„Wiedza to nie wszystko, liczy się też doświadczenie”. Właśnie te słowa widniały na ekranie komputera Salomona. Młody mężczyzna wpatrywał się w nie jeszcze przez chwilę, nie wiedząc, co ma myśleć.
– Co za bzdury – parsknął w końcu i wyszedł z pokoju.
Idąc przestronnymi, bogato urządzonymi korytarzami rodzinnego domu, Salomon pozwalał myślom krążyć. Nieczęsto bowiem spotykał się z aż tak stanowczą odmową. I to od kogo?! Wykładowcy, świeżo zatrudnionego na uczelni. Dziewuchy, która nie była wiele starsza od Salomona, a już miała tytuł doktora nauk magicznych. A przecież to on miał zostać najmłodszym doktorem w historii Uniwersytetu Magicznego w Nowym Jorku. Przecież już kupił sobie plakietkę na drzwi. Taką metalową, inkrustowaną złotem oraz wysadzaną małymi diamencikami.
„I co ja mam teraz z nią zrobić?” – dąsał się mężczyzna, mijając kolejne trofea, zawieszone na ścianach. Głównie poroża jeleni, skóry wielkich dzików i głowy syren. Te ostatnie były obecnie luksusem, już niemal niemożliwym do zdobycia. No, a przynajmniej nie legalnie. Tylko że zbyt godnie to one na ścianach nie wyglądały, bo trzeba było im zakładać kneble. Syreny nawet po śmierci zachowywały irytujące zdolności hipnotyczne i… śpiewały – a tego nikt nie chciał. A zwłaszcza Salomon, który po dziś dzień próbował zabić te komórki w mózgu, które przechowywały obraz jego nagiego ojca, tańczącego z kościotrupem. „Nie” – wzdrygnął się młody mężczyzna, schodząc po schodach. „Raz wystarczył, żebym nigdy więcej nie spojrzał na staruszka tak samo”. No, ale przynajmniej upewnił się, że to właśnie po ojcu odziedziczył swoje wielkie… ego.
Jednak zdecydowanie nie po nim Salomon miał cierpliwość. Więc gdy tylko postawił stopę na puchatym dywanie, napotykając nią dobrze znany sobie obiekt, poczuł nagłą irytację.
– Kto tu zostawił te zwłoki?! – wrzasnął mężczyzna, oskarżycielsko wskazując dłonią na podłogę. A gdy skierował tam też wzrok, trup uchylił jedną zasuszoną powiekę. „Aha, to taki trup”. – Jazda mi stąd – wycedził wściekle. – No już, sio. Nie wolno ci wchodzić do domu. Złe zwłoki.
A gdy nieumarły z cichym mlaśnięciem, zaczął wolno czołgać się do wyjścia, Salomon westchnął ciężko. Ostatnio nic nie szło tak, jak powinno. To, że byli rodziną nekromantów, absolutnie nie tłumaczyło, tego co tu się działo. Bo co za debil wpadł na pomysł, żeby wykorzystać trupy jako służbę? A nie, moment. „No tak, mama” – pomyślał Salomon, przecierając twarz dłonią. Kobieta o złotym sercu i mózgu wielkości orzeszka. „Nie. Nie będę się denerwował. Nie będę przeklinał. Nie zabiję własnej matki” – powtarzał, stojąc pośrodku holu z zamkniętymi oczami. I pomyśleć, że jeszcze do niedawna było znacznie gorzej. Dopiero ostatnio zdołali wraz z ojcem przekonać kobietę, żeby nie wpuszczała trupów do domu. Zostało jeszcze tylko oduczenie jej dokarmiania ich i będzie dobrze.
I właśnie z tą myślą, w miarę spokojny i z lekkim uśmiechem, Salomon otworzył oczy. Jego wzrok powoli skupiał się na dywanie, aż wśród gęstego czerwonego materiału zauważył… dłoń.
