- Opowiadanie: kokoner - Złoty Ocean

Złoty Ocean

Opowiadanie inspirowane muzyką z gry Gothic 3 towarzyszącą przy eksploracji krainu Varantu.  Rozgrywa się ono w moim conworldzie. Wrzuciłem je tu przedwczoraj, ale było w nim sporo rzeczy do poprawy, co zauważyło kilka osób, m.in z forum Nowej Fantastyki, przede wszystkim użytkownik Herr Schmerz, który dokonał wnikliwej korekty. Wrzucam je poprawione raz jeszcze.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Złoty Ocean

Znów widział złowieszczy uśmiech i słyszał głos pełen ponurej satysfakcji. Ponownie przeżywał najgorszy jak do tej pory moment w jego życiu, który zdarzył się kilka dni temu. Okazaliście się żałosnymi śmieciami, więc czeka was żałosny los… To nie zemsta, to nauczka. Wybaczyłem wam, ale nie możecie uniknąć kary. – Słowa rozbrzmiewały, boleśnie raniąc serce i duszę. Wypowiadającą je postać skrywał półmrok, który w końcu zamienił się w nieprzeniknioną czerń. Następnie ukazał mu się bezkres bezludnej krainy. Spośród upiornej mgły zaczęły wyłaniać się tajemnicze kształty: cyklopowe budowle o topornych konturach, otoczone rozległym obszarem ruin. Spowite szarym, posępnym światłem mury, domy i gmachy przysypywał do pewnej wysokości wdzierający się wszędzie piach. Miejsce to wydawało się od dawna opuszczone, ale na pozostałościach ulic, alej i między zawalonymi budynkami widać było ruch. Po wymarłym mieście poruszały się niepokojące, wężowe kształty. Szczegóły wyglądu tych istot były niewidoczne. Nie przypominały zwierząt ani tym bardziej ludzi. W bladej poświacie błyszczały jedynie ich krwistoczerwone oczy, które nagle wszystkie zwróciły się w stronę obserwatora. Setki par nieludzkich ślepi wpatrywało się w skamieniałego ze strachu człowieka.

Feltor zerwał się i zadyszał. Dygocząc od chłodu, obrzucił wzrokiem okolicę. Nad pustynią wstawał świt. Wynurzające się zza horyzontu słońce zalewało karmazynowym blaskiem zupełnie jałowy teren. Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.

– Dobrze, że wstałeś, niedługo ruszamy – powiedział zachrypnięty głos. – Sen nie był przyjemny?

– A daj spokój, nie chcę o tym mówić – burknął Feltor.

Przeciągnął się, ziewając na głos. Jakby w odpowiedzi na to rozległy się skrzeczące wrzaski: Wstawać, psy! Przed nami daleka droga. Wstawać albo pożałujecie! Uzbrojeni we włócznie i nahajki ludzie w niebieskawych burnusach krążyli między budzącymi się niewolnikami, pospieszając ich kopniakami i obelgami. Zmęczone, przygnębione postacie wstawały i powoli ustawiały się w długiej kolumnie. Feltor otworzył bukłak i pociągnął łyk wody.

– Angor, ile ci się zostało? – spytał stojącego za nim towarzysza. – Bo mnie już niewiele.

– Mnie też mało. Tuż przed tym, jak się obudziłeś, wypiłem kilka łyków. Wiem, że trzeba oszczędzać, ale nie mogłem się oprzeć. Cholera – westchnął. – Nie zamierzam pić własnych szczyn.

Przed Feltorem zjawił się jego drugi kompan, Cantar. Feltor przywitał się, ale ten tylko cicho odburknął, nawet nie odwracając głowy. Siedzący na krępym, żółtym gadzie przywódca strażników przejechał wzdłuż rzędu uciemiężonych i kazał ruszać. Zniewolonych było około sześćdziesięciu mężczyzn, a pilnujących ich ludzi dziesięciu. Powrozy piekącym bólem przypominały nieszczęśnikom o ich fatalnym położeniu.

