- Opowiadanie: wibig - Hieronim i cząstka Higgsa

Hieronim i cząstka Higgsa

Ogólnoświatowy pościg za Higgsem rozpoczął się już chyba z dziesięć lat temu. Niejasne jego pierwotne przyczyny zostały już prawie zupełnie zapomniane. Interpol interesował się Higgsem i to zupełnie wystarczało. Nikt nie pytał. A może nie był to Interpol? Tym bardziej nie pytał nikt. 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Hieronim i cząstka Higgsa

Statek nazywał się oryginalnie „Time Cricket” i służył wiernie przemytnikom księżycowego pyłu do chwili nieudanego manewru wymijającego z patrolowcem Zjednoczonego Urzędu Skarbowego (ZUS-u). Odnaleziony na kosmicznym złomowisku na dalekiej orbicie wyklepany w niedużym warsztacie umiejscowionym dyskretnie w jednym z większych kraterów Europy, zarejestrowany został pod nazwą „Temporalny Świerszcz” pod nowa i tanią banderą Lizytei. Z niejasnych przyczyn pierwszemu kapitanowi nie spodobało się ostatnie sześć liter w słowie „temporalny” i nazwę brutalnie skrócił. Od tej pory „Tempy Świerszcz” dumnie i dyskretnie przemierzał Układ Słoneczny i sprawdzał się doskonale w niedługich misjach, gdzie lista ładunku, a czasem i pasażerów bywała zbędnym balastem. Był idealny do tego, aby nie budząc podejrzeń znaleźć się po drugiej stronie Słońca, przemieścić się nie rzucając się w oczy poza zasięg standardowych czujników i patroli, uciec skądś, lub znaleźć się gdzieś, gdzie nikt się nie spodziewał, a o to właśnie Hieronimowi chodziło. 

Tym razem „Tempy świerszcz” leciał po prostu z Ziemi na Księżyc. Nie spieszyło mu się. Pośpiech wzbudzić mógł niepotrzebne zainteresowanie. Obok sześcioosobowej załogi leciało nim dwadzieścia jeden osób. Szesnastu pracowników Kompanii Południowowschodniej, udawało się na kolejną półroczną zmianę do kopalni na niewidocznej stronie. Lecieli oni całkowicie legalnie, posiadali nawet ubezpieczenie i niebudzące wątpliwości dowody osobiste. Obok nich na rejs zabrało się pięcioro innych pasażerów. Aktorka charakterystyczna Eva Bloom, jej menager Bernard van der Haals, ksiądz niesprecyzowanego do końca wyznania o imieniu Jonasz i emerytowany piłkarz ręczny Tom Rottenmeier. Piątą osobą był Hieronim. Oczywiście nie podróżował on pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Tym razem wybrał sobie niezobowiązujący pseudonim: Sam Spade. Nie mógł pozwolić sobie na to, by jego prawdziwa tożsamość wydała się zbyt wcześnie. Hieronim był prywatnym detektywem. Był w pracy i był na tropie. 

Ogólnoświatowy pościg za Higgsem rozpoczął się już chyba z dziesięć lat temu. Niejasne jego pierwotne przyczyny zostały już prawie zupełnie zapomniane. Interpol interesował się Higgsem i to zupełnie wystarczało. Nikt nie pytał. A może nie był to Interpol? Tym bardziej nie pytał nikt. Polecenia przychodziły z bardzo wysokiej góry i rozsądnym, a na pewno bezpiecznym, było sądzić, że ktoś tam jednak wie, o co chodzi. Z rozkazami się nie dyskutuje. Higgs był geniuszem. Jako jedyny odkrył, dlaczego odważnik z Sèvres pod Paryżem waży dokładnie jeden kilogram i tylko on jeden wiedział, co to właściwie znaczy. Był autorem największego wynalazku stulecia, ba, może i tysiąclecia, jak twierdzą niektórzy (to zależy od tego, kiedy naprawdę wynaleziono koło). Higgs skonstruował maszynę pozwalającą nadawać różne masy różnym przedmiotom. I tak słoń mógł stać się lżejszy od mrówki, a wielki transatlantyk mógł nagle zacząć ważyć mniej niż powietrze (wyparte przezeń) i mógł płynąć z pasażerami, ich bagażem i tonami różnych produktów przez przestworza oszczędzając tak czas, jak i paliwo. Mechanizm Higgsa był z jednej strony prosty – tak utrzymywał sam Higgs, ale z drugiej nikt, poza nim, tak dokładnie nie wiedział, jak działa. A zatem oczywistym jest, że jako taki on sam stanowił wartość olbrzymią. Jego mózg, gdyby wpadł w niepowołane ręce, mógłby uczynić wiele złego. Każdy wywiad był tego zdania i tylko w zależności od tego, o którym wywiadzie mowa, zmieniali się właściciele niepowołanych rąk. W powołanych rękach, mechanizm Higgsa mógłby stanowić błogosławieństwo ludzkości, ze szczególnym uwzględnieniem właścicieli tych rąk, którym w oczywisty sposób przyniósłby krociowe zyski. W sumie nie zdziwiło nikogo, że niedługo po tym, jak istnienie mechanizmu Higgsa zostało potwierdzone przez liczne autorytety z kręgu nauki, polityki i mediów społecznościowych, Higgs zniknął. O jego dalszych losach krążyły legendy. W niektórych z nich tkwiło ziarnko prawdy i niekoniecznie ziarno to było zakopane co najmniej kilka stóp pod ziemią, a ci, którzy je zakopali, czuwali, aby nie wykiełkowało niezależnie od okoliczności. Na wszelki wypadek Higgsa po prostu należało znaleźć, żywym bądź umarłym. Dziesiątki, a z czasem zapewne i setki agentów, tajnych i jawnych, specjalistów od znajdowania wszystkiego, co żyje, albo i nie, ruszyły na łowy. Była to największa i najdłużej prowadzona akcja wywiadów, kontrwywiadów i kontrkontrwywiadów, agencji i służb. Wydaje się to absolutnie niemożliwym, ale Higgsa, jak dotąd, znaleźć się nie udało. W zeszłym tygodniu do gry włączył się Hieronim. Odbył niezwłocznie kilka rozmów, odwiedził kilkoro starych znajomych i w końcu kupił sobie bilet na „Tempego Świerszcza”. Według wiarygodnych źródeł Higgs miał być także na pokładzie, a z nim oczywiście i ci, najlepsi, najszybsi ze wszystkich, którzy bardzo by chcieli go poznać, z tych, czy innych względów i to niekoniecznie humanitarnych. Chcąc ukryć się na plaży, najlepiej przebrać się za ziarnko piasku. Idąc tym tropem Higgs zapewne był jednym z pasażerów i nie należy od razu wykluczać Evy Bloom. Dziś każdy może być kobietą, gdy zechce. 

