- Opowiadanie: Vernitus - Wędrowiec

Wędrowiec

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wędrowiec

„Wędrowiec idący drogą dochodzi do jakiegoś końca: tylko błądzenie nie ma kresu.”

SENEKA MŁODSZY

 

 

– Bądź pozdrowiony, opiekunie pola. Niech ziemia twa zachowa plenność przez pokolenia, i niech dzieci twych dzieci czerpią z zebranych nań plonów siłę, by dzielnie znosić bóle i radości, jakimi każdego dnia doświadcza nas świat.

 

– Witaj, pielgrzymie. Sfatygowane odzienie oraz przechodzone buty wskazują żeś oddany szlaku. Oby srogie wiatry i ulewne deszcze znalazły zrozumienie dla twej podróży, do jakiegokolwiek cię wiedzie celu.

 

Rolnik stęknął z wysiłku, wbijając sztych szpadla w ziemię spłaszczoną ciężarem jego własnych kroków. Metal z chrzęstem przedarł się przez warstwy gleby. Zbita brunatna warstwa wybrzuszyła się i pękła. Gospodarz uniósł narzędzie na wysokość umożliwiającą obrócenie obciążonej strony, co też uczynił, posyłając wilgotną grudę na dno bruzdy wyścielone przekwitłymi roślinami, skorupkami kurzych jaj oraz obornikiem. Nawóz wydzielał silną woń, która gęstym całunem spowijała zadbaną drogę biegnącą wzdłuż zachodniej granicy pola.

 

– A cóż to, bracie? – zdziwił się podróżnik. Sękatą, porośniętą miękkim futrem dłonią przesłonił czoło, by ustrzec wzrok przed promieniami słońca. Pozwoliło mu to dokładnie przepatrzyć nagi teraz skrawek ziemi, którego krańce stanowił solidny płot. – Oprócz bułana, beztrosko zamiatającego ogonem przy płocie, nie widzę rąk chętnych do pomocy. Mijałem wiele gospodarstw, na każdym wrzała praca, że aż miło było patrzeć. Upajająco młode córki, smukłe jak wierzbowe wici, bez słowa skargi zakasały rękawy i obdarzyły troską zebrane plony, barczyści synowie, przekrzykując się rubasznie i konkurując ze sobą w kwestii przekopanych hektarów rodzinnej ziemi, ani myśleli pozwolić polu zasnąć na dobre. W pocie czoła gracami i łopatami ugniatali je niby ciasto, które u zmierzchu dnia mieli pozostawić do wielomiesięcznego wyrośnięcia. 

 

Poczciwe oblicze ladriana zasępiło się, szczere oczy rozbłysły przemilczanym cierpieniem. Wezbrała niechciana gorzka łza, lecz zanim zawisła na rzęsie, gospodarz stanowczym ruchem dłoni głębiej naciągnął wysłużony kaszkiet. Splecione na drzewcu spracowane dłonie nie trzymały go już, lecz bezsilne wspierały się na jego szczycie. Rolnik westchnął ciężko, smutno – zupełnie jak bardzo, bardzo stary bóg, który pojął niespełna część popełnionych przez siebie błędów.

 

– Błogosławmy słońce za ciepło za dnia – wychrypiał odmienionym głosem. Dłonią objął szyję i zaczął rozmasowywać ją, jak to czyni się z nogą, gdy bezruch lub chłód zetnie w niej krew. W między czasie odkrząknął kilka razy, przywracając głosowi poprzednią miłą dla ucha barwę. – Lecz wielbmy pobliski browar, że nocą możemy balsamować własne wnętrze słonecznym żarem zaklętym w butelce. – Sugestia uśmiechu odbiła się na szczerym obliczu gospodarza. – Dwudziestego dnia Jartu kupiłem dwie skrzynie Barrandzkiego Specjału. Wyrazista miodowa nuta zupełnie pokrywa smak alkoholu. Zazwyczaj gustuję w winach, lecz sama woń Barrandzkiego uczyniła go trunkiem wartym posmakowania. Wieczorem, gdy ciało nawiedza przyjemne znużenie, lubię zmiękczyć zmysły zawartością kilku butelek. Nietaktem z mojej strony byłoby gdybym zachował wiedzę o tak wyśmienitym napitku wyłącznie dla siebie. Mięsa i chleba także mam pod dostatkiem.

 

Rolnik zarzucił narzędzie na bark i, nie mówiąc wiele więcej, ruszył w kierunku obejścia.

 

*

 

Bielone ściany domu jaśniały w świetle gorejącego jesiennego popołudnia. Słońce, wielki piec podarowany śmiertelnym przez dobrych bogów, ozłociło korony drzew, które z dnia na dzień smutniały, okradane przez chytry wiatr z jesiennych liści pałających jakby własnym płomieniem.

 

– Co jak co, ale marchwie w tym roku wyrosły pięknie. Nie chciałbym, by wyniuchały je lisy czy inne szkodniki. Wezmę wiadro. Nie musisz obawiać się Gernona, wędrowcze. Przyjazna z niego szkapa – rzekł z zaczepliwą żartobliwością, na co ogier zarżał cicho, zaglądając jednym ślepiem w kierunku swego pana. 

 

– Niezła mi szkapa! – zawołał z rozbawieniem wędrowiec do postawnego gospodarza podążającego dobrych kilka kroków przed nim. – W kłębie więcej niż dwa metry, pierś szeroka jak u varra. Do tego to bezczelne spojrzenie… No i z jakim aroganckim wdziękiem wykrzywia chrapy! Jest takie powiedzenie, że im bardziej zepsute maniery, tym szlachetniejsza krew płynie w żyłach. W takim razie znaleźliśmy się w towarzystwie wielkiego pana. Pozwól, że będę ci mówił Książę. – Starzec zmienił ton głosu na bardziej oficjalny, jakby właśnie przemawiał do wysoko postawionego urzędnika na królewskim dworze, i złożył głęboki pokłon. Gernon, co zaskoczyło zarówno jego pana jak i podróżnika, wystawił prawą nogę przed siebie i lekko dygnął, z gracją odwzajemniając komiczny gest uczyniony przez nieznajomego.

 

– No patrzcie, cyrkowiec się znalazł! – krzyknął gospodarz, który od czasu do czasu oglądał się za siebie, śledząc nietuzinkowe zachowanie swego towarzysza w płonnej walce o przywróceniu polu płodności. – Podejrzewałem, że we łbie ma nieco więcej od chabet, co to kilkanaście razy dziennie wzbijają pył z pobliskiej drogi, lecz widocznie go nie doceniłem! W takim układzie to może ja powinienem zamieszkać w stodole, a Gernonowi pozwolić rozgościć się przy domowym kominku!

 

Gospodarz zatrzymał się, pozwalając dwójce towarzyszy nadrobić drogi.

 

– Niezły pomysł, drogi opiekunie pola, ale obawiam się, że ostatecznie doskwierałaby mu ciasnota. No i nabarjańskie wierzchowce nie przepadają za nagrzanymi pomieszczeniami. Lgną do chłodu i każdego lata z niecierpliwością oczekują chłodniejszych miesięcy. Dopiero zimą przekonasz się ile energii potrafi wykrzesać z siebie nabarjański ogier.

 

– W takim razie nocny popas nie powinien mu zaszkodzić. Zaprowadź Gernona na łąkę za domem. Trawa, pomimo ścinającego świata snu zimowego, jest tam nadzwyczaj zielona i soczysta. Skutecznie opiera się zimnu i martwocie czyniącym wszędzie śmierć i zniszczenie. Przy płocie rośnie yarafan, jedyny okaz w zasięgu stu mil. Owoce drzewa płoną jasnym światłem, więc nie powinieneś mieć najmniejszego problemu ze znalezieniem solidnego pachołka wbitego w plamę cienia rzucaną przez gałęzie. Postronek znajdziesz na gwoździu wbitym w wypaczoną deskę na rogu stodoły.

 

Rolnik wdrapał się na pierwszy z dwóch stopni prowadzących do drzwi domostwa, odwrócił się do nich plecami, pod których naporem zostały lekko uchylone.

 

– Rozpalę ogień. Nie spiesz się, lubię gotować w ciszy.

 

– W takim razie spal w kominku dwie łodyżki mięty. Barwa dymu i zapach podpowiedzą mi kiedy kolacja zawita na stół – podsunął przybysz, chwytając Gernona za prostą uzdę uwitą z powrósła.

 

– Dobry pomysł – odpowiedział aprobująco gospodarz, przekraczając próg domu. – W drodze powrotnej zajrzyj do stodoły. Wejdź bocznym wejściem, znajduje się ono kilka kroków od spaczonej deski. Przed drzwiami zostawiłem kaganek, obok menzurkę z paliwem. Robię tak od lat, bo nie raz w nocy byłem zmuszony udać się w tamte rejony, a w ciemności jestem bezużyteczny. Przy północnej ścianie znajdziesz skrzynię i kilka beczułek. Przynieś to, co uznasz za interesujące.

 

Rolnik znalazł się w środku, odstawił wiadro i jeszcze przez chwilę przytrzymywał ręką drzwi, które, wyczulone na nierówne fundamenty domostwa, uparcie chciały się zatrzasnąć.

 

– Rannar, tak mnie nazywają.

 

– Mówi mi Meron.

 

Rannar poważnie skinął głową i odjął dłoń od krawędzi drzwi. Przystąpiły do framugi chętnie, zamykając się z cichym trzaskiem.

 

Meron stał przez krótki czas w zapadającym zmierzchu, w pełznących wstęgach podnoszącej się z ziemi mgły. Później zacmokał na Księcia, którego takim mianem postanowił tytułować, i udał się tam, gdzie lato uporczywie przeciwstawiało się nastającej tyrani zimy.

 

*

 

Ożywcza woń mięty rozkwitła w chłodnawym powietrzu wieczora niby wczesnowiosenny kwiat, który pojawia się niespodziewanie na obrzeżach lasu, na przekór załamującej się powoli, lecz jeszcze silnej zimnicy. Umówiony znak zastał Merona na progu stodoły, z której wnętrza dochodził zapach słomy, kojarzący się podróżnikowi z bezpieczeństwem i wygodnym snem.

 

Wewnątrz piętrowego budynku było wystarczająco ciemno, by zgubić własny cień. Żelazne okucia beczułek oraz szklane butelki zalśniły w słabym świetle kaganka. Woń ziół, zaledwie wyczuwalna u progu, stała się bardziej intensywna. Meron, unosząc kaganek nad głową, pochylił się nad prostą drewnianą skrzynią wypełnioną smukłymi butelkami. Zaciągnął się porządnie. Wśród kłębowiska pobudzających zapachów rozpoznał charakterystyczne gorzkie wonie roślin wykorzystywanych przede wszystkim w lecznictwie, które w ściśle określonych warunkach zyskiwały niepowtarzalne walory smakowe. Pod gęstwiną wydzielanych przez alkohole omdlewających aromatów istniały składniki o bardziej zdecydowanej naturze. Pieprz, rokitnik, imbir, jałowiec oraz anyż – był pewny tych przypraw. Natomiast resztę, która wciąż pozostawała dla niego tajemnicą, miał zamiar obnażyć w sposób bardzo bezpośredni – posmarować nimi gardło. 

 

Szkło zabrzęczało wesoło, gdy Meron złożył półlitrowe butelki w pojemnym koszu znalezionym pod masywnym stołem. Jedna z nóg mebla była krótsza niż pozostałe. Aby zniwelować różnice wysokości, gospodarz podłożył pod okaleczałą kończynę wysoki płaski kamień. Blat znaczyły rozmaite ryty wykonane przez niewprawne dłonie, prawdopodobnie dziecięce. Była rzeczka i mostek, nad skromnym krajobrazem pochylało się słońce – wielki, wielki dar od bogów. Twórca chaotycznie wykonanego rytu przedstawił je jako pucułowatą twarz, lecz coś w wielkich oczach nadawało całości tak wielkiego majestatu, że dostrzegało się w nim bóstwo, wszechmocne i przerażające.

 

– Chwalmy Słońce – wyszeptał Meron, co zawsze czynił w chwilach głębokiego namysłu.

 

Podróżnik przesunął wrażliwymi na wszelkie ubytki oraz nierówności palcami po zrujnowanym blacie – choć on postrzegał kulawy stół bardziej jako pomnik radosnego czasu będącego w przeszłości udziałem tego niewielkiego zakątka świata.

 

Wianek ćmił się w półmroku uczynionym przez wątłe światło kaganka. Kwiaty niemal uschły. Splecione łodyżki utraciły jędrność, skurczyły się i ściśle przylgnęły do siebie, gdyż nikt nie chce umierać w samotności, choć tuż po śmierci jest ona bezdenna. Delikatne i świetliste gasły jedne po drugim, jednocząc się z ciemnością, której były zaprzeczeniem. Pozbawione życiodajnego księżycowego blasku były skazane na zagładę.

 

– Z pewnością nie powinienem tego robić… Ale wzbiera we mnie wielki gorzki śmiech, gdy widzę, że coś, co tak łatwo naprawić, skazuje się na kompletne zniszczenie. – Zniesmaczony Meron pokręcił wielką włochatą głową. Następnie podwinął rękawy lnianej koszuli, którą nosił pod opończą, i ostrożnie sięgnął po wianek spleciony z kwiatów yarafanu.

 

*

 

Pojemne dwuskrzydłowe szafki zawieszono równo i pociągnięto białą farbą; jasny kolor przywodził na myśl nieskazitelną barwę łabędziej szyi. Związane w pęki zioła zwieszały się z koślawych kijów wyciosanych z dębowych gałęzi; Meron przez pewien okres życia wyrażał wrażliwość duszy w drewnie i z olbrzymim zapałem zgłębił surowiec swej sztuki. Dębczaki osadzono w centralnych pierścieniach ozdobnego koncentrycznego wzoru wykonanego z niebywale giętkich gałązek leszczyny. Pod nimi lśnił kamienny blat kredensu. Przyprószony pyłem i zeschniętymi zwitkami roślin przypominał miejsce niezwykle śmiałej zbrodni.

 

Ciemnozielone okiennice rozchylono, by wnętrze mogło korzystać z dziennego światła i rodzonego przez nie ciepła. Mozaikową szybę, splecioną z wąskich listew i barwionych odłamków szkła, obrębiała masywna framuga upiększona złoconymi rytami wyobrażającymi wijące się winorośle. Okno osadzono w centrum południowej ściany, było niby fikuśny przecinek pomiędzy dwoma częściami wycyzelowanego zdania, którego zarówno wyraz jak i forma podporządkowane są najczystszym zasadom estetyki.

 

Kominek wzniesiono z gładkich kamieni. Podstawę stanowił wysoki na dziesięć centymetrów stopień. Odcinek zlokalizowany najbliżej paleniska pokrywała sadza. Była jak potargany, bardzo czarny płaszcz porzucony przez istotę, którą niewiele już obchodził los grubych nici oraz kawałków materiału tworzących niegdyś wspaniałe i zapewne ciepłe odzienie. Obok, w miejscu nienaruszonym przez czarny pył, leżał koślawy pogrzebacz pokryty popiołem zbitym w szarawą skorupę, szczotka z długim włosiem i białą rączką, a także szufelka, na której znieruchomiało kilka maleńkich kawałków węgla.

 

– Dla mnie to żaden cud. Cztery ściany nakryte dachem, które pozwoliły mi przeżyć niejedną srogą zimę. Ale proszę bardzo, rozglądaj się dowoli – rzekł z rozbawieniem Rannar, stawiając ze zgrzytem półmisek na stole. Płaszczyznę naczynia nakryto parchatym liściem. Mięsiste kawałki owoców, ułożone na nim w dwóch równych rzędach, zanurzono w kleistym pomarańczowym sosie. Zaprawa perkotała cicho, pozwalając słodkim darom natury dojrzeć w trakcie wieczerzy, by na koniec ułagodzić rozbuchane ciężkimi, sycącymi daniami nastroje biesiadników oraz orzeźwić zmysły przytłumione nietuzinkowymi napitkami.

 

– Wspaniałe domostwo, opiekunie pola – pochwalił gospodarza Meron, kiwając w zadziwieniu głową. – Komu zleciłeś wykonanie mebli oraz zdobień? Dbałe wykończenia i nietypowe wzory wskazują rzemieślnika przywiązującego niezwykłą uwagę do najdrobniejszych szczegółów swego wytworu, ale także obdarzonego nieobliczalną, pożądającą nowych wyzwań naturą sztukmistrza. Pragnąłbym posmakować jego wyrobów, być może zlecić mu wykonanie czegoś poręcznego a zarazem praktycznego, co bez trudu mógłbym nosić pod pazuchą.

 

Rannar usiadł powoli na krześle. Ułożył się wygodnie na meblu. Bez pośpiechu sięgnął po kamionkowy czajnik, z którego ostro ściętego dzióbka leniwie unosiła się wstążka pary. Patyczkowatymi rękoma uniósł naczynie. Poddana działaniu gorąca oraz ziół zabarwiona na brunatno woda z cichym sykiem zmieniła miejsce swego pobytu. Kubki były drewniane. Maleńkie sęki kształtowały ich geometrię, niezgrabną, lecz naturalnie piękną.

 

 Opiekun pola pchnął ostrożnie jeden z kubków w kierunku swego gościa. Meron przyjął napar w milczeniu, delikatnym skinieniem głowy dziękując gospodarzowi za ciepły napój.

 

– Najwidoczniej jestem winny ci podziękowania – odezwał się Rannar, z kieszeni koszuli, naszytej na wysokości lewej piersi, wydobywając sfatygowaną fajkę. Skupiając wzrok na poczerniałej główce przedmiotu, zaczął oczyszczać ją z zetlałych szczątków tytoniu.

 

– Podziękować? – zdziwił się Meron. – Cóż, być może w tych rejonach panują jakieś szczególne, odmienne truizmy społeczne, ale tam skąd pochodzę to podróżnik powinien złożyć wyrazy wdzięczności temu, który zaoferował mu gościnę.

 

– Samotny wieczór bywa groźnym przybyszem. Nakłania bowiem umysł to długich, pokrętnych i często bolesnych rozważań. Najlepszym remedium na tego ponurego gościa jest śmiech i zajmująca rozmowa. Naturalnie nie przepada także za różnej maści trunkami, które smakujemy w gronie najbliższych. Co dziwne, gdy robimy to sami, w przewrotny sposób wykorzystuje to, by pogłębić nasze cierpienie. – Na ustach Rannara zamigotał uśmiech lekki jak wiosenny wiatr. – Ale nie do końca to miałem na myśli. Widzisz, nie było mnie stać na wyposażenie domu. Dlatego byłem zmuszony sam zatroszczyć się o wszelkie meble, które czynią codzienność przyjemniejszą. Wieczorami, gdy słońce udawało się na zasłużony odpoczynek, zamykałem się w swoim warsztacie i zabierałem do pracy. Przez długi czas traktowałem to jako przykry obowiązek. Nie szło mi najlepiej i wiele razy pragnąłem roztrzaskać dłuto młotkiem i zakopać jego szczątki w ziemi.

 

Wtedy nadszedł punkt przełomowy. W końcu udało mi się wykonać coś z czego byłem zadowolony. Było to niewielkie puzderko, które zrobiłem z myślą o mojej córce. Od tej pory radziłem sobie coraz lepiej, aż nabrałem doświadczenia i poczułem się niezwykle swobodnie w rzemiośle młotka, dłuta, i wiórów.

 

Przerwał i pochylił się gwałtownie nad trzymanym w dłoni przedmiotem.

 

Beczułkowata główka fajki zmatowiała, owionięta ciepłym oddechem Rannara. Energiczne, precyzyjne ruchy palca, otulonego miękką szmatką, sprawnie pozbyły się brudu, który oblepiał wdzięcznie wyprofilowany cybuch. Brzegi główki, narażone na częste sesje działania żaru wydobywającego z tytoniu pożądane właściwości, pozostały szare, nadając fajce elegancji znamiennej dla przedmiotów użytku codziennego, które lata olśniewającego piękna uważały za sny, niedorzeczne, lecz nieodmiennie fascynujące. Teraz, pełna stonowanej, niemal pośmiertnej urody, fajka spoczęła na blacie stołu, ścięty na płasko spód oraz lancetowate zwieńczenie ustnika wykorzystując jako punkty podparcia zapewniające godną jej statusu równowagę. Poddana trosce i skrupulatnej uwadze właściciela lśniła jaśniej niż wypolerowany blat dębowego stołu, kompletnie nieświadoma uroku łuku nakreślonego od cybucha do ustnika, pociągającego kształtem przywodzącym na myśl kobiecy seksapil.

 

Szeroka pierś Merona uniosła się potężnie, lecz z jego ust spłynęło jedynie ciche westchnienie.

 

– Maskować bezdenne uczucie… Jakiż wielki to wysiłek, prawda? Niemal niewykonalny… – Wędrowiec posłał opiekunowi pola spojrzenie na tyle smutne, na ile on sam był w stanie zrozumieć ból związany ze stratą. Było ono więc pełne zrozumienia i głębokiego żalu.

 

Rannar nie odpowiedział. Drgnął i pochylił się nad stołem, przyciskając dłonie do brzucha. Trwał tak chwilę, dusząc w sobie płacz, aż cierpienie stało się zbyt dojmujące. Wtedy uniósł głowę i Meron ujrzał twarz wykrzywioną grymasem tak przerażającym, że niemal czynił ją obcą. Na policzku Rannara zalśniła łza.

 

– Wyzwolenie się nie jest proste, ale konieczne. W każdym razie dla kogoś, kto pragnie znów zasmakować życia w pełni. – Meron uniósł kubek z naparem i opróżnił jego zawartość jednym haustem; napój wciąż był gorący, więc poparzył podróżnikowi język. – Odpieczętuję największą z butelek, gdyż właśnie w niej kryje się najmocniejszy alkohol. Napijemy się, a później pokażesz mi wspomnienie. Musisz otworzyć się na cierpienie, doświadczyć go ponownie, pogodzić się z nim i wyrzec. Daj mi chwilę…

 

***

 

Szadź odziała wysokie źdźbła trawy w wymyślne suknie. Nad cichą, przemarzniętą łąką leniwie unosiły się świetliki. Odwłoki tłustych owadów rozsiewały błękitny blask. Roztrzaskiwał się on na kryształkach lodu, jego drobiny niby iskry ogniska padały bliżej i dalej, tworząc nowe źródła światła. W końcu nad łąką powstała łuna, potężniejąca im więcej świetlików opuszczało ciepłe gniazda skryte pośród puszystego, suchego mchu porastającego zwarte skupisko skał w głębi lasu. 

 

Była smukła, powabna i niepoprawna w swym całym rozbrajającym uroku. Patrząc na nią miało się wrażenie podziwiania niesfornej córy wierzby – giętkiej łozy nie mogącej oprzeć się śmiałym zapędom porywistego północnego wiatru. Tańczyła, a to jak wielką przyjemność i radość sprawiały ladriance raz prędkie, raz ospałe – lecz nieodmiennie precyzyjne – ruchy, wyrażał szczery, jeszcze dziecięcy śmiech oblepiający szafirowe wargi niby miód nałożony do ust maleńką, niewprawną dłonią kierowaną wielkim łakomstwem.

 

– Sally, Sally! – szczebiotał słodko chłopiec piskliwym podekscytowanym głosem, unosząc ręce wysoko w górę. – Pokręćmy się razem!

 

Białowłosa, nie przestając pląsać, kilkoma wdzięcznymi krokami minęła tańczącą parę i zyskała partnera. Mały ladrian nie przestawał chichotać, aż znaleźli się w centrum większego z dwóch kół wydeptanych dokładnie pośrodku czarownej łąki. Spoważniał i zaczął większą uwagę przywiązywać do wykonywania tańca według pragmatycznych wytycznych, powoli zabijając w sobie niefrasobliwą radość wiążącą się z faktem samego czynienia gestów oraz ruchów zaklętych w płynną dynamikę.

 

– Baw się, braciszku! – sapnęła Sally, ocierając pot z czoła. – Zawirujmy jak liście na wietrze!

 

I tak się zapomnieli. A starannie wydeptane w trawie koło, dzieło zapalczywego pragmatyzmu oraz ślepej wierności tradycji, zdawało się zanikać, rozpadać, tracić na znaczeniu im bardziej byli pochłonięci sobą nawzajem. Łamiąc wszelkie reguły ceremonii, stosując nieczyste fortele w postaci prędkich pląsów będących oznaką beztroskiej dzikości, znaleźli się wśród par wyniosłych, doskonałych, nudnych. I tak, niby nieobliczalny, wygłodniały wir pojawiający się nagle pośród od zawsze spokojnych wód, brat wraz z siostrą dotarli do źródła, zakpili z pruderyjnej pedanterii cudownych tancerzy, którzy ostatecznie, rozczarowani, a nawet zgorszeni niedbałością ujrzanego tańca, zgodnie przekreślili szansę rodzeństwa na przystąpienia do ich grona perfekcjonistów.

 

Po jakimś czasie oboje się zmęczyli i przysiedli w cieniu rozłożystego yarafanu, jedynego księżycowego drzewa w okolicy. Było ono specjalne i wyjątkowe nie tylko dlatego, że miało opinie rzadkiego okazu, ale przede wszystkim z jednego ważnego powodu – należało do nich. Smukła twarz Sally perliła się od potu. Rozgrzane wysiłkiem płuca tłoczyły ciepłe powietrze gardłem, wymykało się one ustom w postaci prędkich gorących oddechów. Przedramieniem otarła wilgoć z czoła, przy okazji przekrzywiając śliczny wianek spleciony z najpiękniejszych kwiatów yarafanu, które ze względu na długie łodygi doskonale nadawały się to tego typu przedsięwzięć. Wiatr, bieg czy taniec nie zdołałyby strącić ozdoby z głowy Sally – kilka łodyżek wplecionych we włosy skutecznie przeciwdziałało niebezpieczeństwu utracenia pięknego akcentu. Teraz, gdy zmęczenie wzięło we władanie ciało, a pierwsze tańce dobiegły końca, płonący delikatnym błękitnym blaskiem wianek z fascynującego niuansu stawał się powoli wyrazem pychy jej właścicielki. Po kilku nieprzychylnych spojrzeniach rówieśniczek oraz starszych ladrianek, Sally z westchnieniem zaczęła rozsupływać przygotowane z troską więzy.

 

– Mama jest piękna jak księżniczka z bajki – powiedział z zachwytem mały ladrian, patrząc w kierunku wysokiego stołu pnącego się w górę od połowy swojej długości. – A tata w ogóle nie przypomina księcia – osądził malec, najpierw drapiąc się po nosie, a później wsadzając palec wskazujący w lewą dziurkę.

 

– To był poemat, nie bajka. Księżniczka miała na imię Cillvanis, natomiast dzielny książę – w tym momencie Sally westchnęła krótko – nosił miano Iaspen. Być może tato nie jest tak oszałamiająco przystojny jak książę z opowieści, lecz posiada jego wszelkie cnoty. Mama natomiast… jest nadzwyczajnie piękna. Sto razy piękniejsza niż księżna Flloni.

 

– Księżna Flloni jest tłusta. Do tego bałagani jak je. Zawsze, gdy wstaje od stołu, ma żółte i pomarańczowe plamy na sukni. To dlatego, że dobrze nie przegryza. Wszystko wylatuje jej z ust zanim zdąży dotrzeć do gardła.

 

– Ciszej, braciszku – szepnęła krótko Sally, powstrzymując się od śmiechu. – Bo jeszcze jej długouchy synalek usłyszy i pobiegnie na skargę. Och, a co to…

 

Bardzo stary wiatr, od dekad rozczesujący przykryte puchem grzbiety pobliskich łańcuchów górskich, szarpnął białą peleryną rycerza. Rycerz stawiał kroki pewnie, z cichym chrzęstem łamiąc źdźbłom maleńkie karki. Peleryna, nie mając wyboru, podążała śladem swego pana, zbierając wilgoć i szadź. W końcu stała się ciężka i obojętna wobec gniewnego ryku żywiołu szumiącego w koronach drzew.

 

Wojownik był odziany w srebrny pancerz. Efektowany hełm, wymodelowany na wzór rozdziawionego pyska bliżej nieokreślonego drapieżnika, trzymał pod ramieniem. Miał też broń. Potężny miecz sunął w niewielkim oddaleniu. Stwarzał wrażenie świadomego bytu.

 

– Pobawmy się w grotołaza. – Drżące słowa z trudem przechodziły przez ściśnięte gardło Sally. – Będę łazem, a ty Grotem.

 

– Ostatnim razem byłem Grotem! – zaprotestował malec, gniewnie splatając pokryte delikatnym meszkiem ręce na maleńkiej piersi.

 

– Zagramy dwie kolejki. Później zamienimy się rolami. A teraz biegnij! Argh!! – krzyknęła Sally, imitując groźny ryk potwora. Mały ladrian ze śmiechem rzucił się do ucieczki.

 

Nieznajomy zatrzymał się na skraju kręgu. Trawa sięgała mu do kolan. Przywodził na myśl wilka czyhającego na stado wystawione na popas. Twarz miał ponurą. Co do kształtu, to była pociągła, stwarzała wrażenie surowej, jakby wykutej w opornym materiale, litej skale lub diamencie. Czarnym. Pomimo tego rysy jej były niezwykle wyraziste. Piękne. Teraz układały się w sugestywny grymas pogardy. Płonącym nienawiścią wzrokiem sięgał w kierunku stołu.

 

Świadomość obecności łowcy wzrastała stopniowo, na wzór płomieni ogniska. Ćmienie powoli wyrosło w pełgający języczek ognia, by później zapłonąć silnie i rozlegle w gwałtownej eksplozji energii – stać się potężnym źródłem ognia. Gdy rycerz wstąpił na wydeptane pole, tancerze zamierali w bezruchu, po chwili wzdrygali się, jak starzec ukłuty bezlitosnym chłodem poranka tuż po porzuceniu ciepłych pieleszy, i cofali trwożliwie o krok, najwyżej dwa, potykając się o tych, których mieli za plecami.

 

– Czy ty nigdy nie rozstajesz się ze swym pancerzem, Malfarenie?

 

– Świat nigdy się nie zatrzymuje. A ja muszę być zawsze kilka kroków przed nim. Już nawet nie odczuwam ciężaru żelaza, które nazywasz pancerzem. 

 

– A pomimo niesłabnącego pragnienia uczynienia ze świata opieszałego głupca, znalazłeś chwilę wolnego czasu, by odwiedzić przyjaciela. Jednak zanim zaproszę cię do stołu, będziesz musiał pozbyć się tej kilkutonowej skorupy, w której tak lubisz się zaszywać. Każde krzesło z trzaskiem rozszczepi się w drzazgi, próbując utrzymać twój ciężar.

 

– Zaszywać? – warknął przybysz; słowo to, wypowiedziane krótko i ostro, zabrzmiało w ściętym mrozem powietrzu niby szczeknięcie rozdrażnionego ogara. – Noszę ten pancerz niczym mundur. To symbol lojalności i oddania, symbol, który TY postanowiłeś porzucić… – Pełne wyrzutów spojrzenie oczu tak intensywnie niebieskich, że niemal fiołkowych, ześlizgnęło się po konturze twarzy ojca i spoczęło na krystalicznie pięknym obliczu matki. – … dla kłamstwa i grzechu.

 

Fakt, że ojciec znał przybysza, a nawet, co wynikało z wymiany zdań, żywił do niego pewnego rodzaju sympatię, nieco uśmierzył niepokoje Sally. Teraz lęk powrócił z podwójną siłą. Usta matki drgnęły lekko, lecz poza tą znikomą oznaką niepewności czy zaskoczenia, twarz jej pozostała niewzruszona. Sally zapragnęła znaleźć się jak najbliżej ukochanej, trochę z egoistycznej potrzeby bezpieczeństwa, trochę z troski.

 

– Grzeszymy wszyscy. – Głos ojca był chłodny, spokojny i czysty. Powoli uniósł dłonie, jakby chciał objąć nimi świętujących zgromadzonych na rozległej łące, białym niemal paśmie pomiędzy dwoma lasami, którego centrum był rozkwitający yarafan. – Kłamiemy zaś pasjami. Ty również nie jesteś bez winy, Malfarenie. Być może, gdyby przyjrzeć się naturze twoich czynów, okazałbyś się grzesznikiem największym z nas wszystkich.

 

Posępną twarz rycerza przeciął skurcz. Mimowolny spazm mięśni był niby szkarłatna, rozgorzała od nieopanowanej furii błyskawica, nagle rozdzierająca zaciągnięte granatowym bastionem obłoków ponure niebo. Oblicze Malfarena zastygło w brzydkim wyrazie pierwotnego gniewu, wstrętnym i przerażającym. I chociaż okropnie nieszczęśliwy zbrojny nie uczynił żadnego gestu – nie drgnęła mu choćby powieka – to jego obecność stała się dominująca. Pancerz rozbłysnął oślepiającym światłem, dotkliwie raniąc oczy obserwatorów. Odpowiadający posturze wojownika cień poszerzył się i pogłębił, tworząc pasmo smolistej ciemności. Mroźny wiatr, kołtuniący korony drzew, zahulał na łące. Biała peleryna, obciążona zebraną wilgocią, poderwała się z ciężkim łopotem. Niebo pociemniało, przesłonięte tabunem chmur, które przywędrowały tutaj zza pobliskiego łańcucha górskiego, grube i cuchnące zebranym na szczytach żniwem.

 

Pobiegła do matki. Prędko, nieuchwytnie i z gracją – jak się okazało, bieg również mógł być tańcem.

 

– Jak śmiesz? – warknął Malfaren; lewą rękę, owiniętą długimi pasmami szarego materiału, uniósł wnętrzem dłoni do góry. – Nie masz prawa wypominać mi błędów młodości. Nie ty, przeniewierca i wielbiciel mieszańców.

 

Ojciec skrzywił się na brzmienie ostatniego słowa. Sposób w jaki rycerz je wyartykułował zdradzał zażartą pogardę, pulsującą gdzieś w mrocznych i nieodgadnionych głębinach jego dumnego serca.

 

– Zasiądź przy stole lub odejdź… – zaczął ojciec nagle znużonym głosem, kręcąc głową ze zrezygnowaniem; poczciwa, ogorzała twarz zdradzała smutek i rozczarowanie. – I daj nam świętować w zgodzie z tradycją. 

 

Alabastrowa rękojeść świetlistego ostrza opadła delikatnie w objęcie lewej dłoni Malfarena. Rycerz pochylił głowę i z uwagą przyjrzał się klindze. Bezgłośnie poruszył ustami, gładząc szerokie zbroczę miecza. Nagle drgnął. Czujny niczym wilk, który zwęszył ciepłą krew rannej zwierzyny, obejrzał się za siebie… i uśmiechnął z mściwą satysfakcją.

 

– Skoro nie wierzysz moim słowom, pozwól, że pokażę ci kłamstwa. Może wtedy przejrzysz na oczy. Podejdź, odszczepieńcu.

 

Prędkonoga Sally, skupiając całą uwagę i siłę woli na osiągnięciu celu, bez chwili zastanowienia wkroczyła w przepastny, dziwaczny cień rzucany przez smukłą sylwetkę zbrojnego. Zręczne stopy ladrianki osiągnęły niemal granicę nieprzyjaznej krainy, pełnej upiornych form, mgły o konsystencji czarnego dymu, odległych widmowych szeptów i przeciągłych nawoływań, gdy stały się niezdolne do żadnego ruchu. Ukochany wianek, z którego więzami nie zdążyła się do końca uporać, przytrzymywała jedną ręką. Znajomy przedmiot dodawał jej otuchy.

 

Przybysz rozpostarł długie ramiona; peleryna w tle nadawał im wygląd błoniastych skrzydeł. Potem uśmiechnął się i skinął delikatnie prawą dłonią. Było to zaproszenie, które pomimo swej subtelności, nie brało pod uwagę odrzucenia. Ciemność wokół Sally potężniała, aż w końcu dotknęła jej duszy. Zmysły stały się wrażliwsze, myśli przyspieszyły. Słyszała stłumione dźwięki. Rozmowy prowadzone w obcym języku.

 

Na moment umysł Sally nawiedził obraz ogromnej opustoszałej sali, pośrodku której stały dwa trony. Okazalszy usadowiono na gładkim szczycie trzystopniowych schodów. Trzy metry od masywnego oparcia znajdowało się podwyższenie ustanowione przez kolejne dwa stopnie. Na ostatnim z nich, który był tak naprawdę ściętą na płasko powierzchnią, przycupnął mniejszy z tronów. Zależnie od perspektywy sprawiał on wrażenie górującego nad swym większym odpowiednikiem lub kompletnie przytłoczonego jego ogromem. Nieważne jednak z jakiej części sali podziwiało się jej centrum, szczególną uwagę przyciągał miecz o czarnym ostrzu. Tkwił on w siedzisku usytuowanego wyżej tronu, wewnątrz rozległego pęknięcie. Ostrze dzieliło i zarazem spajało siedzisko oraz oparcie. Sally nie rozumiała jak, lecz miała pewność, że tak było. Wystarczyło poruszyć ostrze, by tron rozpadł się na pół.

 

Wyobrażenie rozmyło się, zastąpione przez wrażenie silne i nieoczekiwane niczym śmierć znaleziona w serdecznym objęciu. Cios był elegancki i niezwykle precyzyjny. Ostrze rycerza dźgnęło lekko pojedynczą strunę serca. Krew rozlała się pod kopułą mięśni i żeber, pędem żłobiąc koryta w nieznajomej dolinie miękkich i elastycznych tkanek, nieodwracalnie odmieniając harmonijnie uporządkowany świat cichych rytmów oraz ciągnących się w nieskończoność oślizgłych, ciemnych tuneli.

 

A kiedy krew Sally ospałym strumieniem zaczęła zespalać gorset sukni ze skórą, Malfaren przeciągnął krawędź klingi przez swe przedramię, upuszczając sobie nieco życiodajnego płynu. Krew ladrianki i krew rycerza różniły się. A skoro wszyscy zostali uświadomieni, mógł z czystym sumieniem przystąpić do zakończenia swego posłannictwa – regularnej rzezi mieszańców.

 

***

 

Ocknął się po jakimś czasie. Świadomość wracała do niego etapami, zmysł za zmysłem. Oczy pozostały martwe najdłużej. Dla odmiany słuch zakotwiczył się w świecie doczesnym krótko po Rozdarciu – słowo to określało moment, w którym wspomnienie zanikało, a obserwator zostawał brutalnie pozbawiony prawa do poznania jego dalszych wydarzeń. Następowała fragmentacja percepcji, lwia część duszy wciąż tkwiła w Splocie – okruchu przeszłości przechowywanym w nici lymetrium – gdy niewielka jej drobina wprawiała w ruch serce bijące cichutko w zmartwiałym ciele.

 

Powoli zaczął przełamywać stagnację mięśni. Przed skorzystaniem ze Splotu pozostawił ciało w sprawdzonej dogodnej pozycji – pochylonej, z dłońmi spleconymi na poziomie kolan. Po pierwszej zdecydowanej próbie wiedział już, że nie obejdzie się bez połamania kości. Był jednak zbyt wycieńczony, aby podjąć się tak forsującego wysiłku.

Zasypiał i budził się przez kolejnych kilka dnia. Siły wracały do niego niechętnie.

 

***

 

Sosnowe deski stanowiące podłogę były piękne do bólu. Widok naturalnie nieproporcjonalnych krawędzi, a także ciemniejszych cętek w postaci twardych sęków sprawił, że jego serce wierzgnęło w spazmie zachwytu. Pomieszczenie porastała ciemność – była jak wilgotny mech, który rozplenił się w jaskini pod nieobecność światła. Srebrzysta poświata, wpadająca przez jedyne okno, którego okiennice były delikatnie rozwarte, rozlała się leniwie w powietrzu. Subtelnie zniekształcała mrok panujący w pokoju, odkrywając bezruch oraz martwotę. Dania oraz napitki utraciły życiodajny blask pod wpływem panoszącego się o tej porze roku ziąbu, który miał niechlubny dar przenikania do najszczelniej zabezpieczonego budynku. Stół wyglądał więc jak cmentarzysko, ciemne, zimne i bezsprzecznie pozbawione życia – istny bastion śmierci.

 

Było to po kolejnej krótkiej drzemce. Obudził się, a mgła przesłaniające oczy ustąpiła. Powrót cennego zmysłu odebrał tak jakby narodził się na nowo. Po dniach wsłuchiwania się w szmery, trzaski i jęki – wydawane przez wiekową drewnianą konstrukcję domu oraz jego maleńkich mieszkańców – możliwość ujrzenia kształtów i kolorów w należnej im formie było doświadczeniem niezwykle ekscytującym i odświeżającym.

 

Z niepokojem spojrzał na Rannara. Z lekko uchylonych powiek wydobywał się płytki, lecz miarowy oddech. Opiekun pola pobladł i wychudł, włosy oklapły, słabe i delikatne jak wysuszone słomiane wici. A mimo to emanowała od niego aura wielkiej siły. Siły, którą Meron miał nadzieję rozbudzić. Po to też zjawił się tego odległego wieczoru na drodze ciągnącej obok samotnego gospodarstwa.

 

Wędrowiec uśmiechnął się z namysłem.

 

– A więc stało się, bracie – wyrzekł w cichym pokoju; głos jego zabrzmiał głucho, a świat wydał mu się nagle pustym i o wiele bardziej nieprzyjaznym miejscem.

 

 Meron westchnął ciężką, po czym złamał pierwszy z palców. Syknął przez zęby z bólu, łza zalśniła w kąciku oka.

 

– Mała to cena, by dokonać scalenia. Będę pierwszy, a po mnie nastaną następni. Poświęcę twoje dzieci, bracie. A jeżeli i to będzie za mało, poświęcę cały lud. Ogień musi zapłonąć, bez względu na cenę.

 

Ręka trzasnęła w nagłym wybuchu światła. Krzyk Merona trwał.

 

***

 

Yarafan zakwitł. Płonął światłem silnym i radosnym, przyćmiewając blask księżyca w pełni. Ale noc jeszcze nie nadeszła. Zmierzchało, lecz wciąż było świetliście.

 

Pień księżycowego drzewa przepasywała wstęga spleciona z najokazalszych kwiatów o kielichach niby maleńkie dzwoneczki. Kiedyś wstęga była wonnym wiankiem spoczywającym na głowie niezrównanej tancerki.

 

Koń zarżał; spod chrap wytrysnęły pióropusze pary, szybko niknącej na wszechobecnym mrozie. Wojownik przyklęknął pośrodku gigantycznych, poskręcanych korzeni yarafanu. Wznosiły się one na kilka metrów w górę, a później pikowały, wbijając się w ziemię, by odszukać życiodajne źródła minerałów.

 

W prawej dłoni ściskał lniany sznurek obciążony przez medalion o obłym kształcie. Za szklanymi maleńkimi drzwiczkami skrył się miniaturowy obraz wycięty w stali. Wojownik wpatrywał się w niego uparcie, usta natomiast wyrzekały cichą modlitwę.

 

Drzwi trzasnęły. Wędrowiec, kulejąc i ostrożnie posługując się rękoma, znalazł się u boku wierzchowca. Chwycił ogiera za uzdę i odszedł w kierunku drogi biegnącej wzdłuż pola.

 

Wojownik kiwnął głową, zwinął sznurek, po czym umieścił medalion w kieszonce za pazuchą. Kiedy dotarł do bramy, zatrzymał się i obejrzał za siebie. Stał tak dłuższą chwilę, nieruchomy i milczący. Postać jego obrębiała złota aureola nakreślona przez błogosławione słońce.

 

Wędrowiec zatrzymał się pod dębem. Z głębokim westchnieniem pokręcił głową i pozwolił wojownikowi się pożegnać. Ostrożnie, jak istota, która dopiero uczy się chodzić, ruszył w kierunku majaczącego w oddali widnokręgu. Wiedział, że będzie to jego ostatnia podróż. I był szczęśliwy.

Koniec

Komentarze

Cześć,

Mam wielki problem ze skomentowaniem Twojego tekstu, a dokładniej stylu. Opisy są skrupulatne, metaforyczne i wielce szczegółowe, ale jak dla mnie, wręcz przesadzone. Dla części czytelników może to być ogromny plus. Niektóre zdania są naprawdę świetne, nietuzinkowe. Ale tak jak tutaj:

Krew rozlała się pod kopułą mięśni i żeber, pędem żłobiąc koryta w nieznajomej dolinie miękkich i elastycznych tkanek, nieodwracalnie odmieniając harmonijnie uporządkowany świat cichych rytmów oraz ciągnących się w nieskończoność oślizgłych, ciemnych tuneli.

No kurczę, nie wiem, czy tego typu opisy uznać za wybitną twórczość czy przerost formy nad treścią.

Jak dla mnie, ale jest to subiektywna opinia, jest to w całości jednak przesadzone. Opisać zwykłą fajkę w tylu zdaniach, no nieźle. Jednakowoż mnie zaczęło to nudzić. Większą część tekstu zajmują opisy i choć starałeś się je ubarwiać jak tylko mogłeś, miałem wrażenie: No fajnie, ale akcja idzie do przodu w żółwim tempie. Chcę dowiedzieć się co się wydarzy a nie czytać dwadzieścia zdań o stole, fajce czy innym przedmiocie. Niektóre opisy szczerze zrobiły na mnie wrażenie, ale jak dla mnie zabrakło odpowiedniego wyważenia między nimi a akcją.

No i ostatecznie, przez te wykwintne zdania, zagubiłem się w fabule. I choć miałem nadzieję, że na końcu się odnajdę, nic z tego. Może nie połączyłem odpowiednio wątków, ale się zgubiłem i basta.

Reasumując: Dla mnie, osobiście, w ogólnym rozrachunku przerost formy nad treścią, choć pewnie wielu może się taki styl bardzo spodobać.

Pozdrawiam! smiley

 

 

Hej, 

jestem bardzo, bardzo wdzięczny za przeczytanie tekstu. I oczywiście za komentarz. smiley

Trochę chciałem, aby wydarzenia toczyły się w tak żółwim tempie (ze względu na postać Merona i jego wewnętrzny spokój ducha wynikający z pogodzenia się ze swoim losem) a trochę wyszło to samo z siebie przez niekontrolowany pociąg do tworzenia tak wielu metafor. Jest to szczególne zgubne dla fabuły, jak sam zauważyłeś, co jest wielkim zaniedbaniem. Ale nie zmienia to faktu, że tworzenie tak szczegółowych opisów sprawia mi niezwykłą radość. Jest trochę jak rzeźbienie, żmudne, czasochłonne i wymagające precyzji, ale sprawiające wielką satysfakcję. Przynajmniej mojej osobie.

Już teraz wiem, że następne opowiadanie, nad którym się pochyle, będzie bardziej rozrywkowe. Mam nadzieję na krótsze zdania i bardziej wartkie dialogi – szczególnie ich układanie jest świetną zabawą, choć zarówno wiem, że to w ich tworzeniu mam największe braki. 

Jeszcze raz dziękuję. smiley

 

Vernitusie, przeczytałam Wędrowca, ale nie wiem, o co tu chodzi. Nie potrafię dopatrzeć się związku między początkiem – kiedy to dane mi było obserwować spotkanie pielgrzyma i opiekuna pola i ich dalsze poczynania – a częścią dziejącą się na pokrytej szadzią łące. Nie wiem, kim są Meron i Rannan, nie wiem kim są ludzie na łące i w jakim święcie uczestniczą, nie wiem kim są osobliwy rycerz Malfaren i rozmawiający z nim ojciec Sally, nie wiem też gdzie i kiedy to wszystko się dzieje. Zakończenie okazało się dla mnie równie niejasne, jak wcześniejsze części tekstu.

Co do sposobu napisania Wędrowca, podzielam zastrzeżenia Realuca, a od siebie dodam, że wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Niech zie­mia twa za­cho­wa plen­ność przez po­ko­le­nia, i niech dzie­ci twych dzie­ci czer­pią z ze­bra­nych nań plo­nów… ―> …z ze­bra­nych z niej plo­nów

Nań to inaczej na niego, a Ty piszesz o ziemi, która jest rodzaju żeńskiego. W dodatku plony zbiera się z ziemi/ z pola, a nie na ziemi/ na polu.

 

Sfa­ty­go­wa­ne odzie­nie oraz prze­cho­dzo­ne buty wska­zu­ją żeś od­da­ny szla­ku. ―> Sfa­ty­go­wa­ne odzie­nie oraz prze­cho­dzo­ne buty wska­zu­ją, żeś od­da­ny szlakowi/ szlakom.

 

W mię­dzy cza­sie od­krząk­nął kilka razy… ―> W mię­dzycza­sie od­chrząk­nął kilka razy

 

ku­pi­łem dwie skrzy­nie Bar­randz­kie­go Spe­cja­łu. ―> …ku­pi­łem dwie skrzy­nie bar­randz­kie­go spe­cja­łu.

Nazwy napojów piszemy małą literą. http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

ogier za­rżał cicho, za­glą­da­jąc jed­nym śle­piem w kie­run­ku swego pana. ―> …ogier za­rżał cicho, spoglądając/ patrząc jed­nym śle­piem w kie­run­ku swego pana

Zaglądać to patrzeć w głąb czegoś, nie w czyimś kierunku.

 

go­spo­darz, który od czasu do czasu oglą­dał się za sie­bie… ―> Masło maślane – czy mógł oglądać się przed siebie?

Wystarczy: …go­spo­darz, który od czasu do czasu oglą­dał się… Lub: …go­spo­darz, który od czasu do czasu patrzył za sie­bie

 

Trawa, po­mi­mo ści­na­ją­ce­go świa­ta snu zi­mo­we­go… ―> Trawa, po­mi­mo ści­na­ją­ce­go świa­t snu zi­mo­we­go

 

Wejdź bocz­nym wej­ściem… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

bo nie raz w nocy byłem zmu­szo­ny udać się… ―> …bo nieraz w nocy byłem zmu­szo­ny udać się

 

coś w wiel­kich oczach nada­wa­ło ca­ło­ści tak wiel­kie­go ma­je­sta­tu… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

– Chwal­my Słoń­ce – wy­szep­tał Meron… ―> – Chwal­my słoń­ce – wy­szep­tał Meron

 

Po­jem­ne dwu­skrzy­dło­we szaf­ki za­wie­szo­no równo… ―> Po­jem­ne dwudrzwiowe szaf­ki za­wie­szo­no równo

Dwuskrzydłowe mogą drzwi, budynki, samoloty, ale nie wydaje mi się, aby takie mogły być szafki.

 

rzekł z roz­ba­wie­niem Ran­nar, sta­wia­jąc ze zgrzy­tem pół­mi­sek na stole. ―> Dlaczego stawiany na stole półmisek zgrzytał?

 

Płasz­czy­znę na­czy­nia na­kry­to par­cha­tym li­ściem. ―> Czy liść, którym wyścielono naczynie, na pewno był parchaty?

 

– Cóż, być może w tych re­jo­nach pa­nu­ją ja­kieś szcze­gól­ne, od­mien­ne tru­izmy spo­łecz­ne… ―> Czy na pewno chodzi o truizmy? Co to są truizmy społeczne?

 

Na­kła­nia bo­wiem umysł to dłu­gich, po­kręt­nych… ―> Literówka.

 

coś z czego byłem za­do­wo­lo­ny. Było to nie­wiel­kie puz­der­ko… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Meron uniósł kubek z na­pa­rem i opróż­nił jego za­war­tość jed­nym hau­stem… ―> Meron uniósł kubek z na­pa­rem i opróż­nił go jed­nym hau­stem

Można opróżnić kubek z zawartości, ale nie można opróżnić zawartości kubka.

 

Nad cichą, prze­mar­z­nię­tą łąką le­ni­wie uno­si­ły się świe­tli­ki. Od­wło­ki tłu­stych owa­dów roz­sie­wa­ły błę­kit­ny blask. ―> O ile mi wiadomo, świecą tylko samice świetlików, ale te nie są uskrzydlone i nie mogą unosić się nad łąką. Nie przypuszczam też, by świetliki można zobaczyć na łące przemarzniętej i pokrytej szronem.

 

uno­sząc ręce wy­so­ko w górę. ―> Masło maślane – czy można unieść coś nisko w dół?

 

dla­te­go, że miało opi­nie rzad­kie­go okazu… ―> Literówka.

 

Smu­kła twarz Sally per­li­ła się od potu. ―> Smukły jest ktoś wysoki i szczupły. Twarz nie może być smukła, twarz może być pociągła.

 

wia­nek z fa­scy­nu­ją­ce­go niu­an­su sta­wał się po­wo­li wy­ra­zem pychy jej wła­ści­ciel­ki. ―> Piszesz o wianku, a ten jest rodzaju męskiego, więc: …wia­nek, z fa­scy­nu­ją­ce­go niu­an­su, sta­wał się po­wo­li wy­ra­zem pychy jego wła­ści­ciel­ki.

Co to znaczy, że wianek był fascynującym niuansem?

 

pa­trząc w kie­run­ku wy­so­kie­go stołu pną­ce­go się w górę… ―> Masło maślane – czy coś może piąć się w dół?

 

zna­la­złeś chwi­lę wol­ne­go czasu… ―> Masło maślane – chwila to czas.

 

sym­bol, który TY po­sta­no­wi­łeś po­rzu­cić… ―> Dlaczego wielkie litery?

 

– … dla kłam­stwa i grze­chu. ―> Zbędna spacja po wielokropku.

 

Bez­gło­śnie po­ru­szył usta­mi, gła­dząc sze­ro­kie zbro­czę mie­cza. ―> Literówka.

 

Czuj­ny ni­czym wilk, który zwę­szył cie­płą krew ran­nej zwie­rzy­ny, obej­rzał się za sie­bie… ―> Masło maślane – czy można obejrzeć się przed siebie?

 

 Za­sy­piał i bu­dził się przez ko­lej­nych kilka dnia. ―> Literówka.

 

Z lekko uchy­lo­nych po­wiek wy­do­by­wał się płyt­ki, lecz mia­ro­wy od­dech. ―> Oddychał oczami???

 

Wzno­si­ły się one na kilka me­trów w górę… ―> Masło maślane.

 

usta na­to­miast wy­rze­ka­ły cichą mo­dli­twę. ―> Czy usta na pewno wyrzekały  modlitwę?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję za wytknięcie licznych błędów. :) Większość jest wynikiem zwykłego niedbalstwa, gdybym wczytał się z większą uwagą w to, co napisałem, na pewno udałoby mi się ich uniknąć. A być może nie. 

Jestem zawstydzony, że komuś chciało się tak wnikliwie wgłębić się w mój tekst. Wszelkie uwagi wezmę sobie do serca. Może kiedyś napiszę coś, czego nie będziesz musiała poprawiać. :)

 

Co do fabuły… Opowiadanie jest fragmentem czegoś większego. Rozpocząłem coś na wzór powieści, lecz przerażony rozmachem i wielkością planowanego przedsięwzięcia, uciekłem w opowiadanie i zacząłem snuć opowieść o wydarzeniach sprzed wydarzeń z poczynionych rozdziałów. 

 

 

Co do fa­bu­ły… Opo­wia­da­nie jest frag­men­tem cze­goś więk­sze­go.

A wiesz, Vernitusie, że czytając, miałam takie odczucie. Stąd pewnie wrażenie, że zostałam wrzucona do nieznanego mi świata, pełnego nieznanych postaci, uczestniczących w zdarzeniach, które nic mi nie mówiły. I chyba dlatego trudno mi było pojąć, co czytam.

Jestem zdania, że powinieneś zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

 

Je­stem za­wsty­dzo­ny, że komuś chcia­ło się tak wni­kli­wie wgłę­bić się w mój tekst.

Proszę natychmiast przestać się wstydzić! Czy nie po to zamieściłeś tę opowieść, aby ktoś ją przeczytał i podzielił się uwagami? Jeśli łapanka zmobilizuje Cię do uważniejszego czytania napisanych tekstów, do staranniejszego przyglądania się napisanym zdaniom, będzie to z korzyścią zarówno dla Twojej twórczości, a i zadowolenie czytelników wzrośnie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie zrozumiałam :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka