Rozdział 1
I jedyny,
w którym poznajemy Johna Vilkinsa i towarzyszymy mu w najważniejszym momencie jego młodego życia. A także dowiadujemy się, czym różni się los chłopca z zapałkami od doli dziewczynki z zapałkami.
Śnieg padał leniwie, ale nie przykrywał miasta białą kołderką, bo zabiegani ludzie zmieniali go natychmiast w mokrą breję. Nawet tam, gdzie nie dreptali przechodnie: na dachach przybudówek, pomnikach, parapetach i gzymsach, śnieg miał barwę popiołu. A to za sprawą smogu, który spowijał miasto tak szczelnie, że nie tylko nie widać było nieba, ale i przechodnie zmieniali się w zwiewne duchy. Damy, parasolkami chroniące przed wilgocią i tak już oklapłe pióra u kapeluszy, śpieszący nie wiadomo dokąd mężczyźni w wysokich cylindrach, ulicznicy w czapkach z brunatnego sukna, a nawet dorożki, cały świat przypominał teatr cieni.
Jedną z takich zjaw był dwunastoletni chłopiec imieniem John, który wędrował ulicami z zawieszonym na szyi koszykiem. Licho odziane dziecko drżało z zimna. W butach chlupała mu lodowata woda, która dostała się tam przez dziury w podeszwach, a odsłonięte przez przykrótkawe spodnie łydki miało już sine. Chłopiec wodził zmęczonym spojrzeniem po przechodniach.
– Kupisz, panie, pudełko zapałek? – zapytał przymilnym tonem dostatnio ubranego przechodnia, lecz mężczyzna minął go bez słowa.
Chłopiec westchnął ciężko, przez cały dzień nie zarobił nawet farthinga.
Jeszcze w południe wydawało się, że będzie miał szczęście. Kręcił się wtedy po ruchliwej Fleet Street, gdzie miały swoje siedziby redakcje gazet, a w jednej z nich pracował pewien dżentelmen, który w przeciwieństwie do większości londyńczyków dostrzegał takich osobników jak John, i w miarę możliwości służył im pomocą. Już nieraz wykupił całą zawartość koszyka chłopca. Tego dnia John też dostrzegł go, gdy dziennikarz wychodził z redakcji Morning Chronicle, a i sam również został zauważony.
– O, mój najlepszy dostawca zapałek! – zawołał mężczyzna i pomachał do niego.
John usłyszawszy to powitanie, poczuł niewyobrażalne zadowolenie i ulgę. Nie na długo jednak, gdyż naraz rozległ się radosny okrzyk:
– Karolu!
Dziennikarz obrócił się na pięcie i pokrzykując entuzjastycznie ruszył biegiem na spotkanie znajomego. Po serdecznych powitaniach, wzajemnym poklepywaniu po plecach i potrząsaniu prawicami znać było, że panowie nie widzieli się od dawna. Zaraz też ruszyli przed siebie, dyskutując i zapewne wymieniając się nowinami. A zupełnie zapomniany John stał jak skamieniały i tęsknym spojrzeniem odprowadzał odchodzących dżentelmenów.
(Gwoli sprawiedliwości należy w tym miejscu dodać, że po jakiejś godzinie Karol przypomniał sobie o chłopcu i nawet wrócił pod redakcję, jednak Johna już tam nie zastał. Do końca życia miał sobie za złe łatwość, z jaką wyrzucił z pamięci chłopca z zapałkami).
John tymczasem, doznawszy niepowodzenia na Fleet Street, postanowił spróbować szczęścia gdzie indziej. Miał nadzieję zarobić trochę na ulicy, na której ledwie przed dwoma dniami zmarła z zimna Mary, ośmioletnia sprzedawczyni zapałek. Odkrycie jej zmarzniętego ciała wzbudziło falę współczucia. Może dlatego, że na kredowobiałej twarzy miała uśmiech, co w połączeniu z jasnymi włosami, otulającymi buzię dziewczynki, upodobniło ją do aniołka. A może litość spowodowały jej skazane na niepowodzenie próby ogrzania się przy płonących zapałkach. Garść spalonych drewienek trzymała jeszcze w dłoni. Cokolwiek rozpaliło ten płomyk miłosierdzia, było słabym paliwem, gdyż zgasł on już około południa.
Dwa dni później, gdy na tej samej ulicy pojawił się John ze swoim koszykiem, nikt nie pamiętał o Mary, a serca przechodniów znów skuł lód obojętności.
Zmierzchało. John był porządnie zmęczony, a na domiar złego burczało mu w brzuchu, bo od samiuśkiego rana nie miał nic w ustach. Z coraz większą niechęcią zagadywał ludzi, bo stracił wiarę, że mu się powiedzie.
„Jeszcze jeden raz” – pomyślał.
I tym razem wykoncypował, że spróbuje z kobietą, wszak powszechnie wiadomo, że niewiasty mają bardziej miękkie serca. Wybrał starszą damę, która zbliżała się do niego z szelestem halek i skrzypieniem krynoliny.
– Proszę, szanowna pani, najlepsze zapałki w mieście! – zagaił, próbując wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu.
Już gdy wypowiadał te słowa, czuł, że źle trafił. Kobieta skrzywiła się, jakby spróbowała octu, zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem. A gdy otworzyła usta, jej słowa i akcent wskazywały na pochodzenie bynajmniej nie z wyższych sfer.
– Uciekaj, obwiesiu, bo zawołam peelersów!
Chłopiec odbiegł kilka kroków, ale gniew wziął w nim górę. Zgarnął garść śniegowej brei z murku i cisnął nią w kobietę.
– Jędza! Wstrętna wiedźma! – krzyknął i nie czekając na reakcję zaatakowanej rzucił się do ucieczki, znikając za węgłem kamienicy.
Przebiegł może pięćdziesiąt jardów i stanął ciężko dysząc, zgiął się wpół, walcząc jednocześnie z atakiem kaszlu. Pozbierał się po paru minutach i splunął flegmą. Ucieczka rozgrzała go na moment, ale zaraz pot spływający mu po plecach zmienił się w strużki lodowatej wody i chłopiec znów zadygotał. Nerwowo spojrzał w stronę głównej ulicy, ale nie widział śladów pościgu. Najwyraźniej jędza uznała, że nie warto zawracać sobie nim głowy.
„Boże, jak ja nienawidzę tych podłych, utuczonych, zadowolonych z siebie skner” – pomyślał i targnął nim bezsilny gniew, który na nowo rozgrzał mu krew.
Trzeba bowiem wiedzieć, że kto od najmłodszych lat był upokarzany, bity i wykorzystywany w każdy możliwy sposób, nie oczekuje na dalszych etapach swej egzystencji niczego innego. Nawet jeśli mu się w życiu powiedzie, zawsze będzie oglądał się za siebie i czekał aż przybędzie ktoś, kto mu ten z trudem osiągnięty sukces odbierze. I nie będzie zdziwiony, gdy tak się stanie, przeciwnie, pokornie pochyli głowę i znowu pozwoli sobą pomiatać.
John należał jednak do innej kategorii, która dla prawa i porządku jest dużo większym zagrożeniem. Małoletni, którzy w swym krótkim życiu zdążyli już nacieszyć się poczuciem bezpieczeństwa, jakie daje rodzina i dach nad głową, jeśli to wszystko stracą, szczególnie zaś, jeśli jest to strata nagła i niespodziewana, nie potrafią się z nią pogodzić. Wiecznie utyskują na niesprawiedliwość świata, są tak krnąbrni, że nie sposób zrobić z nich dobrych pracowników. A baty wywołują w nich nie uległość i pokorę, lecz bunt i gniew.
A John takiej właśnie nagłej straty doznał. Żył biednie, ale mógł się cieszyć nieprzeciekającym dachem, skromnymi, lecz pożywnymi posiłkami i rodzicami, którzy nie bili i nie łajdaczyli się, a nawet nie oddali go do terminu, a posłali do szkoły. Ba, mógł nawet powiedzieć, że zna dziadka, co nie u wszystkich młodych ludzi było normą. Co prawda informacje o dziadku Henrym czerpał z drugiej ręki, to jest od ojca, który historię własnego rodziciela opowiadał małemu Johnowi ku przestrodze.
Henry z tych opowieści był wichrzycielem, który chciał zatrzymać postęp. Zginął w Manchesterze, gdy wraz z innymi jemu podobnymi durniami, próbował podpalić tkalnię należącą do bogatego przemysłowca.
– Pamiętaj, synu – powtarzał Johnowi ojciec na koniec każdej opowieści, szturchając go przy tym palcem w żebra. – Z postępem nie należy walczyć. Trzeba mu ulec i znaleźć w nim swoje miejsce.
Ojciec znalazł. Był majstrem w fabryce i złotą rączką. Słynął z tego, że potrafił naprawić niemal wszystko. I wydawało się, że w tym sporze, wciąż żywym mimo śmierci jednego z adwersarzy, racja jest po jego stronie. Przynajmniej do momentu, w którym jakiś parowy kolos nie wciągnął mu ręki w swoje trzewia. Ojciec żył jeszcze, gdy przynieśli go do domu, lecz zmarł, nim John wrócił ze szkoły.
Od tamtej pory wszystko szło w złą stronę. Matka próbowała utrzymać rodzinę na powierzchni, gręplując wełnę dla kapeluszników. John też starał się dorzucić coś do budżetu, ale nie miał szans w rywalizacji z rówieśnikami od wczesnego dzieciństwa tresowanymi do uległości i ciężkiej harówki. Nie był ani dość szybki, ani dość potulny i prędko rozstawał się z każdą kolejną posadą. Wreszcie skończył jako sprzedawca zapałek.
Jego życie stało się jeszcze trudniejsze, kiedy matka stwierdziła, że lżej im będzie, gdy w domu pojawi się mężczyzna. Niestety, tym razem wybrała fatalnie. Ojczym większość czasu spędzał w Byczym baronie, gdzie przepijał pieniądze szybciej, niż żona zdołała je zarobić. A kiedy wracał do domu, nie trzeba było wiele, by rzucił się z pięściami na małżonkę. Wtedy John stawał w obronie matki, a ojciec zaczynał tłuc jego. Wówczas w obronie syna stawała matka i znowu obrywała. John nie mógł znieść tego niekończącego się tańca przemocy i starał się jak najmniej przebywać w domu. Szczególnie, gdy zarobek miał marny.
Latem nie było to takie trudne, lecz przyszła zima, a z nią mrozy i nocowanie na dworze mogło mieć śmiertelne skutki. Bez pieniędzy do domu wrócić jednak nie mógł. Powlókł się więc z powrotem, w nadziei, że jędza już odeszła, i że tym razem mu się poszczęści. Tymczasem ulica opustoszała, przechodnie zniknęli w swoich ciepłych, wygodnych domach. John opuścił bezradnie ramiona, zastanawiając się, co ma teraz zrobić.
Przycupnął zmęczony w kąciku między dwiema kamienicami, z których jedna nieco bardziej wysuwała się na ulicę. Nie wiedział, że dokładnie w tym samym miejscu schroniła się przed dwoma dniami Mary. Jak i ona, chłopiec drżał z zimna. Usiłował rozgrzać lodowate łydki pocierając je mocno, ale niewiele to pomagało. W końcu postanowił ogrzać przynajmniej dłonie, zapalając zapałki.
W tym zapomnianym przez Boga miejscu musiał pozostać jeszcze jakiś ślad po Mary, bo w blasku płonącej zapałki chłopiec – jak wcześniej ona – dostrzegł suto zastawiony stół, a na jego środku półmisek z pieczoną gęsią, nadziewaną jabłkami i śliwkami. I – jak w wizji dziewczynki – apetycznie pachnąca gęś zeskoczyła ze stołu i ruszyła w jego stronę. I wtedy zapałka zgasła.
John zapalił kolejną i tym razem migoczący płomyk oświetlił wychodzącego z mroku dziadka Henrego. Chłopiec nigdy go nie widział, ale nie miał wątpliwości, że to on. Nie zdążył się odezwać, bo w tym właśnie momencie otworzyło się okno w kamienicy i wychyliła się z niego jakaś postać.
– Chcesz podpalić dom, łobuzie – zaskrzeczała męskim głosem.
Zaraz potem z okna chlusnął strumień wody, zmoczył mu portki i zgasił zapałkę. Chłopiec zerwał się i pobiegł przed siebie. Zwolnił po kilku jardach i z zaskoczeniem stwierdził, że dziadek wciąż jest obok niego.
– Miałeś ciężki dzień, co gołąbku? – zapytał staruszek.
John w milczeniu pokiwał głową. Był zbyt zmęczony, by zastanawiać się, jak to możliwe, że przemawia do niego dawno zmarły człowiek. Jego sterany umysł po prostu zaakceptował ten fakt, tym bardziej, że był to przecież dobry omen. Coś ścisnęło go za gardło, a oczy zapiekły od łez.
– Dziadku! – wykrztusił wreszcie, a w tym jednym słowie była i nadzieja, i żal, i rozpacz.
Henry poprowadził go na tyły domów, do małej drewutni.
– No, tu nikt nam nie będzie przeszkadzał, możesz odpocząć – rzekł.
– Nie wiem, co robić, dziadku. Do domu wrócić nie mogę, bo ojczym mnie zabije, a nie mam się gdzie schronić – wyznał John i rozpłakał się na dobre.
Teraz, gdy miał obok siebie życzliwego dorosłego, nie musiał już udawać i wszystkie te z dawna tłumione emocje: strach, niepewność jutra, poczucie niesprawiedliwości wypłynęły z niego potokiem łez.
– No, nie becz, chłopcze. – Henry poklepał go po plecach. – Takie jest życie, coraz gorsze. Mówiłem twojemu ojcu, że z tym całym postępem nie da się zaprzyjaźnić, ale nie chciał mnie słuchać. Myślał, że jest mądrzejszy. I co mu z tego przyszło. – Pokiwał głową i zacmokał z niesmakiem.
– Nienawidzę ich wszystkich, dziadku, nienawidzę ojczyma i tych spasłych skner i nawet pana Karola nienawidzę, bo zaraz o mnie zapomniał. Chciałbym, żeby było jak dawniej – łkał John.
– Nie będzie, gołąbku. Będzie coraz gorzej. Ten świat nie zasługuje na ciebie. Nie zasługuje na żadnego z nas. To nie jest nasz świat. Trzeba go zniszczyć. Podpal ten świat, John! Spal go! – krzyknął Henry i zniknął równie nagle, jak się pojawił.
John otarł łzy. Nie wiedział, czy spotkanie z dziadkiem tylko mu się zwidziało, ale w głowie wciąż słyszał jego ostatnie słowa.
„A właściwie dlaczego by nie” – pomyślał buntowniczo.
Jeszcze chwilę się wahał, a potem wysypał wszystkie zapałki z pudełek, ułożył koszyk pod stertą drewna i podpalił. Patrzył zafascynowany, jak płoną. Od koszyka zapaliły się wióry, potem polana, a na koniec dwa worki z węglem. Chłopiec wreszcie ogrzał się przy płomieniach. Było mu ciepło, gorąco, aż w końcu poczuł ból. I krzyczał, krzyczał, aż nie czuł już nic.
Kilka dni później, gdy robotnicy porządkowali zgliszcza, natknęli się na drobne, poskręcane i sczerniałe od ognia ciałko. Ale nikt nie patrzył na nie ze współczuciem. Ludzie tylko przeklinali małego podpalacza.