Już pierwszego dnia podróży zdarzyło się coś, co upewniło Hieronima, że postąpił słusznie. Wieczorem, gdy po skromnej kolacji, położył się w swojej kajucie, by poczytać przed snem raz jeszcze tajne akta w sprawie, usłyszał cichutkie skrobanie w ścianę. Ściany na statkach kosmicznych są raczej symboliczne i wszyscy wiedzą, że w podróży zachowywać się należy z umiarem i po cichu i stosują się do tej zasady, nie chcąc wypaść na prostaków, lub ludzi w przestrzeni niebywałych. Skrobanie w ścianę było nad wyraz nie na miejscu, chyba, że był po temu jakiś ważny powód. Hieronim usiadł na koi, zgasił światło i czekał na dalszy rozwój wypadków. Skrobanie szybko okazało się skuteczne. Niewielka rysa na ścianie poszerzyła się i po chwili z małego otworu wysunął się jakiś bliżej niezidentyfikowany koniec. Na końcu przymocowana było coś wyglądające jak miniaturowy obiektyw. Obracał się on i rozglądał po kajucie. Nie widząc nic poza ciemnością, koniec rozjarzył się delikatnym zielonym światłem. Odwrócił się w stronę Hieronima i spojrzał mu w oczy. Przez krótką chwilę. Nie wiadomo, kto zaskoczony był bardziej, Hieronim jednak był szybszy. Machnął ręką i wbił to coś tam, skąd przyszło. W tej samej chwili z drugiej strony ściany rozległ się tłumiony okrzyk bólu. Jakby ktoś komuś nagle palec w oko wsadził, a ten ktoś próbował udać, że nic się nie stało. Hieronim wybiegł na korytarz, a tam nikogo. Poszukał wzrokiem kabiny sąsiadującej z jego od strony dziury w ścianie, ale jej też nie było. Żadnych drzwi, ślepa ściana biegła aż do schodów na wyższy poziom. Jeśli ktoś był za ścianą, a na pewno był, musiał dostać się tam z innej strony, innym korytarzem i na pewno już go tam nie było. Hieronim wrócił do siebie. Poddał szczegółowemu oglądowi ścianę, a na koniec zatkał dziurę gumą do żucia i poszedł spać. Zapewne sądził, że do rana nic więcej się już nie wydarzy. Mylił się. 

Około północy w ciasnych korytarzach „Tempego Świerszcza” rozległ się krzyk. Krzyk przeraźliwy, krótki, zduszony. Jakby próbował rozwinąć się w pełni, ale zdławiony został z użyciem siły. Na moment zaległa cisza, a potem z kajut zaczęli wybiegać zaczęli pasażerowie. Hieronim wybiegł także. Wybiegli prawie wszyscy. Wszyscy z wyjątkiem Bernarda van der Haalsa. Drzwi do jego kajuty pozostały zamknięte, a gdy je otwarto, ukazał się oczom zaglądającym do wnętrza parami widok van der Haalsa zupełnie bez życia. Pomińmy nieistotne szczegóły, jak to, że w ręku trzymał brzytwę oraz to, że ciągle był w czarnych wyjściowych butach z prążkowanej skóry. Były charakterystyczne. Bernard był w nich na kolacji i wtedy wyglądał też na dokładnie ogolonego. To, co najistotniejsze, tkwiło w jego lewym oku. Miał weń wbity czarny długopis. Hieronima zdziwiło to może mniej niż innych. 

