Roman miał wyjątkowo kiepski dzień.
Zaczęło się od tego, że przybiegła do niego przerażona grupka chłopów. Krzyczeli coś o jakimś smoku, który zaszył się w pobliskiej jamie, pożarł kilka owiec, spalił kilka miejscowych wiosek i pożarł gdzieś tak z setkę ludzi. I to wszystko w ciągu jednego dnia!
Roman oczywiście przyjął tę wiadomość z charakterystycznym dla siebie sceptycyzmem. Podczas swojej wieloletniej służby jako kapitan straży miejskiej miasta Barbaniwo, zdołał się już nasłuchać wielu niestworzonych historii – od czarownic zamieniających ludzi w ropuchy, po golemy siejące chaos i zniszczenie, przez wilkołaki porywające dzieci, aż do zbuntowanych, oszalałych ogników, które przemierzały pola i atakowały napotkanych wieśniaków, bo jak widać nie miały nic lepszego do roboty. Roman mógł policzyć na palcach sytuacje, w których zeznania ludu rzeczywiście okazywały się chociaż w części prawdziwe. W zdecydowanej większości było w nich tyle prawdy, co w kazaniach lokalnych kapłanów na obrzędach religijnych.
Ale żeby mówić o smoku? No, to już wymagało niezłej fantazji! Roman nie był znawcą magicznych bestii, ale z tego co wiedział, to smoki wyginęły co najmniej kilka tysięcy (albo kilkaset, kto by tam liczył.) lat temu. A nawet gdyby żyły, wybrałyby sobie jakieś lepsze miejsce do siania zniszczenia niż nikomu nieznaną, zabitą dechami dziurę, jaką było Barbaniwo.
Mimo wszystko wzmianki o spalonych wioskach były dosyć niepokojące. Nawet zbyt dużo kufli piwa nie spowodowałoby aż takich zwidów. Coś zatem musiało być na rzeczy. Czyżby jacyś bandyci byli tak zdesperowani, że zdecydowali się łupić w tej okolicy? Według Romana byłoby to raczej niezbyt opłacalne przedsięwzięcie, ale od kiedy w armii królewskiej pojawiła się broń palna, dla łupieżców nastały ciężkie czasy. Grabieże nie były już takie proste i ekscytujące jak kiedyś. Może bandyci byli teraz zmuszeni do rabowania miejsc, w których nie było praktycznie niczego do rabowania…
Roman wziął ze sobą kilkudziesięciu ludzi i wyruszył na obchód po okolicy. Tak, z pewnością to jakaś większa banda rabusiów zaczęła grasować w pobliżu miasta. To zapewne oni byli odpowiedzialni za spalenie wiosek. Ich obecnością dało się także wytłumaczyć zaginięcie owiec, czy nawet zniknięcie tej setki ludzi… Chociaż… Dokonać tego wszystkiego podczas jednego dnia? Żadna banda łupieżców nie mogła być aż tak skuteczna. I po co do cholery było im tyle owiec? Wśród straży krążyło na ten temat kilka teorii. Kapitan wolał o nich nie myśleć.
Rzeczywiście, po paru godzinach wyjątkowo nudnej podróży, podczas której nie wydarzyło się nic ekscytującego, udało mu się odnaleźć kilka spalonych osad. Same zgliszcza i żadnych ocalałych. Jedyni świadkowie widzieli ataki z daleka. Wszystkie zeznania mówiły o tym samym – o ogromnym, przerażającym cieniu, który pojawiał się nad wioską, po czym znikał, pozostawiając po sobie pożogę, śmierć i masę bałaganu.
Roman zbadał także sprawę owiec i doszedł do wniosku, że coś bardzo dziwnego działo się w okolicy. Kilkadziesiąt zwierząt zniknęło. Ściślej mówiąc, coś dużego i skrzydlatego miało przylecieć z nieba i je porwać. Tak przynajmniej twierdzili ci, którzy to widzieli. Niestety, byli zbyt roztrzęsieni, pijani lub głupi, aby podać jakiekolwiek przydatne szczegóły. Powtarzali tylko, że kreatura była przerażająca, wrogo nastawiona i generalnie to nieprzyjemnie się zachowała, bo zabrała im owce, a te ostatnio podrożały i ciężko było je wymienić. Za wszystko winili pogan, nie-ludzi, wiedźmy, obcokrajowców, wyedukowane kobiety, rudych lub sąsiadów, którym lepiej się od nich wiodło. Co poniektórzy twierdzili, że wszystkie te grupy pracowały razem, i że to one stoją za powrotem smoków, które mają im pomóc w przejęciu władzy nad kontynentem, i wprowadzeniu nowego światowego porządku. Porządek ten miał się objawiać tym, że niebo stanie się czerwone, wszędzie z jakiegoś powodu pojawi się lawa, i ogólnie to zapanuje coś, co najprościej określić jako „rządy" ciemności. Inaczej mówiąc, zeznania chłopów były tak wiarygodne jak zawsze, a Roman irytował się coraz bardziej tym, że marnuje kolejne godziny swego i tak dość już marnego życia na poszukiwaniach… No właśnie, czego? Czyżby łupieżcy nauczyli się latać?
Kapitan wysyłał właśnie do Barbaniwa posłańca z prośbą o dodatkowych, w miarę możliwości kompetentnych ludzi, kiedy doszły go z daleka odgłosy dzwonów alarmowych i rogów. Natychmiast postawił swój oddział na nogi, po czym ruszył na północ, skąd dochodził zgiełk.
W miarę jak strażnicy zbliżali się do celu, ich uszu dochodziło coraz więcej niepokojących dźwięków. Ryki, krzyki, szczęk broni… Na horyzoncie pojawiła się czerwona łuna. Jedna z położonych na północy wiosek płonęła. Hmm. – pomyślał Roman. To było niepokojące.
Kapitan pośpieszył zatem swój oddział. Konie ruszyły galopem, nabierając takiego pędu, że ich kopyta prawie nie dotykały ziemi.
Byli już tuż tuż. Wyraźnie teraz widzieli osadę. Zdawało się, że wszystko w jej obrębie zostało pochłonięte przez pożogę.
Roman zatrzymał swój oddział. Wjechanie do tamtego piekła byłoby samobójstwem, a on umierać nie zamierzał, przynajmniej nie przed wypiciem gorzałki, która czekała na niego w domu. Szansa na to, że ktoś w wiosce przeżył, była z resztą minimalna. Wszelkie krzyki i odgłosy walki ustały.
– Spóźniliśmy się! – warknął Roman z udawanym, bardzo przerysowanym przejęciem w głosie, po czym beznamiętnie dodał – Cóż, nie udało się. Trudno. Zdaje się, że możemy już wracać i zjeść obiad. Muszę wypić moją…
Roman prawie spadł z siodła, kiedy nagle usłyszał jakiś przerażający dźwięk dochodzący z osady. Przede wszystkim, ryk był bardzo głośny i zaczęły boleć go uszy. Ech… Jak widać, miał to być jeden z tych ciekawszych dni.
Z ognia i dymu wybiło się w górę czarne, uskrzydlone stworzenie. Zanim Roman zdążył dobyć miecza, potwór zanurkował w sam środek jego oddziału, szponami i zębami zabijając najbliższych ludzi z taką łatwością, że było to wręcz ujmujące na honorze. Może nie poszłoby mu tak łatwo, gdyby strażnicy podjęli jakiekolwiek sensowne działania w celu obrony przed stworem. Zamiast tego wszczął się popłoch, strażnicy się rozproszyli i zaczęli uciekać gdzie pieprz rośnie. Roman, wiedząc, że nie ma już szansy na pozbieranie swoich ludzi, krzyknął ,,Odwrót!" i takim oto sposobem reszta ludzi także zaczęła taktycznie się wycofywać, w dość niezorganizowany sposób.
Roman popędził swojego konia i ruszył, nie bardzo dbając o to, gdzie jedzie. Zależało mu tylko na tym, żeby jak najszybciej oddalić się od smoka i wypić w domu swoją gorzałkę…
Ale zaraz… Smoka? Kiedy Roman odjechał na bezpieczną odległość, zerknął za siebie i przyjrzał się dokładniej tej bestii. Właśnie się wznosiła w powietrze i ruszała w pościg za uciekającym oddziałem. Z pozoru wyglądała jak smok. Skrzydła, długi ogon, gadzi wygląd i tak dalej… Ale nie miała żadnych łusek, tylko najzwyklejszą w świecie skórę. Poza tym, nie była jakoś specjalnie ogromna. Była niewiele większa od sporego konia. Roman nie był ekspertem, ale pamiętał z zasłyszanych jako dzieciak ballad, że smoki mają łuski i są duże. Ballady jak wiadomo nigdy nie kłamią, toteż konkluzja była jedna:
– Zaczekajcie! To nie jest smok! – krzyknął Roman,
Kilku pobliskich ludzi zdecydowanie go usłyszało, ewidentnie jednak go ignorowało. Gnali przed siebie jak oszaleli.
– ZATRZYMAĆ SIĘ! TO ROZKAZ! – wrzasnął Roman.
Tym razem kilku jeźdźców posłuchało, choć niewielu ich było. Większość wciąż jechała przed siebie, jak najdalej od osady i od niby-smoka, jedzącego właśnie któregoś z ich towarzyszy.
– Spójrzcie! – powiedział Roman do zgromadzonych wokół siebie strażników. – To nie jest smok! Jest niewiele większy od konia i nie ma żadnych łusek!
– Tak, ale ma szpony i kły! – odezwał się jeden z żołnierzy. – I skrzydła! I ogon! I wszystko wskazujące na to, że to jednak smok!
– Smoki są przecież większe niż to coś! I mają łuski! To powszechna wiedza!
– Ja tam o smokach słyszałem, że potrafią gadać i tak naprawdę, to nie mają skrzydeł. – mruknął jeden ze strażników, Nerdzisław, wzruszając ramionami.
– Głupi jesteś? Gadający smok, co za bzdety! – rzucił strażnik zwany Jerzym Jeżozwierzem, przedstawiciel rasy człekokształtnych jeży.
– Może ten smok jest po prostu młody? – zasugerował Oczywisław, strażnik znany z mówienia rzeczy oczywistych.
Roman podrapał się po brodzie. To miało sens. Młody smok mógłby być mały i nie mieć łusek… Oficer odwrócił się w kierunku bestii i obserwował ją wzrokiem badacza. Właśnie goniła gdzieś w oddali sporą grupkę jeźdźców, wyłapując ich pojedynczo i podrzucając nimi w powietrzu, niczym podekscytowany dzieciak bawiący się nowymi zabawkami.
– Młody smok mówisz? To by miało sens…
– Czy na pewno? – zapytał Mądrosław, najmądrzejszy ze strażników. – Spójrzcie! Jeżeli to smok, to czemu nie zieje teraz ogniem? Wioska jest spalona, więc nie można powiedzieć, że nie zieje, bo jeszcze za młody. Ale skoro tak, to czemu wyłapuje naszych pojedynczo, zamiast po prostu ich spopielić?
– Bo mu się nie chce? – wzruszył ramionami Zrzędzisław.
– Bo to okrutna poczwara, która lubi się bawić swoim jedzeniem? – zapytał Oczywisław.
– Bo wykorzystał całą swą energię magiczną do spalenia osady i musi odczekać określoną ilość czasu, nim naładuje mu się mana? – zasugerował Nerdzisław.
Pozostali strażnicy spojrzeli na niego jak na oszołoma.
– Co proszę? – zapytał zakłopotany Roman. – Z resztą wiesz co, nieważne, niczego już nie mów.
– No co? To przecież poważna i sensowna teoria! – rzekł Nerdzisław.
– To głupia teoria. Ty jesteś głupi. – odezwał się Jerzy Jeżozwierz. – Smoki przecież nie mają nic wspólnego z magią!
– Jak to nie? Wszystko w smokach jest magiczne!
– Panowie, nie chcę mówić rzeczy oczywistych, ale ten stwór, czymkolwiek by nie był, pożera nam w tej chwili ludzi. – mruknął Oczywisław.
– No co ty nie powiesz? – warknął Roman. – Dobrze, załóżmy dla ułatwienia sobie życia, że smok nie przypala teraz naszych ludzi, bo nie jest smokiem.
– Takie przypuszczenie tworzy jednak pewien problem. Jeśli to bowiem nie smok, to kto w takim razie spalił tę wioskę? – rzekł dramatycznym tonem Mądrosław.
– No właśnie. Oto jest pytanie. – odparł Roman, też dramatycznie. – Za pewne mamy tu do czynienia z jakąś złożoną, ekscytującą tajemnicą. Nie mamy teraz jednak czasu nią się zajmować, bo teraz pora na przemoc! – kapitan wyprostował się i wzniósł triumfalnie pięść. – Smok, czy nie smok, ubijemy zaraz to draństwo, pomścimy naszych towarzyszy i zostaniemy bohaterami, o których będą śpiewać pieśni!
Odpowiedział mu kompletny brak jakiegokolwiek entuzjazmu.
– To zły pomysł. – powiedział Oczywisław.
– W rzeczy samej. – zgodził się Mądrosław.
– Smok zamieni nas w kamień, wyssie z nasz dusze, a potem przemieni nas w bezmyślne, kamienne zombie. – dodał Nerdzisław.
– Albo nas po prostu pożre, bo to cholerne zwierzę. – rzekł Jeżozwierz.
– No dalej, bez przesady! – odparł Roman. – Jesteśmy przecież strażą miejską!
– No właśnie. Jesteśmy tą bezimienną masą, która ginie setkami w każdej wielkiej balladzie. – mruknął Oczywisław.
– Jesteśmy na takie sytuacje przygotowani! Mamy ze sobą byłego bohatera, zapomnieliście?
Wszyscy spojrzeli teraz na Bohatymira, największego i najodważniejszego z nich. Do tej pory milczał – nie był raczej zbyt rozmownym typem. Teraz jednak uniósł ze znudzeniem głowę i obdarzył swych towarzyszy ponurym spojrzeniem. Czekali na jego słowa, nerwowo wiercąc się w siodłach. Po kilku dramatycznych sekundach oczekiwania, heros w końcu się zlitował i postanowił przemówić. Odezwał się beznamiętnym tonem:
– Wszyscy zginiemy.
Nie było to zbyt podnoszące na duchu.
– Bohatymir nie jest już bohaterem. Przestał nim być, kiedy strzała przebiła jego kolano, zapomniał pan? – powiedział Nerdzisław do kapitana. – Nawet on nie może nam pomóc!
– Byłem poszukiwaczem przygód. – rzekł melancholijnie Bohatymir. – Ale wtedy to się stało… Strzała w kolano… I trafiłem tutaj, stając się częścią bezimiennej masy, którą kiedyś masowo zabijałem…
Roman mrugnął kilka razy oczami, patrząc na Bohatymira. Nie był pewny co powinien myśleć o tym, co właśnie usłyszał.
– Zabijałeś straż miejską? Myślałem, że byłeś herosem?
– No bo byłem.
– Ale zabijałeś straż miejską. Stróży prawa.
– Owszem. Wojownikiem jestem wielkim, ale skradam się marnie. Zawsze mnie przyłapywali, jak coś kradłem. Więc musiałem walczyć z całymi garnizonami miast, żeby nie trafić do więzienia. Jakbym siedział w więzieniu, to nie mógłbym się przecież zajmować ratowaniem świata, prawda?
Roman mrugnął jeszcze kilka razy, próbując jakoś ułożyć sobie w głowie to, co słyszy.
– Ale ty kradłeś. Łamałeś prawo.
– Oczywiście. Wszyscy bohaterowie ballad muszą być przeciwnikami systemu, inaczej byliby zwykłymi rycerzami, a nie bohaterami! Lud uwielbia buntowników!
– Ale kradzież jest… zła. Taka niezbyt bohaterska.
– Myślisz, że bycie bohaterem jest tanie? Masz pojęcie, ile kosztuje regularne naprawianie magicznego ekwipunku, który posiada każdy szanujący się wybraniec? Na co dzień wydawałem tyle pieniędzy, że jakbym regularnie oszczędzał, to mógłbym własne państewko założyć! Gdyby tylko zarządzanie nim nie było tak nudne w porównaniu z poszukiwaniem przygód… Widzisz, w pewnym momencie skarby i łupy pozyskane od bandytów nie wystarczą. Bohaterowie muszą kraść, inaczej nie zajdą dalej w heroicznej karierze – bohater zrobił bohaterską pauzę i spojrzał majestatycznie w niebo, przybierając bardzo inspirujący wyraz twarzy. – To właśnie największe poświęcenie herosów. W pewnym momencie, aby być bohaterem, musisz stać się złoczyńcą, żeby zarobić na tyle, by być dalej bohaterem. I wtedy musisz się liczyć z tym, że jak wejdziesz do jakiegokolwiek miasta, to czeka cię walka z całym garnizonem… Gdyby chociaż te starcia były ciekawe… Ale nie. Nie są ciekawe, tylko powtarzalne. Szybko się nudzą. Masz pojęcie jak absurdalnie dużo strażników znajduje się w jednym mieście? I wszyscy są bezwartościowym mięsem armatnim! Walka z całym miastem to takie nużące przedsięwzięcie…
– Aha. – mruknął Roman, sprawdzając machinalnie, czy wciąż ma przy sobie swój miecz.
Zapanowała niezręczna cisza, przerywana tylko krzykami strażników, wciąż pożeranych gdzieś w oddali przez niby-smoka.
– Byłem poszukiwaczem przygód… – powtórzył Bohatymir głosem człowieka, który już dawno temu wewnętrznie umarł.– I wtedy jakaś przypadkowa strzała przebiła mi kolano… Stałem się częścią bezimiennej masy, która ginie setkami w balladach, a świat o mnie zapomniał…
Strażnicy patrzyli na niego, nie wiedząc, czy powinni mu współczuć, szanować jego czyny, czy go aresztować. W końcu Roman ocknął się z letargu i rzekł:
– Dobra, tak czy siak, czas ubić tego oszukańczego smoka! Przygotujcie włócznie! Nie będziemy mieli dużych kłopotów z zabiciem tego draństwa, musimy po prostu działać kompetentnie. Inaczej mówiąc, kiedy teraz bestia na was napadnie – róbcie coś. Macie broń. Użyjcie jej. Nie odrzucajcie jej na bok jak kretyni. Starajcie się chociaż trochę unikać ataków. Bądźcie aktywni, przejmijcie inicjatywę, atakujcie! Podsumowując, nie gińcie jak banda bezużytecznych idiotów. Nerdzisławie, jesteś tutaj najmniej przydatny więc tobie jako pierwszemu pozwoliłbym zginąć. Z drugiej strony, twoja wartość bojowa wynosi nic, dlatego to tobie daje tę misję – jedź i zawróć tylu naszych ilu zdołasz! Przemów im do rozumu, a jak nie będą chcieli wracać, to powiedz, że załatwię im urlopy w lochach inkwizycji. Ze wszystkimi atrakcjami. Poważnie. Mam znajomego w inkwizycji. Specjalistę od tortur.
Nerdzisław pokiwał z powagą głową.
– To powinno ich przekonać. – mruknął, po czym popędził konia i ruszył zebrać resztę oddziału.
Roman chwilę jeszcze go obserwował, by się upewnić, czy po prostu nie stchórzy i nie ucieknie. Na szczęście żołnierz wykonywał rozkaz i zatrzymał już na granicach pobliskiego lasu kilku strażników. Kilkanaście minut czekania, przygotowań i jedną inspirującą przemowę później, strażnicy miejscy byli gotowi do epickiego starcia.
– Panowie, jedziemy! Celujcie w głowę i skrzydła! – rzucił Roman, po czym dobył swojej włóczni i popędził konia, zmierzając prosto w kierunku bestii.
Dość szybko do niej dojechali. Ku zdziwieniu Romana, ta nie zjadła jeszcze wszystkich uciekinierów, których atakowała przez ostatnie dwadzieścia minut. Poczwara była bardzo wolna w rozszarpywaniu jego ludzi. Właśnie zniżała się, aby pochwycić jednego z ostatnich nieszczęśników, kiedy nadjechał kapitan Roman i cisnął włócznią, trafiając potwora w bok.
Zwierzę wydało pełen bólu skowyt i gwałtownie się poderwało. W tym momencie pozostali strażnicy rzucili swoimi włóczniami. Jedna trafiła bestię w nogę, druga w pierś, a trzecia w skrzydło. To nie wystarczało, by potwora powstrzymać. Jerzy Jeżozwierz cisnął wtedy swoją włócznią, tyle, że tępą stroną, bo był pacyfistą. Trafił prosto w oko. Potwór zatoczył się i opadł na ziemię, wzniecając tumany kurzu i pyłu.
Roman zatrzymał oddział i zszedł z konia. Wyciągnął zza pleców swój długi, dwuręczny miecz i ostrożnie podszedł do leżącej na ziemi poczwary. W tym też momencie ze wszystkich stron nadjechali pozostali jeźdźcy. Wszyscy uzbrojeni we włócznie, łuki, kusze… Co niektórzy posiadali nawet rusznice i krasnoludzkie granaty. Oczywiście, teraz kiedy bestia już leżała, nagle poczuli przypływ odwagi i byli gotowi bohatersko ją ubić! Jeżeli oczywiście jeszcze żyła…
I o dziwo… Żyła. Cóż za zaskoczenie. Gdy tylko Roman zbliżył się na odległość dwóch kroków, potwór dosłownie ożył i rzucił się na kapitana, kłapiąc paszczą i wściekle wymachując swoimi szponami.
Reakcja żołnierzy była natychmiastowa i zaskakująca rozsądna. Bez żadnych ceregieli obsypali stwora gradem włóczni, strzał i bełtów. Tyle różnorakich rodzajów oręża równocześnie wbiło się w bestię, że ta została odrzucona do tyłu, zupełnie jakby uderzył w nią potężny powiew wiatru. Chociaż była już tak naszpikowana bronią, że przypominała jeża, i to bardziej nawet od Jeżozwierza, strażnicy nie przestawali jej obrzucać. Miotali nawet własnymi mieczami i toporami. Kiedy broń do rzucania już się wszystkim skończyła, naprzód wystąpili ludzie uzbrojeni w rusznice i oddali salwę. I chociaż w tym momencie potwór był już z całą pewnością martwy, jeden z żołnierzy wybiegł naprzód i rzucił w niego krasnoludzkim granatem, aby dopełnić dzieła. BUM! W górę wzbiły się tumany kurzu, pyłu, złamanych strzał, broni i czarnej posoki. Bohatymir jednak wciąż nie był zadowolony, toteż użył jakiejś pradawnej magii albo czegoś w tym stylu, by posłać w kierunku dymu falę energetyczną, która zmiotła z powierzchni ziemi wszystko, co się na jej drodze znajdowało. Czemu wcześniej tego nie użył? Roman nie znał odpowiedzi na to pytanie. Bohaterowie wymykali się jego rozumowaniu.
Kiedy dym opadł, oddział ujrzał to, co zostało z latającego jaszczura. Nie było tego zbyt wiele. Prawdę mówiąc, to praktycznie nic z niego nie zostało. Nie było w ogóle co zbierać.
– Cóż, to było zaskakująco łatwe. – mruknął Oczywisław.
– Owszem, było. – odpowiedział Roman, z dumą patrząc na dzieło dokonane przez swój oddział.
Co prawda dzieło to nie było zbyt miłe dla oczu, a on technicznie rzecz biorąc mało się do niego przyczynił (w tym momencie Roman z zawodem popatrzył na swój miecz, który był krystalicznie czysty), ale jako że to on był dowódcą, to na niego spłyną wszystkie pochwały i to on zostanie głównym bohaterem ballad. Nie mógł się doczekać, kiedy to przypisze sobie zasługi swych towarzyszy i opowie jak własnoręcznie ubił bestię przy pomocy włóczni, mieczy, toporów, łuków, kusz, rusznic, krasnoludzkiego granatu i dopiero co w sobie odkrytej czarodziejskiej mocy. No, może wspomni coś tam jeszcze o tym, że jeż Jerzy Jeżozwierz okazał się pomocny. Roman nigdy nie widział tak dobrego rzutu tępą stroną włóczni.
Teraz pozostawało tylko odkryć zagadkę spalonych osad. Bo skoro to nie ten potwór je spalił, to kto?
– Zabezpieczcie teren i sprawdźcie zgliszcza wioski. I niech ktoś pojedzie do miasta, wezwać pana burmistrza. Powinien to zobaczyć. – to właśnie powinien powiedzieć teraz Roman, gdyby odpowiedzialnie wykonywał swoje obowiązki.
Zastanawiał się jednak. Jakie będą konsekwencje posłania po burmistrza i nagłośnienia sprawy? Nie będzie mógł liczyć na odpoczynek. Będzie go czekało mnóstwo roboty zanim wróci do domu, do swej gorzałki. Jakaś ekscytująca tajemnica, która prawdopodobnie będzie początkiem wielkiej, epickiej przygody pełnej zwrotów akcji, intryg, przejmujących romansów, tajemniczej magii, geopolityki, problemów społecznych, bitew, egzystencjalnych pytań i walk z siłami ciemności… Albo mógł po prostu wrócić do domu i wypić swoją gorzałkę. Zdecydował się na tą drugą opcję. Był zbyt leniwy na ratowanie świata.
– No dobra, swoje zrobiliśmy, wracamy do domu! – zarządził. Niektórzy strażnicy spojrzeli na niego z lekkim zaskoczeniem.
– Kapitanie, nie powinniśmy przypadkiem czegoś zrobić z tą płonącą wioską? Ugasić pożar, poszukać ocalałych? – zapytał Mądrosław.
– Nie… – Roman machnął ręką. – Wszyscy tam nie żyją, nie ma sensu.
– A co z naszymi kolegami? Nie powinniśmy ich pochować? – zapytał Oczywisław.
– Nie chcę mi się. Wam się chce?
Odpowiedziała mu cisza.
– No właśnie. Idziemy!
I tak oto bezimienna masa ludzi, którzy setkami giną we wszystkich wielkich balladach, ruszyła w drogę powrotną.
– Myślę, że chyba jednak powinniśmy ich pochować. – odezwał się później Nerdzisław, kiedy zbliżali się do miasta. – Teraz pewnie ich dusze się wnerwią, a ich ciała zamienią się w zombie, ghule albo wampiry, które rozpoczną jakąś epidemię umarłych, i nasza cywilizacja upadnie.
– To głupie. Ty jesteś głupi. – powiedział człekokształtny, pacyfistyczny jeż znany jako Jerzy Jeżozwierz.