- Opowiadanie: Forlatte - Dłonie

Dłonie

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Dłonie

Jest czwarty czerwca 2041 roku. Siedzę w moim apartamencie usytuowanym na wprost resztek dawnego Pałacu Kultury, które obecny rząd obudował czterema smukłymi, szklanymi wieżami w celu zainscenizowania czegoś w rodzaju wojennego monumentu. Oczywiście, nie musieli tego robić, nikt się nie obraziłby za zrównanie z ziemią zbiorowiska poszarzałych głazów albo zrezygnowanie z milczących, wiecznie nieruchomych, odbijających światło słońca strażników, ale rząd, jako opcja patriotyczno-protestancka za punkt honoru uważał uczczenie pamięci wszystkich poległych uczestników niedzielnej ofiary Chrystusa, która zaczęła się i skończyła praktycznie równo z hukiem pierwszych bomb. Dlatego też w zwyczaju miałem opuszczanie rolet nawet w dzień; tym jednak razem na całym kamiennym kompleksie (wieże, zgliszcza i pozostałą przestrzeń nazwano Placem Cierpienia Igora Wolskiego, archipastora prawego odłamu Kościoła Zielonego Światła Polskości) panował miły spokój. Tysiące latarni helowych tonęły w smutnej, czarnej ciszy. W takich jak ten momentach lubiłem przysuwać się bardzo blisko szyby, podziwiać fosforyzującą czerwień, zieleń i błękit – w ostatnim czasie dla urozmaicenia zleciłem dodawanie do latarni zmieniających kolor cząsteczek, co znacząco skróciło czas ich działania, ale, uwzględniając straty wynikające z dodatkowej produkcji, podwoiło zyski.

Maja siedzi obok mnie. Jedną ręką ściska mój prawy przegub, parę centymetrów powyżej wkłucia zasłanianego przez odklejający się motylek. Nad skórą, wzdłuż wypukłej, błękitnej żyły delikatnie, jak gdyby w rytm uderzeń serca drga strzykawka z Avitanum, którą Maja podpiera dwoma palcami. Zawsze się boi, że coś mi się stanie, chociaż wie, że lek towarzyszy mi dłużej niż ona. Co parę sekund lustruje moją twarz w poszukiwaniu grymasów bólu albo ruchu źrenic. Nic takiego nie znajduje, ale zupełnie się nie poddaje. Trochę tak jakby to marnotrawstwo czasu sprawiało jej jakąś niewymowną, niemożliwą do zamanifestowania ulgę. Czasem przygryza wargę, gdy odwrócę się w jej stronę i uśmiechnę. Nie lubi mojego uśmiechu. Dla niej to zawsze będą protezy, mimo, że zmuszona do wskazania, który z dwóch przygotowanych przeze mnie zębów jest sztuczny męczyła się przez trzy godziny uznając wreszcie, że spieszy się do pracy i to nie czas na eksperymenty. Kocham ją za to. Ilekroć widzę na jej ustach cień uparcia jestem świadomy, że pojawia się tylko i wyłącznie z troski o moje zdrowie. Troski zbudowanej na fundamentach wcześniejszych medycznych porażek, których była świadkiem.

Maja jest w zasadzie jedyną znaną mi osobą, która nie bierze Avitanum. Nie wie o tym, ponieważ regularnie podaję jej placebo o identycznej konsystencji, gęstości i innych chemicznych parametrach. W przeszłości, gdy jeszcze dziwił ją brak skutków ubocznych wydawało mi się, że mogła coś podejrzewać. Wszyscy zażywający lek bez dodatkowego wspomagania cierpieli na monocytozę podobną do tej wywołanej przez marskość wątroby; ostre bóle brzucha bez Revonalu były na porządku dziennym – organizm buntował się przeciwko toksycznym metabolitom Avinatum i próbował je wydalić za pomocą wychodzącego z użycia cytochromu P450, co kończyło się drastycznym wzrostem liczby leukocytów, a w konsekwencji wezwaniem policji. Lekarze, przeświadczeni, że wzrost ów spowodowany jest nadużywaniem zakazanego, a w przemyśle farmaceutycznym i ciężkim ściśle reglamentowanego alkoholu etylowego (tomografia nie wykazywała absolutnie żadnych guzów) po prostu nie mogli zignorować powiadomienia służb o możliwości przekroczenia prawa. Za chronienie przestępców groziło im do dziesięciu lat zakazu wykonywania zawodu.

Wciąż pamiętam kilka interwencji w moich laboratoriach. Rozbijano każde szklane naczynie, przewracano metalowe kotły z cieczami, strzelano do pracowników uciekających przed chmurami chlorowodoru, a tych, których złapano wrzucono w kałuże kwasu siarkowego. Rok później brałem w udział w ostatnim, czterdziestym ósmym procesie o wypłacenie odszkodowania ze względu na straty materialne i moralne. Wygrałem wszystkie, a V Rzeczpospolita Polska, Własność Chrystusa Zmartwychwstałego musiała wypłacić mi czternaście i pół biliona polskich złotych zadośćuczynienia oraz zezwolić na zmianę nazwy zakładu z Marmed sp. z o.o .na Marmed Najświętszej Maryi Panny sp. z o.o. Wtedy też publiczne stacje telewizyjne odmówiły wyświetlania moich reklam, a czasopisma rządowe, w tym również poważne gazety zajmujące się tematyką medyczną postanowiły rozpocząć kampanię ostrzegającą o nieprawdopodobnych problemach zdrowotnych wynikających z zażywania leków i suplementów produkowanych przez moje przedsiębiorstwo. Połowy późniejszych spraw sądowych nie wytoczyłem jedynie z powodu braku czasu. Upadły Tygodnik Medyczny, Świat Lekarzy, Żyj Zdrowo, La Vida i wiele mniejszych. Maja śmiała się, że teraz musimy być samowystarczalni, bo nikt nie sprzeda nam leków. Byliśmy. Przedtem, kiedy jeszcze mogła przejść się do szpitala, co parę tygodni wspominała o tym, że bardzo by chciała zobaczyć, czy nie jest na nic chora. Kontrowałem to stwierdzeniami o fatalnej kondycji państwowych placówek, z których część nie pozwalała na przetaczanie krwi, a jedna trzecia lekarzy – wg badania przeprowadzonego przez USChKN[1] – wierzyła w to, że Ziemia ma cztery tysiące lat liczonych od wygnania z Edenu, a poza tym jest płaska, przez co za Antarktydą znajduje się przepaść albo nowe, nieodkryte lądy. Maja nie była przekonana dopóki nie zobaczyła przedruków z raportu w Tygodniku Katolickim. Następnego dnia zażądała przesłania karty pacjenta do jednej z moich klinik na Górnym Mokotowie. Od tej pory osobiście przeprowadzałem lub nadzorowałem wszystkie potrzebne jej badania i operacje. Początkowo bała się trochę, ale widząc pożądane skutki całkowicie mi zaufała. Nie żeby miała wybór – klauzula pozwalająca na pracę w całkowitej zgodzie z sumieniem, przekonaniami i wiarą zabrała część pracowników zatrudnionych poza sektorem publicznym z powrotem do XIX wieku balansującego pomiędzy niechęcią do czarownic a pragnieniem wynalezienia lampy naftowej, której można byłoby używać w protestanckim domu.

Strzykawka jest już prawie pusta. Maja wstaje i dociska tłoczek.

– Widziałeś, co napisali w Polnische Magnum? – mówi, wyjmując igłę z żyły. Później przykrywa rankę po wkłuciu opuszkami wskazującego i środkowego palca. – Jakiś człowiek z GPWJK powiedział, że zamierzasz wyemitować kolejne akcje ryzykując utrzymanie większości. To oczywiście nieprawda? –  Kręcę głową. Mai wydaje się, że należy mnie czymś zająć podczas nieprzyjemnego rytuału kończącego każdą sesję z Avitanum. Nie przyjmuje do wiadomości, że lek wykazuje także działanie przeciwbólowe. Podobieństwo szkieletowe do estrów morfiny… – Ani słowa. – Zauważa tępy wyraz mojej twarzy. – Słyszałam to już tysiąc razy. Wszyscy uważają, że to nieprzyjemne. Tylko nie ty. Czterdzieści trzy lata i dalej próbuje zgrywać bohatera.

– Nie próbuję. – odpowiadam. – Za to ty próbujesz mi wmówić, że czuję tę strzykawkę w ręce. Jesteś młoda i nie powinnaś zrzędzić.

– Martwię się i tyle. – Wstaje i wyrzuca strzykawkę do kosza zużyty sprzęt medyczny. W apartamencie mamy takie kosze w każdym pokoju. – Rodzice mówili mi, że suplementami i lekami życia nie przedłużysz. Wszystko i tak sprowadza się do ćwiczeń oraz diety.

– I do genów. Winston Churchill pił i palił całe życie, a pożył dłużej niż pożyję ja.

– Nie mów tak. Zobacz co się stało z jego dziećmi.

– Mała strata. Gdyby Revonal szkodził wyłącznie plemnikom brałbym go codziennie.

– A właśnie, chyba się nam skończył. Zostały dwa opakowania. Będę musiała zamówić.

– Najpierw kolacja.

– Tak. Ale bez czerwonego wina. – Maja uśmiecha się. Jej mała, ale kształtna szczęka i pełne usta sprawiają wrażenie jak gdyby nie były jej. Przez oczy przemyka cień kobiety, którą nie jest.

– Co się dzieje? – Zauważa moje zamyślenie. – Coś niedobrze?

– Nie. Zaraz przyjdę.

Baranina smakuje przepysznie, świeżo wyciskany sok z porzeczek gasi pragnienie jakby nie zawierał ani grama cukru, trzustka ma się świetnie, wątroba nie zgłasza najmniejszego sprzeciwu, a nerki grają na nosie rosnącemu ciśnieniu. Całe Avitanum. Poza seksem wszystko jest po nim stokroć lepsze. Nawet przesolone i gumowate mięso sprowadzane z Monachium. Tak, zamawiamy je z Niemiec, ponieważ Ministerstwo Zdrowia zdelegalizowało produkcję baraniny ze względu na szacunek wobec kultu Chrystusa.

– Podczas twojej konferencji oglądałam ciekawy film.

– Czyj? Oby nie żaden Mirosławskiego albo Krakera.

– Nie wiem, czy pamiętasz, ale Kraker wyjechał z Polski jakiś rok temu.

– Chyba coś wspominałaś. A Mirosławski dalej przygotowuje ten dokument o wojnie. Co nie zmienia faktu, że mogłaś chcieć odświeżyć sobie Lek na kaca albo Narodziny Gwiazdy 2.

– Bardzo śmieszne. To nie moja wina, że opis zupełnie odbiegał od treści.

Kosmiczna epopeja w rytmie pulsu supernowej. Kanye West, Bradley Cooper Jr i pośmiertnie uhonorowana drugim Oscarem Lady Gaga w miłosnym trio, które rozgrzeje nas planetę bardziej, niż AG Pegasi.

– Powiedzmy sobie szczerze, AG Pegasi i tak była wtedy najbliżej nas.

– Tak, tak. Coś sobie przypominam. To wtedy kazałaś mi iść po krem ze specjalnym filtrem Antypegazus.

– Jesteś okropny. Jak nie chcesz słuchać, to po prostu daj mi znać. Nie muszę cię męczyć.

Biorę do ust naprawdę duży kawałek i popijam sokiem.

– Oglądałam film Gabriela Froteckiego. Ten, który wyszedł całkiem niedawno, ale nie puszczali go w kinach, bo reżyser stwierdził, że kina zarabiają na głupocie ludzi.

– Miał rację. – śmieję się.

– Dogadali się z Netflixem. – Maja kładzie sztućce na talerzu. Robi to tak, że mogłaby tłumaczyć w szkole czym jest idealna równoległość. – W sumie nie wiem, kto stracił na tym więcej. Film jest dobry, ale nie za bardzo wpisuje się w kierunek pornograficzny; z drugiej strony Frotecki współpracował z ludźmi, którzy nigdy nie zrozumieją takiego cyrografu. Dla nich to zawsze będzie zdrada wartości.

– To są Dłonie, prawda? – Wstajemy od stołu. Na moim HoloMg sprawdzam opis. – Brzmi typowo. Miłość, śmierć, wynalazki. Lem w Solaris zrobił to już milion lat temu.

– Nie do końca. – Maja obejmuje mnie z tyłu i całuje w szyję. Pachnie różanymi perfumami, które kupuje jej odkąd się poznaliśmy. – Dał mi do myślenia. Finał jest przejmujący. Główny bohater pyta, czy to naprawdę tak, że naszym podstawowym pragnieniem jest bycie kochanym. Przecież wszyscy jesteśmy kochani.

– Przez Boga. To się nie liczy.

– Dlaczego? Ja na każdym kroku czuję, że jestem przez Niego kochana. I będę to czuła również wtedy, kiedy zmusisz mnie, żeby przez kilkanaście lat żyć jako wdowa przez te twoje ogromne dawki Avitanum. – Oddaję pocałunek. – W każdym razie Frotecki konkluduje… czekaj, zapisałam sobie… konkluduje, że „na spodzie duszy czai się nie to dążenie, które nigdy ujścia nie znajdzie, ponieważ być kochanym oraz być to jedno i to samo, ale raczej to, które jako wieczne powołanie staje się bramą prowadzącą poza znane nam obszary albo lepiej, w nieśmiertelność wynikającą z zaspokojenia tęsknoty”. Ładne, nie?

– Ładne. – Uwalniam się z jej uścisku. – Ale chyba i tak nie mam ochoty, żeby to obejrzeć.

– Domyślam się. Wiem na co masz ochotę. – Maja przechodzi obok mnie, kierując się do łazienki. – Tylko nie zapomnij o Anitralu. Masz pięć minut.

W pokoju połykam dwie tabletki i rozglądam się po szufladach z dokumentacjami leków, które wycofałem z rynku ponad dziesięć lat temu. Na dnie jednej leży spięty plik około stu kartek. Otwieram go na pierwszej stronie i czytam. Michał Holimowicz. Dłonie. Prolog. Jeżeli Bóg istnieje, jeżeli czuwa nad nami i kocha nas tak, jak powiedział, jeśli będąc genialnym artystą stworzył nas jako oryginalne wydarzenia w jednym tylko świecie, wiedząc, że wybór przez nas dokonany będzie ostatecznym, jeśli zrzucił na nas skarb wolności zapewniając jednocześnie, że skarb ten nie przygniecie nas ze względu na Jego nieprzemijającą miłość i wierność, wtedy nie pozostaje nam nic innego, niż stwierdzenie, że na dnie naszej duszy nie leży wcale pragnienie bycia kochanym, ale coś zupełnie przeciwnego, skierowane z wewnątrz na zewnątrz poczucie powołania, którym jest wieczna miłość – Niebo.

 

Był czternasty lipca 2025 roku, 20:12. Szedłem do mojego mieszkania w jednej z kamienic na Alei Niepodległości w Warszawie. W oddali błyskały reklamy tworzące nieszczelny kordon wokół stacji metra na Wierzbnie. Minąłem skrzeki tabloidu i zatrzymałem się pod klatką. Zadzwonił telefon.

– Będziesz? – zapytał Hubert. – Przyjadą dwa ciała. Śpiączka i bardzo małe szanse na wybudzenie. Obrażenia narządów, są całkowicie nieresponsywni. Mężczyzna i kobieta, oboje dwadzieścia lat. Stawicki zapewnił mnie, że nadają się idealnie. Nie chcę tego robić sam.

– Mam nadzieję. Ile możemy w nich wpompować? – odparłem. – Dostawa miała być dzisiaj.

– Wystarczająco. Rozpakowałem dwa kartony. Kilogram, może trochę więcej. Moglibyśmy obsłużyć armię.

– Jadę.

W klinice było ciemno i wydawało mi się, że pachnie morzem. Szybko zreflektowałem, że w rzeczywistości nie pachnie niczym. Woń soli to uciekała, to wracała. Jak w wyobraźni dziecka. Założyłem fartuch, maskę i rękawiczki, zapaliłem światło i przejrzałem, czy wszystko, co potrzebne znajdowało się w metalowej szafce na wprost dwóch łóżek, z których powoli odłaziła zielonkawa skóra. Chwilę potem Hubert oraz czterech jego studentów weszli rozsuwanymi drzwiami z prawej strony. Za nimi wjechał nieprzytomny mężczyzna. Jego skórę w większości zakrywały przewody oraz aparatura.

– Intubowany, podano fentanyl, bartix, kaleposol, dwa ostatnie dwukrotność dawki. – Słowotok Huberta brzmiał jak ostrzał z karabinu. – Ciśnienie poniżej progu Vernera, puls w normie, lekko podbity uzepininą, ale pomyślałem, że będziesz miał mniej do roboty, reakcje mięśniowe w normie śpiączkowej, w wątrobie resztki nierozłożonego tramadolu, trzustka wspomagana dziesięcioma miligramami Insulinexu raz na dwie godziny, Gluckazol masz w tej najwyższej, Vitanum zaraz obok, z lewej. Pytanie, czy przyspieszamy całą akcję 4-MADem, przygotowałem sprzęt do podania dordzeniowego, w środku masz pięć dawek po dwa miligramy każda.

– Weź tego MADa i podaj dwie, przynajmniej na razie. – Przysunąłem się bliżej nieprzytomnego mężczyzny, tak, żeby dosięgnąć kroplówki z Vitanum. – Za pół minuty i w odstępie dziecięciu sekund. Ty – Wskazałem na jednego ze studentów. – Podwójna dalwanimina do prawego przegubu. Ty podasz surotren, w to samo miejsce, też podwójnie. Hubert, po MADzie Vitanum, cały zbiornik.

– Będziemy mieli problem z ciśnieniem.

– Tylko dopóki nie podamy mu tej metylowanej uzepininy, która powinna być gdzieś w szafce.

– Coś na redukcję?

– Nic. Ważne, żeby w czasie, kiedy krew będzie krążyła przypiąć go do pompy. Serce powinno wytrzymać parę minut. W karcie było, że nie zgłosiła się po niego żadna transplantologia. Nie musimy się martwić. Do roboty.

Szło jak po grudzie. Wydawało mi się, że jeżeli mężczyzna nie był pozbawionym duszy workiem kartofli to stał się nim za sprawą kombinacji wszystkich leków. Monitorowanie wątroby przypominało spoglądanie w zawartość ścieków; trzustka żywego człowieka bolałaby tak, że obudziłby się nawet po pięciokrotnej wyższej niż śmiertelna dawce czystej heroiny; nerki ściągały toksyny w zabawnej parodii japońskich kamikadze, którzy tuż przed wysadzeniem się razem z jakąś nieistotną amerykańską wioską zaczynali rozumieć swój błąd i zmieniali kolor niczym przestraszone kameleony. Po godzinie bez najmniejszej żenady można było stwierdzić, że z mężczyzny nie zostało nic. Nic, poza tętniącym, błyszcząco szarym, oblanym odsysaną w klinicznym Cubicum krwią mózgiem, który jednak bardzo powoli, ale zauważalnie gasł mimo podawania coraz większych dawek Vitanum. W tym tempie nie było szans na skopiowanie zawartości przenoszonej przez świetliste, podobne do rozżarzonych kryształków nanoneurofile. Proces przebiegał zbyt wolno.

– Co robimy?

– Czekamy.

– Brakuje korelacji pomiędzy poziomem Vitanum w surowicy a prędkością tworzenia połączeń w Vanguardzie.

– Panie profesorze, a gdyby tak za pomocą Trixolu przyłączyć do Vitanum całą grupę ketonową?

– Michał? Co o tym sądzisz?

– Tutaj i tak już nic nie zrobimy. Bardzo opornie to wszystko się dzieje. Poza tym szansa, że Trixol zaczepi o coś innego przy tak reaktywnych cząsteczkach, nie zapominajcie, że wszystko jest tu w postaci wolnej zasady, no, to jest praktycznie nierealne, żeby Trixol przereagował wyłącznie z Vitanum.

– To może zmieńmy PH.

– Tak, albo wysadźmy wszystko w powietrze. Kiedy Vanguard będzie pokazywał, że nie dostaje już nic, odłącznie pacjenta i zawołajcie Tadeusza. On go wywiezie, posprząta. Ja i Hubert zajmiemy się drugą osobą, a wy pójdziecie do dwunastki. Na stoliku jest wpięcie. Wiecie co robić. I nie bójcie się. Jeśli wczyta zbyt mało nastąpi reset i blokada. Nic się nie stanie.

Hubert wyszedł. Zdjąłem maskę i przetarłem czoło. Niby nie powinienem tego robić, bo w powietrzu unosiły się substancje wchłaniające się przez spojówki i skórę, ale robiłem za każdym razem i jeszcze nigdy ekspozycja trwająca do czterdziestu ośmiu godzin nie została wykazana w późniejszych badaniach. Oparłem dłoń na ciepłym Cubicum. Pacjent z dwunastki czekał na Vanguarda już pięć miesięcy. Można było powiedzieć, że przez te pięć miesięcy przeżył dwudziestu dawców, ale co to było za życie? Zaśmiałem się sam do siebie.

Następna jechała kobieta – Hubert wprowadził do salki łóżko węższe, krótsze i – sądząc po tym, że się nie garbił – lżejsze. Nad bladą twarzą chorej wirowały płyny w plastikach.

– Pamiętasz jak ta twoja miała na nazwisko? Bo coś mi się kojarzy, że jakoś podobnie. Ale to nie może być ona, nie?

– Nie, to nie ona. Ale daj kartę, sprawdzę na wszelki wypadek.

 

Obiecałeś, że po mnie wrócisz.

Nie zdążyłem, przepraszam.

Obiecałeś.

Obiecałem.

Spójrz na mnie. Może po prostu żartowałeś? Może bawiłeś się w chowanego, bo było ci dobrze, a teraz uciekasz, dlatego, że okazało się, że w życiu nie można iść na łatwiznę?

Nie wiem.

Nic nie wiesz. Kochałam cię, rozumiesz? Kochałam cię całym sercem, tak, jak ty nigdy mnie kochać nie mogłeś. W zamian oczekiwałam jednego.

Przepraszam.

Co mi po twoich przeprosinach?

 

Hubert zesztywniał.

– Słucham?

– Wyjdź. – powiedziałem nie patrząc na niego. – Wyjdź. Sam to zrobię.

– Człowieku, ona ma jakąś godzinę życia. Co takiego zrobisz tutaj sam? Pierdolone czary-mary? Znaczyła dla ciebie tyle, ile znaczyła, ale to koniec, pojmujesz? Koniec. Nie ma ciągu dalszego, kurwa twoja mać. Teraz liczy się ta druga. Proszę cię. Wszyscy ciebie uwielbiają. Nie psuj tego, do kurwy nędzy, i nie bądź pierdolonym bohaterem. To nie są Gwiezdne Wojny.

– Kenobi, drzwi są tam. Takie duże, prostokątne.

 

Nie cierpię chemii. Nudzi mnie to okrutnie. Człowieka nie opiszesz dzieląc go na najmniejsze możliwe kawałki. Człowiek funkcjonuje jako całość.

Nie zawsze.

To kiedy nie?

Czasami jest tak, że jeden człowiek to połowa.

Romantyczne sci-fi, tym się właśnie zajmujesz?

Hej, posłuchaj mnie.

Przecież słucham.

Tylko się nie denerwuj, podam ci przykład chemiczny.

Spróbuję.

Wodór nie występuje w przyrodzie samotnie.

A jak?

Zawsze w czymś. Z węglem, z tlenem, z samym sobą. Kiedy odczepisz jeden wodór od drugiego oba zaczną szukać czegoś, z czym mogą się połączyć. Oczywiście, są od tego wyjątki. Na przykład w ośrodku międzygwiazdowym. Tam wodór występuje w formie atomowej.

No, więc nie jest do końca tak, jak mówisz.

Jest.

Nie jest. Na Ziemi bez znacznej zmiany warunków wodoru atomowego nie uzyskasz. Poza tym i tak trzeba by było trzymać ten wodór, że tak powiem, na uwięzi, nieustannie pilnować, żeby nie pojawił się drugi. Wodór składa się z protonu i krążącego wokół niego elektronu. Najczęściej spotykany izotop nie rozpada się w sposób, w który rozpadają się inne atomy, nie może bowiem wydzielić neutronu.

Bo?

Bo go zwyczajnie nie posiada.

I co z tego?

W chemii nie dzieje się tak, że taki nieśmiertelny wodór, który odłączyliśmy od innego, nieśmiertelnego wodoru nie może związać się z żadnym innym. Może. Niemalże wszystkie atomy jednego pierwiastka są identyczne, więc nie ma żadnej różnicy z którym to zrobi.

Ale ludzie tacy nie są.

Nie, ludzie tacy nie są, natomiast przyciągają się identycznie jak wodór, zatem ich miłość przerwać może wyłącznie jakiś wyłom w jednej rzeczywistości.

A co się stanie, jeżeli dwa wodory pojawią się w różnych rzeczywistościach?

Wtedy buduje się pomiędzy nimi most.

Naukę o chemii?

Nie. Naukę o miłości.

Nie ma czegoś takiego.

Jest, nazywa się życiem.

Bardzo, bardzo śmieszne. Ej, „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki”, czytałeś?

Kojarzę.

Zakończenie rozczarowuje, ale odrobinę pasuje do tego, o czym opowiadasz. Do wodoru. Chciałabym być atomem, który nawet w próżni całą swoją istotą będzie na kogoś czekał.

 

Wszyscy zgromadzili się wokół łóżka. Pielęgniarki, studenci, Hubert z żoną, przyjaciółka pacjenta, jego rodzice.

– Czeka was rehabilitacja. – oznajmiłem tym ostatnim. – Tak jak mówiłem przed operacją, długa i kosztowna, bez refundacji. Ale chyba warto.

– Warto? Warto?! – prawie wydarł się wąsaty, przysadzisty mężczyzna stojący naprzeciwko mnie. – Panie, on tu tyle czasu leży, że warto było, żeby go w ogóle przestać męczyć i pochować jak na chrześcijan przystało. Pan mi nie mówi co warto, a co nie. Cud się stał, pan tego cudu prawą ręką, lewą też może, panie, pan geniuszem jakimś, to trzeba opatentować, ludzi ratować, więcej i więcej, na skalę przemysłową albo inną jakąś, byleby żyli, do pracy chodzili, czasem tam usta wydęli, że to się niby śmieją albo co.

– Bardzo dziękujemy, panie doktorze. – Kobieta pochylająca się nad pacjentem przerwała swojemu mężowi. – Przyznam się, że nie wierzyliśmy, ale nadzieja umiera ostatnia. Pan jej umrzeć nie pozwolił. Jeżeli Gabriel wróci do stanu, w którym będzie w stanie z nami porozmawiać, opowiemy mu o panu.

– Może lepiej nie.

– Cała rodzina Froteckich jest panu dozgonnie wdzięczna. To był cudowny chłopak, wie pan. Straszne nieszczęście.

 

W pokoju panował półmrok. Rzadkie piski aparatury zapowiadały skromne momenty głębokiej ciszy. Bezgłośnie przeszedłem kilka kroków w stronę łóżka. Z tej odległości dobrze widziałem twarz dziewczyny – poza kilkoma przezroczystymi rurkami nic jej nie zasłaniało. Wyglądała bardzo smutno. Blada, idealnie gładka cera nadawała buzi grobowy nastrój, okrągłe policzki – niewinność, a splątane, czarne włosy opadające na małe czoło – wrażenie, że dopiero umarła przed chwilą.

– Źle zrobiłem, wiesz? – wyszeptałem. – Powinienem pozwolić ci odejść. Dawniej błagałem Go o to. Dawniej błagałem, żeby wszystko się skończyło, żebym mógł odpocząć, żebyś mnie nie ścigała. Nie mam pojęcia jak udało się temu Gabrielowi. Podejrzewam, że tak czy siak będą go wozili na jakimś starym wózku po babci przez następne dwadzieścia lat. Aż dostanie udaru albo zawału. Bałem się, że to samo będzie z tobą, ale nie. I tym razem mnie nie zawiodłaś. Nie potrafiłaś się powstrzymać, prawda? Zastanawiam się, kim teraz jesteś. Czy dwie dusze mogą żyć w jednym ciele? A może umarłaś? Tak, jak ta. – Rzuciłem okiem na tabliczkę zawieszoną na ramie. – Maja Woźniak. Może w środku nie będzie nikogo?

 

Maja opiera głowę na moim ramieniu. Niedobrze, jutrzejsze gazety nas nie oszczędzą. Żona właściciela Marmedu Najświętszej Maryi Panny śpi na uroczystym przemówieniu z okazji Wspomnienia Jezusowego Rodzeństwa. Prawie się uśmiecham. Prawie. Dwa obiektywy są wycelowane prosto we mnie, a wiem, że świat nie zniósłby kolejnego idiotycznego nagłówka.

– Bracia i siostry! – grzmi z ambony Ludwik van Erland, spolszczony, dawny niemiecki biskup katolicki, który bardzo szybko zrobił karierę w Kościele Zielonego Światła i został mianowany głównym inkwizadorem (śmiem twierdzić, że nie dało się lepiej połączyć wyrazów „inkwizytor” i „ambasador”) na Warszawę. Rząd zmuszony był zapraszać go na wszystkie państwowe imprezy takie jak ta. Ja i Maja pojawialiśmy się tylko na tych, do uczestnictwa w których zobowiązywała nas konstytucja; prawo dotyczące Wspomnienia Jezusowego Rodzeństwa zakładało, że stawią się wszyscy świeccy obywatele niesprawujący władzy, których roczny dochód przekracza sto miliardów polskich złotych. Kiedyś powiedziałem Mai, że wyłącznie z powodu kilku wolnych dni w roku jestem gotowy zamknąć dziewięć dziesiątych zakładów. Przez chwilę nawet rozważała moją propozycję. – Bracia i siostry! – niemalże ryczy znowu van Erland. – Jak ja kocham to święto! Jak bardzo uwielbiam myśleć, że to jeden z piękniejszych dni w całym roku wurażowym. Wyobraźcie sobie ten połysk pochodzący z galwanizacji dusz, ten bafesop kurtuazyjnie wertykulujący wszystkie nasze grzechy! Jakiż powab, jaka intermersja! Nikt nie powie teraz, że Jezus nie miał braci ani sióstr. Nikt nie będzie dziędzielić o dziewictwie Maryi, pod mur sami z siebie pójdą ci, którzy armują, że jej grób stoi pusty! Albowiem ja i wielu innych, którzy widzieli ów grób, owo miejsce trandoryjnej humorei, na własne oczy przekonali się, że Maryja, dobra, ale zniszczona kłamstwami kobieta leży tam po dziś dzień w osobie własnego szkieletu efosyjnego. I to dlatego, a nie ze względu na postwakolujące wierzenia naszych przodków i przyślaków musimy przyjąć naukę o tym, że krew i ciało to coś, co nas definiuje, wykreśla. – Bardzo chcę czuć się wykreślony, ale walczę z chichotem. Ciekawe czy ktokolwiek zdołał dorwać się do pierwszej, nieskalanej ręką korekty wersji przemówienia z większą ilością słów pokroju „bafesop” albo „wurażowy”. Erland kontynuuje. – To krew i ciało, tak, drodzy bracia i siostry, krew i ciało mówią nam o tym jak i czym jesteśmy. Jeśli twoja matka umarła, a jej ciało zamieniło w proch, nie możesz jej już kochać. Jeżeli dziewczyna, której pożądałeś albo -łaś, ginie pod kołami samochodu nie masz prawa jej kochać tak, jak kochasz Jezusa. Ponieważ Jezus ciało ma, a oni już nie.

Kurtki wydawane są zbyt wolno. Czekamy w rogu, podnoszę kołnierz w nadziei, że nikt mnie nie zobaczy.

– Przestań. – szepcze Maja. – Zwracasz na siebie uwagę czymś takim. Ja też chcę stąd wyjść jak najszybciej.

– Prosiłem cię, żebyś nic nie mówiła. Oni słyszą przez ściany. Przesuń się trochę w…

– Herr Holimowicz! – Powłóczysta szata przesłania kafelki kilka metrów przede mną. – Herr Holimowicz. Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy. Cóż to za wspaniała okazja na powłóczystą chwilę rozmowy.

– Bardzo nam miło spotkać Jego Ekscelencję. – Natychmiast spłaszczam głos, prostuję się. – Nie wiem, czy Jego Ekscelencja poznała już moją żonę. Maja Holimowicz. Maju, to jest Jego Ekscelencja inkwizador Ludwik van Erland, o którym ci opowiadałem.

– Tak, w to nie wątpię, Herr Holimowicz. Czy zechciałby się Herr przejść ze mną do jednego z pokojów na piętrze? Mam do Herr sprawę niezwykłej wagi. Frau Maja jest oczywiście widziana milej niż najmilej.

– Właściwie to się spieszymy. – Nie podejrzewałem Mai o taką odwagę, ale ona chyba podejrzewała mnie o to, że nie zaoponuję.

– Nie, nie, Frau Maja, to zajmie dosłownie moment. – Van Erland uśmiecha się szeroko. – Zapraszam serdecznie.

Jesteśmy sami w małej, konferencyjnej salce. Van Erland zamyka drzwi po tym, jak zdecydował się wygonić ochroniarzy zapewnionych mu przez BORiCzJ[2]. Nie trzaska, naoliwiona klamka nie skrzypi, zapada korporacyjna cisza.

– Moi drodzy, Herr i Frau. – Van Erland nie wygląda już na zadowolonego, adaptuje ton i styl wypowiedzi do normalnych ludzi. Na czole w równych odstępach czasu pojawiają się kolejne fragmenty wykresu sinusa. – Jak się domyślam, spragnieni spiliście każde słowo z mojej dzisiejszej mowy. Tak, wbrew pozorom mam świadomość, że dla każdego katolika poglądy członka Kościoła Zielonego Światła są głupie i śmieszne. Mam jednak do Herr, Herr Holimowicz, prośbę. Z pomocą informacji rządowej dotarłem do dokumentów o projekcie Vanguard.

– Vanguard został zakończony dziesięć lat temu. Okazał się nieopłacalny.

– Opłacalność spielt keine Rolle, Herr Holimowicz. Gar keine Rolle.

– Nawet jeżeli chciałbym wrócić do Vanguarda nie mam potrzebnych substancji, a synteza jest długotrwała. Musiałaby się Jego Ekscelencja z tym liczyć.

– Herr Holimowicz, zagram z Herr w otwarte karty. Mein Sohn jest w stanie śpiączki od ośmiu miesięcy. Któregoś dnia przedawkował jeden ze specyfików Marmedu, fenylofanturin. Wiem, że to nie jest wina Herr, jako producenta. To moja wina. Powinienem go odpowiednio wychować, doglądać, rozmawiać. Ale teraz zrobić tego nie mogę. Zostały mi prośby.

– Niech Jego Ekscelencja nie myśli, że nie ubolewam nad Jej rodzinnym dramatem. Jednak, tak jak powiedziałem wcześniej, synteza substancji niezbędnych do przeprowadzenia zabiegu jest trudna i czasochłonna. Poza tym Vanguard odniósł sukces tylko dwa razy. Jeden z pacjentów zmarł trzy lata po operacji. Stan umysłowy drugiego po przeprowadzonej procedurze pogorszył się.

– A co sądzi o tym Frau Maja? – Van Erland zmienia kierunek dialogu. – Ja proponuję Herr Holimowicz grę w otwarte karty, a on ratuje się kłamstwami. W rządowej kartotece napisano, że były trzy udane próby, a nie dwie. To po pierwsze. Po drugie, czy Frau Maja, tak, jak Herr Holimowicz, uważa, że u osoby, która zapadła w śpiączkę stan umysłowy może się jeszcze pogorszyć?

– Nie wiem, nie znam się na tym. – Maja wydaje się niewzruszona. – Zastanawia mnie jednak dlaczego Jego Ekscelencja rozważa wybudzanie za pomocą Vanguarda. Czyżby Jego Ekscelencja nie zgadzała się z przekazem dzisiejszego święta, który sama tak dobitnie podkreślała w swoim monumentalnym kazaniu?

– W obliczu śmierci wszyscy musimy zrewidować nasze pomysły na wieczność, Frau Maja. – Van Erland siada przy długim, mahoniowym stole. – Być może mój syn nie będzie już tą samą osobą i nie będę mógł go kochać. Ale jest szansa, że pokocha go Bóg i w ten sposób mój syn dostanie jeszcze jedną, ostatnią szansę. Jako ktoś inny. Po trzecie. – Pochyla się do przodu, jego wzrok tak jak wzrok jastrzębia przeciska się przez szczeliny między płatami rolet i podróżuje ku odległym, przysłoniętym mgłą wieżowcom obok Dworca Centralnego. – Specyfikacja Vanguarda zakłada przyjmowanie leków przez całe życie. Leków, których część potrzebna jest do uruchomienia i obsługi tego wynalazku. Leków, które w Polsce powinien zamawiać jedynie Gabriel Frotecki, a zamawia je także Herr, Herr Holimowicz. Dlaczego? Może dlatego, że tak naprawdę jest kim innym i użył Vanguarda, żeby się nie starzeć? Wątpię. Katolicy tak nie robią. Katolicy za pomocą nauki chcą wejść w buty Boga. Herr Holimowicz, jestem absolutnie przekonany, że Marmed przygotowuje się do wejścia na rynek z Vanguardem numer dwa. Proszę tylko o to, żeby Herr Holimowicz zaczął od mojego syna. Najszybciej jak się da.

 

W samochodzie jest duszno. Słuchając monologu Mai przeklinam dzień, w którym postanowiłem nie pytać sprzedawcy co się stanie, kiedy każę szoferowi podkręcić klimatyzację i odgrodzić tylne siedzenia od przednich wygłuszanym, wysuwanym panelem zamontowanym dokładnie tam, gdzie kończą się wywietrzniki.

– Niesamowite, przez chwilę zaczęłam kwestionować to, czy na pewno jesteśmy małżeństwem. – Maja nie patrzy na mnie, jej usta rozmywają się w strumieniu wyrzutów. – Nie powiedzieć mi o reaktywacji tego projektu, nie napomknąć nawet słówkiem o tym, że udało się tobie uratować kogoś innego, nie wiem z jakiego powodu nie odważyłeś się o tym wspomnieć, tyle czasu, tyle czasu, ty chyba w ogóle nie zdajesz sobie sprawy, że niedługo nasza dziesiąta rocznica, dziesięć lat, a ty dalej zachowujesz się, jak wtedy, kiedy przyłapałam cię na paleniu papierosa w gabinecie, nie, nie, nie chcę żebyś się z tego tłumaczył, mam nadzieję, że docenisz, że dzisiejszego wieczoru nie będzie tobie towarzyszył nikt, kto nie jest godzien tych wszystkich cudownych tajemnic, które ukrywasz przed światem, tak, jadę do matki, trzeba to wszystko przemyśleć, dawno u niej nie byłam, wyjdzie to nam obojgu na zdrowie.

– Nigdzie nie jedziesz. – przerywam jej. – Ja nad niczym nie pracuję, nie ma żadnego nowego Vanguarda. Van Erland jest zwykłym idiotą.

– Czyli kłamał w kwestii tych leków? Albo ktoś go oszukał? Nie bądź śmieszny.

– Mówił prawdę. Tylko czy druga wersja Vanguarda to jedyne wytłumaczenie?

Stajemy przed naszym apartamentowcem. Mówię szoferowi, że dzisiaj zostajemy w domu. Maja oponuje, ale niezbyt skutecznie. Wychodzimy. Milczymy przez całą drogę do windy. Na trzynastym piętrze przerywam ciszę.

– Wymyśliłaś coś? – pytam. – Cokolwiek?

– Nie. Nie chce mi się. Albo mi powiesz, albo nie. To jest twoja decyzja.

Wchodzimy do mieszkania. Salon pachnie perfumami, których Maja używała przed wyprawą na Wspomnienie. Odkurzacz warczy gdzieś w naszej sypialni. Wypowiadam kod i dezaktywuję alarm.

– Po co mi te leki? Jeżeli Van Erland mówi prawdę, to ich potrzebuję.

– Ale żadne z nas ich nie przyjmuje.

– Tak? Jesteś tego pewna?

– No nie. Mógłbyś brać coś bez mojej wiedzy. Ale to byłoby skrajnie nieodpowiedzialne. Nie wiedziałabym jak ci pomóc.

– To nie ja je biorę.

Piękne oczy Mai zatrzymują się. Szklista powłoka błyszczy w świetle żarówki.

– Jak to nie ty?

– Dziwisz się, że jestem taki obcesowy? Wolałabyś, żebym krążył wokół tematu dwa lata? Nie. To ty je bierzesz. Najwyraźniej sytuacja dojrzała do tego, żebyś się dowiedziała.

– Ale Avitanum, cyropaksol, to wszystko? Przecież mówiłeś, że Gabriel nie może brać Avitanum, że jego stawy wyglądają fatalnie, bo nie suplementuje cyropaksolu, ja to wszystko biorę, nie jeżdżę na żadne badania. To nie jest możliwe.

– A placebo?

– Podawałeś mi przez te wszystkie lata placebo? – Maja sprawia wrażenie, jakby miała się zaraz rozpłakać. Pamiętam, że ostatnim razem płakała trzy lata temu, kiedy umarł jej tata. W ogóle rzadko zdarza jej się płakać. Nawet wtedy, kiedy myśli, że nie widzę – Czemu?

– Czemu?

Czuję jej dłoń na policzku, krew uderzającą w naczynia. Siniak jutro albo pojutrze. Nie ruszam się.

– Chcę wiedzieć wszystko. Od początku do końca. A potem wychodzę. Od ciebie zależy czy na zawsze.

Drżąc siada na kanapie, zakłada nogę na nogę. Powoli, jak gdybym nie chciał jej spłoszyć, zajmuję miejsce na fotelu obok. Maja śledzi mnie wzrokiem. Praktycznie nie mruga.

– Przypominasz sobie ten wypadek szesnaście lat temu?

– Tak.

– Nie. Pamiętasz to, co ci o nim opowiadali. Nic więcej.

– Pijany mężczyzna na motorze nie zauważył mnie, bo biegłam i dosłownie zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Przeleciałam dziesięć metrów, pękła mi czaszka i tak dalej. Pamiętam to.

– A to? Miałaś ponad trzy promile, kolega nasypał ci zbyt dużo amfetaminy, wypaliłaś za dużo papierosów i serce nie wytrzymało, więc spadłaś z balkonu wprost na ulicę?

– Po co mi to mówisz?

– Pamiętasz to czy nie? Tego, że odratowano cię na tyle, żebyś dostała się do Vanguarda nie wiesz, bo niby skąd. Ale godzinę, dwie godziny wcześniej? Widzisz tam coś? Jakieś strzępki?

Maja nie odpowiada. I nie odpowie, jestem tego pewien. Jej umysł topi swoje skupienie w sieci neuronów, których dotychczas nie używał; zakurzone ścieżki aksonów zaczynają błyszczeć w fali impulsów rozszerzających źrenicę i przyspieszających tętno. Maja przypomina teraz kogoś, kto zażył MDMA. Świat zewnętrzny przestaje dla niej istnieć. Liczy się tylko wnętrze poszatkowane i złożone na nowo w dziesięciu wymiarach. Trwa to długo, minuty wloką się jak podczas przemówienia van Erlanda, moje kończyny drętwieją zwiastując konieczność uzupełnienia dawki Avitanum. Maja wciąż zagląda w siebie, ale tempo podróży jeszcze się zwiększa, zaś odległość wydłuża. Zalakowane medykamentami wspomnienia eksplodują w wirach nowych-starych skojarzeń, pusta retencji opada na deski teatru jej życia odsłaniając wszystko i wszystkich.

Przestaję na nią patrzeć. Za oknem skondensowany dym zsuwa się po tarczach antysmogowych. Wieczór kładzie się obok nocy na brudnej pościeli słońca zachodzącego za murami złożonymi z bloków.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś?

– Na początku bałem się, że zniszczą cię psychozy. Umysł czternastolatki nie jest gotowy na przyjęcie dodatkowych dwudziestu lat życia. Stopniowo wyszukiwałem w nim przestrzenie zdatne do przechowania ewentualnych sprzężeń. Byłaś gotowa już parę lat temu. Wtedy przestraszyłem się, że jeżeli się dowiesz odrzucisz mnie, a ja, tracąc dostęp nie będę mógł cię odzyskać.

– Ale… – Jej głos jest inny, chłodniejszy. Brakujący element, za którym tęskniła, nic o nim nie wiedząc wsunął się w odpowiednie miejsce. – Ale to nie jestem ja, tak? Wszystko to kłamstwo. Nie jestem ani Mają ani tą drugą. Jestem nikim.

– Nie jesteś. To bardzo skomplikowane. Czym jest człowiek? Gdzie tkwi dusza? Skoro obie umarłyście, to do której należy to ciało? Która z was jest w środku?

– Nie wiesz tego? Pracowałeś nad Vanguardem tyle lat i nie możesz mi powiedzieć jak to naprawdę wygląda? Zresztą, ja cię przecież dobrze znam, jesteś najgorszym, największym egoistą, jakiego poznałam. Czujesz wyłącznie swój ból? Jak mogłeś to zrobić? Jak mogłeś wtedy pić? Chciałeś mojej litości? Drugiej szansy? Nie jesteś w stanie pojąć tego, że ja cię wtedy bardzo, ale to bardzo kochałam i, że to, co czego się dopuściłeś zraniło mnie tak, że już zwyczajnie nie mogłam dalej?

– Zrozumiałem to dopiero później. Dopiero później byłem w stanie docenić twoją miłość. Ale minęły lata i nie chciałem wracać. Nie sam.

– Więc wybrałeś przypadek?

– Zobacz, gdzie cię zaprowadziło to wszystko. Przypadek był konieczny.

– Ludzie popełniają błędy.

– Oczywiście. Ja się zakochałem właśnie wtedy. Nie odbieraj mi tego.

– Ale ja o tobie zapomniałam. A ty wróciłeś. Po co?

– Znów, przypadek. Gdyby nie udało się ciebie odratować na te parę godzin pewnie nawet bym się o tym nie dowiedział.

– Kiedyś mówiłeś, że nie ma przypadków.

– Być może byłem tam dlatego, że wierzyłem, że będziesz potrzebowała mojej pomocy.

– A ja jej potrzebowałam, bo chciałam być kochana.

– Nie. – Wzrok Mai nabiera innych kolorów. Ciepło brązu zmienia odcień, wyostrza się czerń źrenic. – Rzeczy nie dzieją się, ponieważ kogoś kochasz. Dobro istnieje, bo istnieje miłość, a miłość to decyzja z wewnątrz na zewnątrz. Nigdy inaczej.

 

Zastanawiam się jak to jest, że chociaż ludzie leżą obok siebie, każdy z grobów jest samotny. Opuszczone, zarośnięte brzydkimi, pożółkłymi kwiatami alejki dzielą kolejne rzędy niczym w zwartym batalionie odbywającym ostatnią odprawę. W powietrzu powinno czuć się zjednoczenie, wspólnotę, ale ja czuję tylko zniechęcenie, rozpacz i brak. Cmentarz tętni życiem żywych.

– Teraz w prawo. – mówię Marysi. – W prawo. Kilkanaście metrów i jesteśmy.

W końcu stajemy przed nagrobkiem, na którym świeci się pięć zniczy tworzących jakby wierzchołki czterech ramion i środek prostego krzyża. Na tablicy wisi czarno-białe zdjęcie szczęśliwej, ciemnowłosej nastolatki. Gdyby nie owalna ramka fotografia przywodziłaby na myśl taką z legitymacji szkolnej. Obok, po lewej złote litery układają się w krótką informację. Maja Woźniak. Urodzona 8 marca 2011 roku zmarła 14 lipca 2025 roku. Wieczny odpoczynek racz zmarłej dać Panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci.

– Kogo pochowano? – pyta powoli Marysia.

– Nikogo. Ja kupiłem ten grób. I tylko ja go odwiedzałem. Wiemy o nim my, Hubert i jego żona.

– Od początku zdawałeś sobie sprawę, że się udało. Dlaczego?

– Pewnych rzeczy się nie zapomina. Kiedy się obudziłaś zobaczyłem twoje oczy. Testy wszystko potwierdziły. Oczywiście rodzice Mai nie dostali żadnych informacji o dawcy. Ale nie czuli się z tym źle. Cieszyli się, że odzyskali córkę i nie przyszło im do głowy, że ta prototypowa metoda nie do końca działa tak, jak się tego spodziewali.

– A Frotecki?

– Frotecki ma przed sobą kilka lat życia w glorii i chwale wschodzącego, genialnego reżysera. Dawca dał za mało materiału i studenci, bez mojej zgody, postanowili ja uzupełnić danymi z pendrive’a, który leżał w pokoju. Tak się złożyło, że pendrive należał do mnie i znajdowała się na nim moja twórczość. – Uśmiecham się. – Wybaczyłem sobie dawno temu, bo miło jest co jakiś czas przeczytać o filmie, którego jest się scenarzystą. Sam nigdy nie miałbym na to czasu.

– A ja? Ile mi zostało? – Marysia przysuwa się do mnie i obejmuje mnie w pasie.

– Przeszłaś inną procedurę. Przeniosłem całą ciebie. Miałem jedną, jedyną szansę. Później okazało się, że do funkcjonowania niezbędne są także wspomnienia. One napędzają nas jakoś inaczej, duchowo, sam nie wiem. Nie da się tego zbadać. Idziesz gdzieś, twoje nogi sterowane przez mózg wykonują pracę, ale idziesz tam po coś. Skopiowanie mechanizmu to za mało. Nie jesteś Mają. Nie musisz się bać, że ona się obudzi. Już do końca będziesz Marysią.

 

[1] Urząd Statystyczny Chrystusa, Króla Nieumarłego

[2] Biuro Ochrony Rządu i Czci Jezusa

Koniec

Komentarze

Bardzo ciekawe opowiadanie. Sam do końca nie wiem co przeczytałem, czy wszystko pojąłem, ale potencjał jest. I w sumie odważny w treści ten tekst. Powodzenia w pisaniu i weny życzę. 

Nowa Fantastyka