Karawana ruszyła. Odziani w łachmany więźniowie brnęli w głąb pustyni. Dawno zostawili za sobą ostatnie kępy roślinności. Teraz roztaczał się przed nimi bezkresny krajobraz piaszczystych wydm. Sznur ludzi mozolnie pokonywał kolejne wzniesienia, by na szczycie każdego z nich spojrzeć na ogrom wrogiej, nieprzyjaznej życiu krainy. Jak okiem sięgnąć, ciągnął się przed nimi zastygły w bezruchu ocean złotych fal. Widok ten bezlitośnie uświadamiał maszerującym, jak daleka jeszcze droga została im do pokonania, lecz co gorsze nie wiedzieli, dokąd dokładnie zmierzają. Krążyły pogłoski o kopalni złota lub żelaza, ale nikt nie był tego pewny. Zapytani strażnicy w najlepszym wypadku milczeli, ale zwykle rzucali wiązankę wyzwisk lub wybuchali drwiącym śmiechem.

Słońce coraz bardziej dawało się we znaki. Panował piekielny upał. Feltor osłonił oczy i spojrzał w niebo – nie było na nim ani jednego obłoczka. Złota tarcza zalewała nieszczęśników straszliwym żarem. Skwarne promienie czerwieniły ich skórę, błyskawicznie wysuszały gardła i wypalały nadzieję. Muchy i piach nieustannie wdzierały się więźniom do oczu, ust, nozdrzy i uszu. Bezskutecznie próbowali opędzić się od nich rękami i przekleństwami. Owinęli głowy strzępami swych znoszonych ubrań, co dało tylko niewielką osłonę przed owadami i upałem. Od jakiegoś czasu zaczęły krążyć nad nimi sępy, których cierpliwość w końcu została wynagrodzona. Kilku starszych niewolników padło, a padlinożerne ptaki rozpoczęły ponurą ucztę. Feltor z Angorem obserwowali ten widok z daleka. Między nimi a żerującym ptactwem leżały jeszcze trzy czekające na pożarcie wysuszone trupy. Potrząsnęli bukłakami. Nie było w nich już ani kropli.

Nastała mroźna moc, a wraz z nią pora odpoczynku. Przez długi czas nie mogli jednak zmrużyć oczu i podziwiali tysiące gwiazd na atramentowym niebie rozjaśnianym przez księżycowe światło. Zalewało ono srebrną poświatą pustynną scenerię, która wyglądała jak zamrożone morze. Niewolnicy prawie ze sobą nie rozmawiali. Każdy skupiony był na swoich coraz bardziej ponurych myślach.

Rankiem, po ustawieniu się w kolumnie, nadzorcy rozdali więźniom nowy zapas wody i sucharów.

– Więcej już nie dostaniecie, radzę nie pić ani nie jeść pochopnie – powiedział Kabmaros, przywódca karawany. – Pustynia Zabar odsiewa słabych od silnych, rozrzutnych od oszczędnych. Wy już zaczęliście być odsiewani, do celu dojdzie tylko użyteczny towar. – Pociągnął za lejce i skierował swojego osobliwego wierzchowca na czoło kolumny. Po obu jej stronach na pustynnych gadach jechało po trzech strażników, tył zamykał jeden, poganiający więźniów. Na przodzie sunął Kambaros ze swoimi dwoma najbardziej zaufanymi ludźmi.

Rozpoczynał się kolejny, piekielny dzień straszliwego wysiłku. Niewolnicy łapczywie ugasili pragnienie i zaspokoili głód. Większość od razu skonsumowała lwią część nowego i ostatniego przydziału jedzenia i picia, zostawiając na później jedynie małą ich porcję. Feltor wziął głęboki łyk i rozpływał się w zachwycie się nad jej orzeźwiającym działaniem. Zamknął oczy i przejechał językiem po spękanych od spiekoty wargach. Od dawna nie zaznały takiej wilgoci.

