- Opowiadanie: surfaceofthesun - Arytmia wspomnień

Arytmia wspomnień

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Arytmia wspomnień

Biurko mam ustawione przed oknem. Podobno nie powinno się tak robić – to rozprasza, mówią. Tyle, że piętnaście lat skończyłem dawno temu i nie potrzebuję go do nauki, a z koncentracją rzadko miewam problemy. To zresztą jedna z niewielu rzeczy, z którymi naprawdę dobrze sobie radzę.

 

Bywają jednak dni, gdy tętniący życiem krajobraz, czy granatowo-szare chmury, zwiastujące burzę stulecia, pochłaniają mnie bardziej niż wszystko inne. Zasuwam wtedy ciemne zasłony, a w ich ciężkiej fakturze umiera światło. Tak jak teraz.

Chłonę przez chwilę spokój mroku, pozwalając, by wzrok powoli się z nim oswoił. Korkowa tablica, wisząca po lewej stronie, niespiesznie zarysowuje się w czerni podłużnym, jasnym prostokątem. Po chwili – niczym otwarta skalpelem klatka piersiowa – ujawnia szczegóły swoich wnętrzności.

Na dole wiszą rysunki pokracznych, wychudzonych ludzi pozbawionych oczu, za to obdarzonych uśmiechami przepoławiającymi czaszki – podobizny moje i żony, powołane do papierowego życia przez dwójkę naszych pociech. W ich sąsiedztwie rozsiadły się – okraszone słabej jakości zdjęciami – absurdalne wycinki z brukowców; „Kolejne ofiary krwiożerczej windy", „Chłopiec-nietoperz nie żyje", „Banda gwałcicieli-wampirów wciąż na wolności".

Gdzieniegdzie wiszą jeszcze trupy żółtych karteczek, naznaczonych wyblakłym atramentem. Przypominają o pierwotnym przeznaczeniu tablicy – byciu niezawodną bazą informacji dotyczących ważnych spotkań i naglących terminów

A na samej górze, okaleczone trójkątem pinezek, tkwi zdjęcie.

Spowity mgłą most rozciąga się szarością na pierwszym planie. W tle majaczą potężne przęsła kolejnego, przywodząc na myśl truchło z cmentarzyska słoni. Jasnożółte poranne słońce czai się w samym rogu, niczym łobuz truchlejący ze strachu przed karą – jego promienie, miast przydać fotografii ciepła, są chłodne. Kojarzą się z mrozem kłującym soplami lodu bezbronne ciała ludzi – mężczyzn i kobiet zmuszonych wstawać o godzinach przynależnych do snu.

Ale ulica jest jeszcze pusta, nie rozcina jej nawet jedna rozmazana sylwetka pędzącego samochodu – całość emanuje spokojem, jakiego można doświadczyć siedząc samotnie w ogromnej katedrze, wypatrując sufitowych fresków, wysoko nad nami.

To taka osobista nirwana z betonu i smoły, święty obrazek uchwycony na kliszy. Nikt, poza mną, nie zna istoty jego sacrum. Rytuał jest prosty: wystarczy, że zamknę oczy i rozcapierzę palce, wyciągając je w kierunku fotografii. Wtedy cisza zniekształca się w głos, a wilgotny wiatr – mokry kroplami skradzionymi rzece – smaga mi twarz. Z dźwięków – jak w umyśle synestetyka – eksplodują kolory, formując dobrze znane kształty.

Uśmiecham się, bo wiem już, co przyniosą kolejne sekundy.

W sposób podobny echu puszczonemu od tyłu, ożywają miękkie kroki kogoś, kto biegnie. Kto odnajduje ukojenie w rytmicznym mijaniu drzew, mostów, przekraczaniu rzek. Harmonii nie psują ciężkie uderzenia pięty o twarde podłoże.

Za tym kimś staram się nadążyć. Znowu mam dwanaście lat. Jestem zmęczony i ciężko oddycham.

– Tato, zwolnij trochę! – krzyczę.

Znam na pamięć tył zgniłozielonej bluzy z kapturem i luźnych szarych spodni. Stroju dopełniają sportowe buty -torturowane regularnymi treningami zbyt długo, by określić kolor. Wpatruję się w nie, kiedy zaczyna brakować mi sił, hipnotyzując miejscem, gdzie puszcza klej scalający skórę z gumą. W sztuczną ranę wpadają drobne kamienie i drobinki błota – lewa podeszwa wkrótce nie wytrzyma, puści. Będzie kłapać – tak mówiłem, kłapać. Wtedy tenisówki wylądują w koszu, razem z kawałkami naszych wspomnień, zawieruszonych między sznurówkami.

Ale teraz jeszcze biegniemy, a ja uspokajam oddech i przyspieszam, łowiąc sylwetkę taty w kosmykach mgły, mknącego między duchami. Mijamy kolejny most, machając do marynarzy z przepływającej nieopodal barki. Wątpię, żeby mogli nas dostrzec.

