- Opowiadanie: BrunoSiak - Olbrzym powieść (Rozdział 1/37)

Olbrzym powieść (Rozdział 1/37)

Powieść Olbrzym jest gotowa i liczy 37 rozdziałów. Będę publikował po jednym w każdy poniedziałek. Chętni mogą ściągnąć całość na www.olbrzym.com.pl, chociaż wolałbym Wasze opinie rozdział po rozdziale.

Wszelka krytyka bardzo mile widziana.

Oceny

Olbrzym powieść (Rozdział 1/37)

Anna nie otwierała oczu. Chciała znowu zasnąć. Zacisnęła mocniej powieki. Sen rozcieńczał ból i dawał wytchnienie. Tego pragnęła najbardziej – nicości i bezczucia. Chciała, by wrócił sen, ale zamiast snu powrócił ból. Na samym początku ból tylko z niej zadrwił i przebiegł po ciele jak palce pianisty, który sprawdza klawisze instrumentu przed koncertem. Rozgniecione wargi? Chwiejące się w dziąsłach zęby? Obite żebra? Krwiaki, oparzeliny, wyłamane palce, powykręcane stawy? Ból błądził po ciele, aż w końcu zatrzymał się tuż pod żołądkiem. Rwał, miażdżył, kłuł i gniótł. Podciągnęła kolana pod brodę. Na skórę wystąpił pot. Brudne szmaty i pożółkłe gazety, którymi odgradzała się od zatęchłego chłodu piwnicy przylepiły się do wychudłych pleców. Zacisnęła wargi. Wytrzyma. Będzie żyć. Jeszcze dzień. Jeszcze jeden dzień. Ona pomoże. Jej przyjaciółka pomoże. Razem im się uda.

Otworzyła oczy. Piekły. W ciemnościach niewiele mogła zobaczyć. Tylko wtedy, kiedy uchylał drzwi, do piwnicy wpadało blade światło. Mogła wtedy zobaczyć swój barłóg usypany z papierzysk i cuchnących szmat, ceglane ściany, po których ciurkały krople wody oraz nabijaną kamieniami, brudną, betonową podłogę. Musiała się jednak spieszyć, bo szybko zapalał przydrutowaną do ściany lampę naftową i zamykał drzwi. Światło dnia uważał za przyjemność, a na jedynego szafarza przyjemności wyznaczył siebie.

To był demon. Yokai. Był demonem, chociaż przedstawiał się ludzkim imieniem. Zdobył jej zaufanie i potem ją oszukał, tak jak robią to Yokai. Matka ostrzegała ją przed nimi. To nie był człowiek tylko demon. Demon. Matka miała rację. Yokai istnieją.

Krzesło ustawił w połowie odległości między drzwiami, a jej barłogiem. Obserwował ją stamtąd. Upajał się nią. Najczęściej milczał i tylko patrzył, a ona bała się poruszyć. Ile to już trwało? Nie pamiętała. Dawno temu przestała liczyć. Nie było dni, była tylko noc. Ile miała lat? Czternaście? Piętnaście? Szesnaście? Nie była pewna, ale to nie było ważne. Ważny był ból.

Ból nieco zelżał. Po kilku pierwszych, łapczywych minutach nasycił się i znowu mogła wziąć głębszy oddech. Żebra paliły, mięśnie zbiły się w twarde kłęby, dłonie i stopy wykrzywiały się bez udziału jej woli. Skóra swędziała i piekła jednocześnie. Oderwała kolana od podbródka i wyprostowała ciało. Góra szmat i śmieci rozstąpiła się i odsłoniła szczudlaste nogi, obciągnięte trupiobladą skórą. Zadrżała. Łachman, którym się owijała, od dawna nie chronił już przed zimnem.

Uniosła lewą dłoń i zacisnęła zęby, gdy łańcuch otarł się o owrzodzony nadgarstek. Na podłogę upadł gałgan ciągnąc za sobą nitkę krwi. Wcześniej mogła podejść do drzwi i przytknąć twarz do szpary, by poczuć na policzku powiew powietrza. Teraz zabrał jej i to. Łańcuch pozwalał jej się oddalić od ściany tylko na dwa metry. Zabrał jej już wszystko oprócz życia, ale wiedziała, że wkrótce sięgnie i po nie.

Podkurczyła nogi powoli, aby ze stóp nie zsunęły się foliowe torby. Wyciągnęła prawą dłoń i oparła ją o śliską ścianę. Chciała wstać, ale nogi nie były w stanie dźwignąć ciężaru ciała. Mięśnie i ścięgna drżały przez chwilę, ale opadła na podłogę. Głód wyssał z niej siły. Przytępił ból, ale i osłabił. Rany jątrzyły się i nie chciały się goić. Robactwo wciskało się przez cienką jak papier skórę, by ją żreć od środka. 

Jej uczucia wyblakły, straciły turgor i gniły na dnie duszy jak opadłe liście. Wszystkie oprócz nienawiści. Ta kwitła, rosła, pęczniała, nabrzmiewała. To ona sprawiała, że nie chciała umrzeć. Nie dbała już o ciało i życie. Gotowa była umrzeć, jeżeli tylko on umrze. Gotowa była cierpieć, by on doznał, chociaż części jej cierpienia. Nienawiść zawładnęła nią całkowicie i kazała trzymać się życia. Yokai stał się centrum jej istnienia.

Usłyszała kroki. To on. Odwróciła się twarzą do ściany i podciągnęła kolana pod brodę. Gwałtowne ruchy wywołały mdłości, ale nie wydała z siebie dźwięku. Zabrzęczał klucz, zgrzytnął zamek i jej oprawca, wszedł do środka. Jej życie składało się z Yokai. Z jego niskiego basu, tłumionego mięsistą dłonią chichotu, krępego korpusu, czarnych bezdennych dziur w miejscu oczu, krótkich, szpakowatych włosów. Z jego potu, krwi i spermy. Musiała go czuć, aby móc go nienawidzić. Musiała nienawidzić, by móc dalej żyć.

Strzeliła zapałka. Ostry zapach siarki. Wciągnęła łapczywie powietrze. Chwila rozkosznego zapomnienia. To zapałki ojca. Yokai je zabrał, tak jak buty. Usłyszała stukot wysokich, podkutych myśliwskich butów ojca, gdy zbliżał się do krzesła. Pamiętała jak ojciec siadywał wieczorem w fotelu i natłuszczał brązowe cholewki, a potem cierpliwie wkładał sznurowadła w metalowe szlufki. Yokai nie dbał o te buty. Skóra popękała i wyblakła.

Usiadł na krześle. Głośno i powoli oddychał. Czuła na sobie jego wzrok. Obserwował ją w migoczącym świetle lampy naftowej. Nagle wstał. Nogi krzesła zazgrzytały o beton. Dwa szybkie kroki i ból. Kopnął z całej siły w brzuch. Oderwała się od podłogi i uderzyła głową w ścianę. Po ciele rozlała się fala mdłego gorąca.

– Gdzie jesteś przyjaciółko? – zapytała bezgłośnie poruszając spierzchniętymi wargami. – Pomożesz?

Z nosa pociekła jej krew. Powoli. Była gęsta, bo nie piła od dwóch dni.

Nadepnął na najmniejszy palec prawej dłoni. Lubił jak krzyczała. Ale to przecież nie jej palec. Boli, ale to nie jej ciało. Ona jest gdzie indziej.

– Nie, jeszcze nie – szepnęła. – Nie przychodź jeszcze kochana. Jeszcze wytrzymam. Przyjdziesz później.

Przeniósł stopę nieco dalej i teraz gniótł całą dłoń. Dłoń też nie była nią. Ona była głębiej niż dłoń. O wiele głębiej. On jej tam nie znajdzie.

Czy człowiek może stworzyć życie? Powołać do życia coś z niczego tak jak Bóg? Anna tego dokonała. Właśnie tu, leżąc we własnych odchodach, krwi i ślinie, tutaj w piwnicy, w ciemności, pośród robactwa i brudu. W leśniczówce, rodzinnym domu, pośrodku lasu, daleko od świata. Pożarła ją z głodu, połknęła, a ona stała się jej częścią. Pajęczyca. Na początku sama nie wierzyła, że ona istnieje. Szybko jednak przekonała się, że jej przyjaciółka, jej wybawczyni, jej towarzyszka jest tak prawdziwa jak sam ból. Jej przyjaciółka, towarzyszka i wybawczyni. Kochała ją. Kochała jak ojca i matkę. Może bardziej. Ojca i matki nie było już długo. Odeszli, zostawili ją, zawiedli. Zostawili samą, a Pajęczyca nigdy jej nie zostawi, nigdy jej nie zawiedzie i będzie z nią zawsze. Obiecała jej to.

Yokai odwrócił Annę na plecy i zdarł z niej szmatę, którą się przykrywała. Wyjął nóż. Patrzyła na jego kwadratową szczękę. Uśmiechał się. Oczy miał małe, głęboko wciśnięte w czaszkę. Teraz błyszczały.

Czy wiedział kiedy jej krzyk jest prawdziwym krzykiem? Czy wiedział kiedy udaje i pozwalał na to, bo był to rytuał, który powtarzali latami? Nóż przeciął ciało i krzyczała naprawdę.

– Ratuj, przyjaciółko ratuj.

Przyszła i ból zgasł. Zapadła ciemność. Przyjaciółka, towarzyszka i wybawczyni – Pajęczyca. Anna ją kochała. Bardziej niż matkę i ojca. Pajęczyca była prawdziwa i była dla niej zawsze.

 

*

 

Ojciec przestał kopać i wsparł się na szpadlu. Anna słuchała jak powietrze ze świstem opuszcza jego półotwarte usta. Płuca trzeszczały niemal tak samo jak jego skórzane, brązowe, myśliwskie buty. Był zmęczony, ale mimo tego gwizdnął cicho i uśmiechnął się. Przez chwilę oglądał dłonie odrywając je kolejno od trzonka narzędzia, a potem splunął na bok. Ona też spojrzała na jego dłonie. Wydawało się, że czerwona, miejscami sina skóra, pulsuje.

Popatrzyła w wykopany przez ojca dół. Czuła duszny zapach wnętrza ziemi, który co chwila przepędzany był podmuchami ciepłego, wiosennego wiatru. W glebie wiły się dżdżownice. Skórzane buty ojca były brudne od gliniastego piasku. Popatrzył przed siebie, a ona podążyła za jego wzrokiem. Zostało do przekopania kilkanaście metrów. Potem spojrzał w stronę pryzmy z równo pociętych pni drzew. Były tam, od kiedy pamiętała. Westchnął.

– Ale już tyle za tobą – odpowiedziała na jego westchnięcie. – Niedługo koniec.

Uśmiechnął się do niej i przechylił głowę najpierw na prawy bok, a potem na lewy, by rozluźnić przykurczone mięśnie.

– Potem trzeba będzie osadzić pale, związać je, pochylić je trochę – powiedział.

– Tak, tak, ale to później. Teraz jest to, co teraz.

Popatrzył na nią jakoś inaczej niż zwykle.

– Masz to po matce – powiedział. Słowa były urywane, brakowało mu jeszcze tchu. – Centymetr po centymetrze. Byle do celu… – Spojrzał znowu gdzieś daleko. Może na czubki drzew za palisadą?

– To źle? – zapytała.

– To dobrze.

 

Anna zaczęła liczyć gotowe do obsadzenia kłody drzew. Ojciec każdej wiosny powiększał palisadę półokręgami tak by wydrzeć lasowi kolejne kilkanaście metrów ziemi na ogród. Budował na krótkim odcinku dodatkowe zewnętrzne ogrodzenie, a potem demontował niepotrzebne już wewnętrzne. Nie chciał, by nawet przez chwilę, dom pozostawał bez osłony częstokołu. To byłoby zbyt ryzykowne.

– Jacy oni są ci chorzy ludzie? – zapytała.

– Mówiłem ci już… – westchnął. – Oni nie mówią, nie myślą, to już nie są ludzie, hormuria… – przerwał i zaraz poprawił się – choroba się nie cofa, ona tylko postępuje, nie można jej wyleczyć.

– I z żadnym nie można porozmawiać?

– Nie można.

– Nawet przez chwilę?

– Oni nie potrafią już rozmawiać. Są jak zwierzęta. Widziałaś przecież. Widziałaś jakie są zwierzęta.

Poczuła strach na wspomnienie hordy psów, które kilka miesięcy temu otoczyły leśniczówkę. Nie chciały odejść. Wyły i ujadały przez trzy dni. W końcu ojciec zabił je wszystkie  zza palisady długimi, zaostrzonymi kijami. Zajęło to kolejne dwa dni.

– To nie zobaczymy już tutaj nikogo? Nigdy?

– Nie. Będziemy tu żyć we trójkę – ja, ty i mama. Do końca.

– Do końca czego, tato?

– Do końca świata.

Chciała zapytać kiedy skończy się świat, ale zrezygnowała. Ojciec nie chciał teraz rozmawiać. Znowu zaczął kopać. Patrzyła już tylko i nie odzywała się.

– Pora na obiad – powiedział, gdy skończył. – Dziękuję, że mi towarzyszyłaś Aneczko. Lżej mi jakoś było.

Wyciągnął ręce i skorzystała z okazji. Wskoczyła na niego, objęła mu szyję ramionami, a biodra nogami. Ojciec w jednej ręce trzymał szpadel, a drugą przytrzymywał ją, żeby nie spadła. Poszedł przez ogród kołysząc się na boki jak pingwin, a ona śmiała się głośno. Przez okno zobaczyła matkę w kuchni. Pomachała jej. Matka była czymś zajęta i nie zauważyła, że idą.

– W tym roku zasadzimy więcej truskawek prawda? – zapytała.

– Tak. Możemy trochę więcej. Będzie więcej ziemi. Myślę, że można kilka krzaków więcej.

Ucieszyła się. Owoców zawsze było tak mało. Dwie jabłonie, dwie grusze, jedna śliwa, krzaki malin i jeżyn na zewnątrz palisady. Ojciec mówił, że na wiśnie trzeba będzie poczekać jeszcze trzy lata. Nie mogła się doczekać aż spróbuje wiśni. Widziała je na obrazkach w książkach. Lśniące, czerwone, jędrne i pełne soku. Wiedziała, że będą kwaśne, nie takie jak truskawki, ale i tak się cieszyła.

Ojciec nie postawił jej przed schodkami jak zwykle, ale kazał jej wyciągnąć rękę i otworzyć drzwi. Musiała przez chwilę trzymać się go tylko jedną ręką za szyję. Udało się. Weszli do sieni.

– Tutaj musisz zleźć – powiedział odstawiając ją na podłogę. – Schodki do piwniczki są śliskie. Mogę się przewrócić.

Otrzepał dokładnie buty, a potem zszedł na dół. Poszła za nim. W piwnicy odstawił szpadel. Popatrzyła na ostatni słoik marmolady. Mama obiecała, że otworzą go na święta. Potem nie będzie już nic. Trzeba będzie czekać do lata na owoce.

– Chodź na obiad – ojciec już wspinał się z powrotem na górę.

Szybko wyszła. Nie lubiła piwnicy.

 

*

 

– Zimno – powiedział Yokai zaraz po tym jak zapalił lampę naftową.

Anna nie odwracała się. Nie miała siły. Nagle poczuła zapach. Mięso? Pieczone mięso? Zapach był tak intensywny, że zagłuszał jego słowa.

Mlaskał. Kwadratowa, mocna jak u konia szczęka miażdżyła coś twardego.

– Ale lato już idzie – powiedział. – Będzie ci tu cieplej. Na pewno cieplej.

Yokai udawał, że bezruch Anny jest mu obojętny, ale ona dobrze go znała. Wiedziała, że jest głodny, ale nie głodem żołądka. Yokai nie żywili się mięsem, tylko cierpieniem.

Krzesło stęknęło. Usiadł. Żuł i patrzył. Czuła na sobie jego spojrzenie. Zastanawiał się. Na pewno ważył przyjemności. Bić krócej i mocniej czy długo i lżej? A może coś innego? Co da więcej rozkoszy?

Wstał. Poczuła jak strąca butem szmaty z jej pleców. Strzeliły kolana, kucnął. Zimny metal dotknął skóry, ale nie drgnęła. Wodził czubkiem noża po jej bliznach. Lubił ten widok. Mówił o tym już tyle razy. Dla niego były równie piękne, co lodowe kwiaty na szybie. Dzieło natury. Słyszała jak ze świstem wciąga powietrze, a potem je powoli wypuszcza. Uspokoił się.

– Śmierdzisz – stwierdził i usiadł znowu na krześle. Usłyszała jak znowu odrywa włókniste mięso od kości i żuje. Ten zapach! Nie poruszyła się. Otworzyła oczy i utkwiła wzrok w ceglanej ścianie, z której ściekały krople wody. Starała się go nie słuchać, ale nie potrafiła. Dźwięki i tak wdzierały się do uszu. Nie umiała się na nie zamknąć.

– Był w mojej rodzinie człowiek – zaczął mówić mlaszcząc przy oblizywaniu kości – mój pradziad, który trafił po wojnie do sowieckich łagrów. Dostał dziesięć lat przy wyrębie lasu. Mordercza praca w kilkudziesięciu stopniowym mrozie, która wysysała życie zwykłego człowieka w kilka tygodni. On przetrwał całe dziesięć lat, pełen wyrok, a potem dostał domiar, kolejne dziesięć lat, ot tak, jak to było w sowieckim zwyczaju i te dziesięć lat też przepracował. Nie załamał się. I po dwudziestu latach go wypuścili. Nawet najbardziej zatwardziali błękitni uszanowali siłę woli i hart ducha tego człowieka. Bo nie o ciało tu chodziło. Ciało u każdego takie samo. Ważny jest duch i wola życia. I wyszedł na wolność i po trzech tygodniach zdechł w ciepłym łóżku po sutej kolacji zaledwie kilka kilometrów od zony. Pozornie bez żadnej przyczyny, ale ja wiem, dlaczego umarł. Wiesz dlaczego? Umarł, bo nie miał już po co żyć.

Anna słuchała, ale nie rozumiała. Nie mogła się skupić. Wiedziała, że nadejdzie ból. Wiedziała, że będzie boleć, ale nie przywoływała jeszcze Pajęczycy. Jeszcze nie. Jej też należy się odpoczynek. Jeszcze nie teraz. Wytrzyma bez niej.

– Ty jesteś taka jak ten mój pradziad, a ja jestem syberyjską tundrą i mrozem, i morderczą pracą, i urkami. Cieszę się, że taka jesteś i że na ciebie trafiłem. Ty jesteś unikatem, bo znosisz ból zamiast umrzeć. Nie ulegasz. Nie szukasz śmierci. Zabijałem dziesiątki takich, którzy ulegli. Zabijałem jak zwierzęta, wypruwałem im flaki z obojętnością, z jaką wiejskie baby odrąbują głowy kogutom. Ale ty jesteś inna, bo znosisz ból, którego nie sposób znieść. Ale ja wiem jak to robisz. O tak, znam twoją tajemnicę. Historia się powtarza. Ciągle się powtarza. Potwory wciąż rodzą się na nowo. Niby przyjaciel, ale to zdrajca – jego głos zamienił się nagle w szept. – Na początku korzystasz, a godzina zapłaty zbliża się nieubłaganie. Tik, tak, tik…

Anna drgnęła.

– Czy on wie? Jej przyjaciółka się przed nim zdradziła? Nie. To niemożliwe. Nie zrobiłaby tego.

– Ja też kiedyś musiałem go zaprosić – kontynuował szeptem. – Kiedyś mój ból był też nie do zniesienia. To jest jakieś prawo natury, a nie cud. Ale ta droga jest niebezpieczna. Wydaje się wybawieniem, ale prowadzi prościusieńko do piekła. Zmienia człowieka i nic na to nie poradzisz. Teraz tego nie wiesz i się nie dowiesz, bo umrzesz. Ciało to nie stal. Twój potwór nie zamieni go w stal. Kim on jest? Możesz mi chyba powiedzieć, co? Jak go nazywasz?

Anna milczała. Nie odwracała się.

"Potwór?" – pomyślała. – "Moja przyjaciółka nie jest potworem. Kocham ją i ona mnie kocha."

Oddychała płytko. Nie potrafiła powstrzymać dygotania. Była niemal naga, a powietrze piwnicy było takie zimne. Wiedziała, że za spokojnymi słowami Yokai kryje się gniew. Twierdził, że ją podziwia, ale tak naprawdę chciał władzy. Chciał pić strach z jej oczu, chciał, by błagała, chciał uczynić z niej wijący się mu u stóp ludzki ochłap.

– Już nie został nikt – mówił ciszej, ale słyszała coraz wyraźniej gniewne iskry. – Ludzi nie ma. Bóg oddał ziemię zwierzętom albo tym swoim nowym pupilom. Nowy naród wybrany. Wirus zabił i zmienił wszystkich. To potop dwudziestego pierwszego wieku. Może to właśnie sąd ostateczny? I dlatego ty musisz mi wystarczyć. Już wyglądasz jak trup, a nawet śmierdzisz jak trup. Worek skóry i grzechoczące kości. Żal patrzeć. Ale musisz mi wystarczyć. Niestety, ale musisz. W tej głuszy trudno o taką jak ty. To cud, że cię tu znalazłem. Bóg mnie kocha albo go już nie ma.

Anna znowu zamknęła oczy. Słyszała jak mężczyzna przez chwilę ogryza kość. Potem aluminiowe nogi krzesła zazgrzytały o podłogę. Usiadł?

Nagle ból rozbił jej myśli i zastąpił pulsującą czerwienią. Kopnięcie wycisnęło jej z płuc powietrze. Dusiła się. Ból rozszedł się jak fala, dotarł do głowy i do stóp, a potem wrócił do źródła. Zakaszlała. Usłyszała jak Yokai spluwa i chwilę potem poczuła ślinę na karku. Yokai nadepnął obcasem na jej dłoń, a potem powoli zwiększał nacisk. Milczała, chociaż ból był obezwładniający. Nagle poczuła uderzenie w tył głowy, ale to nie był but ani pięść. Otworzyła oczy i zobaczyła kość. Sterczały z niej jeszcze gdzieniegdzie włókna mięśni i ścięgna. To była kość dużego zwierzęcia. Ciężka, twarda kość.

Nagle mgła w jej głowie rozwiała się. Myśli stały się na nowo precyzyjne i chłodne. To ona. Przyjaciółka. Pajęczyca. To ona dostrzegła szansę. Pomogła Annie zrozumieć i Anna zrozumiała.

Odwróciła do Yokai wykrzywioną bólem twarz. Stał ciągle nad posłaniem dygocząc. Na czole pulsowała mu żyła w kształcie litery igrek. Z trudem nad sobą panował.

– Zabolało? – zapytał spokojniej, bo dostrzegł w jej oczach ból. Jej ból go uspokajał. Anna spuściła głowę i zaczęła pełznąć w jego kierunku. Strupy na ciele pękały, gdy skóra się napinała. Z ran sączyła się krew i ropa. Wbiła wzrok w but mężczyzny. To był cel. Wyciągnęła szyję, by pocałować brązową skórę, ale but się odsunął. Nie unosząc głowy znad podłogi podpełzła drugi raz, a Yokai ponownie zabrał but zanim zdążyła sięgnąć do niego ustami.

– Prosisz? – zapytał i był już spokojny.

Spełzła z przesiąkniętych moczem i krwią szmat na wilgotną podłogę. Czuła, że na nią patrzy. Jego wzrok był zimny jak tchnienie trupa. Kłamał, gdy mówił, że brzydził się jej ciałem. To było jego dzieło! Patrzył z rozkoszą na ciemne, oblepione brudem włosy, na wykrzywioną bólem wychudłą twarz, na drżące usta, na opuchnięte oczy, na krosty, wrzody, krew i ropę. Czuła na sobie jego śliski, gadzi uśmiech.

– Na ładnych twarzach lepiej widać ból – przypomniała sobie słowa Yokai. – Dlatego twarz zostawiam na koniec.

Łańcuch napiął się i zacisnął na nadgarstku Anny. Lewa dłoń zdrętwiała i nie mogła jej przesunąć dalej, ale Yokai nadal odsuwał but. Wykręciła ciało i pełzła ku niemu. Nagle nadepnął na jej prawą dłoń. Chciała krzyknąć, ale zamiast wysokiego dziewczęcego głosu z gardła wydobył się ochrypły jęk.

– Boli cię? Boli? – dopytywał się niecierpliwie.

– Boliiiiiiiiii – krzyknęła ochryple. Wyciągnęła szyję i przywarła chciwie wargami do jego buta, tego, którym gniótł jej dłoń. Zaczął szybciej oddychać. Czuła jak Yokai wstrzymuje oddech, a potem wypuszcza powoli powietrze jakby jej pocałunek ugasił jakiś pożar.

– Daj mi kość – poprosiła na chwilę odrywając wargi od buta. Jej głos był bełkotliwy, bo krtań i usta odwykły od formułowania słów.

– Kość? – zdziwił się. Był jeszcze rozkojarzony, ale już odprężony. – Suka chce kość? – zapytał już łagodniej i zachichotał. Anna dygotała czekając na odpowiedź. Z trudem chwytała powietrze. Zamknęła oczy i dotknęła czołem czubka jego buta.

– Proszę… – szepnęła i znowu pocałowała but. Skóra miała gorzki smak.

Yokai zabrał stopę. Uniosła głowę. Zobaczyła, że odchodzi, rozpina rozporek i oddaje mocz na kość, o którą prosiła. Wrócił na krzesło. Podparł brodę pięścią i patrzył.

Anna dopełzła do kości i zaczęła zdrapywać zębami cuchnące uryną drobiny mięsa. Lizała i nadgryzała ją jak pies. Dziąsła krwawiły, ból wyciskał powietrze z płuc, ale chciała, by Yokai się nasycił i wyszedł. Czasem, gdy dostawał to, czego chciał, wstawał z krzesła i po prostu wychodził. Jego usta były wtedy wykrzywione jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem.

Tym razem był opanowany. Twarz była sztywna jak maska. Patrzył na nią długo, a potem nagle wstał, zgasił płomień lampy i opuścił piwnicę. Zostawił ją w ciemności. Smród moczu zmieszał się z dymem dogasającego knota lampy naftowej.

Anna zacisnęła palce na kości i wpełzła na swoje legowisko. Owinęła szmatami stopy, a potem wcisnęła je do foliowych toreb. Zakopała się w gałganach. Długo jeszcze dygotała z zimna, ale w końcu rozgorzała się na tyle, by zbadać zdobycz. Obmacywała ją dokładnie sztywnymi od chłodu palcami. Kość była twarda i gruba.

Zamknęła oczy i Pajęczyca ukazała jej śmierć Yokai. Siedział tu w piwnicy na krześle i patrzył na nią. Nagle przednie nogi krzesła uniosły się w powietrze i mężczyzna balansował tylko na tylnych. Odchylił głowę i patrząc na sufit zaczął się śmiać. Teraz! Sięgnęła mu do gardła. Światło padało od strony drzwi, więc nie mógł jej zdradzić cień. Na palec wskazujący miała nasadzony kościany szpikulec. Na kciuku był drugi, ale krótszy. Oba wbiły się głęboko w szyję. Poczuła na dłoni jego ciepłą krew.

Otworzyła oczy. Musiała się spieszyć. Wiedziała, że Yokai wróci. Będzie chciał odebrać jej to, co przed chwilą dał. On zawsze odbierał. Musiała jak najszybciej ukryć kawałek kości na tyle mały, by go nie szukał i na tyle duży, by mógł posłużyć za broń. Podpełzła do najostrzejszego kamienia wystającego z posadzki. Znała je wszystkie i wiedziała, że ten ma najodpowiedniejszy kształt. Zacisnęła na kości lewą dłoń i uderzała tak, aby skruszyć okostną. Łańcuch brzęczał, więc powtykała szmaty między jego ogniwa. Musiała być cicho. On nasłuchiwał na górze. Pracowała jedynie kilka minut i przerwała. Zaczęło jej się kręcić w głowie. Po wielodniowej głodówce była bardzo słaba.

– Pomóż mi – poprosiła. – Nie mam już siły.

Pajęczyca pomogła. Pomogła jak zawsze.

Na samym początku Anna myślała, że Pajęczyca to tylko fantazja, tylko umysłowy konstrukt pozwalający łagodzić ból. Potem była pewna, że oszalała. Ale to już przeszłość. Tak było kiedyś. Teraz wiedziała, że Pajęczyca była równie prawdziwa, co ból, a ból był najprawdziwszą ze wszystkich prawdziwych rzeczy.

 

*

 

Pająki znajdowały drogę do piwnicy mimo zamkniętych drzwi. Wtedy były jeszcze szpary, przez które przeciskało się światło. Nie było jeszcze przybitej do framugi kapy zasłaniającej każdy promień słońca. Anna żyła w półmroku, a nie w ciemności.

Bała się pająków od zawsze. Gdy zauważyła pierwszego uniosła rękę, zamknęła oczy, i opuściła pięść, by go zgnieść. Myślała, że jest martwy, ale gdy podniosła rękę stwierdziła, że pająk nadal żyje. Próbował przesunąć na wpół zgnieciony odwłok czterema odnóżami, które były jeszcze sprawne. Pragnął żyć. Wszystko co żyje, chce żyć dalej. W pierwszej chwili chciała zgnieść to, co z niego pozostało, ale wstrzymała rękę. Zaczęła go obserwować. Walczył ze wszystkich sił, chociaż umierał. Walczył o kolejne sekundy życia, sekundy bólu, ale jednak życia. Obserwowała go kilka godzin, a potem zabiła. Nie miał już sił, by się poruszać. Żył jeszcze, ale nie miał już sił. Nie chciała, by męczył się dłużej.

Nie czekała długo na następnego pająka. Pojawił się po tygodniu. Uwił pajęczynę tuż obok drzwi, tam gdzie była największa szansa na zdobycz. Czekał, gdy trzeba było czekać i zabijał, kiedy trzeba było zabijać. Miał twarde, bezwzględne ciało i jeden cel – przetrwać. Obserwowała go długo, patrzyła jak zrzucał pancerz i rósł. On nie czuł bólu. Nie miał rozterek i słabości. Zabijał, by żyć.

Edukacja Anny była ograniczona do praktycznych rzeczy potrzebnych do przeżycia, więc przekonanie o braku odczuwania bólu przez pająka płynęło jedynie z obserwacji. Matka uczyła ją jak uprawiać ogród, jak rozpoznać rośliny jadalne oraz przygotowywania i przechowywania żywności. Ojciec uczył ją zakładania wnyków, poruszania się w lesie, posługiwania się bronią, mapą i kompasem. O pająkach wiedziała niewiele ponad to, że żaden nie jest w stanie jej skrzywdzić w jakikolwiek sposób.

Kiedyś ojciec opowiadał jej, że w niektórych plemionach w Ameryce Południowej zjadano ciała i mózgi martwych wojowników i szamanów, by przejąć ich mądrość, odwagę i siłę. Dlatego zapragnęła mieć pająka wewnątrz siebie. Chciała jego mądrości, odwagi i siły. Zdjęła go z pajęczyny i ostrożnie włożyła do ust. Cofnął odnóża, nie poruszył się. Gdy w ustach zebrała się odpowiednia ilość śliny, połknęła go.

Pierwszy raz Pajęczyca pomogła Annie, gdy Yokai przypalał jej ciało rozgrzanym prętem. Ból nie kończył się w momencie, gdy odrywał rozżarzone żelazo od zwęglonej skóry. Trwał dużo dłużej. Gdy Yokai wyszedł i zostawił ją w ciemności, ktoś zaczął ją gładzić po głowie. Tylko jednym palcem. Powolny, posuwisty, czuły dotyk. To nie była już jej ręka. Jej ciało, ale nie jej ręka. Pajęczyca zapraszała ją do snu. Pajęczyca. Wtedy pierwszy raz odgrodziła ją od bólu. Nic nigdy nie mówiła, ale przecież nie musiała mówić. Anna czuła, co ona chce powiedzieć. Ona również cierpiała i nie mogła zabrać całego bólu. Obiecała, że weźmie tyle, ile będzie mogła znieść. To była prawdziwa przyjaciółka, towarzyszka i wybawczyni.

 

*

 

Annie była teraz potrzebna wytrwałość i siła Pajęczycy. Zamknęła oczy i oddała jej dłoń. Skóra zaczęła mrowić. Ból zniknął. Nie mogła już jej powstrzymać. Czuła jak nienawiść nabrzmiewa, pęcznieje, dusi i miażdży inne uczucia, myśli i pragnienia. Nienawiść do Yokai była źródłem siły Pajęczycy.

Przemiana się dokonała i wszelki ból zniknął. Czy już spała? Myśli płynęły wolno, wymykały się jak skrawek mydła z mokrych dłoni. Gdy przywoływała Pajęczycę znikał ból, ale zmieniał się także świat. To było jak wkładanie grubych rękawic, jak spoglądanie przez lunetę, która pozwala widzieć wyraźnie mały fragment i zasłania wszystko inne. Poczuła senność, tak jak zawsze, gdy ją do siebie zapraszała, ale tym razem nie poddała się jej. Tym razem nie zasnęła. Pajęczyca ukazała rąbek wspomnienia. Wspomnienia były takie przyjemne. Sama nie potrafiła już do nich dotrzeć. To Pajęczyca wydobywała je z niedostępnych dla niej rejonów umysłu.

– Nie. Nie teraz. Kość – Anna chwyciła tę myśl kurczowo i to pomogło. Zacisnęła obie dłonie na śliskiej od tłuszczu i potu głowie kości. Dzięki Pajęczycy nie było już bólu. Uderzała o kamień bez ustanku aż okostna pękła. Na skórze poczuła jeszcze ciepły szpik. Odłamała i odrzuciła obie głowy kości. Potrzebny był tylko trzon. Pajęczyca wyślizgiwała się. Nie chciała już bólu. Pragnęła uciec, ale Anna jej nie pozwoliła.

– Jeszcze trochę – szepnęła. – Wytrzymaj jeszcze chwilę.

Wiedziała, że Yokai nie uwierzy, że pogryzła i połknęła niemal całą kość. Szukałby jej w piwnicy tak długo aż by znalazł. Była tego pewna. Musiała podzielić trzon – połowa dla niej, a reszta dla Yokai – tylko wtedy mogło się udać. Chwyciła trzon z obu stron i znowu uderzała nim o kamień, by przełamać go na pół. Kłykcie obtarła do krwi. Paznokieć środkowego palca prawej dłoni złamał się w połowie, gdy zahaczyła nim o kamień. Nie przerywała pracy. Pajęczyca zabierała ból. Wytrzymała. Jej przyjaciółka, jej kochana siostra, jej wybawczyni, jej towarzyszka cierpiała w milczeniu. Jeszcze tylko chwila. Kość pękła, a potem przełamała się niemal dokładnie w połowie.

Anna wstrzymała oddech. Na górze skrzypnęło stare drewno. Wstał z łóżka? Usłyszał? Jego sypialnia była nad piwnicą. Słyszała jego kroki na deskach podłogi. Zacisnęła zgrabiałe dłonie na kości i podczołgała się pod ścianę. Wszystkie myśli odpłynęły. Został tylko strach. Yokai szedł do niej zabrać jej wszystko? Była tak blisko. Pajęczyca uciekła oddając jej pulsującą bólem prawą dłoń. Anna włożyła w usta gałgan i zacisnęła na nim zęby, żeby nie wyć z bólu. Dygotała. Za chwilę wyrwie jej kość. Koniec. Koniec wszystkiego.

Ale drzwi nie zaskrzypiały. Kroki ucichły. Wyszedł do ogrodu. Może jeszcze dalej? Miała jeszcze czas. Jeszcze nie koniec.

Niepotrzebne kawałki kości zebrała na foliowej torebce ułożonej tuż za swoim barłogiem, a trzon, z którego chciała zrobić szpikulce zawinęła ostrożnie w szmatę i pomagając sobie zębami związała w tobołek. Odczołgała się od ściany i wyciągnęła stopę w stronę krzesła. Zahaczyła o aluminiową nogę i powoli przyciągnęła je do siebie. Wpełzła pod siedzisko i przymocowała tobołek do aluminiowej ramy. Łańcuch rozdarł skórę na nadgarstku. Z rany zaczęła sączyć się krew. Przesunęła krzesło na swoje miejsce i wróciła pod ścianę. Zakopała się w szmaty. Przyciągnęła ręce do tułowia i podkurczyła nogi, ale nawet to nie przyniosło jej ulgi. Przeraźliwe zimno kąsało ciało. Zacisnęła powieki i przywołała szczęśliwe dni. Chciała śnić o przeszłości, schować się w niej przed bólem i mrokiem.

 

*

 

Płynęła w powietrzu. Widziała dach leśniczówki, ich ogród, stertę pozieleniałego drewna, grusze, jabłonie, śliwę i obsypaną kwiatami wiśnię. Leśniczówkę otaczała palisada, którą ojciec każdej wiosny podwyższał i umacniał. Ta palisada zapewniała im bezpieczeństwo. To kilkumetrowe ogrodzenie chroniło przed światem. Obniżyła lot i wylądowała wśród krzaków ziemniaków. Nagie stopy dotknęły przyjemnie chłodnej ziemi. Na liściach dostrzegła pomarańczową larwę. Zdjęła ją i rozgniotła w dłoni. Usłyszała za plecami czyjś głos i odwróciła się. Matka stała oparta o trzonek motyki. Patrzyła w słońce. Pot spływał jej z czoła, płynął po policzkach i formował się w krople na brodzie. Anna patrzyła na napiętą twarz matki. Chciała być taką jak ona. Cieszyła się, kiedy ojciec mówił, że są do siebie tak podobne, że rozróżnia je tylko po wzroście. Czuła się wtedy piękna. Matka machnęła niecierpliwie ręką. Nie lubiła, gdy Anna deptała po ziemniaczanych redlinach. To od roślin zależało ich życie. Ogród był mały. Trzeba było wykorzystać każdy skrawek ziemi.

– Rośliny pozwalają nam żyć – mawiała matka. – Szanuj je.

Usłyszała stuknięcie i spojrzała w stronę palisady. Ojciec zamykał właśnie furtkę. Wrócił z lasu. Musiał sprawdzać wnyki dwa razy dziennie, bo uwięzione zwierzęta zaciskały pętle tak mocno, że zaczynały krwawić. Mogły wtedy przyciągnąć wilki i dzikie psy.

Wysokie, brązowe buty ojca były zabłocone. Do pasa miał przytroczone ciało zająca. Zwisało jak pęk kluczy. Matka coś powiedziała. Anna słyszała wyraźnie jej słowa, ale nie rozumiała ich. W głosie matki wyczuła ulgę, ale i gniew. Wyprawy na zewnątrz były niebezpieczne nawet dla ojca. On znał las i wiedział jak zacierać ślady, ale jego szczęście musiało się w końcu skończyć. Matka to przeczuwała. Mówiła, że mięso jest im niepotrzebne, że przeżyją na tym, co urośnie w ogrodzie. Ojciec był jednak nieprzejednany. Powtarzał, że jest bardzo ostrożny i wie, że jego śmierć oznaczałaby, także ich śmierć. Przed zimą zawsze gromadzili zapasy smalcu i suszyli mięso na słońcu.

Anna ruszyła w kierunku ojca. Biegła wąskimi ścieżkami między ziemniakami i wpadła mu w ramiona. Poczuła od niego zapach igliwia. Otoczył ją ramionami i spojrzeli na siebie. Oczy ojca były żywsze, gdy wracał z lasu. Znikała bladość z twarzy, stawał się radosny i rześki. Anna czuła, że w tych wyprawach mięso nie było najważniejsze.

Nagle poczuła drapanie na brzuchu. Odsunęła się od ojca ze zdziwieniem. To zając uniósł głowę, uwolnił swoje łapy z drutu, wyskoczył zza pasa i zaczął skakać między grządkami marchwi. Anna zaczęła się śmiać. Zając również zachichotał piskliwie, a potem odbił się od ziemi tak wysoko, że przeskoczył częstokół i zniknął w lesie. Śmiał się ojciec i matka. Śmiała się Anna.

Potem Anna oderwała się od ziemi z podobną lekkością, co zając i zaczęła się wznosić nad leśniczówką jakby ktoś napełnił ją helem. Zawsze chciała zobaczyć, co jest dalej, zawsze chciała dojrzeć więcej niż to, co widziała z najwyższej w ich ogrodzie jabłoni. A teraz mogła latać! Wznosiła się wyżej i wyżej. Leśniczówka pod nogami stawała się coraz mniejsza. Nagle jej ciało przeszedł dreszcz. Zobaczyła tłum. Leśniczówka była okrążona. Zbliżali się ze wszystkich stron. Oszaleli ludzie z wykrzywionymi twarzami trzymający w dłoniach pałki i noże. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy ciał. Krzyczała, by rodzice uciekali, ale była zbyt wysoko. Machali do niej i uśmiechali się nieświadomi nieuchronnej śmierci. Zamknęła oczy. Zrobiło się zimno. Była już bardzo wysoko nad ziemią i ciągle się wznosiła. Gdyby popatrzyła w dół to zobaczyłaby, co się z nimi stało. Nie chciała otwierać oczu. Dopóty będą żywi dopóki nie zobaczy ich martwych. Zacisnęła powieki jeszcze silniej, najsilniej jak tylko mogła.

 

*

 

W zamku szczęknął klucz. Była jeszcze otępiała, gdy przez uchylone drzwi wpadło słabe, dzienne światło. Ciało miała zdrętwiałe. Prawa dłoń zapiekła bólem, gdy nią poruszyła. Yokai rzucił przez próg gumowy wąż, a potem stary termofor. Przyrządy plasnęły o betonową podłogę nieopodal krzesła. Po chwili wtaszczył do pokoju wiadro ze zmieloną mieszanką ziemniaków, gotowanych skór, tłuszczu i podrobów.

Anna ocknęła się ze stuporu i spojrzała w kierunku krzesła. Teraz w mdłym świetle dnia dostrzegła, że tobołek, w którym ukryła kość był ciemniejszy od siedziska. Nie przylegał też dobrze do ramy. Mógł odpaść, gdyby Yokai usiadł na krześle. Musiała odwrócić jego uwagę.

– Nie! – chciała krzyknąć, ale przez suche gardło wydobył się tylko suchotniczy kaszel. Zaczęła pełznąc w kierunku resztek kości leżących przy ścianie.

Yokai zareagował instynktownie. Musiał jej zabrać to, czego ona nie chciała oddać! W dwóch krokach dopadł barłogu i ją kopnął. Ból eksplodował tuż nad biodrem. Nadepnął na resztki kości. Anna leżała na podłodze ogłuszona.

– Połknęłaś to? – warknął pochylając się nad torbą, na której zebrała resztki kości. – Chcesz umrzeć? Nie rozumiesz, że zdechniesz wtedy, kiedy ja będę tego chciał! Ja decyduję. Ja!

Yokai zebrał z folii resztki kości. Uważał, żeby nie zostawić ani jednego kawałka. Wyszedł z piwnicy nawet nie zamykając drzwi. Anna wiedziała, że ma tylko chwilę. Ruszyła na czworaka w kierunku krzesła. Łańcuch napiął się. Przyciągnęła krzesło wyciągając stopę i zębami oderwała tobołek. Rzuciła go na kupę identycznych, skołtunionych brudnych szmat. Odsunęła krzesło nogami, ale popchnęła je nieudolnie. Zatańczyło na nogach i przewróciło się na bok. Słyszała już stukot podkutych butów. Yokai schodził po schodach. Dopadła do wiadra z parującą ziemniaczaną breją i zanurzyła w nim głowę. Yokai wszedł do piwnicy.

– Nie… – powiedział, ale wyczuła w jego głosie zadowolenie.

Uniosła głowę. W rękach trzymał plastikowy sznur. Zapalił lampę naftową, podszedł do niej i kopniakiem odsunął ją od wiadra. Wypluła cuchnącą breję na podłogę.

– I widzisz? Ja się tym zajmę. Wiesz, że zrobię to lepiej.

Anna skuliła się na posłaniu i obserwowała Yokai. Mężczyzna najpierw wcisnął wąż w szyjkę termoforu, a potem zaczął wypełniać go mieszaniną z wiadra. Termofor służył do przepychania brei najpierw do węża, a potem do przełyku Anny.

– Koniec głodówki. Już nie będziesz głodna – powiedział. – Postanowiłem tak wczoraj. Zbyt szybko mdlejesz. To wszystko psuje. Teraz dam ci tyle jedzenia, ile będziesz chciała. Dzisiaj ucztujemy.

Wyjął z tylnej kieszeni spodni sznur i podszedł do niej. Patrzyła na wiadro. Szarpnął ją za włosy i pociągnął w stronę krzesła. Anna szła na czworaka raniąc skórę o ostre kamienie.

– Łańcuch między nogi – warknął.

Wykonała polecenie, ale zbyt wolno. Uderzył ją pięścią w twarz nie puszczając włosów. Poczuła krew w ustach. Krzyczała, a on ciągnął ją dalej w stronę krzesła. Łańcuch napinał się coraz bardziej. Lewy, obwiązany łańcuchem nadgarstek uniósł się w górę. Barki dziewczyny zaczęły się boleśnie skręcać. Syknęła z bólu, ale Yokai ciągnął jeszcze mocniej.

– Dalej nie możesz? – zapytał z udawanym zdziwieniem. – No dobrze. Teraz do tej rączki dowiążemy prawą. Wtedy nie będziesz mi wierzgać jak będę karmił, prawda? Zjemy dużo. Dzisiaj zjemy dużo.

Przesunął krzesło i usiadł naprzeciwko Anny. Była pochylona w jego stronę. Gdyby nie łańcuch upadłaby na twarz. Łapczywie chwytała powietrze. Yokai był nieuważny wtedy, kiedy dostawał to, co chciał. Czuła ból, ale także spokój. Miała już wszystko. Nastał jej czas. Musi jeszcze trochę wytrzymać. Uda się.

Koniec

Komentarze

Myślę, że moja historia pisarska w bardzo dużej mierze pokrywa się z Twoją. Życzę powodzenia!

Na razie nie ma żadnej historii niestety:) Dzięki za życzenia,

Ciekawie się zaczyna, choć czytałem milion kryminałów zaczynających się w ten sposób. Pomysł z Pajęczycą trafił do mnie chyba najbardziej, ciekawe jak rozwinie się ich relacja, o ile jakaś będzie. Mógł bym przeczytać całość, ale chyba poczekam i będę sobie dawkował.

Dzieki, że wpadłeś i przeczytałeś, Pajęczyca jest ważna i nie jest przypadkowa, Pozdrawiam

Cześć. Przebrnąłem przez część pierwszą. Wciąga, ale jak dla mnie trochę za straszne i za paskudne, bardziej jak horror albo patolstory, ale to w końcu postapo, no i o gustach się nie dyskutuje. Trzyma w napięciu, tak, jest akcja, nie nudzi (choć u mnie budzi odrazę miejscami). Jak ktoś już wyżej napisał, motyw pająka jest ciekawy i jestem ciekaw co będzie dalej. Jeżeli czas pozwoli postaram się kontynuować czytanie i napiszę feedback.

Pytanie, ile osób w obecnej sytuacji (COVID, nadchodzący kryzys gospodarczy) będzie chciało czytać takie klimaty.

Powodzenia.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, 

Krar85, Czy mógłbyś mi powiedzieć, czy po pierwszym rozdziale los Anny jest ci obojętny czy nie? 

 

ps. brutalne opisy miały w zamyśle:

uprawdopodobnić powstanie Pajęczycy

zaangażować czytelnika w uwolnienie Anny i wywołac w nim potrzebę zemsty

ale możliwe, że gdzieś po drodze stały się zbyt brutalne… i niepotrzebnie odpychają ludzi o większej wrażliwości, na pocieszenie powiem, że te opisy pojawiają się w niwielu rozdziałach (około10%) :) i powieść to sci-fi/post-apo pełną gębą, ale ma elementy mrocznego thrillera

 

Dzięki że przebrnąłeś, feedback byłby super

Po pierwszym rozdziale jestem ciekaw, o co chodzi z pająkiem i co będzie dalej, także w pewnym sensie los bohaterki nie jest mi obojętny. Jednak nie utożsamiam się z nią, nie czuję gniewu czy potrzeby zemsty, ale to chyba kwestia osoby, ja się generalnie nie wkręcam emocjonalnie w książki (chociaż niektóre sceny ewidentnie mnie zniesmaczają i odpychają)

 

Przypomniały mi się jeszcze dwie rzeczy, które zwróciły moją uwagę:

 

  1. Gdzieś w tekście jest określenie, że Pajęczyca to owad. Pajęczyca to chyba nie owad.
  2. Opowieść o łagrach. Mi jakoś takie tematy nie pasują do post-apo, ale to tylko moja opinia.

W niedzielę albo poniedziałek postaram się w miarę możliwości zabrać za kolejne rozdziały.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Oczywiście, że pająk to nie owad.

Poprawiłem

Dzięki:)

Nowa Fantastyka