– Człowiek całe życie cieszył się winem i innymi trunkami i nigdy nie pomyślał, że największą radość sprawi mu zwykła woda – rzekł do Cantara.

– Doprawdy, nic tylko skakać z radości – mruknął kompan. – Jak ty i Angor znajdujecie jeszcze siły do takich pocieszających myśli? Teraz się cieszysz, a jutro o tej porze znowu będziesz marudził, że nic prawie nie zostało ci się w bukłaku. To koniec, zrozumcie to.

– Liczy się wola przetrwania – odezwał się Angor. – Ona to połowa sukcesu. Bądźmy mimo wszystko dobrej myśli, a dotrzemy do celu.

– No i co potem? Zaharujemy się na śmierć po dwóch dniach? – W głosie Cantara słychać było coraz więcej złości. – To już wolę zdechnąć wcześniej. – Położył dłonie na wychudzonych biodrach i pokręcił głową. – Wiecie, co straciliśmy? Mieliśmy pieniądze, wygodne życie i byliśmy bardzo blisko do utrzymania tego, ale wszystko przepadło. Ot tak! Teraz jesteśmy nikim, jak ktoś umrze, to śmieją się, że był słabeuszem. Nie ma dla nas ratunku. – Ani Feltor, ani Angor nie umieli na to odpowiedzieć.

Kolumna ruszyła, prąc przez rozgrzane piaski. Mijały dni, a każdy kolejny był gorszy od poprzedniego. Zapasy topniały błyskawicznie, a niewolnikom coraz bardziej doskwierało wycieńczenie, z trudem powłóczyli nogami. Czuli się bardziej duchami niż ludźmi – zagubionym pośrodku niczego orszakiem zjaw sunących przez padół śmiertelników. Większość pogodziła się z własnym losem. Umarli w środku, a maszerowali chyba tylko z przyzwyczajenia. Paru dało za wygraną i po prostu położyło się, czekając aż śmierć uwolni ich od katuszy. Nadzorcy kazali im wstawać i maszerować, a po odmowie każdemu podrzynali gardła.

Noce były niewiele lepsze. Przenikliwy mróz nie pozwalał cieszyć się odpoczynkiem, a cienkie koce nie zapewniały wystarczającej ochrony przed zimnem. Panowała cisza, przerywana tylko krótkimi rozmowami pełniących wartę strażników. Skuleni niewolnicy milczeli lub po cichu szlochali, zasłaniając twarze kościstymi dłońmi. Kilku szeptem wznosiło błagalne modlitwy do swych bóstw. Feltor jedyną pociechę znajdywał w naszpikowanym gwiazdami niebie. Ten widok od zawsze koił jego zmysły i dawał nadzieję, a pustynny, nocny strop prezentował się jeszcze bardziej zjawiskowo niż nad jakimkolwiek innym obszarem, który dane mu było przemierzać. Dziwne sny ani już go nie nawiedzały albo ich po prostu nie pamiętał. Popatrzył na swoich towarzyszy. Spali jak zabici. Martwił się o Cantara. Młodzieniec nie znał jeszcze trudów dorosłego życia. W dodatku pesymistyczna postawa, którą nabył, gdy został niewolnikiem, jeszcze bardziej zmniejszała jego szanse na przetrwanie.

Morderczy marsz trwał. Więźniowie od dawna nie liczyli dni, jedynie półżywo brnęli przez niekończący się piach. Powrozy dotkliwie wrzynały się w szyje i nadgarstki, a woda i pokarm dawno się skończyły. Teraz jedynym ratunkiem przed palącym pragnieniem był ich własny mocz. Najpierw wszyscy wzdrygali się z obrzydzenia, ale pustynna spiekota prędko przełamała ich wolę. Cantar długo się wzbraniał. Angor z żalu odstąpił mu resztki wody, które chłopak momentalnie wlał do gardła. Ostatecznie dał za wygraną i zaczął pić urynę, przed każdym łykiem i po nim rzucając pod nosem siarczystymi przekleństwami. Kolumna skurczyła się o połowę, a pustynia wzywała do siebie kolejne dusze zamknięte w coraz bardziej wątłych ciałach.