Eva Bloom krzyknęła, ale jak na aktorkę wypadła mało przekonująco. Ksiądz Jonasz zaczął się modlić. Robił to po cichu i w swoim języku, który był inny od innych znanych Hironimowi, więc nie mógł stwierdzić, w jakiej ksiądz modli się intencji. Piłkarz ręczny Tom zachował spokój, w końcu on też był zawodowcem i niejedną kontuzję już widział, a wiele sam przeżył. Nikt nie zadał tradycyjnego pytania zadawanego w takich sytuacjach: “czy wyjdzie z tego?” albo „czy wszystko będzie dobrze?”. Jasne było, że denatowi lepiej już nie będzie. Przybyły po chwili lekarz pokładowy stwierdził oczywistość. Niebawem pojawił się i kapitan wraz z oficerem, który akurat miał służbę na mostku. W końcu nieczęsto zdarza się na pokładzie trup, „Tempy Świerszcz” był w tej kwestii nieco mniej typowy, ale nawet i tu trup był jakimś tam odejściem od rutyny codzienności. Kapitan zarządził, co trzeba i niebawem wszyscy rozeszli się do swoich kajut. Hieronim także.

Gdy wszyscy zasnęli, Hieronim korzystając ze swych niezwykłych zdolności do otwierania zamkniętych drzwi, nie przerywając niczyjego snu i bez zapalania zbędnego światła przetrząsnął dokładnie kabiny trójki pozostałych przy życiu pasażerów „Tempego Świerszcza”. W każdej z nich znalazł po klika paszportów na różne nazwiska, broń ręczną różnego kalibru, miniaturowe różnej wielkości mikrofony dalekiego i bliskiego zasięgu, miniaturowe kamery z różnymi obiektywami także dalekiego i bliskiego zasięgu. Na niektórych z nich udało mu się odczytać napis „сделано в CCCP”, czy „made in China”, inne miały numery inwentarzowe Centralnej Agencji Wywiadowczej albo małe sześcioramienne gwiazdki. Noc miała się już ku końcowi, gdy Hieronim wrócił do siebie. Zasnął nim zdążył zdjąć buty.

Następnego dnia na śniadanie podano owsiankę i jajko na półtwardo. Gdy Hieronim zszedł do mesy, przy stole kapitańskim siedzieli już wszyscy żywi jeszcze pasażerowie. Towarzyszyli im lekarz oraz pierwszy, drugi i trzeci oficer. Załogę „Tempego Świerszcza” uzupełniał jeszcze kucharz, ale ten był zajęty jedzeniem, ale w sensie innym niż inni, a poza tym akurat on nie był specjalnie podejrzany. Gdyby chciał mógłby z łatwością otruć każdego w dowolnej chwili.

Z nad talerzy wszyscy spoglądali na siebie raczej nieufnie. Każdy z nich, poza oczywiście Hieronimem, mógł być mordercą. Rozmowa nie kleiła się. 

– A cóż to się panu w oko stało? – zapytał kapitan Toma Rottenmeiera.

– Oh, uderzyłem się w drzwi. Nic takiego. – odpowiedział Tom. Rzeczywiście lewe oko miał lekko napuchnięte i zaczerwienione. 

– Z drzwiami trzeba uważać, nigdy nic nie wiadomo. Czasem pojawiają się w zupełnie niespodziewanych miejscach. – wyraził opinię ksiądz Jonasz i poprawił duże ciemne okulary zasłaniające mu sporą część twarzy. 

Wzrok Hieronima kolejno przesunął się z twarzy Rottenmeiera, przez okulary księdza Jonasza na oblicze Evy Bloom. Coś mu w nim jakby nie pasowało. Być może przyglądał się zbyt natarczywie, a nawet wręcz nachalnie, dość, że w końcu wstała. 

– Przepraszam, muszę poprawić makijaż. 

W tym momencie Hieronim zdał sobie sprawę, że twarz jej pokrywa gruba, bardzo gruba warstwa pudru, różu i czego tam jeszcze, co użyć by można dla zamaskowania tego, co nie powinno zostać zauważone. Pokrywała nieskutecznie. Powoli kamuflaż rozpływał się, rozmazywał i zaczynał niebezpiecznie spływać.

– A jak reszta załogi? – zapytał Hieronim kapitana. 

– A u nas wszyscy zdrowi.

Dalsza rozmowa była już zupełnie nieciekawa. Nadeszła więc pora na uzasadnione już teraz bardziej dywagację i snucie hipotez, teorii, formułowanie podejrzeń i zbudowanie planu na najbliższe godziny, a może i dni Jeśli byłoby się optymistą. Planu, który zapewniłby ich przeżycie.