Krążymy różnymi trasami – wyznaczanymi przez chodniki i wyobraźnię – jeszcze kwadrans. Dopiero wtedy decydujemy się zawrócić do domu, korzystając z zapasów sił zmagazynowanych właśnie na te paręset ostatnich metrów. Udręczony organizm uwalnia w końcu epinefrynę, wprawiając moje dwunastoletnie ja w stan euforii – pierwszej i wciąż jeszcze niewinnej namiastki orgazmu.

Odpoczywamy chwilę nim zapukamy do drzwi – zmęczenie ucieka obłokami pary, przypominającymi dusze opuszczające ciała.

Tata ma zaczerwieniony nos, ja chyba też, bo kąciki ust zaczynają mu drżeć, zapowiadając nadchodzącą wesołość. Usiłuję udawać poważnego – przecież dzieci uwielbiają wyglądać na dużo starsze i wyjątkowo dojrzałe – ale szybko rezygnuję.

Pękamy więc ze śmiechu, trwa to dobre trzydzieści sekund albo wieczność. Wtedy ktoś otwiera okno i wiem, że za chwilę wszystko się skończy. Wciągam jeszcze rozpaczliwie zapach ciepłego kakao i owocowego szamponu, którym mama myła włosy.

 

Znowu siedzę w moim fotelu, w pokoju opuszczonym przez światło. Tylko, że ciemność zdążyła się zmienić. Teraz jest mrokiem wnętrza trumny, smutnym i przygnębiającym. To przekleństwo nieodłącznie towarzyszące szczęśliwym wspomnieniom. Są wymarzonym prezentem zapakowanym w cienki i ostry jak brzytwa papier – rozrywając go, zawsze skończymy z boleśnie poprzecinanymi palcami.

Nie umiem wybierać zdarzeń, do których powracam, nie panuję też nad ich intensywnością. Przejawiają się w nagłym wzroście temperatury, znajomym smaku na koniuszku języka lub mocniejszym zabiciu serca. Większość pozostaje na etapie fatamorgany – często zbyt niewyraźnej, by zrozumieć cokolwiek. Żadne jednak nie może równać się z dniem, w którym biegaliśmy. To chyba nie przypadek, że właśnie ów poranek jest najbliższy rzeczywistości – trudno o piękniejszą rzecz niż narodziny więzi ojca z synem.

Między innymi dlatego myślę, że Los istnieje w formie bytu obdarzonego przewrotną osobowością. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że cud powrotu do dzieciństwa objawił się kilkanaście godzin po kłótni, w czasie której córka oznajmiła, że nie chce mnie znać?

 

 

Zdarzyło się to w wigilię Bożego Narodzenia. Nic dziwnego – odgórny przykaz umiłowania bliźniego działa na ludzi podobnie do czerwonej płachty, wzbudzającej w bykach morderczy szał.

Dochodziła dwudziesta pierwsza, nikt już nie pamiętał treści błahych życzeń składanych przy stole. Cieszyliśmy się – lub tylko udawaliśmy – z otrzymanych prezentów, w duchu dziękując Bogu, że obłęd zakupów powróci dopiero za rok. Patrząc z boku, ktoś mógłby pomyśleć, że jesteśmy przykładną, niemal modelową rodziną – szczęśliwy mąż z żoną, nastoletni syn i młodsza córka. Sielanka wprost ze świątecznego katalogu w supermarkecie.

Nie potrafię sobie przypomnieć, dlaczego zaczęliśmy się kłócić. Pewnie poszło o drobiazg – bo zawsze chodzi o drobiazgi. Bombki i talerze przetrzymały atak gwałtownej nawałnicy – ucierpiały jedynie uczucia, sztyletowane, raz za razem, niepotrzebnymi pretensjami. Żona i syn wyszli z pokoju, zostawiając nas samych – dwójkę bokserów w pojedynku bez rund.

Minęła godzina nim w końcu zapędziliśmy się wzajemnie do miejsca, skąd nie było już wyjścia. Zrozumiałem, że jeśli padną jeszcze jakiekolwiek słowa, to tylko takie, które niebezpiecznie nadwyrężą łączącą nas nić – być może nawet zrywając na zawsze. Zawczasu podniosłem rękę w uspokajającym geście. Za późno.

– Nienawidzę cię, nie kocham! Nie chcę cię, nie chcę! Nie chcę takiego taty!

– Kochanie, uwierz mi, wiem, co czujesz… – spróbowałem załagodzić sytuację.

– Gówno wiesz! – przerwała – Nie masz pojęcia, jak to jest…

Wybiegła z pokoju. Zostałem sam, pośród grobów kolorowych opakowań i porzuconych prezentów. Choinka odbijała się w oknie tysiącem mrugających światełek, stwarzając iluzję, że w tym oto domu wszystko jest w porządku.

– Masz rację. Nie wiem. – powiedziałem cicho, nie wiedząc do kogo.

Zostałem sam.

 

 

Leżałem na kanapie wpatrując się w sufit, kiedy trzasnęły drzwi – do korytarza wleciało lodowate, zimowe powietrze w towarzystwie kilku płatków śniegu. Parę minut później zabrzęczał telefon, oznajmiając odebranie wiadomości.

„Wyjeżdżamy na weekend, tak będzie chyba najlepiej. PS Mała prosi, żebyś nakarmił jej rybki i nie wyrzucał szczurka."

Zatem stało się. Rysa wyewoluowała w pęknięcie – złe słowa, które padły niedawno, dopełniły rozkładu toczącego naszą rodzinę od pewnego czasu. Mimo wszystko, błahe, wydawałoby się, post scriptum napełniało mnie nadzieją, że nie jest, że nie będzie tak źle. Z tą myślą poszedłem do kuchni – w zamrażarce leżała nietknięta butelka wódki.

Doprowadzanie się do stanu całkowitej nieużywalności zajęło mi około dwóch godzin – nie pamiętam dokładnie, wszak wiek ma swoje prawa. Zasnąłem w ubraniu, pomiędzy opróżnioną flaszką, a starymi fotografiami, które zacząłem przeglądać w przypływie nostalgii, wierny zasadzie, że jeśli się dobić – to tylko do końca.

 

 

Fenomen zaistniał o ósmej rano, czterdzieści minut po tym, jak zacząłem sprzątać. Stłukłem dwa kieliszki i drobne szkło skaleczyło palce, znacząc opuszki czerwonymi kropelkami. Zanim to zauważyłem, zdążyłem poplamić większość zdjęć. Wyglądały teraz, jak robione w pierwszym dniu końca świata – jeśli tylko Bóg zdecydowałby się utopić wszystkich w deszczu posoki

Niecierpliwie jąłem je wycierać i byle jak upychać między stronami albumów. W końcu sięgnąłem po fotografię, na której widniał most. Jeden z krwawych paciorków rozprysł się dokładnie pośrodku, tworząc mini-kałużę w kształcie zdeformowanej ludzkiej sylwetki.

Raz, dwa starłem ciecz rękawem – i usłyszałem śmiech. Gdyby nie fakt, że alkohol wciąż krążył mi w żyłach – przestraszyłbym się. Zamiast tego, nadstawiłem uważniej uszu.

Liście ze zdjęcia zaszeleściły na wietrze. Skądś dobiegł dźwięk syreny, przypominającej nawoływanie zapomnianego upiora. Zupełnie odruchowo przytknąłem palce do miejsca, gdzie znajdowało się słońce. Poczułem lekkie pieczenie, podobne dotknięciu wnętrza wygasającego piekarnika.

Wszystko trwało nie więcej niż pięć sekund. A potem umarło.

Do tamtej pory uważałem się za agnostyka i mężczyznę twardo stąpającego po ziemi. Nie mogłem jednak zignorować cudu – zbyt realnego i pięknego, by uznać za delirium.

 

Zajęło mi pół roku nim doświadczyłem go ponownie. Sześć długich miesięcy pochłaniania książek dotyczących koncentracji, świadomych snów, opuszczania ciała. Przede wszystkim jednak oddaliłem się – jak nigdy wcześniej – od rodziny. Próby nawiązywania poprzednich stosunków spełzały na niczym.

Coś pękło. I chyba żadne z nas nie wiedziało, od czego zacząć sklejanie.

Odzyskałem radość życia dopiero, gdy moje powroty do przeszłości nabrały cykliczności – zdarzało się, że chłonąłem emocje dzieciństwa parę godzin dziennie. Jeśli nie siedziałem w gabinecie, chroniony przed ciekawskimi świeżo kupionym zamkiem, biegałem. Tak jak kiedyś.

 

Zaczęliśmy sypiać z żoną w oddzielnych łóżkach. O nic nie pytała, jakby obawiając się odpowiedzi. Raz zdołałem podsłuchać jej rozmowę z koleżanką – zachodziły w głowę, czy aby nie mam romansu lub kryzysu wieku średniego. Chyba były bliżej prawdy, niż mogło im się wydawać.

Tylko, że byłem zwykłym czterdziestopięciolatkiem, zakochanym w duchach własnej przeszłości i bieganiu – ostatnim wspólnym mianowniku łączącym zmarszczki z młodzieńczym trądzikiem.

 

 

O maratonie dowiedziałem się przypadkiem. Pewnego razu, gdy leżąc na trawie odpoczywałem po wyjątkowo intensywnym treningu, w moją stronę zawędrował – gnany wiatrem – kawałek gazety. Informacja o biegu sąsiadowała z ofertą zniżki w jednym z fast foodów. Uśmiechnąłem się na ten widok, myśląc o ironicznym Losie. Chwilę później wstałem i ruszyłem truchtem przed siebie, jako metę obierając miejsce, gdzie padnę z wysiłku. Sił starczyło mi do zmroku.

Dzieliłem więc czas między wspomnienia i bieganie, czując się coraz lepiej, oddalając od bliskich coraz bardziej. Ale – mimo niemal pół wieku na karku – byłem w najlepszej formie od lat, jednocześnie wciąż mając możliwość oglądania świata oczami dwunastolatka. Nie tyle chwyciłem Boga za nogi, co poderżnąłem mu gardło i rozsiadłem wygodnie na jego tronie.

 

 

Trzy tygodnie przed startem serce zaczęło mi wariować. Poszedłem do lekarza – na wszelki wypadek. Z natury nieufny w stosunku do białych kitli, odwiedziłem szpital jednego z przyjaciół. Z miejsca otrzymałem skierowanie na EKG, RTG i szereg innych trzyliterowych badań.

Gdy pojawiły się wyniki – zaniemówił.

– Gadajże – powiedziałem w końcu zniecierpliwiony. – Chyba nie masz zamiaru oznajmić, że mam raka?

Nawet nie spróbował się uśmiechnąć.

– Nie. Prawdę mówiąc, nawet nie wiem, co powiedzieć.

Znów zamilkł. Siedzieliśmy w ciszy przez dłuższą chwilę, aż poczułem ataki gorąca, na przemian z zimnymi ciarkami – dręczył mnie narkotyczny głód wspomnień. W końcu usłyszałem diagnozę, tak dziwną, że prawie nie do uwierzenia. A przynajmniej taka by była, gdyby nie fakt, że postawiono ją mężczyźnie, który obcuje z cudem.

– Na początku myślałem, że to coś z maszyną, ale u innych pacjentów badanie przebiegało bez najmniejszych problemów. No i… Cholera, stary, nie mam pojęcia, co się z tobą dzieje.

Gwizdnąłem zniecierpliwiony.

– Po prostu to wyduś.

– Twoje serce… Ono… Boże, niedorzecznie to brzmi. Ono się zmienia.

– Zmienia?

Zaśmiał się w końcu, ale wcale nie zabrzmiało to wesoło.

– Zmienia, transformuje. Powiedziałem, nie mam pojęcia!

Krzesło przewróciło się hałaśliwie, gdy wstałem.

– Zgłupiałeś, czy jesteś pijany? – sięgnąłem po kurtkę. – Wychodzę, jeśli zaraz nie powiesz, co jest grane.

– Widzisz, mówiłem, że to nie ma sensu. Słuchaj – powiedział, opierając się o parapet. – Twoje serce bije normalnie, ale czasem, przy rozprężeniu zmienia się, zmniejsza. Wygląda to tak, jakbyś miał… Nie wiem… Serce dwunastolatka. Trwa to dosłownie chwilę, jedno uderzenie i powtarza się co jakiś czas, bez żadnej reguły.

Nie odpowiedziałem. Wbił we mnie wzrok.

– Chcesz mi coś powiedzieć?

– Ja… Ja nie wiem. Muszę lecieć, odezwę się. Dzięki za wszystko.

Wyszedłem z gabinetu, ale dogonił mnie na schodach.

– Nie wiem, co to jest, ale nie wiem tego jeszcze! Pozwól sobie pomóc!

– To nie moja wina, że spieprzyły ci się maszyny! Serce się zmniejsza?! Dajże spokój, człowieku! I zostaw mnie w spokoju! – powiedziałem, chyba trochę zbyt głośno.

– Przepraszam, w porządku? To twoja sprawa, rozumiem. Pozwól się, w takim razie, zaprosić na grilla. Ostatni raz byliście u nas wieki temu. Niech pomyślę… No tak, minął co najmniej rok.

Nabierałem coraz większego przekonania, że naprawdę zwariował.

– Rok temu? Nigdy nie byliśmy u was na grillu. – gdy skończyłem mówić, poczułem coś podobnego długiej, rozpalonej igle wbijanej w zwoje mózgu. Igle tak gorącej, że gotującej tkankę. Syknąłem z bólu i wybiegłem ze szpitala, zostawiając zdumionego przyjaciela na schodach.

 

 

Korzystając z nieobecności żony, zajrzałem do jej notesu. W starych – ale niekoniecznie dobrych – czasach zapisywała wszystkie wspólne wyjścia, łącznie z głupią wizytą u znajomych, czy seansem w kinie. Leciwy notatnik upstrzony był drobnym pismem przypominającym odchody małych zwierząt.

 

„ Dzisiaj kino, potem kolacja. Było fajnie"

„ Gramy w piłkę, młody strzela trzy bramki!"

„ Przedstawienie w szkole – idziemy wszyscy!"

„Grill u znajomych, trochę zbyt dużo alkoholu…"

 

Wszystkie zdarzenia – łącznie z tymi, w których musiałem uczestniczyć – stanowiły zagadkę. Nie pamiętałem ani jednego. Ogarnęło mnie straszliwe przeczucie – czy możliwym było, że ceną powrotów do dzieciństwa są najbardziej aktualne wspomnienia? Cud niepostrzeżenie przemienił się w żarłoczną strzygę, zachłannie pożerająca czyjeś szczęście. Zrozumiałem, że chcąc odzyskać rodzinę i samego siebie – muszę zniszczyć zdjęcie.

 

Plan odwyku rozpisałem na równy miesiąc – dokładnie tyle zostało do rozpoczęcia maratonu. Z każdym dniem miałem rezygnować z kolejnych, przeklętych minut spędzanych w czerni gabinetu. Finał przypadał na dzień startu – ukłon w stronę Losu i jego specyficznego poczucia humoru.

Początki – jak zwykle – były najgorsze. Nie znajdowałem już przyjemności w bieganiu. Przestałem śnić, jakby fotografia wyssała ze mnie wszystkie marzenia i koszmary. Raz zdarzyło mi się pęknąć; upić zapachem, smakiem i realnością dnia z ojcem. Gniew i rozczarowanie przyszły zaraz potem, w postaci niewidzialnego imadła miażdżącego czaszkę i torsji, podczas których omal nie wyrzygałem wnętrzności. Ale nie poddawałem się – pękałem ze śmiechu, żyjąc wyobrażeniem dnia mojego triumfu.

 

 

 

Gdybym nie zdołał wyciągnąć przed siebie rąk, najprawdopodobniej zdarłbym skórę z twarzy i złamał nos – niefortunny wypadek przydarzył mi się zaledwie parę kilometrów przed metą. Biegłem już dobrych parę godzin, ale nie narzekałem jeszcze na zmęczenie. I nagle, przez głupi korzeń rozsadzający asfalt, wszystko mogli wziąć diabli!

Żwir – przemieszany z większymi kawałkami kamieni – wbił się w cienkie rękawiczki, rozdzierając materiał i zostawiając małe ślady na dłoniach. Najgorzej było z prawym kolanem. Głośno chrupnęło i czułem nieprzyjemne pulsowanie – oczami wyobraźni widziałem już zbierające się litry płynu w ilościach wystarczających, by pod jego ciśnieniem eksplodowały kości.

Zakląłem. Lekko utykając, poszedłem usiąść pod pobliskim drzewem. Oparłem głowę o korę i uderzyłem kilka razy, z masochistyczną przyjemnością odczuwając twarde nierówności.

Nagle serce przyspieszyło, szalejąc w klatce z kości i mięsa, gubiąc rytm, sprawiając ból. Ludzie i barierki zamigotali, tworząc teledysk cięty przez szalonego montażystę.

Poczułem zapach kakao, gdzieś mignął zielony dres ojca. Głosy przeszłości i teraźniejszości zaczęły nakładać się na siebie, formując jazgotliwą orkiestrę stopionych dźwięków. Przed oczami błysnęła mi półprzezroczysta twarz matki, w ciągu paru sekund zdeformowana w hybrydę żony i dzieci – potem znikła.

– Tato, zwolnij trochę! – zawołał dziecięcy głos, przy czym „trochę" zabrzmiało niczym puszczone w zwolnionym tempie. Przestraszony wbiłem wzrok w ziemię, obawiając się spojrzeć w miejsce, z którego dobiegał.

Na ramieniu poczułem dłoń. I jeszcze jedną. I jeszcze, pojawiały się znikąd, pozbawione ciała i ramion. Zadrżała mi warga. Wiedziałem, że już za chwilę nie wytrzymam i zrobię wszystko byle przerwać chaotyczny taniec wspomnień i tego, co teraz.

Serce wydawało się bić raz z lewej, raz z prawej strony, niekiedy z dołu, by już za chwilę załomotać w przełyku.

Poczułem coś pod palcami, a dłonie spoczywające na ciele nabrały przyjemnego ciepła. Kakofonia jęła zanikać, gładko przenikając w głosy dopingujących i setek zderzeń butów z asfaltem.

A ja spoglądałem szeroko otwartymi oczami na moją rodzinę. Stali przede mną, uśmiechając się od ucha do ucha.

– Myśleliśmy nad tobą, łobuzie… – żona pogroziła palcem.

– I doszliśmy do wniosku, że tak często zamykasz się w gabinecie albo biegasz, bo nie czujesz, że cię kochamy – syn wyglądał na nieco zakłopotanego słowami, które powiedział.

– Dlatego przyszliśmy tutaj, żeby powiedzieć, że tak nie jest, że bardzo ci kibicujemy, a jak dobiegniesz do mety to będziemy tam na ciebie czekać z niespodzianką! – w oczach córki, i to było najważniejsze, dostrzegłem szczerość wymieszaną z miłością.

Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc siedziałem tylko z szeroko otwartymi ustami, podrapane dłonie opierając na kolanach. Portret podręcznikowego debila.

– Wyglądasz jak głupek – potwierdziła żona i chwyciła mnie za ręce pomagając wstać. – No to co? Leć i widzimy się na mecie?

– Jasne… – zdołałem wydusić. Przytuliliśmy się jeszcze, wszyscy razem – jak w scenie z kiepskiego serialu familijnego.

I zacząłem biec. Kolano wciąż dokuczało, ale ból malał i wyobrażałem sobie, jak wdeptuję go z całych sił prosto w ziemię. Niech zdycha.

Zrobiło się nieco cieplej, czułem, że mięśnie pracują sprawniej, jakby – przez pomyłkę – do starej, zapomnianej machiny ktoś wlał najlepszy olej. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo mi brakowało rodziny.

 

 

Trasa zakręciła ostro w lewo. Wbiegłem na ostatnią prostą i jakieś pięćset metrów przede mną, na czerwonym tle zabielił się napis „Meta". Wydłużyłem krok, bicie serca nieznacznie przyspieszyło, noga zarwała bólem – szczęśliwie na tyle nikłym, że prawie nieodczuwalnym. Wyprzedziłem jeszcze młodą, bardzo atrakcyjną kobietę i z satysfakcją wychwyciłem zdziwienie faktem, że oto wyprzedza ją facet w takim wieku!

Pochyliłem głowę i przyspieszyłem, przede mną biegł już tylko jeden zawodnik. Całkiem nieźle trzymał tempo, ale dostrzegłem, że zaraz odpadnie mu lewa podeszwa.

– Kolego, uważaj na buta – chciałem powiedzieć, ale zamiast tego usłyszałem:

– Tato, zwolnij trochę!

Przeszły mnie ciarki. Wyprostowałem szyję i ujrzałem, jak żona, dzieci, ludzie za metą, cały świat zaczyna migotać w szaleńczym tempie, a obrazy zachodzą na siebie niczym pojedyncze warstwy tworzące filmy animowane. Serce zwolniło, niemal się zatrzymując, jakby zbierając siły do najpotężniejszego uderzenia.

– Tato, co się dzieje?! Mamo, co dzieje się z tatą?! – dobiegł mnie z daleka głos córki.

– On… On znika… O Boże, on znika! – to ostatnie zdanie, jakie usłyszałem, a które nie należało do mnie, tego dwunastoletniego mnie, ani mojego ojca.

Migotanie ustało, zastąpiła je poranna szarówka, gwar przekształcił się w pisk, ten w szum, a szum w miękkie odgłosy kogoś, kto biegnie. Kto odnajduje ukojenie w rytmicznym mijaniu drzew, mostów, przekraczaniu rzek.

 

 

 

 

 

Dawno, bardzo dawno temu, powróciłem do dnia, w którym biegaliśmy.

Obserwuję tył zgniłozielonej bluzy, macham do ludzi na barce, mam zaczerwieniony nos, udaję poważnego.

Pękam ze śmiechu, wciągam zapach kakao.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Trwa to wieczność.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Wymieniłeś pewien alkaloid, który nie jest wytwarzany w organizmach ludzi. Może chodziło o epinefrynę albo dopaminę?
Bardzo, bardzo, bardzo dobry tekst!
Wiesz, piszesz wyjątkowo naturalnie - albo doświadczyłeś opisywanych przez siebie uczuć naprawdę, albo jesteś rewelacyjnym psychologiem... Nawet opis arytmii serca jest wiarygodny i naturalny (zwłaszcza z wrażeniem "serca w przełyku" - mówię ze stricte medycznego punktu widzenia). Wiem, że fabularnie tekst nie był do końca o tym, co przykuło moją największą uwagę - bo jak dla mnie najlepszy (i najprawdziwszy...) był opis relacji rodzinnych i uczuć bohatera.

I tak się zastanawiam, 5 czy 6, 5 czy 6... OK, wystawiam ocenę - ale z minusem, za ten alkaloid!;)

Rany, jak ja lubię takie fachowe komentarze - serio :)! Zupełnie zapomniałem o tej efedrynie, wpisałem ją, bo miałem później sprawdzić, co może się wydzielać. No i nie sprawdziłem.

I dzięki temu przypomniałem sobie o jeszcze jednej rzeczy, ale nie powiem jakiej, bo już poprawiłem ;]. Bardzo mi miło, że Ci się podobało, dziękuję za przeczytanie i komentarz. I za minusa, oczywiście :].

Dobry tekst :)
Chociaż mam wrażenie, że wstęp i te fajne liryczne opisy są dużo lepsze niż sam opis akcji. Ale to moje prywatne zdanie. Zasługujesz na 5 lub nawet 5,5 :) Daję 5 a Ty pisz dalej :)

Oho, widzę, że Ostatni Sprawiedliwy, który niestety nie jest piśmienny i nie potrafi uzasadnić swojej oceny, i tutaj buszował.

Tak z ciekawości, sprawdzam co lepsze opowiadania.

Katy, dzięki :). Będę pisał, a co!

@ Ajwen

Że kto buszował? Czy ja o czymś nie wiem :)?

Odpowiadam za Ajwenhoła, który w moim mniemamiu smacznie śpi.
Bo tu, na tym forum, gdyż albowiem oceny są tajne, grasuje ktoś, kto wszystkim za wysoko w jego mniemaniu ocenionym opowiadaniom wlepia 3 bez komentarza.

Bo tu, na tym forum, gdyż albowiem oceny są tajne, grasuje ktoś, kto wszystkim za wysoko w jego mniemaniu ocenionym opowiadaniom wlepia 3 bez komentarza.

Nie próbuj przechytrzyć diabła, moja droga. Jest 4.3. 

Bo 3 to ja postawiłem dopiero teraz.

I jest 4.0.

 

Jeśli czytam opowiadanie i przez pierwszą połowę w ogóle nie wiem o co chodzi, przez drugą totalnie mi to zwisa, a po przeczytaniu całości nie umiałbym powiedzieć o czym było, to... nie jest to dobre opowiadanie. Chaotyczne wyrywki (zapewne o jakichś zajebiście głębokich rzeczach, których taki szaraczek ze szkiełkiem i okiem jak ja nie zrozumie), czyta się toto okropnie ciężko, sensu nie widzę żadnego. W miarę poprawnie napisane - i tyle.

Fantastyki w tym aż cirka koma zero trzy procenta, ale czasami nie chodzi o nią.
Powoli zmieniam zdanie o Autorze na lepsze. Dowodem tego piątka.

Dzień dobry wieczór.
Widzę, że zdania podzielone, niech będzie, że biorę to za dobrą monetę :). Co do ocen  - myślę, że nie ma się nimi co przejmowac, ważniejszym jest, że ktoś przeczytał, komuś się spodobało, komuś nie.

@ Mortycjan
Bo ja wiem, czy chodzi o jakieś zajebiście głębokie rzeczy? Wydawało mi się, że - zachowując umiar - wszystko podałem na tacy. Co jakiś czas staram się modyfikowac "styl" w jedną lub drugą stronę, tutaj zależało mi, żeby było duszno - rozumiem, że dla Ciebie akurat przesadziłem, mea culpa ;).
 Inna sprawa z tym ciężkim czytaniem, rozumiem, że chodzi o mnogośc opisów? Bo tekst przerobię pewnie jeszcze dziesięc tysięcy razy, więc każda wskazówka cenna.
Acha, i prosiłbym Cię - jeśli masz chwilę - o rozwinięcie tych chaotycznych wyrywków. Bo nie wiem, czy chodzi o sposób, w jaki opisana jest akcja, czy może przemyślenia - Bóg mi świadkiem, że miałem przekonanie, że z nimi nie przesadzam :) - bohatera?

@ Adam
Przepraszam, jak to powoli :)? I przepraszam, jak to na lepsze (oczywiście to pozytywne, cieszę się) ale rozumiem, że zdanie było jako takie - z ciekawości zapytam, czemu :)?

Po tamtych dwóch tekstach... --- ale może nie wracajmy do tego.

Inna sprawa z tym ciężkim czytaniem, rozumiem, że chodzi o mnogośc opisów?
Wręcz przeciwnie. Chodzi o przebijanie się przez te wszystkie westchnienia i wynurzenia bohatera-narratora.

czy może przemyślenia - Bóg mi świadkiem, że miałem przekonanie, że z nimi nie przesadzam :)
Nie wiem, czy nie przesadzasz, ale moim zdaniem opowiadanie składa się wyłącznie z nich... o czym świadczy dobór komentujących - nasz naczelny wieszcz-romantyk Ajwenhoł i nie mniej lovestorująca Katy. I AdamKB, który czyta wszystko.* 

Acha, i prosiłbym Cię - jeśli masz chwilę - o rozwinięcie tych chaotycznych wyrywków.
Krótko i na temat. Czytam pierwszy akapit, potem drugi, trzeci i już nie pamiętam, co było w pierwszym. Rzucasz czytelnika w różne, nijak nie powiązane ze sobą sceny (a właściwie "obrazki", bo panuje w nich niemal kriostaza), w których wydarzenia nie wynikają z poprzednich. Rozumiem, cała ta "arytmia wspomnień", na koniec jeszcze to serce i w ogóle - nawet ciekawa koncepcja (w swojej kategorii). Tylko że strasznie to nudne i męczące. Tekst z akapitu na akapit powinien rozbudzać ciekawość czytelnika (lub co najmniej ją zaspokajać), a u Ciebie mamy "weź, czytelniku drogi, przebolej te katusze - potem się wyjaśni, obiecuję". Opisywanie jak to kimś targały uczucia/wspomnienia/emocje/whatever zawsze było, jest i będzie niszowe. I nudne. I męczące...


* Żeby było jasne: nie zgryźliwość, tylko żart. Ha ha. :)

Gratuluję. Opowiadanie przede wszystkim przeraziło mnie:) A to oznacza, że jest niezłe..

Wyrzuciłabym tylko tę ostanią linijkę: "Trwa to wieczność".

Uważam, że tekst jest  na 5.

Adamie KB - jak to nie ma fantastyki?

 

@ Mortycjan

Ok, nie zrozumieliśmy się - chodziło mi o opisy uczuc Czyli domyślałem się prawidłowo. Ha, another win! Wracając do komentowania komentowania ;). Rozumiem zarzuty - nie do końca odbieram wszystko, co napisałeś, jako wytknięcie błędów, bo - jak sam słusznie zauważyłeś - tutaj było dużo skupienia się na uczuciach i zdawałem sobie sprawę, że może byc ciężko. Czyli właściwie zamiar się udał, ale Twoim prawem of course, jako czytelnika, jest się tym zanudzic. Dobrze, że mamy naczelnych lovestorujących, bo bym się załamał ;D.
Anyways, dzięki za komentarz, miło, że się rozpisałeś. No i mam nadzieję, że następne opowiadanie podejdzie Ci bardziej :).

@ Adam

To ciekaw jestem, co napiszesz przy następnym opowiadaniu, bo czuję, że w owym nadchodzącym tekście, będzie nieco makabrycznie. I religijnie, a co!

O, nie zauważyłem komentarza Seleny. Ech, te stare lata...
Seleno droga, czemu? Szczerze przyznam, że mnie strasznie się podobało i zdradza, w jakiej pętli znalazł się bohater. Hmm, może inaczej niż ja odbierasz końcówkę.

Końcowy wers, wyjaśnia to, co i tak jest już oczywiste. Lubię sama dopowiadać sobie resztę. Jeśli podajesz czarno na białym (biało na zielonym?) to, "co poeta miał na myśli", nie pozostawiasz czytelnikowi miejsca na interpretację.

Ale to tylko moja opinia - być może inni wolą czytać tekst bez niedomówień.

W sumie masz rację. Dodałem go dlatego, bo podobało mi się taki jakby fatalistyczny wydźwięk samego zdania. Ale może się myliłem, tym niemniej cieszę się, że ostatnie zdanie nie przesłoniło Ci przyjemności z czytania (a tak sam sobie posłodzę, bo Mortycjan się na mnie uparł ;D).

Ciesz, się ciesz - 3 u Mortycjana to jak 5 u innych:)

Jeszcze jedno - bardzo spodobał mi się tytuł. Zazwyczaj czytam, te opowiadania, które mają to "coś" w tytule. A twoje miało.

Mortycjan, poraził mnie Twój komentarz. Moim zdaniem to wyjątkowo udany tekst. Jeden z najlepszych w zeszłym tygodniu a Ty walisz takie coś....  Ja tu żadnej rozwlekłości nie widzę, Moim zdaniem początek przyciąga, jest lepszy niż rozwinięcie.

To ciekaw jestem, co napiszesz przy następnym opowiadaniu, bo (...)  będzie nieco makabrycznie. I religijnie, a co!
Jeżeli nie będzie to zbędną sztuką dla sztuki, to może i nic złego nie napiszę.
W kwestii zawartości fantastyki --- moja wina, nie dopisałem, że z pozoru, na pierwszy rzut oka itp. Przepraszam; takie przeoczenia zmieniają sens wypowiedzi, więc niniejszym prostuję.

P.S. Mortycjan napisał: (...) nasz naczelny wieszcz-romantyk Ajwenhoł i nie mniej lovestorująca Katy. I AdamKB, który czyta wszystko.
No to zostałem sklasyfikowany jako nieklasyfikowalny uniwersalny...

gdyz jeden negatywny komentarz Mortycjana wart jest trzech pozytywnych od innych uzytkownikow...

>joke mode on< OK, będę pisał tylko negatywne, też chcę być doceniany... >joke mode off<

gdyz jeden negatywny komentarz Mortycjana 

To ja napisałem negatywny komentarz...? Oceniłem na 3. 3 to bardzo przyzwoita ocena - oznacza dobrze napisany tekst, ale nieciekawy/nudny/przeciętny fabularnie/. Większość publikowanych tu tekstów nie zasługuje nawet na nią... 

Zawsze miło, jak się pod opowiadaniem dyskusja rozwija!
Nooo, Adam, mnie też już kilka razy wbijałeś szpile, ale nie tylko dlatego Cię doceniam :).

"Jeśli czytam opowiadanie i przez pierwszą połowę w ogóle nie wiem o co chodzi, przez drugą totalnie mi to zwisa, a po przeczytaniu całości nie umiałbym powiedzieć o czym było, to... nie jest to dobre opowiadanie. "
toz to same słodkości są, Mortycjanie...

toz to same słodkości są, Mortycjanie...

Napisałem "nie jest to dobre opowiadanie", co wcale nie jest równoznacze z "opowiadanie jest beznadziejne". Nie jest dobre, ale nie jest też złe. Jest po środku. Naturalnie każdy widzi co chce zobaczyć... 

Warto bylo sie przebijac przez te krwawe misa konskie i inne takie, zeby przeczytac to.

O, właśnie tak mi się wydawało, że kogoś tu brakuje - niezgody :).
Przepraszam, rozumiem, że nie każdy musi być smakoszem końskiego mięsa, ale jakie "inne takie" :>?

No "inne takie" płody jadalne itepe :P
Miło mi wiedzieć, że moja nieobecność została zauważona.
I równie miło po powrocie przeczytać opowiadanie takie jak to.

Stawiam 6. 

Podobało mi się, dobrze napisane opowiadanie :)

Arytmia budzi niepokój, a Arytmia wspomnień wzbudziła ciekawość i okazało się, że uzasadnioną, bo opowiadanie znalazłam jako bardzo porządne. Dobrze, że dostało drugie życie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajne opowiadanie, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Mam problem z oceną tego opowiadania. Jest kompletne. Od początku do końca nie mozna zarzucić żadnego fragmentu, który byłby “niepełnym”, a jednak po jego przeczytaniu mam wrażenie, ze było za mało (chociaż obiektywnie nie było). Ba, klimat, sposób opisywania – to są bardzo mocne elementy tekstu, a jednak nie do końca do mnie trafia.

Jednocześnie A mimo to, choć do mnie nie trafia, widzę obiektywnie dobry tekst, z przekazem, co prawda widzę go zdecydowanie jako symboliczny, a nie fantastyczny, ale to akurat nie ma wpływu na ocenę jakości. Ludzie na portalu polecają Twoje teksty, wiec zapewne zajrzę do kolejnych.

 

Nowa Fantastyka