Pewnego późnego popołudnia karawana urządziła postój w cieniu jednej z ogromnych wydm. Słaniający się z wyczerpania niewolnicy padli jak martwi w piach. Ich organizmy boleśnie domagały się odpoczynku i pożywienia. Cantar obserwował, co robią strażnicy – kilku klęczało i sięgało po coś zagrzebanego piasku. Po chwili jeden wyciągnął za ogon dużą jaszczurkę i ukręcił jej łeb.

– Mięso wreszcie wraca do jadłospisu! Dosyć samych sucharów! – zawołał wesoło, potrząsając zdobyczą, a jego towarzysze równie głośno podzielali ten entuzjazm i zabrali się do szukania pozostałych gadów.

Cantar szturchnął Feltora i wskazał mu polujących nadzorców. Ten podniósł się i popatrzył we wskazane miejsce, mrużąc oczy z zaciekawienia. Cantar także zerwał się na równe nogi i zaczął gorączkowo szukać jaszczurek. Żołądek kurczył mu się boleśnie z głodu i mając bodaj małą szansę na jego zaspokojenie, więzień postanowił zdobyć mięso.

– Jednak się nie poddałeś – powiedział Feltor.

– Umrę i tak, ale chcę chociaż przez chwilę nie zdychać z głodu. A może jednak się nie poddałem? Nie wiem – odrzekł chłopak, nie odrywając wzroku od podnóża wydmy. Szukał jakiejś dziury czy czegokolwiek, co mogłoby być gniazdem gadów.

Feltor, Angor i kilku innych niewolników również zaczęli przeczesywać okolicę w nadziei na zdobycie pożywienia. W po dłuższej chwili Cantar natknął się na małą jamę i serce zabiło mu mocniej. Położył się na brzuchu i wsadził rękę po samo ramię w głąb otworu. Poczuł przyjemny chłód. Grzebał zawzięcie, próbując wydostać łuskowate stworzenie. Nagle wrzasnął z bólu, panicznie wyrywając rękę i odskakując jak poparzony od jamy. Żałośnie krzycząc, upadł na plecy i przyciskał zranioną dłoń do piersi. Wił się w cierpieniu, a strażnicy tarzali się ze śmiechu.

– Pierwszy raz rzadko się udaje – zawołał jeden z nich. – Może przy kolejnej próbie złapiesz jaszczurkę, a nie skorpiona! – Wskazał na wychodzącego z norki stawonoga.

– Skorpiona? – wysapał Cantar. Czuł, jak piekący ból zaczyna promieniować na całą rękę. – Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! Potrzebuje lekarstwa albo wyssania trucizny! – krzyczał zdesperowany.

– Bądź cicho, psie. – Brodaty, czarnoskóry nadzorca wsparł się na włóczni i wbił pogardliwy wzrok w ukąszonego niewolnika. – Wy z północy, zwłaszcza zza morza, za szybko tracie zimną krew! Nic ci nie będzie, poboli cię i po dwóch dniach przestanie. Tutaj żyją tylko duże skorpiony, a im większy, tym słabszy ma jad. A teraz w drogę, wszyscy!

Ukąszenie powodowało zbyt silny ból, by Cantar mógł chociaż udawać, że jest w stanie go wytrzymać i maszerować dalej. Tego było za wiele. Z trudem wstał i z twarzą wykrzywioną od cierpienia i wściekłości zaczął wrzeszczeć:

– Nie idę w żadną cholerną drogę! Wy pustynne psy, uważacie się za takich światłych, a innych ludzi traktujecie jak bydło, jak towar! Nienawidzę was, waszej pustyni, waszych śmierdzących miast i całego waszego królestwa! Ranorium powinno zmieść wasze armie i zaprowadzić prawdziwy porządek! Wtedy zobaczymy, kto będzie się śmiał, jak wasze puste łby zostaną napite na pale! Oby ta pustynia też was pochłonęła, wy psy! Pluję na was, gardzę wami z całego serca, bo wami można tylko gardzić! Nie będę pił własnych szczyn, mogę wam naszczać do ryjów. Zobaczycie, jak to smakuje!

Stał chwiejnie i złorzeczył coraz bardziej chaotycznie. Plątały mu się słowa, głos załamywał od zmęczenia i suchości w gardle. Kolana się uginały, ale ręką, która nie została ukąszona, energicznie wymachiwał, czyniąc obraźliwe gesty. Feltor i Angor patrzyli na niego z przejęciem i obawą. Inni niewolnicy z zaciekawieniem obserwowali to zdarzenie, traktując je jako interesujący epizod podczas swojej piekielnej podróży.

– Cantar, już wystarczy! – zawołał Feltor. – Uspokój się.

Jednak ten zdawał się zupełnie nic nie słyszeć. Krzyczał jak oszalały. W końcu strażnik podszedł do niego i wbił mu sztylet w brzuch, aż po rękojeść. Cantar stęknął tylko, a jego oczy wypełnił strach.

– Powiedziałem, żebyś był cicho, psie – warknął nadzorca. – Nie chcesz pić szczyn? Więc pij swoją krew. – Wyciągnął ostrze, wytarł je o podartą tunikę rannego i odszedł.

Cantar upadł na wznak, przyciskając ranę. Jęczał z bólu, błądząc przerażonym wzrokiem po błękitnej kupule nieba. Feltor z Angorem podbiegli do niego. Angor zerwał kawałek swojej koszuli, złożył go i zaczął uciskać zranione miejsce, a drugi towarzysz chwycił Cantara za dłoń.

– Trzymaj się – powiedział pewnym głosem. – Przeżyjesz to. – Zacisnął zęby, próbując przekonać do tych słów samego siebie.

– Nie, to na nic – wymamrotał Cantar. – To koniec. – Zaczął płakać. Łzy spłynęły po zmizerowanej i zakurzonej twarzy, tworząc malutkie szlaki wilgoci. – Nie chcę ginąć… nie tutaj… nie w taki sposób… nie teraz… to bez sensu… dlaczego on to nam zrobił… – Wyzionął ducha.

Cień rozpaczy spowił twarze przyjaciołom, a boleść wypełniła ich serca. Angor drżącą ręką zamknął powieki zmarłemu, wstał i odszedł w stronę kolumny. Feltor nadal ściskał sztywną już dłoń. Uronił łzy. Po chwili okrył go cień. Spojrzał szklistym wzrokiem w górę i zobaczył Kambarosa, przywódcę karawany. Siedział na swoim przysadzistym gadzie, a spod turbanu skrzyły mu się czarne jak węgiel oczy.

– Kolejny pokonany przez pustynię – rzekł. – Jego historia dobiegła końca. Nie zamęczaj się rozpaczą. Maszeruj.

– I po co? Żeby paść jutro, jeszcze innego dnia albo umrzeć od przepracowania w kopalni?

– Jeśli chcecie pokonać pustynię, zostawcie zmarłych za sobą, inaczej oni pociągną was do piachu. Potem może będzie lepiej. Na pewno lepiej niż tym, których spaliło słońce. Zostaw miejsce dla sępów. – Kambaros uśmiechnął się ponuro.

Mijały kolejne upalne dni. Niewolników stopniowo ubywało, a reszta mozolnie powłóczyła zesztywniałymi od wysiłku nogami. Feltor i Angor parli naprzód, nie myśląc o niczym i o nikim. Stracili poczucie czasu i rzeczywistości. Szli pochyleni, wbijając w dół puste spojrzenia. Mieli dosyć nieba i znienawidzonego słońca, które nieustannie zsyłało na nich okrutny żar. Pot lał się strumieniami, a Angor, kiedy jeszcze czymkolwiek zaprzątał sobie głowę, dziwił się, że mają jeszcze czym się pocić. Przestali sobie nawzajem pomagać – z ogromnym trudem brnęli o własnych siłach, nie byli już wstanie wspierać towarzyszy niedoli.

Każdy krok sprawiał niewolnikom wielki ból. Ich skóra płonęła, a spękane, sczerniałe wargi dawno już zapomniały o wilgoci. Feltor czuł, że jest u kresu wytrzymałości, lecz maszerował, napędzany chyba wyłącznie wolą przetrwania, podobnie jak większość dzielących jego męki więźniów. Zataczał się coraz bardziej, a wzrok zaczął odmawiać posłuszeństwa, zniekształcając obraz pustyni i deformując ludzkie sylwetki. Kręciło mu się w głowie. Upadł, a zaraz koło niego legł Angor, z którym nie było lepiej. Dyszeli, leżąc na piasku. Zamknęli oczy, jakby chcąc zapaść w wieczny sen, gdy tuż nad nimi przemówił naglącym tonem głos:

– Nie umierać mi tu! Jesteśmy już prawie u celu! – rzekł strażnik, szturchając kijem ledwo żywych więźniów. Poczuli szarpanie za powrozy i ognisty ból na szyjach i nadgarstkach.

Z ogromnym wysiłkiem wstali i słaniając się, rozpoczęli mozolną wspinaczkę na strome zbocze kolejnej wielkiej wydmy. Brnęli na czworakach, wpatrując się w szczyt wzniesienia i nieboskłon powoli zalewany szkarłatną łuną zachodzącego słońca. Ostatkiem sił i woli doczołgali się na górę. Z niej spojrzeli w dal i nie mogli uwierzyć własnym oczom. Zaparło im dech, a całe zmęczenie, pragnienie i głód zdały się pójść w niepamięć.

U zbocza wydmy, na której się znajdowali, rozciągała się wielka równina. Dalej, o około milę, leżało ogromne czarno-złote miasto. Prastara metropolia ze zwietrzałymi murami i gmachami była wyraźnie nadgryziona zębem czasu i surowego klimatu. Przez wyrwy w fortyfikacjach i między poprzewracanymi wieżami i kolumnami przesypywał się wszędobylski piach. Zupełnie przykrywał ulice, place i aleje dawno wymarłego miejsca. Nad wszystkimi budynkami dominowały trzy gigantyczne, monolityczne konstrukcje o nagich, gładkich ścianach. Toporność ich wykonania była jednocześnie odpychająca i fascynująca, a spowijające je krwawe promienie jeszcze bardziej podkreślały przytłaczającą wielkość miasta i jego zabudowań.

Niewolnicy oprzytomnieli dopiero po dłuższej chwili. Z trwożnym podziwem wpatrywali się w pola niezwykłych ruin leżących pośrodku złotego oceanu. Z całego tego obszaru zdawała się emanować niewidzialna aura dawnych, nieznanych prawie nikomu czasów i wydarzeń. Feltor spoglądał na to ze szczególnym przejęciem. Skądś znał to miejsce, gdzieś już je widział, to albo bardzo jemu podobne, jednak tutaj nic nie wiło się wśród spękanych budowli.

– Reptozarath, Miasto Jaszczurów – rzekł Kambaros. – Od wieków to już jednak nekropolia. Udało wam się, dotarliście do celu. Oto miejsce waszej pracy.

– I jednocześnie ostatniego spoczynku… – wymamrotał do przyjaciela Feltor.

– Więc tutaj umrzemy, ale skoro trafiliśmy do nekropolii, to idealne miejsce dla nas – odparł półgłosem Angor.

Koniec

Komentarze

Cześć! Przepraszam, że napiszę wszystko w jednym ciągu, ale muszę z telefonu. A więc tak: w Gothica grywałem niegdyś jak opętany, więc klimaty mi bliskie. Ogólnie całkiem sprawnie napisane (choć jest trochę literówek), czytałem z zainteresowaniem, poczułem klimat piekelnej pustyni. Z uwag: wiem, że chciałeś jak najlepiej oddać trudy wędrówki, ale według mnie trochę za dużo tutaj opisów tych wszystkich trudów. W pewnym momencie robi się nudno. Brakło mi więc jakiegoś wyważenia. Choć rozumiem, że oprawcy chcieli, aby do miasta dotarli tylko najbardziej wytrwali, średnio kupuję ich sposób. Mogli zrobić przesiew przed wyprawą. Mogli karmić ich normalnie i przecież na miejscu okazało by się, kto przetrwa pracę w tym mieście. No i ostatnia sprawa to zakończenie, które nieco mnie rozczarowało. Spodziewałem się jakiegoś większego wpływu wspomnianych przecież na początku jaszczuroludzi, jakiegoś zwrotu wydarzeń, a tu zwyczajnie dotarli do celu i benc, koniec. Trochę szkoda. Pozdrawiam!

Dzięki za opinię! Wiem, że koniec może nie być zupełnie satysfakcjonujący, ale planuję napisać kontynuację tej historii. Ta jej cżęść powstała, bo chciałem sprawdzić swój styl i przelać na “papier” swoje wyobrażenia, ale nie zamierzam porzucać tego wątku.

Fajne. Czuć trudy ich wędrówki. Jestem pod wrażeniem nastroju jaki zbudowałeś. Ale zakończenie? Właściwie jest nieobecne. Jakbyś zdecydował się wrzucić tylko połowę tekstu. A jestem szczerze ciekawy tego miasta i pracy jaką mają w nim wykonać niewolnicy.

Dziękuję. Spokojnie, ta historia będzie kontynuowana, może w najbliższych tygodniach pojawi się ciąg dalszy.

Opowiadanie inspirowane muzyką z gry Gothic 3

Ale Gothic ma tylko dwie części… :P

Muchy i piach nieustannie wdzierały się więźniom do oczu, ust, nozdrzy i uszu.

Rozumiem roje owadów w dżungli, ale na pustyni?

– Mięso wreszcie wraca do jadłospisu! Dosyć samych sucharów! – zawołał wesoło, potrząsając zdobyczą, a jego towarzysze równie głośno podzielali ten entuzjazm i zabrali się do szukania pozostałych gadów.

Trochę ciężko uwierzyć mi w ten fragment. Rozumiem, że wśród niewolników nawiązała się jakaś solidarność, ale na pewno zrobiłyby się jakieś odłamy i wrogie sobie grupki. Towarzysze niedoli prędzej rzuciliby się na szczęśliwca, który znalazł taki łakomy kąsek, niż zaczęli szukać innych jaszczurek.

W po dłuższej chwili Cantar

A tutaj nie wiem, co się zadziało ;)

Ogólnie tekst napisany składnie, choć brakuje mu kompozycji i ma urwane zakończenie, bardziej więc przypomina fragment. Podczas samej wędrówki też nie zdarza się wiele, czytelnik głównie dostaje coraz to nowe opisy tych samych trudów. Osobiście nie przepadam za tym, kiedy autor używa wielu dramatycznych słów, wyraźnie oceniając sytuację i nie pozostawiając żadnego pola do interpretacji. Wolę, kiedy przedstawione wydarzenia mówią same za siebie. Jest pomysł i wizja, ale brakowało mi czegoś, co pociągnęłoby całość, zwłaszcza że wciąż nie wiem, dlaczego niewolnicy zostali zaciągnięci do tego miasta, a Feltor doznał wcześniej wizji ruin.

deviantart.com/sil-vah

Dzięki za komentarz. Na pewno będzie ciąg dalszy, może za kilka tygodni. Co do tej jaszczurki, to w tym fragmencie wyciągnął ją strażnik niewolników, a nie niewolnik ;)

No i Gothic 3 jest słabą, niedokończoną grą, ale ma świetną ścieżkę dźwiękową i stety niestety należy do kanonu.

A to zwracam honor, coś pochachmęciłam. A trójka może i ma dobry soundtrack, musiałabym go sobie odświeżyć :)

deviantart.com/sil-vah

Okrutnie znużyła mnie lektura Złotego Oceanu, głównie dlatego, że poza marszem przez pustynię prawie nic się tu nie dzieje. Wspominasz, że idący przez piaski mężczyźni jeszcze niedawno wiedli zupełnie inne życie, ale nie wiem, co się wydarzyło, że stali się niewolnikami. Zakończenie, w którym wędrujący widzą miasto, znajduję jako mało satysfakcjonujące, a w dodatku nie mogę pozbyć się wrażenia, że przeczytałam zaledwie fragment większej opowieści.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Kilku star­szych nie­wol­ni­ków padło, a pa­dli­no­żer­ne ptaki… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

po­dzi­wia­li ty­sią­ce gwiazd na atra­men­to­wym nie­bie roz­ja­śnia­nym przez księ­ży­co­we świa­tło. ―> Skoro świecił księżyc, to chyba przyćmiewał gwiazdy.

 

Ran­kiem, po usta­wie­niu się w ko­lum­nie, nad­zor­cy roz­da­li więź­niom nowy zapas wody i su­cha­rów. ―> Czy dobrze rozumiem, że to nadzorcy ustawili się w kolumnie?

 

Po­cią­gnął za lejce i skie­ro­wał swo­je­go oso­bli­we­go wierz­chow­ca… ―> Lejce służą do kierowania zaprzęgiem, nie podczas jazdy wierzchem.

Proponuję: Po­cią­gnął wodze i skie­ro­wał swo­je­go oso­bli­we­go wierz­chow­ca

 

Fel­tor wziął głę­bo­ki łyk… ―> Fel­tor wypił duży łyk

Łyków nie bierze się. Łyki nie bywają głębokie.

 

 …że nic pra­wie nie zo­sta­ło ci się w bu­kła­ku. ―> …że nic pra­wie nie zo­sta­ło ci w bu­kła­ku.

 

Fel­tor je­dy­ną po­cie­chę znaj­dy­wał w na­szpi­ko­wa­nym gwiaz­da­mi nie­bie. ―> Gwiazdy nie szpikują nieba.

Proponuję: Fel­tor je­dy­ną po­cie­chę znaj­dy­wał w upstrzonym/ usianym gwiaz­da­mi nie­bie.

 

W do­dat­ku pe­sy­mi­stycz­na po­sta­wa, którą nabył… ―> Czy postawę można nabyć?

A może: W do­dat­ku pe­sy­mi­zm, który zaczął go cechować

 

Więź­nio­wie od dawna nie li­czy­li dni, je­dy­nie pół­ży­wo brnę­li… ―> Półżywi mogli być więźniowie, nie brnięcie.

Proponuję: Więź­nio­wie od dawna nie li­czy­li dni, półżywi brnęli… Lub: Więź­nio­wie od dawna nie li­czy­li dni, je­dy­nie niemrawo brnę­li

 

wska­zał mu po­lu­ją­cych nad­zor­ców. Ten pod­niósł się i po­pa­trzył we wska­za­ne miej­sce… ―> Powtórzenie.

 

wasze puste łby zo­sta­ną na­pi­te na pale! ―> Literówka.

 

Jed­nak ten zda­wał się zu­peł­nie nic nie sły­szeć. ―> Wystarczy: Jed­nak ten zda­wał się nic nie sły­szeć.

 

po błę­kit­nej ku­pu­le nieba. ―> Literówka.

 

spod tur­ba­nu skrzy­ły mu się czar­ne jak wę­giel oczy. ―> …spod tur­ba­nu skrzy­ły się czar­ne jak wę­giel oczy.

 

nie byli już wsta­nie wspie­rać… ―> …nie byli już w sta­nie wspie­rać

 

Po­czu­li szar­pa­nie za po­wro­zy… ―> Po­czu­li szar­pa­nie po­wro­zów

 

U zbo­cza wydmy… ―> Chyba miało być: U podnóża/ stóp zbo­cza wydmy

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka