Nazywam się Ala Niezgódka i mam dwanaście lat. W Akademii jestem od pół roku, przyjechałam radiowozem, kiedy mnie zwinęli z dachu bloku.
Tutaj trafiają same dziewczyny, niektóre są mega wkurzające, kilka w porządku, inne przypominają UFO. Nasze imiona i nazwy problemów zaczynają się na wszystkie litery alfabetu.
Pan Kłak mówi, że każdą z nas potrafi naprawić. Powtarza to, gdy siedzę w jego zarzuconym papierami gabinecie na miękkim, chociaż niewygodnym krześle z powodu zbyt niskiego oparcia.
– Nie jestem pieprzoną zabawką! – krzyczę.
Znów patrzy na mnie spokojnie, jak gdyby oglądał nowy eksponat w muzeum. Zero nerwów.
– Dlaczego chciałaś skoczyć z dachu? – dopytuje tym samym jednostajnym głosem, poprawiając okrągłe okulary, które zjechały mu na sam czubek nosa.
– Nie zrobiłabym tego – odpowiadam.
– Tak myślałem.
Zaciskam pięści, chciałabym krzyknąć, żeby spadał, ale nie zamierzam trafić w ręce Milczących Wróżek, ani dostać nadprogramowej porcji kolorowych pastylek.
Najbardziej wkurzają mnie właśnie te Wróżki. Chodzą w białych fartuchach, czasem są straszne, kiedy robią zastrzyki i zamykają nas w pustych pokojach.
Słuchają we wszystkim pana Kłaka, on rządzi w Akademii. Jest wysoki i potężnie zbudowany, wygląda jak zapaśnik, ma wielką czarną brodę i zmierzwione włosy tego samego koloru. Zawsze nosi dżinsy, elegancką koszulę i kolorową kamizelkę z mnóstwem kieszeni. W jednej z nich przechowuje okulary, które zakłada do czytania.
Dziewczyny z Akademii często o nim rozmawiają, piszcząc głośno i przeżywając, jakby dostały przepustkę do domu. Przechwalają się, jak na nie spojrzał w czasie rozmowy i co dwuznacznego powiedział. Komentują każdy rozpięty guzik jego koszuli, wzdychają i zastanawiają się, w której się zakocha.
Tylko Diana boi się pana Kłaka, ale ją wszystko przeraża, chociaż poza tym wydaje się w porządku. Ona uważa, że szef naszej uroczej budy na ulicy Czekoladowej to rasowy czarnoksiężnik, który pożera niegrzeczne dzieci.
– Ktoś ci nawciskał bajek, nie ma takich ludzi – mówię do niej, kiedy siedzimy na trawie w ogromnym, zarośniętym ogrodzie przed Akademią.
Stare drzewa rozkładają gałęzie, które wyglądają jak sękate ręce olbrzymów porośnięte liśćmi. Pomiędzy nimi, niczym młodsi bracia, stanęły krzaki z niedojrzałymi jeszcze jeżynami, a niżej leży miękki dywan z zielska. Kwiaty obłędnie pachną, świerszcze grają jak szalone, a nasze odświętne, jasne sukienki łapią nowe plamy.
Palę papierosa podwędzonego Milczącej Wróżce, puszczam kłęby dymu niczym stary Indianin. Częstuję Dianę, niezdarnie się zaciąga.
– Niektórzy są gorsi od czarnoksiężników. – Opowiada o matce, która chwali ją przed ludźmi, a w domu tłucze, czym popadnie, za najmniejsze przewinienie.
– Masz rację, ten Kłak jest dziwny, ale nie wygląda na zbója – mówię.
– A jego siostra? Nie odzywa się prawie wcale, tylko chodzi i patrzy. Podobno Kłak to wszystko wymyślił w ten sposób, żeby nic nie mówiły, i ona, i Milczące Wróżki. To ma nas wyleczyć – szepcze Diana.
– Wiesz co? Zupełnie ich nie rozumiem i czasem mam ochotę stąd zwiać. Chodź, pokażę ci dziurę w murze.
W gładkiej, białej ścianie wypatrzyłam wczoraj niewielką szparę, w sam raz, żeby się przecisnąć na wolność. Biegnę tam z nadzieją, że Diana da się namówić na wycieczkę, ale ona woli zostać.
*
Pan Kłak patrzy na mnie pełnym troski wzrokiem, kiedy kolejny raz przymusowo odwiedzam jego gabinet.
– Paliłaś. Na dodatek chciałaś uciec.
– Wcale nie! – zaprzeczam stanowczo. – Popatrzyłabym na normalny świat i wróciła do tego wariatkowa dla bogatych.
Pan Kłak marszczy czoło. Chyba przegięłam. Mam go w dupie, nie trawię dziada! Jest taki sam jak mój ojciec, niby troskliwy, a ma wywalone na wszystkich dookoła.
– Pana żona też uciekła? – dopytuję.
– Słucham?
– Jak moja mama od taty. Całymi dniami nie było go w domu, więc dała nogę z innym. Tylko o mnie zapomniała, taki szczegół. Pan też ciągle pracuje, jak mój ojciec.
Uśmiechnął się lekko.
– Nie mam żony. Ani dzieci.
– To dobrze, znaczy, dla nich. Zresztą, dla pana też, nie warto się do nikogo przywiązywać, zawsze odchodzą. Zawsze. I wtedy boli – kończę łamiącym się głosem.
– Wiem, że moja siostra, Rita, nie odejdzie – odpowiada. – Jak widzisz, zdarzają się wyjątki. Nawet, jeśli coś się skończy, warto przeżyć dobre chwile. Weszłaś na dach, bo chciałaś, żeby rodzice cię dostrzegli. Żeby wciąż nie odchodzili – mówi, patrząc mi w oczy.
– E tam, gadanie! Nie potrzebuję nikogo! – Wciskam ręce w kieszenie. Cieszę się, że to koniec audiencji, bo zrobiło mi się smutno i zaczynam pociągać nosem.
Biegnę do mojej kryjówki: do składziku starych, połamanych sprzętów na końcu ogrodu. Muszę pobyć sama, z dala od dziewczyn i Kłakoterapii.
*
W składziku spotykam szpaka Mateusza. Siedzi na stercie połamanych stołów i krzeseł, piętrzących się aż pod sufit. To zwierzak dyrektora, potrafi mówić i pojawia się w najmniej spodziewanych miejscach.
– itaj, icjo. – Jak zwykle, wypowiada tylko końcówki wyrazów.
– Się masz – mruczę.
Czyli z samotności nici. Szpak przekrzywia łeb i zaczyna opowieść, którą powtarzam bez zjedzonych końcówek:
– Nie jestem zwykłym ptakiem, jestem księciem.
– A ja cesarzową. Podwędziłeś coś z barku pana Kłaka?
Szpak patrzy na mnie przez chwilę w milczeniu, po czym znów otwiera dziób:
– Naprawdę urodziłem się w książęcej rodzinie. Mieliśmy wszystko, czego dusza zapragnie. Ojciec zachęcał mnie do polowań i walk, zaplanował moją przyszłość. Kazał mi ćwiczyć sztukę wojenną pod okiem najlepszego wodza, żebym umiał poprowadzić armię do bitwy.
Ale ja byłem inny, lubiłem książki. Mdlałem na widok krwi, a kiedy mogłem, uciekałem z zamku, patrzyłem w niebo i marzyłem o podróżach do gwiazd. Zrozumiałem, że ta odmienność to nie tylko książki…
Ojciec martwił się moim stanem, uważał, że jestem chory i posyłał po różnych lekarzy. Pewnego dnia zjawił się doktor Paj–Chi–Wo, który wyprosił wszystkich z komnaty i powiedział do mnie:
– Prędzej czy później dowiedzą się, że jesteś inny, nie ukryjesz tego.
Podarował mi cudowną czapkę bogdychanów.
– Noś ją zawsze przy sobie. Kiedy będziesz chciał uciec, wystarczy, że założysz ją na głowę. Wtedy staniesz się zwierzęciem, o którym pomyślisz. Gdy zechcesz wrócić do ludzkiej postaci, wystarczy pociągnąć za guzik na czubku czapki.
Nadszedł dzień, gdy do zamku przyjechał nasz sąsiad, potężny król wilkołaków. Chciał sojuszu, którego potwierdzeniem miał być mój ślub z jego córką.
Nie mogłem się z nią ożenić, chociaż nigdy nie widziałem piękniejszej dziewczyny. Niestety, nie miałem nic do powiedzenia, królowie uzgodnili wszystko sami.
W noc przed uroczystością nie potrafiłem zasnąć, siedziałem na tarasie i patrzyłem w gwiazdy. Wiedziałem, że już zawsze będę musiał udawać kogoś, kim nie jestem. Wyciągnąłem z kieszeni czapkę bogdychanów i zobaczyłem, że nie ma guzika. Jeśli ją założę, już nigdy nie będę człowiekiem…
Czułem, że w zamku nikt mnie nie rozumie, nawet moi rodzice. Nie potrafiłem spełnić ich oczekiwań.
Nad ranem włożyłem czapkę na głowę i szepnąłem: „chcę być ptakiem”. Przemieniłem się w szpaka, pomknąłem w niebo.
Krótko cieszyłem się wolnością, złapali mnie źli ludzie i uwięzili w klatce. Miałem wielu właścicieli, zamknięty w ciasnym więzieniu czułem się przeraźliwie samotny. W końcu Pan Kłak kupił mnie na targu i zabrał do akademii. Gdybyś kiedyś znalazła duży, zdobiony guzik…
– Jasne, przyniosę ci – mówię, bo żal mi się zrobiło Mateusza.
*
Pan Kłak bardzo interesuje się naszymi snami. Wieczorem stawia przy łóżkach specjalne lusterka, a rano odczytuje ich zawartość. Rozbijam je regularnie, udaję, że niechcący spadają z szafki, ale pan Kłak jest wytrwały i ciągle przynosi nowe.
W moim lusterku powtarza się ten sam koszmar: sen o siedmiu drzwiach. Wędruję po dużym pustym domu, który wygląda jak po przeprowadzce. Z salonu ktoś zabrał prawie wszystkie sprzęty, zostało tylko samotne dziecięce łóżeczko w rogu pokoju i porzucony na podłodze ślimak do ciągnięcia na sznurku. Taki sam, jakiego kiedyś miałam!
– Mamo! Tato! – krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy.
Zauważam drzwi, które natychmiast otwieram w poszukiwaniu rodziców. Ale znajduję tylko pusty, wyczyszczony z mebli pokój. Rozglądam się po tym opuszczonym miejscu, patrzę na boczną ścianę, w której pojawiają się kolejne drzwi. Szybko je otwieram, z nadzieją, że za chwilę spotkam się z rodzicami. Znajduję tylko następny pokój, dokładną kopię poprzedniego. Słyszę skrzypienie i szuranie, ale nikt nie przychodzi. Nikogo nie obchodzi, że jestem głodna i umieram ze strachu. Już wiem, co mnie czeka za kolejnymi drzwiami.
W końcu widzę ich przez okno, imprezują w ogrodzie: ojciec, macocha i matka. Robią grilla i świetnie się bawią. Cała szczęśliwa, zbiegam do nich.
– Już jestem! Znalazłam się! – krzyczę.
Nie zwracają na mnie uwagi, jakbym była powietrzem. Rozmawiają z gośćmi, popijają drinki.
– Mamo, tato! – wołam, łapię ich za ręce. Oganiają się jak przed natrętną muchą.
Zaczynam krzyczeć coraz głośniej, ile tchu w płucach, aż się budzę.
*
Mam dość tej całej magii pana Kłaka; kolorowe sosy, furtki do bajek, płomyki świec, wierszyki kumkających żab. Słodko, aż do porzygania. Wystarczy bajek, muszę szukać mamy. Zapytam, czy dopadła ją skleroza, że mnie zostawiła, czy miała inny powód.
Dziś rano obmyśliłam plan ucieczki. Muszę poczekać, aż wszystkie dziewczyny pójdą na kleksografię. To takie zajęcia, na których rysujemy.
Kiedy grupa znika w sali, chowam się do łazienki i wychodzę przez okno do ogrodu. Muszę uważać na Milczące Wróżki. Przekradam się do muru, do miejsca, gdzie wypatrzyłam kolejną dziurę. Już tylko krok dzieli mnie od wolności. Przeciskam się przez szparę, ulica po drugiej stronie wydaje się kompletnie wyludniona.
– Alicjo, stój! – Słyszę.
Oglądam się. Pani Rita otworzyła furtkę i krzyczy, żebym wracała. Jasne, już lecę.
Zaczynam uciekać wzdłuż muru, ona leci za mną. Moje trampki klapią po chodniku, coraz szybciej. Mijam skwer i rząd sklepów wciśniętych w wąski pawilon. Daję nura w ulicę, która okazuje się ślepa.
Chcę uciec przez podwórko, ale jakiś wyperfumowany facet w białym fartuchu łapie mnie za kołnierz.
– Puszczaj, dziadu! – krzyczę i mocno kopię go w nogę. Nie pomaga.
Rita, sapiąc, dogania mnie.
– Alicjo, jak mogłaś! – mówi z wyrzutem. – Dziękuję panu – zwraca się do nieznajomego.
Ależ on ma fryzurę, jakby siedział pół dnia przed lustrem. Na jego głowie widzę czarne i białe pasemka, kojarzy mi się z borsukiem.
Nagle Rita dosłownie zamiera, drętwieje jakby ktoś ją zmienił w kamień. Później zaczyna się trząść, blednie i osuwa się na ziemię.
Facet z borsuczymi włosami puszcza mnie. Rzuca się ratować Ritę, klepie ją w oba policzki, próbując ocucić. Jasne, mogłabym uciec, ale jakoś tracę ochotę.
– Otwórz drzwi do salonu – mówi do mnie nieznajomy, pokazując wejście z napisem „Filip Golarz, fryzjer męski”.
Dźwiga Ritę na rękach do środka, kładzie na fotelu, jakiego nie powstydziłby się statek kosmiczny. Zakład przypomina gabinet dentysty, różni się tylko zdjęciami fryzur na ścianach. W rogu stoi szafa pełna kolorowych butelek. Aż mnie korci, żeby ponaciskać te z dozownikami.
Facet pryska Ricie w twarz kropelkami wody. Ona otwiera oczy, patrzy wokoło wzrokiem śniętego spaniela.
Dobre kilka minut zajmuje, zanim ogarnia się trochę i dzwoni po pana Kłaka. Po tym wysiłku znów przymyka powieki.
– Dlaczego masz takie dziwne włosy? – pytam faceta, testując jego nerwy.
– Lubię eksperymenty – odpowiada. – I nie znoszę nudy na głowie. A ty?
– Ja mam na głowie ważniejsze sprawy.
W drzwiach staje pan Kłak. Przez dłuższą chwilę patrzy na fryzjera, później zajmuje się siostrą.
– Rita, co ci jest? – Pochyla się nad nią.
Zdążyła już oprzytomnieć, cichym głosem zapewnia brata, że dobrze się czuje.
– Dziękuję za pomoc – mówi pan Kłak do fryzjera.
– Drobiazg – odpowiada tamten. – Jestem Filip.
– Mikołaj. – Pan Kłak długo trzyma jego dłoń w swojej. Uśmiechają się, jakby właśnie dostali wymarzony prezent urodzinowy.
– Dziękuję, że się pan nimi zaopiekował – dodaje Kłak.
– Zadzwonić po pogotowie? Ta pani mogła mieć zawał. To pana żona? – dopytuje fryzjer, siadając blisko niego.
– Siostra. Nie trzeba karetki, Rita cierpi na taką przypadłość, fobię, po prostu nie powinna wychodzić z Akademii.
– Ten słynny doktorek to pan? Myślałem, że jest pan dużo starszy – mówi Filip, wciąż patrząc mu w oczy. – Podobno potrafi pan wyleczyć każdy problem.
– Pan mnie przecenia. – Uśmiecha się Kłak. – Musimy się zbierać, dziewczęta zostały same w Akademii.
– Wpadnie pan na strzyżenie? – proponuje fryzjer, podając mu wizytówkę.
– Chętnie, zadzwonię, żeby umówić termin.
– Będę czekał.
Filip odprowadza nas przed zakład, pomaga Ricie wsiąść do samochodu i macha na pożegnanie z błogą miną.
– Jesteś moim największym wyzwaniem terapeutycznym, Alicjo – mówi nasz dyrektor, uśmiechając się.
*
Ruszamy z Dianą na wyprawę do ogrodu Akademii, pełnego jarów i wąwozów. W plecaku mam flaszkę wódki i pudełko pigułek, które wczoraj zwędziłam z pokoju pana Kłaka. Macocha zawsze bierze na noc podobne proszki, a potem opowiada, jakie ma po nich cudowne sny.
Siadamy z Dianą w mojej nowej kryjówce, w szałasie niedaleko stawu, i zaczynamy piknik. Pijemy, przegryzając pigułkami. Wódka pali gardło, krzywię się, Diana jeszcze bardziej, ale szybko robi nam się wesoło. Musimy uważać, żeby nie śmiać się głośno, bo Milczące Wróżki by nas nakryły.
Po kolejnym łyku Diana bredzi coś o kopaniu dołków, po czym pada na ziemię i zaczyna głośno chrapać. Ja kończę butelkę, chociaż mam wrażenie, że świat zaczyna się kręcić, a karuzela przyspiesza.
Zamykam oczy i czuję, że potrafię latać. Rozkładam ręce jak samolot, nabieram powietrza. Odrywam się od ziemi, szybuję nad ulicą, prosto do psiego raju. Szaleję z radości na widok Reksa, który rok temu wpadł pod samochód. Pies poszczekuje wesoło, biegając naokoło mnie. Biorę go w ramiona i przytulam się do miękkiej sierści. Mój jedyny przyjaciel…
– Tak bardzo mi ciebie brakuje, piesku – szepczę mu do ucha. W odpowiedzi Reks merda ogonem.
Idziemy nadgryźć czekoladowy pomnik doktora Dolittle.
Budzę się na kozetce w pokoju szpitalnym Akademii. Na łóżku obok leży Diana z podłączoną kroplówką. Milczące Wróżki każą mi wstać i wloką do pana Kłaka.
Dyrektor nawet w takiej chwili nie traci opanowania.
– Twoja koleżanka mogła zginąć przez te wygłupy – mówi surowo. – Nie powinniśmy narażać bliskich.
– Nie mam nikogo bliskiego, odkąd zdechł Reks – wyjaśniam.
– A twoja mama? Odwiedziła cię tydzień temu.
– Macocha. Przez całe dwadzieścia minut zniosła moje towarzystwo. Ona nienawidzi mnie tak bardzo, jak kocha pieniądze taty.
– Co teraz czujesz? Smutek? Złość? – dopytuje pan Kłak.
– Skąd, luz – mruczę.
Podchodzi do mnie blisko i patrzy w oczy, mówiąc:
– Po co ten alkohol i pigułki? Żeby ktoś cię zauważył? Ja cię widzę nawet wtedy, kiedy zachowujesz się normalnie.
Nie lubię, kiedy zadaje takie dziwne pytania. Później zaczyna truć bez końca. Mam ochotę uciec przez okno, zaszyć się gdzieś, aż przestanie. Najgorsze jest to, że kiedy tak mówi, coś aż rwie w piersi i chce się płakać. Nie będę się rozklejała.
– Podejdź do stołu. Narysuj ulubioną bajkę. – Kładzie przede mną kartkę i kredki.
Wyciągam czarną, smaruję kilka kresek. Niech ma radochę, a mnie ominie kara i załapię się na deser z kolorowych galaretek na podwieczorek.
Pan Kłak długo przygląda się mojej pracy, marszczy czoło.
– Te kreski… Zapałki? Czy to dziewczynka z zapałkami? – Usiłuje zgadnąć.
– Skąd, Śpiąca Królewna – odpowiadam. – Kolce zasłoniły zamek.
*
Od czasu wizyty w zakładzie Filipa pan Kłak częściej się uśmiecha i ogólnie wygląda na bardziej zadowolonego z życia. Tak jak dzisiaj. Nadchodzi noc, dziewczyny szykują się do spania, ja wymykam się przez okno na fajkę do ogrodu.
Doskonale widzę, jak pan Kłak niecierpliwie drepcze po podjeździe. Chowam się za krzak, zanim ma szansę mnie zobaczyć w świetle lampionów. Zresztą, patrzy w zupełnie inną stronę, na bramę, która magicznym sposobem otwiera się, wpuszczając do akademii sportowe auto.
Samochód parkuje kilka kroków od pana Kłaka, światła gasną, a ze środka wysiada Filip.
Obaj panowie witają się, klepiąc po plecach, przechodzą trochę dalej, tam gdzie krzaki zasłaniają widok z okien akademii.
– To trudne – wzdycha pan Kłak.
– Nie bój się pokazać, że jesteś inny – mówi Filip. Pierwszy go obejmuje, zaczynają całować się w usta, długo.
Oj. Wyrzucam niedopałek w suchą trawę, nawet nie trudzę się, żeby go zgasić, taka jestem przejęta.
– Daj spokój, jeszcze ktoś zobaczy – mówi pan Kłak, odsuwając się od fryzjera. – Przyjadę do ciebie, niedługo.
Ten wieczór wiele zmienia. Po pierwsze, niechcący podpalam kawałek ogrodu i w nocy odwiedzają nas strażacy. Oczywiście, nie przyznaję się, ale pan Kłak i tak się domyśla.
Po drugie, od tego dnia rozmowy z nim stają się rzadsze, często wychodzi z Akademii.
Dziewczyny omawiają każdy uśmiech pana Kłaka, jego nowe koszule i perfumy. Dochodzą do wniosku, że już się zakochał w którejś z nas. A to by się zdziwiły! Nie jestem ostatnią świnią, nie mówię im, nawet Dianie.
*
Dni mijają, pan Kłak jest coraz lepiej ostrzyżony i chyba szczęśliwy, bo zdarza mu się nawet podśpiewywać, gdy leczy chore sprzęty.
Pewnego wieczoru zmienia się wszystko. Ale po kolei. Od rana cała Akademia jest wypucowana na błysk, a w budynku rządzi dziennikarka; pstryka zdjęcia, zadaje dziwne pytania i zagląda w każdą dziurę. Miał być krótki reportaż, ale niespodziewanie kobieta zostaje na obiad, później na kolację. Wieczorem jej głośny chichot dobiega z gabinetu pana Kłaka.
– Na bank napoczęli barek – szepczę do Diany.
– Na pewno – zgadza się koleżanka.
Podsłuchujemy w korytarzu, cicho jak myszy. Lubię ten dreszczyk, kiedy w każdej chwili mogą nas nakryć Milczące Wróżki.
Nagle słyszę szczęk zamka, drzwi gabinetu otwierają się. Ledwo zdążamy ukryć się z Dianą za wielkim fikusem w glinianej donicy. Pan Kłak, z nieodgadnioną miną, idzie po schodach. Dziennikarka też, uwieszona na jego ramieniu.
Spacerują po ogrodzie, kobieta trajkocze jak nakręcona i chichocze. Nasz dyrektor nie wygląda na specjalnie zadowolonego. Wiem, bo podglądamy ich z Dianą. Ona uważa, że zaraz zaczną się całować i robić to, co na filmach.
Dziennikarka i pan Kłak sadowią się na ławce. Ona zdejmuje marynarkę, zostaje tylko w bluzce na ramiączka. Przysuwa się bliżej dyrektora, który się uśmiecha, ale siedzi sztywno, jakby połknął kij. Rozmawiają w nieskończoność, a nam z Dianą cierpną nogi od kucania za krzakami i wściekle tną nas komary.
– Wracamy, siku mi się chce – jęczy moja koleżanka.
– Poczekaj, jeszcze chwila – mówię, bo pod Akademię podjeżdża sportowy wóz fryzjera. Kłak nawet tego nie widzi, patrzy na dziennikarkę, która zachwyca się kieszeniami w jego kamizelce, głaszcząc go po piersi.
Za to Filip od razu dostrzega, co się dzieje, lampiony doskonale oświetlają ławkę. Biegnie w stronę Kłaka i kobiety, widać, że się wściekł.
– Nawet nie zadzwoniłeś! Widzę, że masz ważniejsze sprawy niż spotkanie! – woła.
– Poznaj, pani została dłużej, nie mogłem… – Kłak próbuje ratować sytuację, ale Filip krzyczy:
– Paskudny zdrajca! Nie chcę cię znać! Popamiętasz mnie, draniu!
Po czym wsiada do auta z pokazowym trzaśnięciem drzwiami, nie odmawia też sobie ruszenia z piskiem opon.
Dyrektor wstaje i patrzy na to w milczeniu.
– O co mu chodziło? – dziwi się dziennikarka.
– Długo by tłumaczyć – mruczy pan Kłak.
W tym samym momencie Diana popycha mnie i wytaczamy się z krzaków, wprost pod ich nogi.
Dziennikarka ma dziwną minę, żegna się szybko.
Pan Kłak patrzy na nas, przewraca oczami i siada na ławce.
– Miałam rację, nie wolno się do nikogo przywiązywać, zawsze odchodzą – mówię.
*
W Akademii coś się psuje. Pan Kłak chodzi jak nieprzytomny, nie udają mu się ani lekcje kleksografii, ani rozmowy z nami. Milczące Wróżki przejmują rządy, wyganiają nas na cały dzień do ogrodu albo każą siedzieć w sali telewizyjnej.
Nudzę się jak stado mopsów, tęsknię nawet do rozmów z panem Kłakiem. Dobrze wiem, jak to jest, kiedy ktoś odchodzi.
Idę do gabinetu dyrektora, tego dnia pan Kłak wydaje się mniejszy i starszy niż wcześniej. Siedzi bez ruchu, wpatrzony w paczkę kolorowych piegów, które przynosił Filip.
– Nie będziemy dziś rozmawiać, Alicjo – odzywa się smutnym głosem.
Siadam na krześle obok niego. Żal mi go, naprawdę.
– Na początku zawsze boli najbardziej, ale zawsze jakoś idzie przeżyć – pocieszam go.
*
Przybyła nam jedna uczennica w akademii; Filip przyprowadził swoją bratanicę, Jagodę. Nigdy nie widziałam takiej ładnej i grzecznej dziewczynki, dosłownie chodzący ideał. Na kilometr coś tu śmierdzi, jak mówi moja macocha.
Tymczasem trwają ostatnie przygotowania do balu. W holu czekają długie stoły, przykryte białymi obrusami i prawdziwa choinka do samego sufitu, przystrojona złotymi bombkami, wielkimi jak arbuzy. Pan Kłak zaprosił tabun ludzi, wpiera nam, że to będzie bajkowe przyjęcie z okazji Gwiazdki. Unosi się pod sufitem, oplatając salę sznurami drobnych kolorowych lampek. Pomaga mu szpak Mateusz.
Rany, jak ja nie lubię tych świąt! Wtedy ojciec z macochą kłócą się dwa razy częściej niż zwykle. Wcześniej zamęczają mnie pytaniami, co chciałabym dostać pod choinkę. Nie wiem, po co, bo i tak kupują coś innego. Kiedy macocha z ojcem się pogodzą, zostawiają mnie z opiekunką, a sami gdzieś znikają.
Na wspomnienie o świętach mam ochotę puścić solidnego pawia. Na dodatek pan Kłak wymyślił, że wystąpimy w idiotycznych, cukierkowych kieckach z falbanką i każe nam śpiewać piosenkę „Witajcie w naszej bajce”. To nie najszczęśliwsze życzenia świąteczne, naprawdę.
Nadchodzi ten wieczór. Kiedy kończymy piosenkę, goście biją brawo, chyba z radości, że nie muszą nas już słuchać. Przyjęcie rozpoczęte, magiczna orkiestra krasnoludków trzyma w rękach skrzypce i trąbki, jeden brodaty ludek siedzi przy pianinie.
Aula pęka w szwach od ludzi ubranych w dziwaczne stroje. Widzę piratów, królewny, wróżki, rycerzy, potwory. Mam ochotę wywrócić tę wielgachną choinkę, żeby przestało być tak drętwo i słodko.
Pan Kłak od początku przyjęcia rozgląda się na wszystkie strony, jakby na kogoś czekał. Nietrudno zgadnąć, że chodzi o Filipa, pewnie dyrektor liczył, że pogodzą się z okazji świąt. Żyje tyle lat, a jeszcze się nie nauczył: ci, którzy odchodzą, już nie wracają. Przynajmniej nie ludzie, których chcielibyśmy zobaczyć z powrotem.
Szpak Mateusz krąży między gośćmi, krzycząc:
– sołych wiąt!
My roznosimy słodycze i przekąski na półmiskach, podajemy szklanki z kolorowymi sokami. Na ścianach błyskają łańcuchy ze sreberek, tysiące lampek rozświetlają salę, wypełnioną skocznymi dźwiękami świątecznej piosenki. Pachnie domowym makowcem i pomarańczami. Istna sielanka, przyszli nawet dziennikarze. Przysięgam, że całkiem przypadkiem zaplamiłam cukierkową kieckę polewą z lodów czekoladowych.
Nagle widzę, jak pan Kłak blednie i czerwienieje na przemian, bo w progu pojawia się Filip. Ale on nie przyszedł dla naszego dyrektora. Zaraz będzie występowała jego bratanica, powie obrzydliwie nudny wierszyk o świętach.
Muzyka cichnie, Jagoda bierze mikrofon, spuszcza głowę i milczy. Pani Rita podbiega do niej.
– W tym dniu wyjątkowym… – podpowiada początek tekstu.
Jagoda robi zbolałą minę, mówiąc:
– Znacie sekrety pana Kłaka? Nie? To posłuchajcie! Wziął mnie do swojego gabinetu, zdjął mi sukienkę, a później swoją koszulę i spodnie.
Kilka szklanek rozbija się o posadzkę. Ktoś wzdycha, inny krzyczy, ale większość słucha z zapartym tchem.
Nie wytrzymuję i wypadam na środek sali.
– Przecież on woli facetów, spotykał się z twoim wujkiem! – wołam do Jagody.
Oj, chyba nie pomogłam.
Policja zjawia się szybciej niż zdążamy uprzątnąć potłuczone szkło. Zabierają bladego pana Kłaka. Mijają Filipa, który opiera się o ścianę z zaciętą miną. Wszystko idzie na żywo w telewizji.
Impreza kończy się błyskawicznie. Wychodzą goście, przyjeżdżają samochody, żeby zabrać dziewczyny do domu.
*
Dwa dni później wraca Pan Kłak, ale to koniec Akademii. Podobno wstawił się za nim ktoś ważny. Tak mówi Diana, zanim odjeżdża z matką.
Kłak wygląda na trochę sponiewieranego i z nikim nie rozmawia. Mieszkamy na Czekoladowej już tylko we troje: on, jego siostra i ja. Nawet Milczące Wróżki zniknęły.
Patrzę przez okno na podjazd pokryty białym puchem. Śniegowe gwiazdki opadają na ziemię, zasypując ślady opon. Po mnie nikt nie przyjeżdża.
Na ramieniu siada mi szpak Mateusz.
– Nie znalazłam twojego guzika – mówię.
– Ezent, od oinką! – woła ptak.
Prezent dla mnie? Podbiegam, rzeczywiście, pod uginającym się od ozdób drzewkiem ktoś położył mały pakunek. Rozrywam papier, nie dowierzam. Czapka. Prawdziwa czapka bogdychanów! Szkoda, że bez guzika. Skąd Mateusz wiedział, co chciałam dostać?
Patrzę w okno, białe płatki śniegu sypią się z nieba jak oszalałe. Za kilka dni Nowy Rok. Wiem, że rodzice nie przyjadą. Gdzieś tam, daleko ode mnie, mają inną, ciekawszą bajkę.
Zakładam czapkę na głowę i szepczę:
– Chcę być ptakiem.
Razem z Mateuszem wzbijamy się do lotu.