy i bardzo głęboko pod ziemią. Wydrążony w litej skale. Nie został wybrany z powodu bliskości Niemiec. Został wybrany z powodu niskiej gęstości zaludnienia i dobrych warunków geologicznych do budowy takich umocnień.

– Miejscowi mówią, że jeszcze podczas poprzedniej rozbudowy dokopano się do ukrytych korytarzy i hal, które Niemcy starali się ukryć po wojnie.

– Natknięto się na kilka korytarzy to prawda.

– I co tam było?

– Głównie woda Pani redaktor. Żadnych skarbów nie znaleziono.

– A wunderwaffe? Dlaczego pan się śmieje?

– Myślałem, że rozmawiamy poważnie.

– Dobrze. Na co wojsko wyda osiem miliardów złotych? To bardzo dużo pieniędzy.

– Ministerstwo uznało, że obiekt powinien zostać powiększony i unowocześniony.

– Wykupicie kolejne ziemie?

– Nie. Obecne grunty są wystarczające. Powstaną kondygnacje położone głębiej, a także instalacje zwiększające samowystarczalność kompleksu. Będziemy mogli także bardzo długo funkcjonować bez pomocy z zewnątrz.

– Jak długo?

– Bardzo długo.

– To będzie podziemne miasto, prawda?

– To nie będzie miasto tylko bardzo mocny punkt obrony, na którym każdy agresor połamie sobie zęby. Posłuży również za magazyn zaawansowanej i drogiej broni. W zbyt wielu wojnach to, co mamy najlepsze niszczono nam w pierwszych godzinach konfliktu.

– Czy będzie tam jeszcze więcej wojska? Będą tam również wojska pancerne?

– Będzie możliwość skoszarowania większej ilości żołnierzy, ale nie będzie nowych rodzajów wojsk. Będą wojska powietrzno-desantowe, przeciwlotnicze, batalion rakietowy, wojska specjalne, saperzy i logistycy. Nie jest również planowane zwiększenie załogi.

– To już ostateczna kwota? Państwo wydało już pięćdziesiąt dwa miliardy złotych. Nie będzie kolejnych pieniędzy Olbrzyma?

– Nie ja o tym decyduję pani redaktor. I te 52 miliardy to przesada. Pani liczy wszystko, żołd skoszarowanych tu żołnierzy i koszty magazynowania sprzętu. To nieuczciwe. Jakby nie było Olbrzyma to koszty też musiałyby być poniesione.

-To ile?

– Około trzydziestu.

– To i tak dużo.

– Zgadza się.

– Panie generale, smutno mi trochę, gdy pomyślę ile można byłoby zrobić za te pieniądze pożytecznych rzeczy.

– Pani redaktor, mam nadzieję, że ten pani smutek będzie trwał do końca życia i zostanie odziedziczony przez nasze dzieci i wnuki.

 

*

 

Anna wstawała o świcie i szła aż do zmroku. Musiała często odpoczywać. Mdlała z wyczerpania. W nocy kładła się w worku, ale ból nie pozwalał jej zasnąć.

Tabletki skończyły się. Ból spowolnił ją jeszcze bardziej. Każdy krok opłacała coraz większym wysiłkiem. Noga za nogą. Krok za krokiem. Worek zaczepiał o kolczaste gałęzie, nogi zapadały się w wilgotną ziemię. Upał potęgował pragnienie.

Wyznaczała krótkie odcinki. Całą wolę skupiała na tym, by za stopą stawiać kolejną stopę. Od drzewa do drzewa. Krok za krokiem. Pot wżerał się w rany, opatrunki odklejały się, ale nie traciła sił i czasu by je poprawiać. Pajęczyca nie przychodziła. Nie chciała pomóc.

Siódmej nocy przez przypadek namacała w jednej z kieszeni w kurtce cztery kwadratowe tabletki owinięte w folią. Nie wahała się długo i włożyła jedną do ust. Tabletka zaczęła działać bardzo szybko. Zniknęło wyczerpanie, pragnienie głód i ból. Poczuła się silna. Szła bez wysiłku. Jej myśli oderwały się od ziemi. Twarze rodziców, które przez lata zamazały się w pamięci wróciły do niej, a wspomnienia ożyły. Widziała każdą zmarszczkę wokół oczu ojca, znamię na policzku tuż nad dołkiem w policzku, gdy się uśmiechał, czuła zapach matki i miękkość jej ust, gdy całowała ją w czoło – wszystko to wróciło jakby działo się wczoraj. Nie, to działo się teraz. Wspomnienia stały się rzeczywistością. Była we wszystkich tamtych dniach jednocześnie. Przeżywała znowu te wszystkie chwile naraz.

To był sen? Yokai, ból, Pajęczyca?

Nie było już zmęczenia, lasu i Yokai. Znowu była w ogrodzie pomiędzy drzewami i równymi grządkami warzyw, znowu była z ojcem, który uczył ją jak poruszać się w lesie. Słuchała piosenek i historii matki. Czuła zapachy gotowanych przez nią posiłków i obserwowała jak na kuchenną podłogę lecą kolejno ciemnobrązowe strużyny. Ojciec trzymał nóż pewnie. Kawałek wiśniowego drewna obracał się w jego silnych dłoniach i nabierał coraz wyraźniejszego kształtu.

– Co to będzie, co to będzie? – zapytała klaszcząc w dłonie. Otaczał ich zapach drewna i żywicy. Czuła ciepło, była bezpieczna. Nie było zimna, nie było głodu, nie było bólu.

– Zobaczysz – odpowiedział. Jego głos otulił ją, odepchnął wszystko inne na bok, została tylko paląca ciekawość, radość i zniecierpliwienie. Z nadmiaru emocji zaczęła podskakiwać. Deski podłogi uginały się pod jej ciężarem i trzeszczały.

– Nie tak prędko. – Śmiał się ojciec. – Nie tak prędko.

Nagle poczuła zmęczenie. Musiała położyć się na łóżku. Zrobiło się zimno. Przykryła się kołdrą, ale i tak szczękała zębami. Patrzyła na ojca, który nadal strugał kawałek wiśniowego drewna. Przetarła oczy. Ojciec był coraz dalej. Chciało jej się pić. Oblizała usta i poczuła słony smak. Poprosiła ojca o wodę, ale ten siedział pochylony nad drewnem. Jego twarz była nachmurzona. Rysy rozmyły się. Usiadła na łóżku i opuściła bose nogi na podłogę. 

– Zimno mi tatusiu – powiedziała.

Ojciec nie reagował. Stanęła i poszła do kuchni. Syknęła z bólu. Musiała nadepnąć na coś ostrego na podłodze. Uniosła stopę. Była sina, ale nie ciekła z niej krew. Kolejny krok i znów ból. Tym razem nie stopa, ale dłoń. Krzyknęła. Ból rozlewał się po całym ciele, przyćmił pragnienie i głód. Spojrzała na ojca. Pobiegła, by go objąć, ale potknęła się i upadła. Poczuła zapach ziemi. Zaczęła się krztusić. Miała ją w ustach i nosie. Dusiła się. Otworzyła usta i wypchnęła językiem czarne grudy ziemi. Spadały z pacnięciem na podłogę.

– Tato – zawołała, ale to nie był jej głos. To był bełkot kogoś, kogo nie znała.

Nagle ręce i nogi stały się ciężkie. Nie miała sił by wstać. Podłoga zamieniła się w bagno. Pociemniało jej przed oczami. Dopełzła do ojca i objęła go za kolana. Był twardy i oślizły jak wilgotny mur. Nie odezwał się i nie objął jej. Na podłogę nie padały już strużyny, ale brązowe, przeżarte chorobą liście. Podniosła na niego oczy. Na twarzy zobaczyła uśmiech. To był Yokai. Zaczęła krzyczeć. Chciała go zabić. Yokai nie przestawał się uśmiechać, gdy wbijała mu palce w oczodoły. Poczuła mdłości i zwymiotowała.

Kiedy podniosła wzrok nie było już Yokai. Klęczała na suchych gałęziach przed pniem sosny. Pozadzierane paznokcie u rąk pulsowały bólem. Krew kapała na fałdy zdartego mchu.

Świtało. Noc minęła. Razem ze świadomością gdzie się znajduje wrócił ból. Była spragniona i głodna.

– Tabletki? – Włożyła ręce do kieszeni. Pusto. Przeszukała wszystkie kieszenie kurtki. Foliowej torebki nigdzie nie było.

Uniosła się chwiejnie na nogach. Zaledwie kilka kroków stąd wzięła pierwszą. Musiały gdzieś tutaj być, musiały. Przeczesywała mech obolałymi palcami. Odnalazła worek. Namacała w nim manierkę i chciwie wypiła mętną wodę. Policzyła jabłka, które jej zostały. Cztery. W głowie pulsował tępy ból. Narkotyk wycieńczył ją bardziej niż całonocny marsz. Wiedziała, że nie odzyska sił na tyle szybko by dotrzeć do Olbrzyma. Zostały dwa dni.

Jedyną szansą były tabletki. Tabletki dadzą jej kilkanaście godzin na dotarcie do Olbrzyma. Musi tylko iść. Ciągle iść. Skoncentrować się i iść. Na pewno. Uda jej się. Uda.

Jej ręka napotkała coś śliskiego. Foliowy worek. Policzyła kwadratowe tabletki. Były tam. Trzy. Miała jeszcze kilkanaście godzin bez bólu. Włożyła jedną do ust. Czuła ja przeciska się z trudem przez przełyk. Nie miała już wody. Zamknęła oczy. Ból zniknął.

Najtrudniejsze były pierwsze godziny. Szła powoli nie pozwalając myślom oderwać się od wytyczonej trasy. Słyszała jedynie szum krwi i własny oddech. Jedną nogę stawiała przed drugą, drugą stawiała przed pierwszą. W umyśle tylko żelazne myśli. Szła pochylona w przód jakby zaraz miała się przewrócić, ale nogi ciągle podpierały upadające ciało. Nie mogła już zwolnić, ani przyspieszyć. Nie mogła się zatrzymać. Nie mogła podnieść głowy, rozluźnić chwytu na worku, wyprostować zgarbionych pleców. Mogła już tylko iść.

Gdy tabletka przedstawiały działać kładła się do worka i spała. O świcie brała następną.

Zostały dwie.

Została jedna.

Gdy i ta ostatnia przestała działać szła dalej. Pojawił się ból, ale musiała iść dalej. Jeszcze jeden krok. Szła. Jeden ruch za drugim. Jeden za drugim. Czas zatrzymał się. Jedna noga za drugą. Jedna za drugą. Oddech i wydech. Już blisko. Nie może spać. Nie może odpoczywać. Krok za krokiem.

Nie zobaczyła ich przed sobą ani nie usłyszała. Powstała tylko następna wyspa na archipelagu bólu. Spojrzała na czarny połyskliwy, nienaturalnie prosty patyk, który pojawił się jej w brzuchu. Upadła na kolana. Krew. Zacisnęła dłoń na patyku ze zdziwieniem. Uniosła wzrok. Żołnierze. Tacy sami jak tamten. Jak Kerinen. Szli w jej kierunku. Na początku obojętnie i nie spiesząc się. Potem zauważyli jej kurtkę i worek. Zaczęli biec. Oczy Anny zamknęły się. Upadła. Nie było już kroków, zostały tylko oddechy.

Mówili coś. Wyczuwała gniew. Krzyczeli. Rozwarto jej dłoń i zabrano worek. Wysypano jego zawartość na trawę. Znowu zaczęli krzyczeć. Gniew. Strach. Nie rozumiała zdań. Potem przestała rozumieć słowa. Zamknęła oczy.

Koniec

Komentarze

Cześć! Czytam dalej, choć jak dotarłem do rozcinania sobie ust to znowu musiałem zrobić przerwę. Za to uniwersum coraz bardziej mi się podoba, w miarę jak ujawniasz kolejne detale. Trochę brakuje akcji, jakiś interakcji ze światem, cały rozdział w dużej mierze skupia się na przeżyciach bohaterki.

Niezły harpagan z tej Anny BTW, żelazna wola, tyle lat w piwnicy a teraz uparcie idzie do celu, prawie jak żołnierze zwiadu.

Z rzeczy do poprawy, które zauważyłem:

Gdy tabletka przedstawiały działać kładła się do worka i spała.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć. Super, że czytasz. Tak Anna to harpagan i to nie przypadek:) jak Ci starczy cierpliwosci to bedziesz wiedział dlaczego. Pozdrowienia, BS

Nowa Fantastyka