Logika opowiadania historii nakazywałaby teraz, by Hieronim porozmawiał z kimś, przedstawił komuś swoje spostrzeżenia, podzielił się wątpliwościami. Przy okazji mógłby wykazać się genialną intuicją, czy czymś w tym rodzaju. Zwykle w tym celu nietuzinkowym umysłom w powieściach towarzyszą znacznie mniej rozgarnięci, wierni przyjaciele, którzy nawet potem opisują czasem ich przygody w pasjonujący sposób. Czasami są to inspektorzy policji. Im łatwiej jest osiągnąć właściwy, oczekiwanie niski poziom intelektu. W ostateczności funkcję towarzysza geniusza przejmuje narrator. Zabawne jest, gdy i on jest mniej bystry od swojego papierowego bohatera. Bywa, że próbą wyjścia z sytuacji jest monolog wewnętrzny. Nie wiadomo wtedy jednak, kto ma odpowiedzieć na zasadnicze wątpliwości bohatera, jak te w rodzaju: “gdzie się podziało moje kakao?”, “kto pił z mojego kubeczka?”, czy „być albo nie być?”. Wtedy pozostają już tylko „słowa, słowa, słowa, słowa…” 

Niestety rzeczywistość nie zawsze jest logiczna i nie wiemy, co myślał Hieronim. Spróbujmy zgadywać. Przed śniadaniem jeszcze Hieronim wierzył, że istnieje prosta, możliwość zidentyfikowania przeciwnika w sposób niejako naoczny. Okazało się jednak, że kontuzjowani w oko okazali się nagle wszyscy, a jeden nawet definitywnie. Istnieje szansa, że człowiek uderzy się w drzwi samodzielnie. Nie jest ona duża, ale już prawdopodobieństwo tego, że coś takiego przydarzy się jednego wieczoru dwóm zainteresowanym osobom jest na tyle mała, że przestaje się wierzyć w przypadek. Dokładne obliczenia pokazują, że coś mało prawdopodobnego do trzeciej potęgi, jest naprawdę znikomo małe i nikt już nie da się nabrać na takie trzy nieszczęśliwe zbiegi okoliczności. Oznacza to zatem, że wszyscy działali w zmowie? A jest jakieś inne wyjście? Po odrzucone wszystkie innych możliwości, tylko ta jedna jedyny pozostała. Oznacza to, że po niefortunnej próbie podejrzenia Hieronima wszyscy nawzajem albo i samodzielnie każdy z nich sam z siebie, miałby wsadzić sobie coś w oko – a van der Haalsowi udało się to lepiej, to znaczy głębiej niż pozostałym?

Hieronim, kierowany zdrowym instynktem samozachowawczym, udał się do swojej kajuty, zamknął drzwi na klucz i zaciągnął łańcuch. Marne to było zabezpieczenie, ale na wymyślenie czegoś bardziej wyrafinowanego brakło czasu, gdy bowiem zastanawiał się, ile takie drzwi mogą wytrzymać, całkiem niedaleko za drzwiami dały się słyszeć strzały. Dokładnie dwa. Potem na kilka sekund zapadła cisza zakończona znowu nieszczerym krzykiem Evy Bloom. Hieronim zgodnie z naprędce wymyślonym planem na przeżycie zgasił światło i przez najbliższe dziesięć minut trwał w bezruchu w ciemności i w ciszy. W tym czasie dwa razy ktoś poruszył klamką, raz zapukał, ale niezdecydowanie, jakoś bez wiary. Czyżby ksiądz? Gdy odgłosy wszelkie na zewnątrz ucichły, Hieronim powoli uchylił drzwi. Przekonawszy się, że za nimi nie ma nikogo, otworzył je szerzej i wyjrzał na korytarz. Tu też światło nie paliło się. Jedynie małe niebieskie lampki awaryjne pokazywały kierunek ewakuacji. Był to w tej sytuacji jedyny słuszny kierunek. Najciszej, jak się tylko dało Hieronim podążał zgodnie z nim. Co jakiś czas mijał schody wiodące w górę albo w dół, otwarte wejścia do bocznych korytarzy i zamknięte wrota śluz. „Tempy Świerszcz” był większy niż można było przypuszczać i z całą pewnością można w nim było zabłądzić, a na pewno dało by się ukryć w zakamarkach na kilka godzin, a może i na dłużej. Hieronim zanotował w myśli tę możliwość, z nadzieją, że nie przyda mu się nigdy. Światła ewakuacyjne doprowadziły go na główny pokład w pobliże mostka. Tam spotkał księdza Jonasza, który wydawał się czymś zaniepokojony.

– Słyszał pan? 

– A co? – sprytnie odpowiedział pytaniem na pytanie Hieronim. 

– Tom nie żyje, tak mówią.

– Kto mówi? – kontynuował swą taktykę Hieronim. 

– Wszyscy mówią. Zastrzelił się. Podobno. Kaliber 9mm. 

– Dwa razy? 

– Może za pierwszym strzałem chybił? Kto wie, różnie bywa… Morderca strzela, a Pan Bóg kule nosi. Tak mówią. Wszyscy tak mówią. – dodał. 

– Nie będę się sprzeczał z zawodowcem.

– Znaczy z duchownym. – dodał po chwili widząc minę księdza, która mogła wyrażać zarówno niezrozumienie żartu, że niby, o co chodzi, ale też i niepokój, czy aby jego prawdziwa tożsamość nie została już przez Hieronima odkryta. 

Zostawiwszy księdza w zamyśleniu Hieronim udał się dalej wzdłuż rzędu niebieskich światełek. Doprowadził go one ostatecznie do mesy, gdzie była już Eva Bloom i kapitan “Tempego Świerszcza”. 

– Gdzie ksiądz? – spytała fałszywa aktorka. 

– Spotkałem go przed chwilą, szedł tu zaraz za mną – powiedział Hieronim – a tak mi się przynajmniej wydawało. 

Wszyscy zamilkli i zaczęli nasłuchiwać, ale z korytarza nie dochodził żaden odgłos. Ksiądz nie dochodził także. Można by nawet powiedzieć, że wprost przeciwnie, dochodziła zeń jedynie złowroga, żeby nie powiedzieć martwa cisza. 

– Ojcze Jonaszu! – zawołała Eva. 

A gdy i echo zamilkło, powiedziała zdecydowanie 

– Niech pan tam idzie i go poszuka – to do Hieronima – a pan, kapitanie, niech zostanie tu ze mną. Boję się! 

Ostatnie zdanie nie zabrzmiało znów specjalnie szczerze, ale kobiecie się przecież nie odmawia.

Hieronim wiedział, co znajdzie. Nie pomylił się: nie znalazł nic. Ksiądz Jonasz, jakiekolwiek było jego prawdziwe nazwisko, zniknął. Klucząc dalej, za kolejnym zakrętem korytarza Hieronim natknął się na niedomknięte drzwi śluzy ewakuacyjnej. Z cichym sykiem ulatywało przez nie drogocenne powietrze. Na ścianie brakowało też jednego z kombinezonów, a na gwoździu, na którym wisiał, zaczepił się malutki skrawek czarnego materiału. Z takiego samego materiału uszyty był służbowy garnitur księdza. Nie znaczyło to jeszcze zupełnie nic. Dlaczego ksiądz miałby wychodzić samemu na spacer w kosmiczną pustkę? Hieronim jeszcze raz rozejrzał się dokoła, tym razem dokładniej i wszystko na raz ułożyło się w logiczną całość: plamy krwi na podłodze wskazywały zdecydowanie na niedobrowolność ostatecznego odejścia księdza Jonasza. Niezależnie, czy był w kombinezonie, czy bez i czy był prawdziwym księdzem, czy nie. 

Wróciwszy do mesy Hieronim nie zastał tam też nikogo. Nasłuchiwał. Nie było słychać nic, absolutnie nic.

Czy lecieliście kiedyś statkiem kosmicznym z Ziemi na Księżyc? Albo gdziekolwiek indziej i niekoniecznie statkiem? Jeśli przystanąć na chwilę wytężyć słuch, wstrzymać oddech też na chwilę, to zawsze w końcu usłyszy się coś. Cokolwiek. A na “Tempym Świerszczu” nie było słychać dokładnie niczego. Szum dalekich agregatów, odgłosy życia na pokładzie, przepływy w wentylacji, klimatyzacji, utylizacji, wszystko ucichło. Statek bezwładnie podążał w zadanym kierunku.

W panującej wokół doskonałej ciszy dość przenikliwie zabrzmiał nagle odległy krzyk. Krzyczała, jak zwykle Eva Bloom. Nieszczera nutka wibrowała w nim cichutko przez czas jakiś, ale może na skutek wielokrotnego echa w pustych korytarzach całość brzmiała dość złowieszczo. Po chwili znów wszystko ucichło. Trudno było dociec skąd dobiegł krzyk. Hieronim wśród przygasających świateł ruszył w stronę, gdzie sądził, że znajduje się sterownia. Nie było żadnych logicznych przesłanek, aby iść tam właśnie, ale nie było też jakichkolwiek innych przesłanek. Po kilku zakrętach Hieronim zabłądził. Korytarze stawały się coraz węższe i niższe. Upłynęło może pięć, może dziesięć minut, gdy dotarł do wysokiego pomieszczenia, które uznał z ładownię, hangar czy boisko do gry w kometkę. Na środku w niebieskim, delikatnym świetle majaczyło coś, co mogło być celem jego poszukiwań. Z pozoru wyglądało to na ciało Evy Bloom, ale tylko z pozoru. Z pod uszkodzonej z użyciem ostrego narzędzia o długim ostrzu zewnętrznej powłoki wyzierały częściowo uszkodzone, połamane, wyrwane ze swoich łożysk kółka zębate, dźwignie i cięgła. Wbity w miejsce, gdzie ludzie mają serce metalowy pręt odsłonił plątaninę kabelków, zmiażdżone kostki procesorów, a obok nich świecił się czerwonymi cyferkami zegar odliczający czas, z tym, że odliczał on do tyłu. Do chwili 00:00:00 pozostała jeszcze niecałe dwie godziny. Dokładnie 1 godzina 54 minuty 32 sekundy, przy czym sekundy biegły tak szybko, że nie należało zwracać na nie uwagi. 20 sekund. Czerwone cyferki na zegarze odliczającym do tyłu na ogół oznaczają coś bardzo niedobrego. Aby nie było wątpliwości, poniżej pulsował, także na czerwono, napis “auto-destruction ON”.

W kącie hangaru coś poruszyło się. Ktoś się poruszył. Jakiś cień przysłonił drzwi i zniknął w ciemnych zakamarkach “Tempego Świerszcza”. Mógł to być tylko kapitan. Znał on swój statek lepiej niż ktokolwiek inny Hieronim postanowił podążyć jego śladem, ale ślad ten zgubił po kilku zakrętach. W bliżej niewyjaśniony sposób Hieronimowi udało się dotrzeć na mostek. Przyrządy nawigacyjne działały jeszcze zasilane awaryjnymi źródłami zasilania. Działał też wskaźnik paliwa. Strzałka zatrzymała się nieco poniżej ostatniej kreski na napisie EMPTY. Nie było możliwości uruchomienia silników „Tempego Swierszcza”. I nie ważne, że nie Hieronim nie miał szczegółowych instrukcji, odpowiedniego przeszkolenia, wiedzy, zestawu narzędzi do uruchamiania silników i sonicznego śrubokręta. Ktoś zapomniał zatankować albo, co gorsza, ktoś przeciął sprytnie przewody z paliwem i wszystko powoli wyciekło w przestrzeń.

Hieronim wyjrzał przez iluminator. Duża tarcza Księżyca tkwiła na swoim miejscu. Gdzieś z drugiej strony musiała znajdować się malejąca Ziemia. Gwiazdy pozostawały w odwiecznym bezruchu. Wtedy nagle zupełnie zza lewej krawędzi okna wyłoniła się kosmiczna szalupa ratunkowa. Całkiem duża kapsuła zapewniająca miejsce dla całej załogi i wszystkich pasażerów na wypadek jakiegoś kosmicznego nieszczęścia i dająca szansę na dotarcie do którejś z wielu baz kręcących się po różnych orbitach wokół Ziemi zanim będzie już za późno. Kapsuła przelatywała całkiem blisko. Na tyle blisko, że Hieronim mógł zobaczyć, a nawet policzyć pięciu członków załogi “Tempego Świerszcza”: kucharza, lekarza pierwszego, drugiego i trzeciego oficera oraz szesnastu pracowników Kompanii Południowowschodniej. Nie było widać kapitana, co można by próbować jakoś wytłumaczyć, w końcu kapitan zawsze schodzi ze statku ostatni, jeśli jeszcze w ogóle jest w stanie się chodzić.

Hieronim zatrzymał się na chwilę chcąc zebrać myśli. Niewiele miał do zbierania, bo sytuacja wyjaśniła się sama. Kapitan to przebrany Higgs. Kamuflaż doskonały. Nawet jego załoga do końca niczego nie podejrzewała. Pozwolił, aby ścigający go agenci unieszkodliwili się nawzajem. Bardzo chytry plan. Hieronim podziwiał zapobiegliwość Higgsa jakieś 15 sekund. Potem zauważył w tym pozornie doskonałym planie niewielką rysę. Po chwili pojawiła się druga. Pierwszą był on sam. Wszak żył jeszcze. Żył i znał prawdę. Myśl ta była w sumie lekko niepokojąca. Hieronim przywykły do życia na krawędzi i stawiania czoła przeróżnym niebezpieczeństwom skonstatował, że oto życie jego jest tym razem zagrożone bardziej niż zwykle. Miał przeciwnika co najmniej godnego siebie. Higgs-kapitan musiał, chciał, czy nie chciał, zaplanować i dla niego jakąś śmiertelna niespodziankę. Czy było nią zderzenie z Księżycem? Według wskazań przyrządów na mostku, które jeszcze wykazywały jakąkolwiek ograniczoną żywotność, za dwie godziny i czterdzieści trzy minuty „Tempy Świerszcz”, czy raczej to, co z niego zostanie po detonacji mechanizmu autodestrukcji we wnetrzu Evy Bloom, uderzy w tarczę Księżyca z prędkością gwarantującą kolejny spektakularny fajerwerk. I to była druga z wspomnianych rys. W jaki sposób kapitan-Higgs miał zamiar uniknąć przykrych i definitywnych skutków tego zderzenia? Z grawitacją od czasów Newtona nikt jeszcze nie wygrał.

Hieronim miał być tym pierwszym, ale o tym za chwilę. 

Po chwili niezbędnej dla oceny sytuacji, zbadaniu wszystkich możliwych i niemożliwych dróg wyjścia z niej, Hieronim wybrał jedną.

Prześledźmy tok jego myśli. Oczywiście nie da się tego zrobić dokładnie, gdyż niektóre myśli Hieronima nie nadawały się do publicznego powtarzania, inne były zbyt ulotne, by uchwycić ich istotę, inne były głupie i niewarte powtarzania. Ograniczmy się do najważniejszych. Idea Barona Münchhausena, by ciągnąć się za włosy w kierunku przeciwnym do nieuchronnej trajektorii upadku w Księżyc przebiegła przez głowę Hieronima z wielką szybkością nie pozostawiając żadnych sensownych koncepcji. Wszyscy wiedzą, że „akcja równa się reakcji”, czy jakoś tak. 

W końcu myśli Hieronima skierowały się w kierunku małego wentylatora chłodzącego zestaw komputerów nawigacyjnych. Kręcił się on ciągle i nawiewał powietrze na martwe płyty procesorów. Miał widać osobne zasilanie. Kolejna myśl przez głowę Hieronim przebiegła rozsądnie wolno. Na tyle powoli, że dała się odczytać i zrozumieć. Myśl ta była pytaniem: “Dlaczego śmigła się są wykorzystywane do napędu statków kosmicznych?” Oczywiście każde dziecko wie, że w przestrzeni kosmicznej nie ma powietrza, więc każde największe nawet śmigło nie miałoby się od czego odpychać (albo czym dmuchać, co na jedno wychodzi, bo „akcja równa się reakcji”). Kolejne pytanie w głowie Hieronima wskazywało kierunek poszukiwań: “A gdyby tak zabrać w kosmos dużo powietrza, odpowiednio dużo, na tyle dużo, aby śmigło miało w czym się obracać?” Ciekawe. Samo zabieranie powietrza nie jest problemem, bo jest jednym z podstawowych warunków istnienia ma statkach kosmicznych ludzkich załóg. Hieronim myśląc dalej udał się jednocześnie szybkim krokiem do składziku rzeczy chwilowo zbędnych, ale zawsze mogących się jeszcze do czegoś przydać. Znajdował się zawsze na każdym statku i najczęściej odznaczony był napisem „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Hieronim znalazł w nim bez trudu rurę grubą, ocynkowaną i długą. Odciął z niej jakieś trzy metry, jeden koniec szczelnie zalutował, drugi chwilowo pozostawiając otwarty. Zdecydowanym krokiem wrócił na mostek. Doskonale wiedział, co ma zrobić. Delikatnie oderwał obracający się ciągle wentylator i kierując się wzdłuż kabelków zasilających zidentyfikował awaryjny akumulator. Odmontował go także i umieścił w rurze. Przy końcu rury zamocował wewnątrz wentylator tak, by dmuchał do środka. Pozostało tylko zalutować szczelnie drugi koniec rury i kosmiczny silnik rurowo-śmigłowy był gotowy. Wyglądał tak, jak na rysunku. Oczywiście siła ciągu nie była wielka, bo i rura w końcu też była nieduża. Niemożliwym było z jego pomocą zmienić istotnie kursu całego „Tempego Świerszcza”, ale coś mniejszego mogło z jego pomocą ominąć Księżyc. Szybkie obliczenia dokonane w pamięci upewniły go o tym. Czymś mniejszym oczywiście był Hieronim jako taki z niewielkim być może bagażem.

 Wdział kombinezon, wziął pod pachę silnik rurę z obracającym się stale w środku wentylatorkiem i śmiało wyszedł w otwartą przestrzeń. Silnik rurowy-śmigłowy miarowo i niezmiennie przekazywał mu siłę nośną i Hieronim oddalał się od „Tempego Świerszcza” coraz szybciej i szybciej, a ten, cichy skazany na zagładę, zmierzał ku powierzchni Księżyca wraz z kapitanem (który zawsze schodzi z pokładu ostatni) i ciałami agentów: androida z Sécurité Extérieure Evy Bloom mającej zresztą lada chwila eksplodować, jej impresaria z CIA Bernarda van der Haals i Toma Rottenmeiera z FSB. Ksiądz Jonasz z Mosadu podążał za nimi samodzielnie ledwo widoczny z tej odległości.

I czy tak miał się zakończyć Hieronima pościg za Higgsem? Klęska, ewakuacją, ucieczką? Można by tak przypuszczać, gdyby nie to, że sprawy miały się zupełnie odwrotnie.

Wszystko wskazywało na to, że z dwóch osób pozostałych na końcu przy życiu to kapitan jest przebranym Higgsem, podczas, gdy tak naprawdę Higgs przybrał postać Hieronima. To Higgs wynajął prawdziwego Hieronima i to prawdziwy Hieronim kupując bilet na “Tempego Świerszcza” wprowadził w błąd wszystkie wywiady świata. Ale na pokład wsiadł już nie Hieronim, a Higgs przejmując jego tożsamość. Nie było to trudne, bo nikt tak naprawdę nie wiedział, jak Hieronim wygląda, a charakteryzacja potrafi dokonać cudów. I tak oto wszyscy agenci, włącznie z kapitanem, który najprawdopodobniej był z Secret Intelligence Service znanego także jako MI6, zostali wyłączeni z gry, a Higgs-Hieronim odlatywał powoli w anonimową przyszłość. 

I czy tak miała zakończyć się sprawa Higgsa? Można by tak sądzić, gdyby nie to, że na orbicie okołoksiężycowej odnalazł go patrolowiec Kosmicznego Pogotowia Ratunkowego i to akurat wtedy, gdy zaczynało brakować mu tlenu i kończył się sok pomarańczowy. Sanitariusze dali się nabrać ma bajeczkę Higgsa-Hieronima i jako Hieronima odtransportowali go do Tajnej basy ONZ po niewidocznej stronie Księżyca. Tam, dla uwiarygodnienia swej opowieści Hieronim-Higgs, a tak naprawdę Higgs-Hieronim, przekazał do Laboratorium ds. Klonowania Geniuszy (przy ONZ) cząstkę Higgsa (tak naprawdę była to pojedyncza płytka łupieżu, jaką znalazł na kołnierzu chwilę przedtem; Higgs na szczęście nie nadużywał szamponów przeciw łupieżowych). Cząstkę, którą jak zeznał, odkrył we wnętrzu odkurzacza wśród kurzu zebranego z ulubionego dywanu Higgsa, na którym stał jego ulubiony fotel, na którym siedział, gdy wymyślił to, co wymyślił – mechanizm Higgsa. 

Oczywiście to nie koniec jeszcze, bo ktoś mógłby spytać, co dalej się zaś działo z Higgsem? Jakie są jego dalsze losy? Tu odpowiedź jest trudniejsza, bardziej złożona. Z DNA wyizolowanego z cząsteczki Higgsa sklonowano zdaje się około stu dwudziestu nowych Higgsów. Są oni zupełnie identyczni z oryginałem i sami ze sobą. Dojrzewają powoli w ośrodku szkolenia Higgsów gdzieś w Stanach. Rosną i uczą się. Robią jednakowe postępy we wszystkich dziedzinach. Najlepsi są oczywiście w matematyce i fizyce. Niektórzy obawiają się, co będzie, gdy skończą studia. Ale póki co, mamy jednak jeszcze trochę czasu. 

A co do dalszych losów prawdziwego Hieronima, to najbezpieczniej będzie nie pytać i przyjąć, że nikt taki jak Hieronim nigdy nie istniał. 

 

 

Koniec

Komentarze

Milczenie Autora pozwala sądzić, że komentarze czytelników nadal nie są Mu do niczego potrzebne, więc i tym razem wrażenia z lektury Hieronima i cząstki Hoggsa zachowam dla siebie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mniemam, że nic Ci po opiniach czytaczy (po co więc publikować? Ale nie mam ochoty na filozoficzno-światopoglądowe rozkminy, więc temat olewam) ale dyżur jest dyżur. Nawet, jeśli się spóźniłem i termin przewaliłem. Zadanie musi być wypełnione do końca, do mety trzeba dojechać, a swoich się nie zostawia za linią wroga. Nawet martwych.

Zatem:

Przeczytałem z przyjemnością, choć styl czasami obijał się o bandę czytelności. Ale ta pastiszowo-parodystyczna zabawa była całkiem niezła. Nie powiem, że całe to bezpośrednie zwracanie się do czytelnika, kombinowanie z narratorem i luzacko ironiczny sposób owej narracji to coś niezwykle oryginalnego, ale bawiłem się dobrze. Odniesienia celne, żarty (w większości) zabawne. 

A teraz coś, co z pewnością będzie Ci spędzać sen z oczu przez cały księżycowy rok, albo nawet i do jutra. Mam szczerą nadzieję, że nie wpędzę Cię w depresję, zbyt niskie poczucie własnej wartości i nie porzucisz pisania na rzecz, dajmy na to, korzenioplastyki… Ale muszę to powiedzieć:

Interpunkcja raczej kiepska, szczególnie jak na tak skomplikowane, wielokrotnie złożone, pełne wtrąceń zdania, jakie tu konstruowałeś. Przecinki nader często trafiają w niewłaściwe miejsca. Co więcej – o zgrozo! – zdarza Ci się gubić ogonek przy ą i ę. 

Ufff. Nie było to łatwe. Nigdy nie jest. Ale tak trzeba. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Hmm. Wiesz co, wibigu, przeczytaj może coś o cząstce Higgsa. Dlaczego ją w ten galimatias słów bez fabuły zaplątałeś?

Wiem, jestem okrutna, ale ściągnęło mnie słowo Higgs. Zalogowałam się, nastawiłam i, no cóż, sam wiesz.

Opowiadanej przez Ciebie historii lepiej zrobiłoby, gdyby to nie był Higgs plus choć trochę scen, a nie  tylko streszczenie. Pokombinuj następnym razem, proszę! :-) Może zbetuj, zastanów się. Nie wiem, też jestem pochopna, czasami się nie zastanawiam, ale nie wszystkie słowa przenoszą znaczenie. Czasami, kiedy zaczynasz skreślać, nie zostaje nic. Poczytaj też opowiadania innych osób, najlepiej piórkowych. Zobacz. Zapoznaj się też z komentarzami, jeśli to możliwe, naturalnie. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Prawie przeczytałem. Zostawię komentarz, pomimo nieaktywności autora.

Zdania “Wyglądał tak, jak na rysunku.” totalnie się nie spodziewałem. Zwłaszcza, że konstrukcja jest okrutnie prosta, raczej nie wymagało to poglądowego schematu. Odebrało mi całą ochotę do dalszego czytania. Jeśli poruszamy się w medium tekstowym, to chciałbym trzymać się tej konwencji od deski do deski. Poza mapami drukowanymi na końcu książek. Mapy są piękne i dobre.

Ostatecznie pokonało mnie wyjaśnienie tożsamości/narodowości pasażerów. Z intrygi zeszło całe powietrze, w dwa czy trzy akapity. Sympatyczne łamanie czwartej ściany poszło w zapomnienie. A szkoda, bo pomysł z ogromnym potencjałem.

A mnie się pomysł z Higgsem bardzo spodobał. Końcówka z licznymi twistami też w porządku. Ogólne wykonanie takie sobie.

Zapis dialogów do remontu.

I nie ważne, że nie Hieronim nie miał szczegółowych instrukcji,

Nieważne. Coś się posypawszy.

Babska logika rządzi!

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka