- Opowiadanie: zewsnu - Turniej - cz. 4

Turniej - cz. 4

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Turniej - cz. 4

 

 

IV

Zaproszeni

 

IV.1 Pasowanie

 

Mimo koszmarnego chaosu, oraz haniebnej ucieczki samego barona z pola bitwy, sztandar ustał w miejscu podtrzymywany potężnym ramieniem varu. Moralnie przesądziło to zwycięstwo na rzecz królewskich. Recja żeby uzyskać niepodległość musiała wygrać. Teraz, choć pozostałości obu armii cofnęły się dla pozbierania raczej niż przegrupowania, upadek buntowniczej prowincji był przesądzony. Dało się najwyżej odwlec go w czasie.

Rządy w obozie królewskim przejął wojewoda Deivon h. Wiśnia, który choć mniej znaczny majątkiem i stanowiskiem podczas bitwy wykazał się większym rozsądkiem i odwagą od suwerena. Zmianę łatwo było wytłumaczyć ciężkim stanem barona Wurdaura, który podczas bitwy został ranny w plecy i z trudem oddychał, o rozkazywaniu nie mówiąc.

Ambitny Deivon, korzystając z domniemanego pełnomocnictwa, szarogęsił się niemiłosiernie, acz dość niegłupio.

W bitwie zginęło wielu rycerzy i giermków. Mnóstwa zbrojnych i chłopów nie dało się nawet zidentyfikować. Wielu również zasłużyło się wykazując odwagą i przytomnością umysłu.

Wojewoda zamierzał zaskarbić sobie sympatię jak najszerszego grona rycerskiego i nie wahał się przed obdarowywaniem najlepszych ze swojego majątku. Król był juz sędziwy, lada chwila mógł umrzeć, a wtedy każdy miecz po stronie jego stryjecznego brata mógł się przydać. Dlatego nie żałował darów i obietnic.

Kiedy jednak stanął przed nim półorczy mieszaniec przez chwilę nie wiedział, co zrobić. Z pod kiepsko opatrzonego czoła patrzył nań ogromny szarozielony najemnik, w którego wzroku była duma, siła i oczekiwanie nagrody. Przez plecy miał przewieszony miecz dwuręczny, którym podobno z równą łatwością władał w jednej dłoni. Za nim stał chudy chłopaczek i nerwowo miął czapkę w dłoniach.

Wojewoda nie był przekonany do mieszańców. Najchętniej wysłałby ich z powrotem na step, ale odmówić nagrody teraz znaczyło zrobić sobie wroga. Wroga, który w pojedynkę przeważył szale bitwy. Stało też za nim wielu rycerzy uważając go za bohatera. Lepiej by był sojusznikiem nawet, jeśli chlupotała w nim orcza krew. Wojewoda powstał i choć brakowało mu stopy do wzrostu półorka, to jednak wydał się raczej osobą niemałą.

-Panowie szlachta! Rycerze i giermkowie! Zbrojni i kmiecie! Oto w bitwie dopiero okazuje się, w kim serce rycerskie bije! Gdy szlachcic ucieka, a bije się sługa, któryż z nich powinien usługiwać drugiemu? Wczoraj w dymie, mgle i potokach krwi, wy, tu obecni, walczyliście w imię najjaśniejszego króla! Nikt nie odbierze wam waszej odwagi i lojalności! Nikt też nie powinien odejść bez należytej zań zapłaty!…

Tłum zebranych ożywił się patrząc na gestykulującego wojewodę i stojącego niczym skała Torrtaugnę. Mimo jego pochodzenia wojacy cenili go i wszyscy niemal uważali, że powinien być nobilitowany. Półork nawet nie domyślał się, że stał się figurą w większej grze. Był niewyspany, doskwierało mu oko i nie mógł się doczekać na tytuł. Miał ochotę ziewać. Deivon kontynuował.

-… Ten oto wojak, o czym zaświadczyło trzech pasowanych swym słowem, we wczorajszej bitwie wykazał się wielką brawurą, obcą sercu zwykłych ludzi. Sami rycerze nie mogli zliczyć iluż to buntowników usiekł lub ranił, a przecież to nie największa jego przewaga. Pokonał Tłustego Byka, któren mienił się niepokonanym! Czy któryś z was pokonał, kiedy groźniejszego wroga?

Pytanie miało być retoryczne. Wszyscy wiedzieli, że Byk potrafił zabijać gołymi rękami, a z pojedynku z nim nikt do wczoraj nie uszedł żywy. Niestety „retoryczne” to dla niektórych trudne słowo.

-Tak, ja.

Odparł Torrtaugna bez cienia kpiny w głosie.

Wojewoda spojrzał nań morderczym wzrokiem, ale szybko się opanował.

-A kogóż takiego, jeśli można spytać?

-Czemu nie. Mantikorę w Lesie Turnów ubilim we dwóch. Gorszy od Byka był też kac po piciu za pogrzeb młodego króla.

Pod koniec dało się wyczuć brak szacunku, ale donośny śmiech rycerstwa sprawił, że i wojewoda się uśmiechnął.

Ten mieszaniec miał za nic wszelką etykietę. Był jak krzemienna nasieka wśród mieczy. Właściwie mieczyków dla dzieci. Czysta, nieposkromiona siła. Trzeba było tylko ostrożnie nią kierować.

Deivon zapytał tradycyjnie czy Torrtaugna życzy sobie jakiegoś kapłana by przyjmował jego przysięgę i po odpowiedzi, że tamten woli kapłanki, jeśli już mają coś od niego przyjmować, skrócił do minimum ceremonię, co wszystkim było na rękę.

Torrtaugna dostał rycerski pas, kielich i obietnicę zostania zastępcą miecznika wojewody, gdy tylko przybędzie do jego kasztelu. Deivon sypnął mu też nieco grosza -na podróż– i pozwolił na przyjęcie chłopaka jako giermka.

Trzy dni później dotarł list od króla zapowiadający turniej. Półork wysłuchał uważnie, spakował się i wyjechał z obozu. Uzyskał pozwolenie obiecując wojewodzie, że zobaczą się na jego zamku. Nie miał wątpliwości. Chciał jechać na ten pieprzony turniej. W końcu nigdy nie przegrywał.

 

Ledwie kilkadziesiąt godzin później młody chłopaczek w barwach królewskich gońców i za dużym kapeluszu pytał o Tor-da-ugnę chcąc widocznie przekazać mu ważny list. Powiedziano mu, że odjechał samotrzeć ku stolicy. Chłopaczek podziękował i popędził konia w tamtym kierunku.

 

IV.2 Pielgrzymka

 

Gundulf jechał na zaprzężonym w dwa rogacze wozie. Jego woźnica bogów miał w rzyci, od kiedy mu żona w połogu pomarła, zostawiając z jedną tylko córką i nie wziąłby kogoś z kapłańską kitą, ale obcy wyglądał tak pokaźnie, że strach było nie wziąć. Po za tym plotki niosły, że trakt znów niebezpieczny, a on jeno z dzieckiem jeździł zboże zawieść, bo na pachołka stać go nie było. Może jak mała dorośnie to zinć, jaki będzie, ale to jeszcze z sześć roków.

No i jechali we trójkę. Próbujący zagadać chłop, milczący kapłan i ośmioletnia amatorka opowieści, która tak długo męczyła pasażera, aż zaczął opowiadać jej swoją historię. Miał, co opowiadać, ale z natury małomówny opowiadał kiepsko i bez zapału. Niezrażona dziewczynka zapytała, którego z bogów Gundulf reprezentuje.

-Stewoł – Flana, Władcę Sztormów.– Odparł sucho. Ojciec dziecka przełknął ślinę. Nawet wypowiadanie imienia zamiast jednego z przydomków Zagłady Tchórzy mogło przynieść nieszczęście. Wróżyło wojny, piratów, chaos i nieszczęście dla prostego rolnika.

-Boga – rekina?

Zapytała ponownie dziewczynka, mimo że tatuś trącił ją łokciem. Gundulf zauważył to ostatnie. Jego głos był jak zgrzytnięcie.

-Jeśli chce zapytać niech pyta. Stewoł – Flan ceni odwagę…

Popatrzył na dziecko. O religii lubił rozprawiać bardziej niż o czymkolwiek innym.

-…Pojawia się jako rekin, ale może też wyglądać inaczej.

-Widziałeś go?

-Tak, kilka razy.

-Ojej! Widziałeś boga! I co robił?

-Ostatnio latał po pustelni i odpowiadał mi na ważne pytania.

-Ooo! Latał! Chciałabym to zobaczyć!

-Może kiedyś zobaczysz. Jeśli będziesz odważna i silna. On pokazuje się swoim wiernym.

Wiedział, że ją łudzi. Znał historię swego kultu i zdawał sobie sprawę, że kobiety, którym Stewoł Flan się objawił, można było policzyć na palcach u jednej ręki. Wymagał rzeczy dla większości kobiet niemożliwych i bezsensownych. Mimo to zasianie najmniejszego choćby ziarna wiary, było miłe jego panu w tych bezecnych czasach.

W miasteczku rozstali się i Gundulf pobłogosławił dziecko słowami, którymi zwykło się obdarowywać żeglarzy i wojowników.

-Niech twa pięść będzie jak sztorm, co nie cichnie, niech twe serce bije mocno jak serce białego rekina, niech twe oczy widzą niczym błysk z nieba i niech twoi wrogowie zginą w otchłaniach!

Po tym zdaniu odszedł bez pożegnania z jej ojcem. Ten ostatni za to złapał rózgę, pociągnął córkę w ustronne miejsce i lał długo próbując wybić z głowy rozmowy z pomylonymi kapłanami rekina.

 

IV.3 Przygotowania

 

Horn Bardauryda wrócił z wachty dość zmęczony, ale nie mógł się doczekać, żeby potwierdzić plotki. Jako rycerz mógł zostawić raportowanie komuś innemu, a samemu udać się do zbrojowni gdzie, jak powiedziano mu, przebywał Artaur herbu Drabina.

Potężny miecznik króla był szlachcicem dopiero w drugim pokoleniu i rzeczywiście jego ród jak po drabinie wspinał się na społeczne wyżyny. Jego pradziad był flisakiem, dziad zbrojnym Ragnara, ojciec zyskał rycerski pas i małą wioskę, a on i jego brat piastowali już ważne stanowiska.

Mimo różnicy pochodzenia Horn nie czuł się pokrzywdzony przyznaniem funkcji miecznika Artaurowi. Wszyscy miecznicy króla byli jednocześnie szampierzami i występowali w pojedynkach, w których był stroną. Stanąć przeciw Arturowi było można, bo z reguły nie zabijał, ale wygrać to już zupełnie inna sprawa.

Po drodze nawinął się krasnolud Durbak taszczący naręcze świeżo wyostrzonych mieczy. Kolejny gość, którego traktowało się lepiej niż się urodził. Za Cymliego więcej znaczenia miały rozum i sprawne ręce niż szlachetny przodek. Może i dobrze.

Pomógł brodaczowi i obaj weszli do skrzydła koszarowego. Powitał ich radosny śmiech czteroletniego synka Artura, który siedząc ojcu na barana walczył drewnianym mieczykiem z jednym z paziów. Widząc towarzyszy miecznik przerwał zabawę. Czerwony ze śmiechu i wysiłku krzyknął

-Witajcie!-

Między jednym a drugim oddechem.

-Powitać waszmości!

Odparł Horn

-Idę!- Dodał Durbak.

Złożyli miecze w rogu sali, a paź i chłopczyk poszli męczyć manekina.

-Dobrze, że was widzę!

-Ano mnie także wesoło widzieć waszmości. Słyszałem, że będziesz waść króla reprezentował na turnieju, azaliż prawda to?

-Ano prawda. Jakoś tak się udało.

-Udało, nie udało. Tłumne łbów tłuczenie, czy jak u was zwią walkę zbiorową w mig rozbiłeś. Z najtęższymi rębaczami, nie z ludźmi ci stawać.

Pochwalił krasnolud.

-Ale byś waść w dumę nie popadł i nie roztył się za bardzo, może poćwiczym teraz chwilkę?

-Ano dobra, chłopy! Was dwóch, ja jeden – kto dłużej ustoi!

-Ano!

Przytaknął ucieszony Durbak i pobiegł po ćwiczebny oręż.

 

IV.4 Podarki

 

 

To zawsze była szczególna okazja. Nadanie tytułu mistrza łuku. Dzień, na który niektórzy mnisi czekali i trzydzieści lat. Podczas ostatniego testu musieli trafić kolejną strzałą w poprzednią nim tamta zakończy lot. Próbować można było nie częściej niż raz na miesiąc, ale chętnych nie brakowało.

Trzy zakony założone prawie dwieście lat temu były elitą wśród elit. Jedynymi oddziałami północy, którym Lejatonia nie potrafiła wystawić na przeciw nic oprócz miażdżącej przewagi liczebnej. Zarówno podczas wojen z Ragnarem jak i Cymlim mnisi byli wybijani niemal do nogi. Klasztory odradzały się jednak i teraz zaszczytu dostąpić miał kolejny mistrz-elekt.

Po oficjalnej fecie do pijanego szczęściem i winem Ikeliana przyszło troje elfów. Jego niedawna El-szeija, rosły jak na elfa przyjaciel Favilian i drobniutka Mirianine. Ta ostatnia zaczynała trening wraz z nim. Po ledwie czterech latach wciąż była uczniem, a on właśnie został mistrzem.

-Przygotowaliśmy coś dla ciebie, bracie. Wszyscy chcieliby żebyś został i uczył, ale wiemy, że pojedziesz jak tylko wytrzeźwiejesz. Chodź z nami!

Przy ostatnich słowach Favilian złapał przyjaciela za ramię i pociągnął w kierunku stajni klasztoru. Zaskoczony Ikelian dał się prowadzić jak ciele.

Za jednym z budynków czekała osiodłana i wyczesana wilczyca stepowa. Znał ją. Puchata była ulubieńcem Faviliana, który oprócz łucznictwa tresował zwierzęta. Ikelian pogłaskał olbrzymi łeb.

-Przejedziemy się ostatni raz nad jezioro?

Zapytał próbując stać prosto.

-Ja tak. Ty chyba nie ostatni. Puchata powiezie cię gdzie zechcesz.

-Nie możesz mi jej dać! To twój najlepszy zwierzak!

-Masz rację. Nie mogę dać, ale mogę ją poprosić żeby się tobą opiekowała. Zanim skończę szkolenie, ona będzie stara wilczycą, a tobie na pewno się przyda.

Elf objął misiem przyjaciela.

-Nie wiem jak ci dziękować!

-Nigdy nie wiedziałeś. Wystarczy, że się cieszysz. Nie tylko ja mam dla ciebie prezent.

Odwrócił kumpla ku czekającym kobietom.

Mistrzyni spojrzała mu głęboko w oczy. Nieco go to otrzeźwiło.

-Czemu? Przecież nie takich uczniów byś chciała. Czemu ja, El-szeija? Czemu chcesz mi to dać?

-Może bym nie chciała, ale takich potrzebuję. Skąd wiesz, co chciałabym ci podarować?

Nie czekała na odpowiedź. Wiedział. Był absolutnie pewien. Miał rację. Z pod płaszcza wyciągnęła pięknie zdobiony futerał, w którym chowała swój składany łuk. Prawdziwe arcydzieło zaklęte czarami, których nawet nie potrafiła nazwać.

-To nie jest byle jaki łuk. Zaznaczyłam na nim 34 szczerby i nigdy nie była to niewinna krew, krew elfa, ani bezbronnego.

-Jeśli mi się powiedzie zwrócę ci go wciąż nieskalanego zbrodnią, za to z kilkoma nowymi rysami.

Kiwnęli do siebie głowami. Ostatnia swój podarek wyciągnęła Mirianine. Włożyła wiele pracy i serca by upleść mu ten amulet i swymi skromniutkimi zdolnościami zakląć dlań jak najwięcej szczęścia. Drżącymi palcami założyła mu go na szyję. Pocałował ją w podziękowaniu, a ona odwzajemniła całusa. Długo i mocno.

Potem zostawiła ich samych i uciekła by się wypłakać. Mistrzyni znalazła ją kilka chwil później. Objęła ramieniem i przytuliła do siebie.

-Czemu on musi jechać?

-Nikt nic nie musi. Każdy tylko chce i może.

-Ale on… on…

-Jest tylko łukiem.

-Właśnie. Czemu?

-Bo ktoś musi. Taka była idea naszego zakonu. Tylko łuki.

-To smutne.

-Nie. To nasz świat jest smutny. Może dzięki takim jak on znów się poprawi.

-Pamiętasz czasy sprzed imperium ludzi. Powiedz, jak wtedy było?

-Pamiętam czasy nawet z przed naszego imperium. Zawsze ktoś jest szczęśliwy, a ktoś płacze. Jesteśmy po to, żeby elfy nie musiały płakać.

 

IV.5 Popioły

 

Ochmistrzyni, koniuszy i zarządca stali przed rozpartym w fotelu karłem, z którego śmiali się za plecami i któremu straszliwie zazdrościli pozycji. Korfu odznaczał szybko jakieś symbole na długiej pergaminowej liście. Melkaitev zwalił na niego całą organizację kilkusetosobowego orszaku, ale i dobrze.

Kurdupel świetnie radził sobie z papierkami, miał nieograniczony dostęp do kiesy pryncypała i wielki talent do bycia upierdliwym szefem dla niżej postawionych. Jego samego dziwiły kwoty, które mag płacił nawet bez wzruszenia ramion. Lepiej niż ktokolwiek inny znał stan finansów szefa i rozumiał, że to gra na jedną kartę – albo Melkaitev wygra, albo stanie się biedny.

Taa, jasne. Jeśli przeżyje turniej nie wygrywając go, to nową fortunę zgromadzi w rok. Najwyżej dwa. A gdyby mu przyszło zarabiać na życie, to byłby magiem, najemnikiem, bardem, a gdyby mu coś strzeliło do głowy to może nawet złodziejem, czy zabójcą. Mógłby nie mieć ręki i oka, a wciąż miałby świat u stóp.

Bardziej zapobiegliwy karzeł zakupił pod przybranym nazwiskiem mały folwark z dala od cywilizacji, gdzie w razie potrzeby mógłby spokojnie dożyć dni. Potem zorientował się, że to bez sensu. Melkaitev go nie wyrzuci, bo stanowią zgrany duet, a przy nikim nie błyszczy się tak bardzo jak przy karle. Korfu dokładnie nie wiedział ile ma lat, ale podejrzewał, że może być starszy od szefa, a nie tylko starzej wyglądać. Mimo tego drobnego szczegółu cholerny mag był jak starszy brat, albo dobry wujek. Poznali się blisko sześć lat temu, ale już wtedy Melkaitev był znany i silny mocą.

Jeszcze raz przeczytał listę co dziwaczniejszych zachcianek szefa odnośnie orszaku.

350 zbroi kolczych i łuskowych, 120 wierzchowców kawaleryjskich, 10 posrebrzanych napierśników, 450 ubrań w szaro-burych barwach i drugie tyle oczojebnych błękitnych, 40 kompletów ubrań dla niego, szefa i meffitki.

Kurwa! Kiedyś Korfu cieszył się, że ma buty! Dalej się cieszył. Po co mu 40 kompletów? Biżuteria za jakieś bajońskie sumy. Przecież będą wyglądać pstrokato jak… książęta. Ta myśl uderzyła karła niczym młot.

Spojrzał na podwładnych i szybkimi rozkazami odprawił ich do swoich obowiązków. Książęta… Książęta… A kto ma zostać królem, jeśli nie książę? Tylko, po co on sam miał być w muślinach i złocie? Proste! Komu niesie płaszcz książę? Tylko królowi! Musiał przyznać Melkaitevowi, że ten nie uznawał półśrodków.

 

 

IV.6 Piwo i przyjemności

 

Chlodwig przecedził przez wąsy kilka łyków gęstego napoju, nazywanego tutaj grzanym piwem. Cieszył się rozlewającym po żołądku ciepłem. Napiął mięśnie barków i ramion próbując wygnać chłód ze stawów.

Do kasztelu dotarli dość wcześnie, by kasztelanowi chciało się jeszcze sąd nad gwałcicielami odprawić, ale jak się okazało była to sprawa nie jedyna i bynajmniej nie najważniejsza. Dwóch rycerzy o miedzę się spierających miało priorytet przed przestępcą powszechnym.

W czasie sądu deszcz zaczął siąpić i nie ustał jak dotąd. Starego kości łamały na taką okazję i skrzywił się nieco. Mogli skorzystać z gościny w kasztelu, ale wymówili się uprzejmie nie chcąc dziołchy samej zostawiać bez noclegu.

U karczmarza znajomka dwie izby najęli. Jedną niby dla siebie, a drugą dla niej. Faktycznie Chlodwig doskonale zdawał sobie sprawę, że dziewczyna przekona jakoś Ulionera żeby został z nią i w drugiej izbie będzie luźniej.

Stary wiedział też, że zbyt szybko z tymi kośćmi nie zaśnie, więc rozparł się najwygodniej jak mógł. Ugryzł kawał chleba pieczonego z cebulką. Przepił gęstym piwskiem i ku uciesze zgromadzonych zaczął opowiadać niestworzone historie. Ciekawy i dość pikantny akapit przerwał donośny odgłos wydany przez dziewczynę piętro wyżej.

Giermkowi uszy poczerwieniały, kilku słuchaczy zachichotało. Nie stropiony rycerz kontynuował.

-…Ot! I właśnie tak było jako słyszeliście!

Słysząc to wszyscy buchnęli niepohamowaną falą śmiechu. Zaraz też ktoś pobiegł po więcej piwa dla bajarza.

Wesoły nastrój przerwała dziewczyna w barwach królewskich gońców. Wmaszerowała z miną świadczącą jakąż to ważną misję wykonuje. Podeszła do ściany przy zydlu karczmarza i przybiła tam kartę specjalnym szpikulcem. Chlodwig zatrzymał się w pół łyku. Gwoździ pocztowych nie marnowano zwykle na listy gończe, czy sprawy błahe. Wiadomo było, że nie wrócą, więc oszczędzano je na wiadomości szczególnej wagi. Na łebku było zawsze wyryte „C”, a ten, kto taką wiadomość zdarł przed upływem dekadnia mógł być ukarany chłostą. Czasami listy wisiały i kilka miesięcy, jeśli nikt ich nie zdjął.

-A czekajcie miła panienko! Odczytajże nam, co w liście stoi, jeśli łaska! Poprosił donośnie odstawiając kufel.

Dziewczyna popatrzyła nań i spiekła raka.

-Nie umiem czytać, panie.

Powiedziała cicho patrząc w ziemię.

-Wstyd to żaden, bo i co dziesiąty nie potrafi. Panienka przynajmniej nie udaje i pierdół nie gada. Czekajże, ja sam przeczytam.

Podniósł się ciężko wspierając ręką o giermka i powoli poszedł odczytać, co też wojewoda, a może i sam król miał do powiedzenia. Ku jego zdziwieniu nie było tam nic o nowych podatkach, zaciągu, ani wyczekiwanych zaręczynach jej miłości Jaspisji. Imię tej ostatniej było jednak wymienione. Chlodwig z niedowierzaniem otarł rękawem stare oczy.

Przeczytał w myślach raz i drugi. Potem odczytał na głos zniecierpliwionym bywalcom, z których tylko jego giermek umiał nieco sylabizować. Najpierw wszyscy oniemieli i każdy w myślach z nowiną się oswajał. Potem gwar wybuchł i rwetes tak wielki, że kolejnych jęków dziewuchy na górze niemal nie słyszano.

Rano Chlodwig zaskoczył Ulionera słowami.

-Mam dla ciebie dobrą wiadomość, chłopcze!

 

Koniec
Nowa Fantastyka