- Opowiadanie: urtur - Skarb w studni [P.E.C.]

Skarb w studni [P.E.C.]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Skarb w studni [P.E.C.]

Od autora:

Poniższa miniatura jest fragmentem znacznie dłuższego tekstu, stanowi jednak – sama w sobie – w miarę zamkniętą całość. Chciałbym zaprezentować tutaj trzy mniej lub bardziej samodzielne urywki owego długiego tekstu (jego tytuł to: „Przygody Eksperymentującego Czarodzieja", stąd skrót "P.E.C."). Poprzednio opublikowałem tu "Żabę" – monolog jednej z bohaterek. Dziś drugi wyimek (krótka przygoda), zaś ostatni ("Droga do wiru") – wkrótce.

 

Poza opiniami na temat samych opowiadań jako takich, interesuje mnie to, czy gdyby istniała książka, z której te fragmenty pochodzą, to sięgnęlibyście po nią? Czyli – patrząc na całą sprawę z mojej perspektywy – czy opłaca mi się praca nad tym projektem, czy też może lepiej, żebym się zabrał za coś kompletnie innego?

 

 

SKARB W STUDNI

– I cóż, panowie czarodzieje – z nieukrywaną ciekawością zapytał burmistrz Hoboku. – Czy zrozumieliście znaki na tej, jak to mówi, tabliczce? Czy wiecie gdzie jest skarb?

 

Magowie pokiwali głowami. Ruram Paruram spojrzał na Jacentego Więza oraz Tomiego.

 

– W jakiej kolejności pokazujemy nasze wyniki? Kto pierwszy?

 

Na moment zaległa cisza, którą przerwał policmajster Ander:

 

– Ja dokonuję zaproponowania żebyśta zaprezentowowywali we w kolejności analfabetycznej.

 

Na to roześmiał się Jacenty:

 

– Biorąc pod uwagę moje imię i nazwisko, będę pierwszy, z której strony by nie patrzeć… No dobrze! Znaki na tej tabliczce są bardzo stare, to pierwotne piktograficzno-ideograficzne pismo z końca epoki brązu. Czy jesteśmy zgodni w tej kwestii? – Tomi i Ruram przytaknęli – Skoro już wiemy, co to za pismo, kolejną sprawą jest odcyfrowanie go. Niestety nikt jeszcze nie opracował spójnego systemu odczytania tego języka. Za mało materiału źródłowego… Jednak sens tego zapisu wydaje się być jasny. To są znaki astronomiczne i astrologiczne wyznaczające miejsce na niebie. To tutaj – wskazał palcem – to równonoc jesienna, a ten znak oznacza porę zachodu słońca. Te dwa to księżyce. A ten: kierunek. Czyli całość wskazuje jakieś miejsce które jest wyznaczone przez pozycje księżyców, jaką miały o zachodzie słońca podczas równonocy jesiennej… hmm… dwanaście tysięcy pięćset osiem lat temu.

 

– Zgadza się! – zawołał Tomi – dokładnie to samo mi wyszło.

 

Ruram także pokiwał głową, przyznając Jacentemu rację.

 

– Zatem cała sztuka to ustalić owe pozycje i wyznaczyć miejsce. No cóż, nie mając w gospodzie tak wspaniałego zegara astronomicznego, jaki pan burmistrz ma w swoim gabinecie, musiałem posłużyć się podręcznymi tablicami gwiezdnymi. I wyszło mi… A! Właśnie! Czy jest tu może dokładny plan centrum Hoboku?

 

Ruram Paruram zrobił minę pod tytułem "A czy Hobok ma w ogóle jakieś centrum?", jednakże Ander podbiegł pospiesznie do jednej z szaf i (z niosącym w sobie pokłady ogromnej estymy dla swojego miasta okrzykiem "Juści, że jest!") wyciągnął z niej pokaźnych rozmiarów rulon. Rozłożyli go wspólnie na stole, zaś Jacenty kontynuował:

 

– Świetnie! Wystarczająco dokładny! A więc popatrzmy… Moje obliczenia wskazują, że owo coś jest o… tu. W zachodnim skrzydle ratusza.

 

Tomi pokręcił głową z niedowierzaniem. Ruram zaś westchnął głęboko i zapytał:

 

– A czy uwzględniłeś precesję osi świata? Ruch precesyjny jest wprawdzie bardzo powolny, ale przez dwanaście tysięcy lat sporo się naskładało…

 

Na policzki Jacentego wypłynął blady rumieniec.

 

– Zapomniałem o tym – mruknął.

 

– A ja wziąłem ten efekt pod uwagę! – ucieszył się Tomi – Jeżeli uwzględnić ten efekt, to przesuniemy się z naszym punktem na ukos przez rynek i trafimy… o tutaj. To chyba gospoda?

 

– A wziąłeś poprawkę na perturbacje wynikające z różnic we wzajemnym oddziaływaniu grawitacyjnym obu księżyców miedzy chwilą, gdy świat jest w peryhelium i w aphelium?

 

Tomi zamrugał kilkakrotnie, jakby nagle doznał olśnienia.

 

– Nie…

 

– Ja to pod uwagę brałem, ale cóż z tego – westchnął Jacenty.

 

– A ja – uśmiechnął się Ruram Paruram – uwzględniłem oba efekty. I wyszło mi, że miejsce ukrycia skarbu jest – zawiesił na moment głos i stuknął długim, smukłym palcem w sam środek mapy – dokładnie tu!

 

– We w studni?! – zawołał zaskoczony Ander.

 

– Tak – odparł spokojnie Ruram – właśnie w studni.

 

– Ale, za przeproszeniem panoczka czarodzieja, to oto niepodobna jest!

 

– Oooo, dlaczegóż to?

 

– Ano, bo – zająknął się Ander – wiela razy robole tom studnię czyścili. I nic nie naleźli.

 

– To o niczym nie świadczy, na pewno miejsce ukrycia skarbu jest dobrze zabezpieczone. Ale mam inne pytanie: czy są jakiekolwiek dane o tym, kiedy wybudowano tę studnię? Kiedy ją ocembrowano?

 

– Studnia była tu zawsze – odparł burmistrz z dumą – Hobok jest najstarszym miastem Arthanionu. Oczywiście, jak to mówi, w dawnych czasach nie było to tak wspaniałe miasto, jak dziś. Ot kilkanaście domostw skupionych na terenie obecnego rynku, wokół studni. O tej studni wspominają nawet najstarsze zachowane dokumenty…

 

– I, jak podejrzewam – wpadł mu w słowo Ruram – nigdy nie wymagała remontu?

 

– No, dach i, jak to mówi, kołowrót były kilkakrotnie wymieniane. Ale sama cembrowina trzyma się znakomicie.

 

– Magicznie wzmocniona. – Więz uśmiechnął się pod nosem. – Sprytne, bardzo sprytne.

 

– W takim razie – podsumował Ruram – nie pozostaje nam nic innego, jak zejść na rynek, opuścić się do studni i rozpocząć poszukiwania. Panie Ander, niech pan skrzyknie kilku krzepkich pachołków. Mogą być przydatni.

 

Niedługo potem cała piątka, w eskorcie kilkunastu urzędowych drabów o głupocie wypisanej na zębach, wymaszerowała z ratusza w kierunku studni. Ku radości burmistrza nie było gapiów. Trudno się zresztą dziwić: wszak w hobockiej gospodzie przsławny bard śpiewał tego dnia swoje najnowsze ballady! A był to bard, który śpiewał piekniej niż inni bardzi, był to bard, który śpiewał bardziej! Nawet w tej chwili jego głos wybijał się ponad kwakanie, gdakanie i inne dźwięki typowe dla środka staromiejskiego rynku: "Kochani! Ja muszę do kraju!… Ja muszę! Do kraju, do sprawy, do mas, do roboty, do partii!…" Opowieść z pewnością była porywająca!

