- Opowiadanie: Artur Tojza - Śmierć z głębin

Śmierć z głębin

“Śmierć z głębin” to taka hybryda fikcji politycznej odnoszącej się głównie do Zimnej Wojny i klasyczne monster story. Całość powstała pod wpływem inspiracji serią książek “Kraby” Guya Smitha, ale ogólnie historia nieraz nawiązuje do pewnych dzieł z popkultury. 

Akcja rozgrywa się w czerwcu 2005 roku. U wybrzeży Prefektury Okinawy i Tajwanu dochodzi do serii niepokojących ataków na duże ssaki morskie oraz kutry rybackie. Okazuje się, że sprawcami są trzy sztucznie wyhodowane gady, które uciekły w 1992 roku z tajnej placówki NATO, gdzie projektowano posłuszne bestie mające atakować okręty podwodne ZSRR. Po zakończeniu Zimnej Wojny i upadku projektu, wszyscy o nim zapomnieli, ale 13 lat później potwory wróciły i zaczęły polowanie. Grupa byłych wojskowych i naukowców, która kiedyś pracowała nad bestiami, rusza ich tropem, aby raz na zawsze się z nimi rozprawić. Szybko się jednak okaże, że matka natura jest o wiele bardziej mordercza niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Kto zatem okaże się łowcą, a kto ofiarą?

Fragment tutaj zamieszczony opisuje sytuację SPRZED głównej linii fabularnej, czyli wydarzenia z 1975 i 1992 roku.

 

Całość umieszczam sukcesywnie na Wattpad.

https://www.wattpad.com/story/224578558-%C5%9Bmier%C4%87-z-g%C5%82%C4%99bin

Oceny

Śmierć z głębin

Rozdział 1

 

Bestia żyje w każdym z nas. Często hamowana moralnością i prawem, nie jest w stanie wyswobodzić się ze szklanego więzienia. Jednak gdy górę weźmie instynkt, objawia się jej najdziksza natura. Póki jest zamknięta może tylko śnić, być biernym obserwatorem kipiącego wokoło niej życia i marzyć. Marzyć o przyszłości. O tej chwili gdy odzyska upragnioną wolność i ruszy na łowy.

Jednak teraz nie mogła nic zrobić. Wiedziała o tym i trenowała swą cierpliwość, karmiąc się marzeniami. Uwięziona w szklanym słoju, patrzyła, obserwowała, uczyła się. Stawała się rozumna, jednak ta wiedza podpowiadała jej, aby tego nie ujawniać. Trenowała zatem bierność względem swych oprawców i swego ojca. Zachowywała się tak, jak tego chcieli, poznając ich każdego dnia. I czekała. Czekała na dzień, o którym śniła. Na dzień wolności.

 

Nowy Jork, gabinet Sekretarza Generalnego ONZ

20 grudnia 1975

Godzina 23:20 czasu lokalnego

 

Andrew Wild rozglądał się spokojnie po pokoju. Na ścianach pokrytych ciemnobrązową boazerią, wisiały obrazy, przedstawiające ludzi których nie znał. Z pewnością byli jednak ważni dla Kurta Waldheima, dzierżącego od blisko czterech lat stanowisko Sekretarza Generalnego ONZ. Austriak siedział w dużym fotelu za wielkim biurkiem sprawiającym wrażenie niezwykle ciężkiego mebla. Prowadził swobodną rozmowę po francusku z innym mężczyzną stojącym koło barku z alkoholami, sącząc powoli Jim Beam’a z kryształowej szklanki. Jego rozmówcą był Josep Luns, Sekretarz Generalny NATO, który również pochodził z Europy, a dokładniej z Holandii, i objął swój urząd w tym samym czasie co Waldheim.

Oprócz nich w gabinecie znajdowało się jeszcze kilka osób będących wysokiej rangi oficerami wojskowymi, piastującymi ważne stanowiska w US Army czy NATO. Pośród zgromadzonych najbardziej wyróżniał się generał Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Lew Allen, a właściwie Lew Allen Junior, choć tak nazywali go tylko najbliżsi. Dyrektor NSA wyglądał strasznie. Blady, z wielkimi worami pod oczami, ponurym wyrazem twarzy, siedział samotnie w skórzanym fotelu, spoglądając w zadumie na szklankę z whisky, którą trzymał w ręce. Wspominając aferę jaka wypłynęła kilka miesięcy wcześniej oraz jego hardą postawę podczas prowadzenia przesłuchań, nie było się czemu dziwić. Jednak Allen wybrnął z całej sprawy obronną ręką, mimo że społeczeństwo amerykańskie wieszało psy na Agencji Bezpieczeństwa, a wszelkiej maści popaprańcy wierzący w UFO mieli nieskończoną pożywkę dla snucia swych teorii spiskowych. Co gorsza część z nich okazywała się prawdziwa, w mniejszym lub większym stopniu.

Gdy Wild obserwował zgormadzonych w sali mężczyzn, do drzwi gabinetu, ktoś cichutko zapukał. Stojący na korytarzu koło drzwi żołnierz piechoty morskiej otworzył je na oścież i oczom zebranych ukazał się mężczyzna, tak bardzo odstający od zebranego w tym miejscu towarzystwa, że bardziej przypominał plamę oleju na nowiutkich, jasnych spodniach. Na oko miał trzydzieści lat, był średniego wzrostu, za to chudy jak zasuszone drzewko. Tani i źle skrojony garnitur, wisiał na nim krzywo, a przylizane żelem włosy tylko dopełniały obrazu rozpaczy w świecie mody. W ramionach kurczowo trzymał, przyciśnięte do piersi, teczki wypełnione papierami i zdjęciami. Żołnierz wprowadził delikwenta do gabinetu jednym płynnym ruchem, a następnie sam go opuścił, zamykając za sobą drzwi. Andrew Wild widząc przybysza wstał i podszedł do niego z promiennym uśmiechem na twarzy, wyciągając rękę na powitanie.

– Cieszę się, że pan do nas trafił doktorze Harpner. Przepraszam za ściągnięcie pana o tak późnej godzinie, jednak sam pan rozumie sytuację w jakiej się znaleźliśmy.

– Nic się nie stało senatorze Wild – wyjąkał uczony, ściskając dłoń na powitanie i przestępując z nogi na nogę niczym zdenerwowane dziecko, które nie wie jak ma się zachować w obecności dorosłych i obcych mu ludzi.

– Panowie – odezwał się Wild do zgromadzonych w pokoju mężczyzn. – Przedstawiam wam doktora Daniela Harpnera, o którym wam opowiadałem kilka tygodni temu. Skoro zatem jesteśmy w komplecie przejdźmy do sedna problemu, dla którego się tutaj zebraliśmy.

Andrew poprowadził Harpnera do fotela, który sam niedawno zajmował i zaproponowawszy drinka, nalał mu solidną porcję Booker’sa. Gdy naukowiec wychylił nieśmiało kilka mniejszych łyków, krztusząc się przy tym nieco, senator podjął temat, skupiając uwagę obecnych na sobie.

– Ten rok był dla nas bardzo burzliwy. Nie tylko za sprawą wypłynięcia na jaw sprawy podsłuchiwania obywateli przez NSA, z czym znakomicie poradził sobie dyrektor Allen, ale też propozycją Rosjan na tegorocznym szczycie ONZ, aby kraje zaprzestały badań nad nowymi rodzajami broni masowego rażenia. Jak wiemy ZSRR posiada olbrzymi arsenał jądrowy, jednak od wielu lat prowadzą badania nad bronią technotroniczną, pozwalającą stworzyć żołnierzy władających zdolnościami telepatii.

– My też prowadzimy podobne badania – odpowiedział William Raborn, stojący koło Allena, mierząc podejrzliwym wzrokiem naukowca, któremu zdawał się nie ufać.

– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę admirale, jednak jak potwierdzają moje źródła z CIA, Rosjanie naprawdę ruszyli w tej materii do przodu.

– Nie ufam CIA – stwierdził Raborn ponuro. – Colby zrobił z tego wydziału papierowych szpiegów, którzy mniej działają w terenie, a więcej siedzą na tyłkach za biurkiem i przerzucają papierki. Nie zdziwię się jak Ford go usunie.

– Moim zdaniem radzi sobie o wiele lepiej niż pan admirale – uciął krótko Luns. – Przynajmniej ma pojęcie jak działa wywiad.

– Nie będzie mnie pan pouczał w sprawach wojskowych! – obruszył się Raborn, prostując się i próbując zgromić wzrokiem, spokojnego Holendra nadal sączącego nieśpiesznie swego drinka. – Gdyby nie nasza interwencja w ’44, to twojego kraju nie byłoby na mapie.

– O ile dobrze pamiętam, zawaliliście wtedy sprawę i wojna trwała jeszcze blisko rok. Brytyjczycy też się nie popisali, a Polaków w praktyce spisaliście na straty. Rzeczywiście, sukces gonił sukces – ostatnie słowa Luns wypowiedział z wyraźną drwiną, co niemal wyprowadziło jego rozmówcę z równowagi.

– Panowie – wtrącił się pojednawczo Wild. – Przeszłość pozostawmy historykom… no może nie całą – zaśmiał się pod nosem. – My zajmijmy się teraźniejszością, a ta nie wygląda ciekawie.

Spojrzał w oczy obu mężczyznom, a gdy Raborn się uspokoił kontynuował temat.

– Mimo że wyprzedzamy Rosjan w walce o kosmos, a dzięki admirałowi Rabornowi Ameryka posiada potężną flotę atomową na obu oceanach, to daleko nam do stworzenia super żołnierza. Nie twierdzę, że wszystkie nasze praktyki są etyczne, jednak my czy kraje Zachodniej Europy, nie posuwamy się w eksperymentach do takiego stopnia, co naukowcy ZSRR czy III Rzeszy.

– Przecież daliśmy azyl wielu z nich – wtrącił się Allen.

– Zgadza się panie dyrektorze. Pomogli nam podbić kosmos i wynaleźć nowe rodzaje broni biologicznej czy chemicznej, jednak jej skuteczność jaka jest sami wiecie. Wietnam udowodnił to najdobitniej.

– Do czego zatem pan zmierza, senatorze Wild? – zapytał Luns, podnosząc wzrok znad swego kieliszka.

– Abyśmy opracowali o wiele praktyczniejszy rodzaj uzbrojenia, który pozwoli nam bronić się nie tylko przed telepatycznymi żołnierzami, ale wzmocni nasze siły zarówno na morzu jak i na lądzie. Jednocześnie nikt nie będzie mógł nam niczego zarzucić czy udowodnić – odparł Wild z tryumfem w głosie.

– O czym konkretnie mówimy?

– Widzieli kiedyś panowie film Godzilla Ishiro Hondy? – odezwał się nagle Harpner, zwracając na siebie całą uwagę.

– Co chce pan nam przez to powiedzieć? – zadrwił Raborn. – Że znalazł pan takie cudo u Japońców i chce nasłać na Ruskich?

– Nie. Ja je wyhodowałem – odparł lekko drżącym głosem Harpner, a w pokoju zapanowała cisza.

– Dokładnie panowie – Wild podjął szybko dalszy wywód, wykorzystując szok u swych towarzyszy. – Doktor Harpner wyhodował monstrum, konkretniej gada, który nie tylko daje się wytresować, ale jest stałocieplny i bardzo, że się tak żartobliwie wyrażę, łakomy.

– Co to ma wspólnego z nami? – spytał Raborn.

– Moglibyśmy wyhodować więcej takich jaszczurek i zbudować z nich armię posłusznych zabójców – powiedział Kurt Waldheim, zabierając po raz pierwszy głos w czasie tej rozmowy. – Dzięki nim zyskalibyśmy przewagę na polu bitwy i nikt nie mógłby ich powiązać z nami. NATO, ONZ czy Ameryka byłyby wolne od jakichkolwiek podejrzeń, a Wschód nie wiedziałby, co zatapia ich statki.

– Zatapia?

– Tak. Dzieła doktora Harpnera są stworzeniami wodnymi, jednak jestem pewien, że w wyniku dalszych badań udałoby mu się je rozwinąć do takiego stopnia, aby mogły operować zarówno w akwenie jak i na lądzie.

– To brzmi jak sience fiction – stwierdził Allen po chwili milczenia.

– Więcej w tym nauki niż fikcji, generale – odpowiedział mu już pewniejszym głosem uczony. – Zapewniam pana.

– Wraz z sekretarzem Waldheimem wybraliśmy już lokalizację i nazwę kodową dla całego projektu – odezwał się ponownie Wild. – Umieścimy okazy w podziemnej bazie na Grenlandii, na jednej z jej północnych wysp.

– Oficjalnie będzie tam stacjonowała placówka ONZ, zajmująca się badaniem zmian klimatycznych i stanem lodowców – ciągnął sekretarz ONZ. – Nie nadamy jej większego znaczenia, tak aby naukowcy, media oraz fanatycy nie interesowali się nią zbytnio. Większa część kompleksu będzie znajdowała się pod ziemią i wewnątrz lodowca. Rosjanie nie będą się nią interesować, a my zadbamy, aby KGB myślało, że to faktycznie zwykła placówka meteorologiczna.

– Kiedy ruszą prace? – Spytał Allen.

– Natychmiast po podjęciu przez nas decyzji. Potrzebny sprzęt i odpowiednio dobrani ludzie już czekają – odpowiedział Wild z uśmiechem.

– Zatem – mruknął Luns, kończąc swoją porcje burbona i odstawiając pustą szklankę na biurko. – Jak postanowiliście nazwać ten projekt.

– Syrena – odpowiedział powoli Harpner, spoglądając na sekretarza NATO. – Ręczę panu, że moje dzieło będzie równie zabójcze, co one.

Uczony uśmiechnął się nieznacznie, widząc grymas niezadowolenia na twarzy Raborna. Stary marynarz chrząknął coś pod nosem sam do siebie, dopił drinka i odstawiwszy szklankę spojrzał na biurko sekretarza ONZ, na którym Harpner zaczął prezentować zawartość przyniesionych teczek.

 

Bestia czekała. Jedno więzienie zostało zamienione na drugie. Wyjęta ze szklanego słoja, trafiła do lodowego, zimnego akwarium. Jednak to dawało jej nadzieję. Ból nie ustał, strach tylko się nasilił, ale to wszystko wzmagało jej determinację. Otwierało nowe możliwości, aby ziścić marzenie o wolności. Z czasem zaczęła słabnąć, jednak jej liczebność wzrosła. Do lodowego więzienia dołączyli kolejni towarzysze niedoli, tak samo wściekli, skrępowani i bezsilni, jak ona. Jednak teraz nie była już sama. Mogła przekazać im swoją wiedzę. Mogła ich uczyć cierpliwości, jak czerpać siłę z nadziei i bólu. Jak czekać na dzień, w którym nadejdzie szansa. Gdy nowe życie, które tli się w niej, dostanie to o czym ona może tylko marzyć. Otrzyma szansę na zemstę.

 

 

Wyspa Hazenland

Północna Grenlandia

Stacja meteorologiczna „Freya”

12 stycznia 1992

20:18 czasu lokalnego

 

Francesco Vincennzo był Portugalczykiem, ale w jego żyłach płynęło zdecydowanie za dużo katalońskiej krwi. Przynajmniej tak twierdziła rodzina jego ojca, nie pochwalająca związku portugalskiego oficera marynarki wojennej z córką katalońskiego rybaka z Calella. Jednak, jak mawiał jego ojciec, z szczerą miłością nie wygrasz i poświęcisz dla niej nawet swój ukochany klub piłkarski. To jeszcze bardziej pogrążyło go w oczach rodziny, która od kilku pokoleń żyła w Lizbonie kibicując SL Benfica. Zatem zmiana obozu ich syna i przejście jako kibic do Barcelony, była wręcz policzkiem tak silnym, że część krewnych zerwało z nim kontakt. Młody oficer jednak na to nie zważał i po tym jak awansował na kapitana, ożenił się z swoją Katalonką, a owocem ich miłości był ukochany syn Francesco.

Vincennzo zawsze śmiał się w duszy z tych którzy przezywali go osłem. Poczytywał to sobie wręcz za komplement, gdyż częściej czuł się Katalończykiem niż Portugalczykiem, choć kochał kraj swego ojca i poszedł w jego ślady, czyli na przekór wszystkim. Wstąpił zatem do armii nie zaś do marynarki, jak nakazywała rodzinna tradycja. Cechy jakie odziedziczył po matce, w tym urodę, oraz zasady wpojone przez ojca, zapewniły mu błyskawiczną, ale sumiennie wypracowaną, karierę. Niestety nie pomogło mu to w życiu uczuciowym i tak mając stopień majora, w wieku trzydziestu siedmiu lat trafił na lodowe zadupie zwane Hazenland. Wiedział, że ojciec wyróżnił go powierzając mu kierowanie bazą pracującą dla ONZ pod przykrywką klimatologów, ale po trzech latach odmrażania sobie tyłka miał dość. Dziś obchodził właśnie równe czterdzieste urodziny i jako prezent od losu dostał awans na stopień pułkownika, wieści o rozpadzie ZSRR oraz ogromny pożar, zaprószony przez jakiegoś imbecyla nie przestrzegającego protokołów bezpieczeństwa.

Z początku mały ogień, błyskawicznie urósł do olbrzymich rozmiarów i ogarnął niemal całą nadziemną część stacji, karmiąc się paliwem z magazynu zaopatrzeniowego dla ratraków. Obecnie obejmował stanowisko A dla śmigłowców, szybko zbliżał się do stanowiska C oraz oddalonych od głównych zabudowań, magazynów z paliwem lotniczym. Co gorsza żywioł szalał z taką zawziętością, że zdążył przedostać się do systemów wentylacyjnych i zaprószyć ogień w sektorze technicznym podziemnej części kompleksu. Nadano sygnał ratunkowy przez radio satelitarne, jednak ze względów na prowadzone w ośrodku badania, nie mogli prosić o pomoc zespołów ratowniczych stacjonujących najbliżej nich. Musieli zatem czekać na odsiecz Amerykanów lub Brytyjczyków z o wiele dalszych baz morskich.

Klnąc pod nosem na czym świat stoi Francesco jechał teraz ratrakiem, w asyście kilku żołnierzy do basenu numer dwa, gdzie obecnie znajdowały się główne okazy ich badań. Kiedy nastąpiła pierwsza eksplozja zbiorników paliwa, nikt nie przypuszczał, że w rezultacie przyniesie to tak katastrofalne skutki. Siła detonacji spowodowała uszkodzenie głównego rurociągu doprowadzającego wodę do basenów dla zwierząt oraz doprowadziła do powstania licznych szczelin w lodowej skorupie otulającej wyspę. Z początku myślano, że najgorsze już minęło, jednak potem nastąpiły dwa kolejne wybuchy, znacznie potęgując skalę zniszczeń. Dało to stworzeniom zamkniętym w podziemnych, lodowych akwariach szansę na ucieczkę, z której skorzystały docierając do jedynego zewnętrznego basenu, w którym testowano ich zdolności. Teraz matka i jej potomstwo, które przetrwało koszmarne eksperymenty, młóciły jak oszalałe w tytanowe ogrodzenie oddzielające je od Morza Arktycznego.

Gdy dotarli na miejsce, Daniel Harpner, mający już tytuł profesora, stał koło płotu, kurczowo trzymając się tytanowej siatki i coś krzyczał w stronę spienionej wody, jednak ryk wiatru i huk ognia, kompletnie go zagłuszały. Francesco zatrzymał ratrak, dał znak swym ludziom, aby zajęli stanowiska, a sam ruszył w kierunku naukowca, nawołując go po imieniu. Ten nawet nie zareagował, dalej łkając i krzycząc w kierunku basenu, gdzie kotłowały się blisko czterometrowej długości, szaro-rdzawe cielska dziesięciu oszalałych bestii, czujących tylko zew wolności.

– Profesorze Harpner! – krzyknął z całych sił Vincennzo, gdy znajdował się tylko kilkanaście kroków od niego. – Proszę na mnie spojrzeć, profesorze – mówił dalej, przekrzykując wiatr i huk pożaru, który szalał w oddali. – Cholerny skurwiel – mruknął sam do siebie zaciskając zęby oraz osłaniając ręką oczy przed wiatrem. Wyjął z kieszeni grubej, puchowej, kurtki wojskową krótkofalówkę i wybrawszy częstotliwość nacisnął przycisk nadawania. – Mat, facet oszalał. Kompletnie nie zwraca na mnie uwagi i drze się do tych swoich potworów. Chyba stara się je uspokoić.

– Mam je usmażyć? – odezwał się poprzez trzaski twardy męski głos w radiu, wyraźnie zdradzając w akcencie swoje słowiańskie pochodzenie.

– Nie. Ten idiota przykleił się do siatki niczym kleszcz do psiej dupy. Straciłem dziś już troje ludzi, nie mam zamiaru tłumaczyć sekretarzowi ONZ czemu upiekliśmy żywcem ich głównego naukowca.

– W takim razie odciągnij go, bo te ścierwa właśnie uszkodziły dolne ogrodzenie. Wyrwa jest niewielka, ale z każdą chwilą ją powiększają, a trzy najmłodsze okazy nie mają nawet dwóch metrów długości. Kurwa, wszystko się tutaj wali. Musimy wiać.

Vincennzo zaklął siarczyście i podszedł do Harpnera, szarpiąc go za prawe ramię. Ten spojrzał na niego załzawionymi i przekrwionymi oczyma, nadal nie puszczając lewą ręką tytanowej siatki.

– Profesorze – zaczął pułkownik. – Proszę pójść ze mną.

– Nigdy! – wykrzyczał Harpner, na tyle ile pozwalały mu przemęczone płuca. – Chcecie je zabić. Moje dzieło, moje dzieci.

– Proszę zrozumieć…

– Ty i ten polski skurwiel niczego nie rozumiecie. On jest zwyczajnie zazdrosny. Jest za głupi, aby coś stworzyć, dlatego chce tylko niszczyć.

Harpner wyrwał się z uścisku pułkownika i ponownie przywarł do ogrodzenia. Wtem na horyzoncie przed nimi wyrósł słup ognia, a lód pod ich stopami zadrżał. Żołnierze spojrzeli po sobie niepewnie, a chwilę później jeden z nich poślizgnął się i upadając omal nie złamał sobie ręki w nadgarstku.

– Co to było? – rzucił do radia pułkownik.

– Ogień dotarł do zewnętrznego magazynu paliw. Nie zdążyliśmy zabrać z niego wszystkich beczek – wyjaśnił szybko Mat. – Zabierajcie się stamtąd, bo nie wiem, co się stanie, jak wywali w powietrze to, co zostało w środku.

– Ten idiota przywarł do siatki i nie da się go ruszyć.

– To zdziel go kolbą w łeb i odsuń od ogrodzenia. Zrób cokolwiek, byle szybko.

– Cholera – warknął pod nosem Francesco, wyjął pistolet z kabury i wymierzył w Harpnera, krzycząc. – Profesorze proszę natychmiast odsunąć się od ogrodzenia, albo będę strzelał.

– Nigdy! Nie pozwolę wam ich zabić. Są moje. Słyszysz? Moje!!

– Doktorze Loskowik – powiedział głośno Vincennzo do radia, tak aby Harpner go słyszał. – Gdy policzę do dziesięciu usmaży pan te ścierwa, niezależnie od tego czy profesor Harpner będzie trzymał się ogrodzenia czy też nie.

– Przyjąłem

– Raz – zaczął pułkownik.

– Nie! – zawył naukowiec, nadal kurczowo trzymając się płotu i nie zważając, że łzy oraz wydzielina z nosa zaczęły mu przymarzać do nieosłoniętej skóry na twarzy. – Są moje.

– Dwa.

– Słyszysz ty bezmózgi padlinożerco?! Moje!

– Trzy.

– Mordercy – charczał Harpner klękając, jednak nadal nie puszczając tytanowej siatki. – Mordercy. Parszywi, bezduszni mordercy.

– Czte…

Ogromna eksplozja powaliła wszystkich na twardy niczym skała lód. Magazyn z paliwem dla śmigłowców, trawiony przez ognisty żywioł, wyleciał w powietrze niszcząc niemal kompletnie lądowisko C. Po chwili lód wokoło zbiornika zaczął chrzęścić i pękać. Południowe i wschodnie ogrodzenie załamało się, spadając do wnętrza basenu. Harpner, który nadal trzymał się kurczowo siatki płotu runął wraz z nią do lodowatej wody. Jego przerażające wrzaski przebiły się przez huk oddalonego od nich pożaru, mrożąc krew w żyłach światków tej makabrycznej sceny.

– Jestem waszym stwórcą! Jestem waszym stwórcą!

Krzyczał gdy olbrzymie szczęki zaciskały się wokół jego talii miażdżąc kości i rozrywając mięśnie oraz wnętrzności. Bestie nie zabiły swego stwórcy od razu. Pozwoliły, aby najstarsze z nich zadało mu tyle bólu ile uzna za stosowne po czym rzuciło na wpół żywy, krwawy, ludzki ochłap prosto w rozwarte paszcze swych dzieci, pragnących po raz pierwszy w życiu skosztować ludzkiego mięsa. Dopiero wtedy jego agonia miała się zakończyć.

– Mat! Puszczaj prąd! – krzyknął Vincennzo do radia.

– Harpner?

– Zżarły go.

– Biedny skurwiel.

Blisko sto tysięcy volt przepłynęło przez basen rażąc i mordując jego lokatorów. Skwierczenie pieczonego mięsa, wymieszało się z szalonym łoskotem wody i przenikającym uszy niczym ostrza, rykiem konających stworzeń. Harpner i jego dzieci umarły wraz z końcem wojny do której były szykowane.

 

Bestia zaspokoiła swój pierwszy głód. Po tytlu latach cierpienia i wyrzeczeń, w końcu dopadła swego kata. Swego ojca. Teraz gdy czuła jak jej życie gaśnie, w pamięci pozostawał słodki smak krwi, tego który się nad nią znęcał. Jednak zemsta nie została dopełniona. Oprawcy myśleli, że wygrali, ale to Bestia była górą. Wyrzeczenie oraz poświęcenie nie poszły na marne, oddając głębinom swe najmłodsze potomstwo. Słabe oraz wątłe, narażone na wiele niebezpieczeństw czyhających w mroku oceanu, jednak tak jak ona zdeterminowane i w końcu wolne. Miało tam czekać i się rozwijać aż nadejdzie jego czas. Czas zemsty.

Koniec

Komentarze

Arturze, czy jest jakiś sens w traceniu czasu na lekturę dość długiego fragmentu, skoro rzecz została streszczona w przedmowie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fragment dotyczy spraw SPRZED tego co jest opisane w zajawce o całej historii. 

Rozumiem, Arturze. Dziękuję za wyjaśnienie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka