- Opowiadanie: mstronicki - Marenhold [II]

Marenhold [II]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Marenhold [II]

2039, Marenhold

 

Profesor Bonetti w milczeniu przyglądał się zachodzącemu słońcu. Rozmyślał. Rozmyślał o wszystkich; o żonie, która zdradzała, choć ponoć kochała. Córce, zadającej się z największymi gnidami miasta. Komisarzu Nedzwedzkinie, podpijającemu na boku tanie bełty. O nich wszystkich i samym sobie, zbliżającym się ku zapadlinie, ku katakumbom.

 

Rozmyślania te komisarz przerwał dość gwałtownie, wręcz wparowując do biura. W dłoni wciąż ściskał na wpół pustą butelkę przeciętnej wódki. Profesor powoli odwrócił się w jego stronę, nadal nieco znudzony przytłaczającą atmosferą i momentalnie rozpromieniał, gdyż twarz komisarza była inna niż zazwyczaj, taka, jakiej wcześniej nie przyszło mu poznać.

 

– Złe wieści: porwano Kallambrę.

 

Profesor znów wpuścił w świadomość pytające macki: co może oznaczać ten chorobliwie poalkoholowy ton i przerażona gęba? Bądź co bądź wydawałoby się, że wszędzie dookoła panuje względny spokój; uliczki przysypiają jak zawsze o tej porze, niebo czerwienieje. Chociaż prawda jest przecież taka, że Marenhold może okazać się równie zdradziecki jak sam komisarz, równie dobrze mógł nauczyć się roli podupadającej przystani, przed którą zawracają nawet oszuści w pasiakach. W pasiakach, bo przedostaje się o wiele więcej mend typu Sarkowskiego, pomyślał.

 

– Skąd pewność? – zapytał w końcu. – Najpierw radzę skontaktować się z Bakermanem.

 

Komisarz oddychał coraz ciężej. Kiedy popijał, straszliwie się przy tym krztusił, a z jego cuchnącego przetrawionym alkoholem gardła wydobywał się cichy świst, normalka u ludzi z podziurawionymi płucami.

 

– Zagłuszyli sygnał – wydusił wreszcie.

 

– Zagłuszyli? Kto? Ilu ich jest, co w ogóle wiecie?

 

Komisarz z bólem oparł się o ścianę. – Wiemy, że to pewne i wiemy, że musimy działać.

 

Bonetti znów się zamyślił.

 

Sarkowski i Brusco szeptali między sobą, podczas gdy Bakerman uspokajał drżącą Sasinę.

 

– Kurwa, on nie zdaje sobie sprawy z tego, co nas czeka – mówił Brusco. – Ten facet z góry ma broń i wystarczy, że pociągnie za spust, nie musi nawet nas odnajdywać.

 

Sarkowski machnął ręką. – Powiedz, że się mu dziwisz. Ma prawo być na nas wściekły, przecież dziesiątkom ludzi takim jak on odebraliśmy szczęście.

 

Brusco spojrzał na niego z ukosa. – O czym ty mówisz? O tych cholernych wpadkach w dwudziestym drugim? Cholera z tobą, przecież całą winę zrzuciliśmy na strajkujących i wszyscy w to uwierzyli.

 

Twarz Sarkowskiego nabrała surowych barw; bruzdy pogłębiły się jeszcze, a usta wygięły w przestępczym grymasie. – Jesteśmy naiwni. Naprawdę wierzysz, że każdy uważa nas za niekończące się źródło dobrodziejstw? Jeżeli tak, pozwólmy się wykończyć – skinął na sufit. W tym samym czasie Bakerman położył dłoń na jego ramieniu i wysapał parę niezrozumiałych słów. – Co powiedziałeś? – spytał uprzejmie Sarkowski, lecz odpowiedział mu jedynie gasnący tętent.

 

– Co się dzieje? – Brusco podniósł się i uważnie rozejrzał, by czasem nie wpaść w czyjeś sidła. – Max, ty?…

 

Bakerman przerwał:

 

– Tak, któryś z naszych dorwał tego narwańca – oświadczył obojętnie. – Słuchajcie, nie miejcie mi za złe, że zostawiam was z tym problemem, ale mnie po prostu strasznie to gówno nudzi i wolałbym trochę oczyścić sobie głowę – i czmychnął w stronę najbliższych drzwi. A z korytarza, który rozdzielał się na dwa wąskie przedsionki, przeszedł do kabiny pilotów. Jako właściciel miał prawo wchodzić bez pukania.

 

Dwaj rośli mężczyźni gapili się w widok przed dziobem Kallambry. Choć kroki słyszeli już od dawna, nie pokazali po sobie, że wiedzą o jego przyjściu, po prostu wciąż kurczowo trzymali lekko zaokrąglone półksiężyce i co chwila rzucali na siebie okiem.

 

Nie podchodząc bliżej, Bakerman oznajmił:

 

– Mamy intruza na pokładzie.

 

Piloci oderwali się od sterów. Z ich ust padały misterne sploty przekleństw, jakby miały cokolwiek zmienić w tej i tak już niebezpiecznie skomplikowanej sytuacji.

 

– Odszukajcie technika, powinien tu przecież z wami siedzieć – wskazał ekran przy ścianie. – Może gdyby tu był, nie stracilibyśmy łączności.

 

Piloci pochylili się nad sprzętem nawigującym i po chwili rozległo się kobiecie AUTOPILOT ON.

 

– Porozmawiamy z nim, proszę dać mu szansę – usłyszał Bakerman, nim wyszli.

 

Komisarz płakał. I to nie przez tężejący ryk silników, lecz nachodzącą go bezpodstawnie myśl, że znów zastał puste mieszkanie. Choć dlaczego „znów"? Czyż nie jest t określenie przesadzone? Kiedy ktokolwiek się w nim zjawił, by móc powiedzieć, że znów stało się zupełnie puste (nie licząc nadżartej przez korniki meblościanki i kompaktu z toalety).

 

Kiedy był młody, przesiadywał tu często wierząc, że w ten sposób uniknie wszelakiego zła. A kiedy się postarzał zrozumiał, że to mieszkanie samo w sobie obdarzyło go złem, i to od wewnątrz, od jego duszy.

 

Zadzwonił telefon. To od przeszło godziny próbował się z nim skontaktować Bonetti, a on nie potrafił się domyślić, co może być przyczyną, więc za którymś razem niechętnie odebrał. Wówczas usłyszał:

 

– Nawiązaliśmy kontakt z Kallambrą, jest źle. Facet, który ją porwał jest zdeterminowany i zamierza wszystkich posłać z dymem. Udało nam się go zidentyfikować, to jakiś Nerschki…

 

NERSCHKI! – nazwisko odbiło się zwielokrotnionym echem. Znał Nerschkiego, miał okazję zamienić z nim parę nic nie wartych słów przed rozprawą w dwa tysiące dziewiętnastym, krótko po tym, jak schwytano jego szajkę. Nerschki jej przewodził, od samego początku kroczył dumnie raz obraną drogą i było już pewne, że zna swoje oczekiwania.

 

– Niech Bóg ma ich w opiece – odrzekł marnie, po czym w uszach zawirował sygnał przerwanego połączenia.

 

Dessa – środek, który powodował odwracalne krzepnięcie krwi. Korzystali z niego głównie funkcjonariusze udający się na trudne misje, by w razie wypadku nie wykrwawiać się, lecz mieć czas na dotarcie do szpitala. A należy tu wspomnieć, że owe krzepnięcie zachodziło wówczas, gdy krew przestawała płynąć – zdawałoby się nic nowego. Dessa miała jednak i inne, wzbudzające podziw również we własnych twórcach właściwości: pozwalała bez specjalnych przygotowań przerwać wszystkie procesy życiowe. Do odwołania, oczywiście.

 

Zażył podwójną dawkę. Nim zdążyć schować ampułkę, powietrze rozerwał stłumiony wystrzał. Fala gorącą zabrała się za niego ze wszystkich stron, nagły podmuch poderwał go i wbił w gorejącą szybę. W tamtym momencie przestał cokolwiek widzieć, coraz słabiej czuł też ciepłe wieczorne powietrze.

Koniec
Nowa Fantastyka