– Noż k… – zaczął, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. – Tylko spokojnie. Mmm. Jesteś oazą. Oazą spokoju. Oazą jesteś! Hej! – wrzasnął, odwracając się w stronę trupa. – Zostawiłeś coś! – Ale korytarz był już pusty.
I może gdyby był to pierwszy raz, Salomon przejąłby się zgubą. Może nawet chciałby ją oddać. Jednak ostatnio dzień bez natknięcia się na nogę, rękę, czy ucho można było uznać za stracony. I jak początkowo nawet bawiło to młodzieńca, tak szybko przestało. „Co za żałosny koniec” – pomyślał wpatrzony w dłoń. Na szczęście taki, którego nigdy nie będzie dane mu doświadczyć. Bo i żaden nekromanta nie powstałby z własnej woli, a każdy od niemowlaka chroniony był też odpowiednim zaklęciem, uniemożliwiającym przymusowe ożywienie.
Jednak Salomon nie chciał teraz o tym myśleć. Dlatego szybko rzucił zaklęcie, a kończyna z dywanu przefrunęła przez korytarz i wylądowała w koszu zabawek dla psa. Ich pupil chyba jako jedyny cieszył się, że połowa obecnej służby składała się z trupów. Pewnie gdyby Salomon był psem, też by się cieszył. Wieczny zapas kości i duża dawka ruchu, gdy umarlaki chciały odzyskać swoje części. Spoiler: nigdy im się nie udawało.
Rozbawiony tą myślą, Salomon wszedł do przestronnego salonu, szybko omiatając pomieszczenie wzrokiem. Ojciec jak zwykle czytał książkę, matka dziergała na kanapie, a pies grzał się przy rozpalonym kominku. Zawsze płonął – kominek, nie pies – nawet w środku lata.
– Ojcze – przywitał się młodzieniec, siadając na jednym z foteli i nie komentując tego, co się działo w pokoju.
– Synu – odpowiedział starszy mężczyzna, nawet na niego nie patrząc. Uparcie wlepiał wzrok w księgę, z całych sił ignorując to, czym zajmowała się żona.
– Mamo – jęknął w końcu Salomon. – Ile razy mówiliśmy, żebyś ich tu nie wpuszczała?
– Ale się rozpadła – pożaliła się kobieta, sprawnie operując igłą na ramieniu zmarłej niedawno kucharki.
– Yyy… – mlasnęła kucharka.
– Już, już kończę, kochaniutka. No i po wszystkim – ucieszyła się pani tego domu. – No, za życia by cię lepiej nikt nie zszył – zaświergotała.
– Yyy… – mlasnęła kucharka.
– No idź już, idź. Bo te dwa ponuraki zaraz zaczną narzekać. – Salomon przewrócił oczami. Ojciec też. A kucharka nie. – I masz tu dżdżowniczkę na drogę.
I niestety żaden z mężczyzn, którzy właśnie zrywali się z foteli, nie zdołał przeszkodzić kobiecie w otwarciu metalowego pudełeczka. Dlatego sekundę później potworny smród wędzonych, suszonych, fermentowanych, spleśniałych, przetrawionych i słodzonych dżdżownic wypełnił cały salon. Salomon zzieleniał. Ojciec zzieleniał. Nawet rośliny zzieleniały. Tylko kucharka zbielała. Zadziwiająco sprawnie porwała pudełeczko przysmaków i pognała do wyjścia. Co w praktyce oznaczało powolne sunięcie noga za nogą, przez dobrą minutę, zanim w końcu zniknęła za drzwiami salonu.
W czasie jej taktycznego odwrotu ojciec dopadł do jednego okna, a Salomon do drugiego. Silnym szarpnięciem otworzył je i chciwie zaciągnął się ciepłym powietrzem, zapachem świeżo skoszonej trawy oraz… dwoma wielkimi, owłosionymi jądrami, które wisiały mu tuż przed twarzą, w pakiecie z końskim zadem. „A i tak jest to lepsze niż dżdżownice” – przemknęło mu przez myśl.
– Olaf! – wrzasnął Salomon, próbując nie oddychać.
– Tak, paniczu? – Blada twarz centaura pojawiła się w polu widzenia, a zielone jak szmaragdy oczy spojrzały na młodzieńca ze spokojem.
– Co tu robisz?
– Przycinam bluszcz – oświadczył ogrodnik wolno i jakby z zastanowieniem.
– A nie możesz tego robić gdzie indziej? – zapytał mężczyzna, ledwo powstrzymując wymioty.
– Ale on rośnie tylko tutaj.
„Tylko spokojnie, oddychaj” – powtarzał sobie Salomon. „Tylko nie myśl”. No i pomyślał. I zwymiotował. „Co za wstyd” – zganił się w myślach, zwracając obiad na rabatki, pod czujnym spojrzeniem upośledzonego centaura. Bo Olaf do normalnych na pewno nie należał. Nie, skoro wierzył, że jest żywym trupem. Że w ogóle ktoś z jego gatunku może stać się nieumarłym. A przecież, żaden szanujący się nekromanta nie ryzykowałby przywrócenia do życia centaura. Po pierwsze, byłoby to poważnym naruszeniem traktatów zawartych między nimi, nekromantami i syrenami. Po drugie, te szkapy były bardzo odporne na magię. A po trzecie i najważniejsze, zbyt łatwo wybuchały. Po śmierci ich procesy trawienne bardzo przyspieszały, czyniąc z nich tykające bomby. Wystarczyło więc tylko kichnąć w pobliżu, a pękały jak napompowany balonik, wyrzucając wnętrzności na podobieństwo konfetti na przyjęciach dla dzieci. Bardzo czerwone i śmierdzące konfetti, na przyjęciach dla bardzo dziwnych dzieci.
A mimo to, Olaf był święcie przekonany, że jest martwy. „Cudowne towarzystwo” – pomyślał Salomon, mocno zaczerwieniony od wysiłku i wstydu.
– Pomóc panu? – zapytał troskliwie ogrodnik.
– Nie – warknął Salomon, ale po chwili uśmiechnął się powściągliwie. – Nie, ale dziękuję za troskę.
Centaur kiwnął więc głową i odszedł w sobie tylko znanym kierunku. A Salomon patrzył jeszcze przez chwilę za jego wielkimi… za nim, po czym wrócił do salonu, z którego zdążył już ulotnić się charakterystyczny smród.
– Mamo, ile razy cię prosiliśmy?
– Przepraszam, zapominam czasem – odparła kobieta, mnąc w dłoniach spódnicę.
– Nic się nie stało kochanie – szepnął starszy mężczyzna, odruchowo głaszcząc ją po ramieniu, jednocześnie rzucając zaklęcie uspokajające.
– Aha. – Wzrok kobiety stał się zamglony, a ciało rozluźnione. Delikatny uśmiech wypłynął jej na usta i już więcej się nie odezwała.
– Jak idzie doktorat? – zapytał mężczyzna, siadając w fotelu i sięgając po przerwaną lekturę.
– Dobrze. – Salomon wiedział, że ojciec zadał to pytanie tylko, by je zadać. – Pojawił się jeszcze jeden fakultet, który mógłbym zaliczyć. Dzięki temu byłbym jedyną osobą w historii uczelni, która będzie doktorem i zaliczyła wszystkie przedmioty oraz fakultety, na wszystkich kierunkach – oznajmił z nieskrywaną dumą.
– Hm. – To jedyne, na co syn mógł liczyć.
– Tylko że babsztyl, który prowadzi zajęcia, nie zgodził się, abym zaliczył je na podstawie wcześniejszego egzaminu. – A to było dla Salomona czymś nowym, bo dość często tak robił. Tym bardziej więc, czemu miałby tracić cenny czas na fakultet, którego tematykę miał całkowicie opanowaną? Co jak co, ale nekromanta to się na trupach znał. Więc czego niby Salomon mógłby się więcej dowiedzieć na zajęciach, które nosiły tytuł: Poznaj swojego trupa?
– Dlaczego? – padło niespodziewane pytanie z ust ojca.
– Podobno jej fakultet to bardziej praktyki, niż czysta teoria – odpowiedział młodzieniec, zdziwiony zainteresowaniem. – Jakbym nie miał dość tego u siebie – mruknął, automatycznie kierując wzrok na ogród. Tam, gdzie stadko nieumarłych podlewało grządki i… „Czy oni znowu żonglowali swoimi kończynami?”
– Wiem, że zrobisz to, co najlepsze dla rodziny – oświadczył ojciec, a Salomon ledwo powstrzymał grymas złości.
– Oczywiście – przytaknął grzecznie, ale w duchu jego uśmiech walczył o miejsce ze zgrzytaniem zębami.
Oczywiście, że zrobi wszystko, by udowodnić innym, że jest najlepszy. Bo przecież każdy tylko tego oczekiwał od przyszłego przywódcy Nekromantów w Nowym Jorku.
***
Salomon leniwie przekręcił się na drugi bok, cicho mrucząc pod nosem. Jednak gdy jego ręka napotkała niespodziewaną przeszkodę, mężczyzna niechętnie rozchylił powieki. Tylko po to, aby zobaczyć ciemność.
– Co jest? A nie, moment. No tak. Trumna – parsknął lekceważąco, wolno przecierając zaspane oczy. Sprawnie przekręcił się na plecy i przeciągnął w niewielkiej przestrzeni. – A jednak miałem rację. Nic nie czuję.
I co by ten babsztyl o cudownym, przypominającym wiśniowy raj uśmiechu nie mówił, Salomon ani na chwilę nie wczuł się w rolę trupa. Było mu jedynie niewygodnie i tyle. Tak więc tę całą powaloną teorię wykładowczyni, że zamknięcie w trumnie pozwoli Salomonowi lepiej zrozumieć tok myślenia nieumarłego, z przyjemnością rzuci kobiecie w twarz, punktując każdy błąd. I to w kolejności alfabetycznej.
No, ale teraz Salomon miał ważniejsze rzeczy na głowie. Naparł więc dłonią na wieko, a gdy to nie ustąpiło, powtórzył zabieg, tylko mocniej. I znowu.
– Co do cholery? – warknął w całkowitą ciemność. – Hej! Otwierać! – A gdy nikt mu nie odpowiedział, przyłożył dłonie do płyty. – Sama tego chciałaś – I nucąc ciche zaklęcie, wyrwał wieko z zawiasów. Płyta poszybowała wysoko w noc, aby po chwili upaść na miękką trawę.
„Moment. Jaką trawę?” – zdziwił się Salomon. Przecież byli na sali wykładowej. Marszcząc wyregulowane brwi, usiadł w trumnie i rozejrzał się wokoło. No to na pewno nie była uczelnia. Wyglądało raczej na… Cmentarz? Rozglądając się niepewnie, mężczyzna wyszedł z trumny, uważając, aby nie wpaść do świeżo wykopanego grobu tuż obok. „Czy to część praktyk? Jeżeli tak, to mogła chociaż mnie uprzedzić” – pomyślał zirytowany Salomon.
– Hej! – nagły wrzask, niemal przyprawił młodego nekromantę o zawał. – Co ty wyprawiasz? Wracaj do grobu. To porządny cmentarz. Tu się nie wstaje – tłumaczył nowo przybyły, podchodząc bliżej trumny.
– O czym ty mówisz?
– No już, nie mam czasu – poganiał go stary grabarz, machając rękami. – Kładziemy się. Mam jeszcze dwóch takich jak ty do zakopania.
– Co? – zapytał ponownie Salomon, całkowicie zagubiony.
– No i upośledzony mi się trafił. Cudownie. – Mężczyzna przewrócił oczami. – Nie żyjesz. Umarłeś. Kitnąłeś. A teraz kładź się, jak grzeczny trup – powtórzył, sięgając po łopatę wbitą w kopczyk ziemi.
– Że co? – wrzasnął nekromanta, w jednej chwili odzyskując pełną świadomość. – Czyś ty zgłupiał? Nie jestem martwy!
– Tak, tak. Zaprzeczenie to pierwszy objaw.
– Nie! – „Tylko spokojnie, pamiętaj, jesteś oazą”. – Posłuchaj. Nie jestem martwy. To sprawka tej przeklętej baby! Niech ja ją tylko dorwę. Do końca życia będzie pieliła u nas grządki – zapewnił z okrutnym uśmiechem.
– Słuchaj młody – zaczął z namysłem grabarz, podpierając się łopatą. – Wiem, że trudno ci to zaakceptować, ale tak już bywa. Czasem życie po prostu się kończy. Ot, tak. – Pstryknął palcami, a Salomon parsknął rozbawiony. – Jak chcesz, ale według mnie nie stawia się nagrobka żywej osobie. A już na pewno nie wyprawia się jej pogrzebu.
– Pogrzebu?
– Tak i muszę ci powiedzieć, że twoja matka nie wyglądała, jakby mogła wiele więcej znieść. Więc jak pojawisz się jej w takim stanie, to zapewne będę musiał wykopać dodatkowy grób.
– Gówno wiesz! – wrzasnął Salomon, biegiem ruszając w noc.
***
Niestety okazało się, że grabarz wiedział więcej, niż zdążył powiedzieć. Dlatego, dopiero gdy Salomon dotarł do domu, odkrył, że wprosił się na własną stypę. Starając się nie zwracać uwagi na licznych żałobników, dumnie wszedł do salonu. Jednak strach coraz mocniej ściskał mu gardło, a serce szarpało się niespokojnie w piersi. „To nie może się dziać” – myślał spanikowany. Ale się działo. Mężczyzna zrozumiał to, gdy spojrzał w ciemne oczy ojca, pierwszy raz widząc w nich zawód.
– Tato… – zdążył jęknąć Salomon, zanim matka omdlała na jego widok.
– Jak śmiesz wracać?! – głos ojca przepełniony był wściekłością, a także wstydem. W salonie zapadła nerwowa cisza, przerywana szeptami pełnymi tajonej ciekawości i kpiny. I to wśród niej, starszy mężczyzna ułożył żonę na kanapie i zaczął wachlować dłonią. – Milczeć! – wrzasnął tak potężnym głosem, że nawet syn na chwilę skulił się w sobie. Zaraz jednak wyprostował się i wbił twarde spojrzenie w ojca.
– Tato – powtórzył stanowczym tonem.
– Milcz. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem rozczarowany twoim zachowaniem. Nawet bardziej niż tym, w jaki sposób umarłeś. – Pokręcił głową. – Atak paniki po wejściu do trumny? Naprawdę? – Gdyby dezaprobata mogła być zwierzątkiem, byłaby małym białym króliczkiem, z umazanym krwią pyszczkiem. – Myślałem, że jesteś mądrzejszy. Odporniejszy. No, a przynajmniej, że masz więcej godności niż dziadek.
– Mam – jęknął Salomon, jakoś zupełnie nagle opadając z sił.
Przecież nigdy by nie wrócił, a już na pewno nie z własnej woli! A to właśnie sugerował ojciec. Że Salomon celowo złamał zaklęcie chroniące go przed magią ożywiającą. Że mógłby zhańbić rodzinę, w ten sam sposób co dziadek. Ten, którego musieli w końcu poćwiartować i każdą jego część włożyć do osobnego pudełka, coby nie łaził po mieście, przynosząc wstyd rodzinie. I tylko jego dłoń wystawili w muzeum Nekromantów (ku przestrodze innych), gdzie po dziś dzień stuka w szybkę, pokazując wszystkim środkowy palec.
– A jednak tu stoisz.
– Nie jestem martwy! – wrzasnął młody mężczyzna piskliwym tonem, którego zawsze się wstydził. – To były ćwiczenia. To musi być ich dalsza część. – Nie potrafił uwierzyć w nic innego.
– Myślisz, że pochowałbym jedynego syna, nie mając pewności, że jest martwy? – warknął ojciec, szybko wachlując żonę dłonią, co raz ją policzkując. I trudno było powiedzieć czy robił to specjalnie, czy przez nieuwagę.
– Nie jestem…
– Milcz. Po co wróciłeś?
– Nie jestem… – powtórzył Salomon mechanicznie, coraz bardziej zagubiony.
Widział te wszystkie spojrzenia wokół siebie, czuł drwinę i jad w głosie wrogów, a zwłaszcza swoich przyjaciół. Słyszał szepty o tym, jaki wstyd przyniósł rodzinie, jak słaby był. Słyszał też szybko ustalane zakłady o to, co mu pierwsze odpadnie. Ale przecież nie mógł być martwy. W swoim rozgrzanym ciele Salomon wciąż czuł serce wybijające mocny i szybki rytm. Serce, które jeszcze bardziej przyspieszyło, gdy mężczyzna za oknem napotkał smutne spojrzenie zielonych oczu. I w jednej chwili całe zagubienie i wątpliwości Salomona wyparowały.
– Nie jestem martwy! – warknął ponownie, przenosząc twarde spojrzenie na ojca. – Oddycham, mam puls, nie rozkładam się. To nie ma sensu!
I pewnie dodałby coś jeszcze, gdyby nagle matka nie otworzyła oczu i z zaskakującą sprawnością dopadła do niego.
– Synku! Jesteś! Wiedziałam, że wrócisz. Matka wie takie rzeczy – bełkotała, uczepiona jego koszuli. – Wróciłeś. Oj! Musisz być głodny. Proszę.
Niestety Salomon nie zdołał jej przeszkodzić, gdy podsuwała mu pod nos pudełeczko z dżdżownicami. Przebrzydły smród wypełnił cały pokój, wylewając się na korytarz, podobnie jak zawartość żołądków gości. Wszyscy wymiotowali, płacząc i zawodząc, a jednocześnie próbując zachować dumę oraz uprzedzenie.
A w tej symfonii przedziwnych dźwięków i zapachów, tylko jedna osoba dalej obserwowała Salomona. I tylko ona zobaczyła przerażenie pojawiające się na jego przystojnej twarzy oraz łzy toczące się po policzkach. Wtedy, gdy mężczyzna zrozumiał, że nie czuje tego, co inni.
– Hm – westchnął cicho Olaf, ruszając w stronę stodoły, w której mieszkał. Powinien wstawić wodę na herbatę, skoro będzie miał gościa.
***
– Olaf! – wrzasnął od progu Salomon, wchodząc do domu jedynej osoby, której całkowicie ufał. – Olaf. – A to był już szloch.
– Paniczu – przywitał się grzecznie centaur, skłaniając głowę.
– Daj spokój – jęknął, wtulając się w szeroki koński tors.
– Sal – przytaknął, głaszcząc go po głowie.
– To nie może się dziać – szeptał Salomon, chłonąc dotyk Olafa, który uspokajał go i dawał siłę.
– Bycie martwym nie jest takie złe.
– Nie jestem martwy – jęknął głucho. – Nie mogłem umrzeć. Nie tak. Nie przypadkiem. Przecież czuję ciepło, bicie serca! Swoje i twoje. Nie mogę być martwy! – upierał się mimo przytłaczających dowodów. Całe życie kierował się logiką i dowodami naukowymi. Więc dlaczego teraz nie umiał ich zaakceptować?
– Nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje – szepnął Olaf, po chwili dodając: – Niby skąd możemy wiedzieć, że nie jesteśmy mózgami w słoikach?
– Co? – Salomon zmarszczył brwi, kierując wzrok w górę.
– Taki eksperyment myślowy. Niektórzy uważają, że nie możemy udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że nie jesteśmy mózgami w słoikach.
– Nieprawda – zaprzeczył mężczyzna, ale nie było to tak stanowcze, jakby chciał. – Ja wiem, wiem! – wrzasnął, odsuwając się od Olafa i zaczynając krążyć po pokoju.
– Ale nie możesz tego udowodnić. Nie przy tych dowodach – szepnął smutno centaur.
– Oczywiście, że mogę! Mam puls, jestem ciepły. Tak jak i ty!
– Ja jestem martwy.
– Nieprawda! Jesteś tak samo żywy, jak… – zaczął, ale widząc minę Olafa, zachłysnął się powietrzem. – Jesteś żywy – wycedził Salomon.
– Żywych nie chowa się na cmentarzu.
– Do cholery! – Wściekał się młody mężczyzna. – Od dawna powtarzam ci, że nie jesteś martwy i wiele razy ci to udowadniałem. Dlaczego mi nie wierzysz?!
– A dlaczego ty nie wierzysz mi, gdy mówię, że jestem martwy? – głos Olafa był spokojny. Jak zawsze.
– Bo to nieprawda! – wrzasnął Salomon piskliwie, w tonacji, której mężczyźni rzadko używali. Nie miał już siły prowadzić tej dyskusji. Co miał jeszcze zrobić, czy powiedzieć? I gdy tylko o tym pomyślał, zobaczył coś na stole. – I mogę udowodnić, że żyję! – Uśmiechnął się szeroko, błyskawicznie sięgając po nóż leżący pomiędzy filiżankami ze świeżo zaparzoną herbatą. Tylko ciasta brakowało. – Patrz – zażądał, rozcinając sobie przedramię.
Krew chlusnęła na podłogę, a tłumiony krzyk wypełnił stajnię. Bolało jak cholera, bo i rana była głębsza, niż Salomon planował. Ale nie miało to teraz żadnego znaczenia. Nie, gdy czerwona – jak usta kobiety, która go w to wpakowała – krew lała się na posadzkę, łącząc się z kurzem i słomą.
– Widzisz? – zapytał z dumą, wskazując na ranę. Jednak wyraz twarzy Olafa się nie zmienił.
– Nie wiem, co chciałeś tym udowodnić, ale herbata nam stygnie.
– Co ty pieprzysz?! Przecież krwawię!
– Krwawisz? – Szczere zdziwienie pojawiło się na twarzy centaura, a Salomonowi pierwszy raz zabrakło słów. Jednak to kolejne słowa Olafa niemal zwaliły go z nóg. – Przecież krew jest czarna.
– Nie – zaprzeczył mężczyzna, potrząsając głową i w desperacji rozcinając drugie przedramię. – Czerwona, czerwona… – wskazywał nożem ranę.
– Sal, przestań…
– Nie! Jest czerwona – powtarzał, tnąc się dalej i nie zauważając, że robi mu się ciemno przed oczami. A może to krew robiła się czarna? Dlaczego jest czarna? Naprawdę była czarna?
– Sal, zrobisz sobie krzywdę.
– No przecież jestem martwy – zaśmiał się słabo, przez łzy wpatrując się w kałużę u swoich stóp. – Nie mogę się więc zabić… skoro…
– Sal – szepnął ponownie centaur, jednak Salomon już ledwo go słyszał. Jego głos, jak i postać niknęły w ciemności, podobnie jak świat wokół nekromanty. Więc dlaczego tak wyraźnie usłyszał on głęboki żal w głosie Olafa?
– Sal – powtórzył centaur. – Dlaczego nie mogłeś tego zaakceptować? Tak, jak ja to zrobiłem?
***
– Pani i panowie, jestem pełen uznania! Sto na sto punktów i jakbym mógł, to dałbym nawet więcej – zachwycał się stary profesor, wręczając studentom certyfikaty opatrzone jego zamaszystym podpisem. Uśmiechał się przy tym szeroko, acz nerwowo.
A trzech mężczyzn i jedna kobieta bez słowa przyjęli świstki papieru, starając się nie oddychać stęchłym powietrzem, które wypełniało mały pokój. I, mimo że oni poddawani byli ocenie, wyglądało, jakby to profesor zdawał egzamin. Dziwne, co nie?
– Dziękujemy, panie profesorze – zaczął jeden z mężczyzn, uśmiechając się uprzejmie. – Czy może któryś z etapów eksperymentu można byłoby poprawić? Coś się nie zagrało? Ma pan jakieś… uwagi? – Ostatnie słowo zostało wyraźnie podkreślone. I wytłuszczone. I drżało ze strachu pod ścianą, przecząco potrząsając główką.
– Ja? – zaśmiał się nerwowo mężczyzna. – Potrafiliście wyeliminować przyszłego przywódcę Nekromantów w taki sposób, że nie można było dopatrzyć się w tym udziału osób trzecich. Zniszczyliście człowieka, którego celem było wzmocnienie pozycji Nekromantów i zagrożenie równowagi między frakcjami. A to wszystko przy prawie zerowym budżecie, w rekordowo krótkim czasie oraz zachowaniu niemal idealnej tajemnicy. Ponadto, wykorzystaliście minimalną liczbę podmiotów wtajemniczonych. I jeszcze ten eksperyment testowy… – „Nie, o tym nie powinienem wspominać” – zganił się w myślach. – Rada będzie dumna z tak wspaniałych członków. I to śmiałe założenie: że doprowadzicie do śmierci Salomona, ale sami go nie zabijecie. – „W co absolutnie nie wierzyłem”. – Perfekcja! Czysta perfekcja! Odpowiadając więc na wasze pytanie: jakbym mógł mieć uwagi… panowie! – zaśmiał się rubasznie, wpatrując się w studentów i dopiero po chwili orientując się, co zrobił. – I pani. – Profesor skłonił usłużnie głowę, oblewając się potem. – Czy to już wszystkie egzaminy, czy jeszcze coś państwu zostało? – zmienił temat, łkając cicho w duchu.
– Magiczna Modyfikacja Organizmów – wyjaśniła kobieta z cukrowym uśmiechem rubinowych ust. – Dziękujemy, panie profesorze. – Wstając, podała rękę staruszkowi. – Nie będziemy zajmować więcej cennego czasu.
– Oczywiście, oczywiście.
I może przyszli członkowie Rady nie słyszeli westchnienia ulgi z ust staruszka, ale byli pewni, że pojawiło się ono, gdy tylko zamknął za nimi drzwi. Nie dziwili mu się, nie komentowali, nie przerzucali się złośliwymi uwagami. Nie. Mężczyźni w ciszy obserwowali kobietę, gdy ta wyciągała z torebki kilka dokumentów. Patrzyli, jak odnajduje zgodę na wzięcie udziału w drugim etapie badania, w ramach projektu Magicznej Modyfikacji Organizmów. Patrzyli, jak podnosi jasne spojrzenie i spisuje nazwisko profesora z tabliczki na drzwiach. Patrzyli, jak sprawnie podrabia jego podpis na zgłoszeniu, wzorując się na certyfikatach, które przed chwilą dostali.
– Będzie z ciebie piękna dżdżownica – szepnęła cicho kobieta, a mężczyźni przytaknęli.