 

Tymczasem stojąca pośrodku rynku konstrukcja wyglądała tak niewinnie! Nic nie wskazywało na to, że to właśnie tu, właśnie w tym miejscu, ukryto niegdyś starożytny skarb. Pewnie tak właśnie miało wyglądać; pewnie dlatego ten skarb przetrwał tysiące lat. Lecz czy rzeczywiście przetrwał? Czy może kiedyś, dawno, został wydobyty, a obecnie jedyne co można było tam znaleźć to pusta komora?

 

Takie i podobne myśli z pewnością kłębiły się w głowach czarodziejów, gdy przeciąwszy pół szerokości rynku, znaleźli się pod okapem studni i, oparłszy się o cembrowinę, z ciekawością zaglądnęli w głąb. Zwierciadło wody migotało niezbyt głęboko i niezbyt płytko. Tak na oko: jakieś sześć, siedem sążni. Otwór był bardzo szeroki, z łatwością mógł pomieścić kilka osób obok siebie.

 

– Jak się tam dostaniewa? – zaciekawił się Ander .

 

– Jedna osoba może zjechać w wiadrze – odpowiedział Tomi – zaś moi dwaj przyjaciele i ja po prostu zlewitujemy na dół.

 

– Panoczki – jęknął policmajster – proszę, nie lewatywujta się do studni! Tydzień trza ją będzie czyścić!

 

– Lewitować to tyle co latać – wyjaśnił Więz. Ander odetchnął z ulgą.

 

– Ander, jedź ty – szepnął burmistrz z lekka zielony na twarzy – ja nie mogę. Mam, jak to mówi, lęk głębokości.

 

– Hej, junacy! – zawołał Ruram do osiłków – Jak my trzej wlecimy do studni, pomóżcie wejść panu Anderowi do wiadra a potem opuszczajcie go na dół. Na dół, powtarzam, żebyście przypadkiem nie wpadli na to, żeby go opuszczać do góry!

 

– Jasna sprawa, hyhyhy – mruknął najbardziej rozgarnięty junak.

 

– Świetnie! A jak zawołam "stop!", to zatrzymajcie kołowrót i nie kręćcie w żadną stronę. Ale trzymajcie mocno!

 

– Będziem trzymać – obiecał junak.

 

– No to do roboty!

 

Trzej czarodzieje wypowiedzieli kilka magicznych formuł, wznieśli się kilka stóp nad ziemię, tak by prześlizgnąć się nad cembrowiną, a potem opadli w głąb studni. Owionął ich miły rześki, chłód. Gdzieś nad sobą usłyszeli skrzypienie – to Ander gramolił się do wiadra.

 

– Ciemno jak w studni – sarknął Jacenty badając dotykiem kolejne kamienie cembrowiny – przydałoby się trochę światła.

 

– Służę uprzejmie panu dobrodziejowi – Tomi wykonał zawiły gest i ponad głowami magów pojawiła się lśniąca kula, opadająca w dokładnie tym samym tempie co oni.

 

– Dziękuję! Od razu lepiej!

 

Zapadła cisza przerywana tylko pluskaniem wody, skrzypieniem liny i szczekaniem zębami przez Andera. Czarodzieje skrupulatnie sprawdzali każdą piędź kwadratową obudowy studni, poszukując czegoś, co dałoby im jakąś wskazówkę, co do lokalizacji skarbu. Przebadali już ponad połowę, a wciąż nic nie odnaleźli.

 

– Mam nadzieję, że znajdziemy coś nad lustrem wody – mruknął Ruram. – Nie mam chęci na nurkowanie.

 

– Jest na to spora szansa – głos Jacentego zdradzał podniecenie – te kamienie, o tu, nie są prawdziwe. To iluzja.

 

– Pokaż! – Tomi podpłynął w powietrzu do Więza – Tak… Faktycznie to chyba tutaj.

 

– Stooop! – krzyknął Ruram w kierunku powierzchni.

 

Skrzypienie liny ustało. Wiadro z Anderem kołysało się lekko jakieś pół sążnia ponad czarodziejami. Magowie tymczasem badali naturę iluzji. Nie była zbyt wymyślna; prosty amulet rozproszenia w zupełności na nią wystarczał. Coś syknęło, błysnęło zaśmierdziało – i oto w ścianie pojawił się otwór dość duży, by skulony człowiek mógł się przez niego przecisnąć. Rozszerzał się on wkrótce w wąski, prostokątny korytarz biegnący w ciemność. Więz wsunął się pierwszy, za nim Ruram, a na końcu Tomi, przywołując za sobą gestem swojego świetlika.

 

– Poczekajcie – przypomniał sobie Ruram – jeszcze Ander!

 

Wychylił się z powrotem przez otwór i krzyknął:

 

– Hej, tam na górze! Jeszcze trochę w dół!

 

– Yyyy? – dobiegła go zwielokrotniona przez echo odpowiedź – A co my mamy robić na "Jeszcze trochę w dół"?

 

– Opuścić wiadro jeszcze trochę w dół – wyjaśnił mag.

 

– Aauumm… – odpowiedź była pełna głębokiego zrozumienia. Wiadro zaczęło powoli posuwać się ku dołowi.

 

Ruram Paruram poczekał, aż osiągnie ono poziom ciut niższy od otworu, po czym raz jeszcze krzyknął:

 

– Stop!

 

Podziałało od razu.

 

– Oj, laboga – jęknął Ander trzęsąc się ze strachu – jak to ja mam się we w tom dziurę zmieścić, a nie wykopyrtnąć się do wody?

 

– Nogami do przodu! – poradził Tomi.

 

– Ależ skąd! – nie zgodził się Jacenty. – Głową naprzód.

 

– Eee, to może by tak bokiem? – zapytał Ander bojaźliwie.

 

– Niech się pan nie boi, panie Ander – zlitował się nad nieszczęśnikiem Ruram – proszę dać mi rękę… Tak… I teraz uwaga! Ooop-siup! – niemal wciągnął stróża prawa przez otwór.

 

W nikłym, jednostajnym świetle kuli Tomiego wilgotny korytarz wyglądał wyjątkowo ponuro. Z grubsza tylko ociosane głazy tworzyły strop i ściany. Spąg wysypany był żwirem. Powietrze wewnątrz było aż ciężkie od stęchlizny.

 

– Nie ma co medytować, idziemy – mruknął Jacenty.

 

Ruszył przodem. Za nim postępował Ruram, potem Ander, zaś pochód zamykał Tomi. Szli bardzo powoli i ostrożnie, szczególnie Więz wytężał wszystkie zmysły, szukając śladów magicznych pułapek na drodze. Jak na razie, nie dostrzegł żadnych.

 

Po trzydziestu, może czterdziestu, krokach korytarz załamywał się pod kątem prostym. Cała grupa przeszła jeszcze zaledwie kilka sążni, gdy w mroku cos zamigotało. Więz zatrzymał się, za nim pozostali. Tomi skinął dłonią. Kula światła rozbłysła nieco jaśniej i powoli popłynęła do przodu. Minęła Jacentego, przebyła jeszcze kilka łokci i zatrzymała się przed czymś, co wyglądało jak kurtyna z wibrującego, gorącego, powietrza. Za kurtyną widać było – rozmazany – dalszy ciąg korytarza.

 

Jacenty ostrożnie postąpił jeszcze trzy kroki. Zbliżył się do tajemniczej przeszkody i dokładnie ją obserwował. Po chwili odwrócił się w kierunku pozostałych. Minę miał zdegustowaną.

 

– Niezbyt to rozumiem – przyznał – ale to chyba tylko gorące powietrze. Warstwa nie jest gruba, najwyżej na palec. Po co to komu?

 

– Może na wszelki wypadek przepuszczę przez to moją kulę?

 

– Doskonały pomysł, Tomi!

 

Jacenty cofnął się lekko, zaś świetlik podryfował w kierunku bariery. Zachybotał lekko przekraczając wzburzoną strefę, by po chwili zalśnić już po drugiej stronie. Tomi przywołał go z powrotem i kula posłuszna jak dobrze ułożony piesek powróciła do swego pana.

 

– Do licha – Jacenty był lekko zmieszany – sprawdźcie sami, ja tu nic złego nie wyczuwam, a wolałbym nie oberwać kowadłem po głowie za własną nieostrożność.

 

Tomi i Ruram zbadali powietrzną kurtynę. Mimo że obaj bardzo się starali, oni również nie odkryli w niej niczego niepokojącego. Nie wiedzieć dlaczego – zdenerwowało ich to.

 

– No trudno – stwierdził Jacenty – idę. Nie wspominajcie mnie źle. – dodał jeszcze, po czym przekroczył barierę.

 

Coś zaszumiało i sylwetka Więza lekko się rozmazała.

 

– Hej! – jego głos dobiegający zza magicznej strefy był lekko stłumiony – Gorąco jak w piekle, ale poza tym, nic strasznego mi się nie przytrafiło. Możecie przejść!

 

Mijając powietrzną kurtynę Ruram poczuł jakby tchnienie z hutniczego pieca. Wrażenie trwało jedynie krótką chwilę i oto czarodziej był już po drugiej stronie. Rozejrzał się ciekawie po korytarzu. Był on tu już wyraźnie wyższy szerszy, a jego ściany i strop wykonane z gładkich bazaltowych płyt były dodatkowo wzmocnione parabolicznymi łukami. W niszach po obu stronach stały kamienne posągi o karykaturalnych kształtach przypominające wielkie małpy z granitowymi maczugami w przesadnie długich rękach. Całość sprawiała mocno groteskowe wrażenie.

 

– No, no – Tomi podrapał się za uchem – zaczynam wierzyć, że naprawdę coś tu znajdziemy.

 

Ruszyli dalej, wciąż czujnie wypatrując zagrożeń. Nagle płyta pod stopą Jacentego wydała cichy suchy trzask.

 

– Na ziemię! – wrzasnął Więz.

 

Nikomu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nawet Anderowi. Rzucili się na posadzkę. Moment później ciężkie kamienne pały przecięły powietrze tam, gdzie jeszcze przed chwila były głowy poszukiwaczy. Figury ożyły. Kamienne golemy ponownie uniosły broń do ciosu.

 

Tomi wyszarpnął zza pasa owalny amulet.

 

– Dezaktywacja! – warknął.

 

Najbliższy golem zamarł w pół ruchu.

 

Ruram skierował na kolejną statuę wyciągnięta z rękawa różdżkę. Strzeliła iskra. Trafiony nią golem zatrzymał się, zżółkł i zaczął się rozpływać, gdy kamień, stanowiący jego istotę przetransmutował się w masło.

 

Jacenty zręcznie uniknął ciosu maczugi, zanurkował pod lewą ręką figury i dotykając jej ust zawołał:

 

– Szem-Hamma-Porasz!

 

Golem odwrócił się, uniósł pałę i ruchem pełnym gracji roztrzaskał postępującego za nim kolejnego kamiennego potwora. Potem jeszcze jednego. Na twarz Jacentego wystąpiły sinoczerwone plamy, gdy skupił on maksymalnie swoją wolę na sterowaniu figurą. Golem zakręcił maczugą wokół swej niekształtnej głowy, po czym posłał ją z przenikliwym zgrzytem ponad skulonymi magami – tam, gdzie ostatnia statua usiłowała dosięgnąć swoją bronią Andera. Ten jednak – piszcząc przeraźliwie – nadzwyczaj sprawnie unikał trafienia. Rozległ się głuchy łomot gdy pocisk wbił się w plecy golema z taką siłą, że ten rozsypał się w kupkę gruzu.

 

Zaległa cisza.

 

– Szem-Hamma-Porasz! – mruknął po chwili Ruram z uznaniem – Jeszcze nie widziałem, żeby komuś to zaklęcie się udało.

 

– Ja też – Jacenty oddychał ciężko – ale musiałem improwizować. O rety… Aż zaschło mi w gardle – dodał po chwili.

 

– W ogóle jest tu dziwnie sucho – zauważył Tomi – to pewnie ta bariera… No dobrze. Idziemy dalej. Może teraz ja pierwszy?

 

– Z miłą chęcią. – W glosie Jacentego słychać było ulgę.

 

Korytarz kończył się ślepą ścianą. Nic nie wskazywało, by było tam jakieś przejście. Żadnego śladu dźwigni, iluzji, skrytki – po prostu czegokolwiek.

 

– No to klops – stwierdził po kilku bezskutecznych próbach znalezienia czegoś konkretnego Tomi – Nie pozostaje nam nic innego, jak sprawdzić dokładnie boczne ściany.

 

– A także podłogę. I sufit. – dodał Ruram Paruram – Bierzmy się do roboty!

 

Przy bladym świetle magicznej kuli trzej czarodzieje badali skrupulatnie ściany korytarza. Za ich plecami Ander spoglądał niepewnie to na sklepiony sufit, to na leżące na podłodze szczątki golemów, z których jeden rozpływał się już w tłustą kałużę. Co chwilę wzdychał i potrząsał głową wyrażając w ten sposób swój niekoniecznie pozytywny stosunek do podziemnych przygód.

 

Po jakimś czasie milczenie przerwał Tomi.

 

– Wiecie – powiedział przesuwając delikatnie opuszkami palców po kolejnych płytach z bazaltu – jedno mnie cieszy. Skoro nie ma tu żadnych wcześniejszych ofiar tych cholernych golemów, to raczej nie było tu nikogo przed nami.

 

– Tak? – Jacenty nie wyglądał na przekonanego.

 

– Jasne. W końcu gdyby ktoś się bił z tymi kamiennymi pałubami, to albo on by padł albo one. A korytarz był czysty.

 

– E, tam. Wystarczyłoby, żeby ów ktoś nie był takim fajtłapą jak ja i nie aktywował pułapki…

 

Ruram uśmiechnął się pod nosem. (Tu drobne wyjaśnienie od autora dla ewentualnych krytyków dokonujących rozbioru gramatyczno-logicznego tej dziejby. Jako czarodziej, i to eksperymentujący czarodziej, Ruram był, oczywiście, w stanie uśmiechnąć się nad nosem. Jednakże nie zrobił tego, gdyż po pierwsze nie chciał się popisywać, po drugie zaś wolał, by jego uśmiechu nie zauważono. Koniec wyjaśnienia.)

 

Poszukiwania przejścia tymczasem trwały. Upłynęło czasu ani mało, ani wiele, jeno tyle, ile właśnie upłynęło, gdy znów ciszę przerwał Tomi:

 

– Jest! – krzyknął cicho. – Coś znalazłem. Tu jest dźwignia.

 

Dwaj pozostali magowie podeszli do Tomiego, który wskazywał na jeden z kamieni, niczym, na oko, nie różniący się od pozostałych. Ander wciąż trzymał się z tyłu. Czarodzieje ostrożnie sondowali myślami otoczenie głazu starając się wykryć obecność kolejnych pułapek. Wszystko jednak wskazywało na to, że pod płytą naprawdę ukryty jest mechanizm otwierający sekretne drzwi. Tomi zebrał się w sobie i najpierw, na próbę, lekko nacisnął płytę. Nawet nie drgnęła. Pchnął mocniej. Nadal nic. Naparł w końcu na kamień z całej siły. Płyta ustąpiła i z niskim chrzęstem zagłębiła się w ścianie może o półtora cala. Czarodziej zwolnił nacisk. Głaz chrobocząc powrócił na poprzednią pozycję.

 

Przez chwilę nic się nie działo, a magicy rozglądali się wokół niepewni, czego się spodziewać. Jednak po krótkim czasie o pół sążnia w prawo od dźwigni na bocznej ścianie korytarza pojawił się jakby rysunek – mglisty i niewyraźny. Stopniowo nabierał ostrości i kształtów formując kształt ciężkich, masywnych drzwi. Potem nabrał realności. Linie rysunku stały się szczelinami w gładkiej okładzinie korytarza, łuki skrzydeł oddzieliły się od portalu, szczęknęły zawiasy – i z cichym szmerem podwójne wrota otwarły się ukazując krótkie, ostrołukowe przejście do niewielkiej, ciemnej komory.

 

Tomi posłał przodem swoją lśniącą kulę. Wewnątrz podziemnej komnaty coś połyskiwało. W duszach czarodziejów ciekawość wygrała z ostrożnością – drżąc z emocji przekroczyli wrota i po kilku krokach znaleźli się w sporym sześciennym, pomieszczeniu. Na szczęście dla nich, więcej pułapek konstruktorzy tego skarbca nie przewidzieli, obyło się więc bez ścian ognia, spadających na głowę kowadeł, toczących się kamiennych kul, sztyletów wyrzucanych ze ścian i innych nieprzyjemności, jakimi zwykle naszpikowane są takie miejsca.

 

Na podłodze pomieszczenia znajdowało się kilkanaście równych stosów ułożonych ze sztab srebrzystego metalu. Każda sztaba miała rozmiar mniej-więcej przedramienia rosłego mężczyzny. Ander, który w ślad za magami wsunął się do komory, ujął w dłonie dwie z owych sztab. Chwilę ważył je w rękach, dla pewności stuknął nimi kilka razy o siebie wsłuchując się w ich brzęk, po czym wykrzyknął zdumiony:

 

– Dy to żelazo!

 

Jacenty i Tomi popatrzyli najpierw na siebie, potem na metal, potem na Andera i naraz gruchnęli straszliwym, niepowstrzymanym śmiechem. Ruram też chichotał z głębi brody.

 

– Żelazo… żelazo! – Więz aż krztusił się ze śmiechu. – No tak, jasne! Skarb z końca epoki brązu! Buhahaha!

 

– Tak! – rechotał Tomi. – W owych czasach żelazo droższe było od złota! A to, tu, jest bardzo dobrej jakości. To na pewno największy skarb tamtych czasów. Szkoda, że dziś praktycznie bez wartości.

 

– Za pozwoleniem, panoczku – Ander przymrużył chytrze oczy – prawda jest, co to nie złoto, ani tyż inne dyjamenty. Ale, coby to wartości nie miało, to nie! Brat mój rodzony za kowala we w Hoboku robi, to i wiem, jak dobry surowiec ode podłego odróżnić. Gdybyśwa zamówili tyla dobrego żelaza u krasnali, to oni policzyliby za nie, aże policzyli! A tak, to zapas dla naszych kuźni mamy. Jeno – zająknął się – ile ze z tego panoczki czarodzieje chcą dla siebie, a ile nam zostawią?

 

– A na cóż mi to żelaziwo?! – zdumiał się Ruram – Ja nic z tego nie chcę.

 

Jacenty i Tomi również pokręcili głowami na znak, że rezygnują ze swojej części znaleziska.

 

– We w takim razie – odparł wdzięczny stróż prawa – prośbę jedną mam, coby panoczki pomogli mi wytaraskać całe to żelastwo na górę.

 

– Nie ma sprawy – odpowiedział Tomi.

 

Magowie przez moment naradzali się, po czym Ander z Jacentym ruszyli ku studni, a Ruram i Tomi zostali w skarbcu. Nie minęło kilka chwil, a od strony korytarza dobiegł ich najpierw okrzyk przestrachu, potem głuchy, tępy huk, a następnie stłumione pojękiwanie.

 

– Co się stało?! – zawołał zaniepokojony Ruram Paruram.

 

– Wasz przyjaciel na maśle się gibnął i łepetyną o mur wyciął! – zawołał Ander. – Ło, laboga!

 

Magicy rzucili się na pomoc. Kałuża tłuszczu pokrywała już sporą powierzchnię korytarza. Pośrodku siedział Więz i kiwał się z boku na bok, tocząc dookoła nieco błędnym wzrokiem.

 

– Co też ci do głowy wpadło, żeby transmutować go w masło?! – jęknął z wyrzutem do Rurama.

 

– Wiesz, hmmm, w sumie chodzi o to, że liczę na zaskoczenie. Jeśli ktoś, przykładowo, zorientuje się nagle, że walczy maślanym mieczem, to drastycznie spada jego chęć do walki. Jego kompanom zresztą też.

 

– Rozumiem, rozumiem – westchnął Jacenty. – Ale mógłbyś przewidzieć efekty uboczne.

 

– Przepraszam – mruknął skruszony czarodziej.

 

Na szczęście, poza chwilowym zamroczeniem, Jacentemu nic się nie stało. Po chwili pozbierał się on z podłogi, kilkoma zaklęciami oczyścił swoja szatę z tłustych plam i wraz z pozostałymi magami zabrał się za transport żelaza.

 

Czarodzieje uwili długą rynnę z błękitnej poświaty. Jeden jej koniec znajdował się w skarbcu, drugi zaś na powierzchni, tuż przy cembrowinie studni. A miała owa rynna tę własność niezwykłą, że gdy Ander, bądź któryś z czarodziejów wepchnął żelazną sztabę w dolny jej otwór, sztaba owa wędrowała nią w górę na przekór prawu ciążenia i wyskakiwała z impetem otworem naziemnym, gdzie łapał ją jeden z burmistrzowych osiłków, po czym układał ją starannie na jednym z zaprzężonych w osły wózków, które to wózki odwoziły następnie surowiec do kuźni.

 

Przy całej tej operacji obyło się na szczęście bez gapiów – w gospodzie wciąż bowiem trwał występ barda. Tak się zresztą ciekawie złożyło, że dokładnie w momencie, gdy trzej zmęczeni czarodzieje powrócili do oberży, bard właśnie kończył swoją opowieść:

 

"…Ja muszę! Tam na mnie czekają!"

I upadł w ostatnim krwotoku.

I skonał. I wrócił do kraju.

 

Huraganowy aplauz przetoczył się niczym grzmot potężny pod belkowanym sufitem głównej sali gospody. W oczach młodzieńców płonął ogień, dziewczęta piszczały i mdlały, starsi marzyli o tym, by być młodsi, dzieci marzyły, by być starsze, a starcy wspominali dawne czasy. Uniesienie sięgało zenitu. Jedynie pewien zapluty karzeł, malkontent, ośmielił się głosić reakcyjny paszkwil ziejący sadystycznym jadem nienawiści, że autorem przedstawionego utworu nie jest obecny tu bard, lecz starożytny pisarz o nazwisku Zbrojnicki. Został on jednak (karzeł, nie pisarz ani tym bardziej bard!) znieczulony i wdeptany w ziemię.

 

I dobrze mu tak!

 

Koniec

Komentarze

A mnie się podoba, takie lekkie jak puszek opowiadanko na koniec dnia ;)
4/6

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066


- Magicznie wzmocniona - Więz uśmiechnął się pod nosem - sprytne, bardzo sprytne. - Czasami źle zapisane dialogi. To taka techniczna uwaga ;)

Spokojnie, Ruram miał prawo uśmiechnąć się pod nosem. To niby oczywiste, że nie na czole, ale taki zapis raczej nie jest błędny (wskazuje właśnie na to, że ten uśmiech nie był szerokim bananem, a  delikatnym uśmieszkiem). Byłoby fajnie gdybyś z tego wyjaśnienia zostawił (Jako czarodziej, i to eksperymentujący czarodziej, Ruram był, oczywiście, w stanie uśmiechnąć się nad nosem. Jednakże nie zrobił tego, gdyż po pierwsze nie chciał się popisywać, po drugie zaś wolał, by jego uśmiechu nie zauważono. Koniec wyjaśnienia.) Bo przyznam, że nie jestem do końca pewna, czy to rzeczywiście uwaga dla krytyków, czy część treści. A tak raz wytrąciłbyś broń czepiającym się, dwa - byłby komiczny efekt.

Ocena tekstu - patrz komentarz dj Jajko ;)

Dzięki, zapis dialogu w paru miejscach poprawiłem.

Co do wtrąceń od autora do "różnych rodzajów czytelników", to w trzecim opowiadaniu z serii ("Droga do wiru") będzie ich  więcej. Mam nadzieję, że przyczyni się to do zmniejszenia niepewności, co do tego, czym one w istocie są... Nie jest to może zbyt często stosowany zabieg literacki, ale pogwarki autora z czytelnikami mozemy znaleźć u Diderota czy Domagalika.

Ciekawy styl, zgrabnie napisane, fajny pomysł. Do niczego się nie przyczepiam.
Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka