- Opowiadanie: paradust - Emerytura

Emerytura

Witam wszystkich. Przedstawiam moje pierwsze opowiadanie pt. “Emerytura”. Proszę wybaczyć, jeśli w trakcie publikacji popełniłem jakiś błąd – jestem tu nowy i póki co chłonę dopiero lokalne zwyczaje.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Emerytura

Ze snu wyrwało go namolne, zjadliwe dzwonienie. Rozkleił powieki, przetarł dłońmi twarz, przez chwilę wiercił otępiałym wzrokiem sufit. Przytomność umysłu wreszcie powróciła. Wziął głęboki oddech i rzucił budzikowi spojrzenie pełne wyrzutów. Speszone urządzenie umilkło i pokraśniało.

Usiadł na łóżku i ziewnął przeciągle.

– Tammie… – mruknął pod nosem, smakując resztki snu. Znów śnił o niej. Śnił o zapachu rudych loków, o gładkiej skórze ramion, o wpatrzonych w niego zielonych oczach. Właśnie dobierał się do zapięcia stanika… Eech gdyby nie nagła pobudka…

– Nie mogłeś z pół godziny poczekać? – burknął w stronę budzika.

– Ósma dochodzi! – pisnął budzik i profilaktycznie schował się za butelką whisky. – Znowu się spóźnisz!

– No to się spóźnię. – Wzruszył ramionami.

Tammie, pomyślał. Tammie, Tammie. Samo brzmienie tego imienia rozniecało w nim niemal zwierzęce pożądanie. Kojarzyło mu się z ciepłem, miękkością, z letnim wieczorem, ze smakiem pinacolady, z szumem fal, z gwarem ludzi na molo…

– Tammie – powtórzył kolejny raz i oblizał wargi. Przez chwilę zdawało mu się, że wciąż czuł na języku smak jej szminki.

 

**

 

– Hobbs, co to ma znaczyć! – huknął na przywitanie kapitan. – Nie wiesz, o której się przychodzi do pracy? Budzika w domu nie masz?

Przeszedł obok kapitana, kompletnie ignorując jego złorzeczenie. Minął rząd kilku biurek, aż dotarł do własnego. Puścił oko do siedzącej obok młodziutkiej sierżantki (wciąż nie mógł zapamiętać jej imienia), wyjął papierosa, rozsiadł się w fotelu i zapalił.

Kapitan wciąż darł się na cały wydział.

– …i zwolnię cię za lekceważenie! Twoja bezczelność przekracza ludzkie…

– Chwila! – Uciszył kapitana niedbałym gestem i wskazał podbródkiem telefon. Aparat aż podskakiwał na biurku. – To do mnie, muszę odebrać.

Wybity z rytmu przełożony umilkł, ochrypłe skrzeczenie ustąpiło nerwowemu sygnałowi nadchodzącego połączenia.

Podniósł słuchawkę.

– Słucham.

– Hobbs! No w końcu! – przywitał go znajomy głos.

– Co tam, O'Gorman?

– Kazałeś dzwonić, jak Bor się ruszy. No to dzwonię.

– Mów.

– Przed chwilą zjawił się pod Jesionem. Razem z paroma gorylami…

Hobbs wyprostował się w fotelu.

– Pod jakim Jesionem?

– No, Pod Jesionem! Ta twoja knajpa ulubiona, gdzie tańczy ta twoja, jak jej tam… Tammie. Dosłownie przed momentem…

Trzasnął słuchawką, aż zatrzeszczał plastik. Telefon jęknął boleśnie jakąś obelgą, której nie usłyszał. Biegł właśnie w stronę wyjścia z wydziału.

Drogę zastąpił mu kapitan

– A ty gdzie znowu!?

– Bor jest pod Jesionem – rzucił przez ramię, wymijając go. – Jadę tam.

– Jak jedziesz? Gdzie!? Poczekaj…! – krzyknął kapitan, lecz Hobbsa nie było już w hali wydziału.

 

**

 

Wpadł do swojego chryslera i chwilę później pędził główną drogą na północ miasta. Wóz mruczał mechanicznym basem, sapiąc z pogardą na mijane cywilne wozy. Jedyny partner w jego pełnej przygód pracy, innego nie potrzebował. No, może poza swoją niezawodną berettą. Poklepał machinalnie wystającą z kabury rękojeść, pistolet zamruczał jak kot.

– Kolejny dzień, kolejna przygoda, niech go szlag – mruknął zamyślony w stronę kierownicy.

– Żyć nie umierać – dodał wesoło wóz.

– Żyć nie umierać – zawtórował pistolet.

Wcisnął pedał gazu. Bor, pomyślał. Odkąd schwytał go ostatni raz, nie spędził w celi nawet tygodnia. Znowu jakiś kruczek prawny, czy przekroczenie uprawnień, czy inna bzdura. Po co to wszystko, po jaką cholerę mam nadstawiać karku, skoro wy i tak go wypuścicie, dumał. Dzisiaj go posadzę, jutro jakiś goguś pod krawatem znowu go wyciągnie, i tak w kółko. Bor, Arnall, Ząbek, Godinho, Turnbull, Czarna Dama, Bracia Mackillop… Ileż to razy wsadzał ich do mamra, i po co? Chociaż z drugiej strony bez tych wszystkich bandziorów byłoby cholernie nudno…

– Przynajmniej w teorii – mruknął do siebie. Ich przewidywalność z każdym dniem drażniła go coraz bardziej. Dlaczego Bor znów zajechał Pod Jesion? No, wiadomo – po Tammie, jego czuły punkt, jego piętę Achillesa. Tylko po co? Czy na prawdę wierzył, że tym razem uda się mu ją porwać? Machnął ręką. Nie miało to znaczenia.

 

**

 

Przed Jesionem znajdowało się już spore zbiegowisko ludzi. Ktoś opatrywał właściciela baru – sądząc po rozsypanym na chodniku szkle, musiał wylecieć przez okno razem z szybą. Nieopodal, zbite w grupkę jak zmarznięte kury, szlochały koleżanki Tammie, też tancerki. Znał je z widzenia, choć nie pamiętał imion. Ich uroda była zbyt pospolita, by zapamiętał. Zahamował tuż przed nimi i bez pośpiechu wysiadł z wozu.

– Gdzie ona jest?

– Na sali! – pisnęła jedna z nich, niewysoka blondynka. – Trzech bandziorów ją porwało! I jeden jeszcze, łysy taki, niski, gruby! Ratuj ją, Hobbs!

Wyjął broń i ruszył w stronę drzwi wejściowych.

– Hobbs! – Z wnętrza lokalu dobiegł go znajomy, tubalny bas Bora. – Rzuć broń i poddaj się! Inaczej mała dostanie kulkę!

Zignorował go. Kopnął drzwi, wyrywając je z zawiasów. To już czwarte w tym miesiącu, pomyślał, idąc w stronę przysadzistego kurdupla przy jednym ze stolików. Za plecami Bora dostrzegł dwóch pomagierów w prochowcach – jeden obejmował w pasie jego Tammie, trzymając przy jej skroni lufę rewolweru. Drugi celował wprost do niego.

Niedbałym ruchem uniósł berettę i wycelował w czoło Bora. Kurdupel przełknął głośno ślinę.

– Każ ją wypuścić, to może cię nie zabiję – wycedził przez zęby.

Tammie pisnęła podniecona, mężczyźni w prochowcach wymienili nerwowe spojrzenie.

– Nie mogę tego uczynić. – Usta kurdupla skrzywiły się w paskudnym uśmiechu.

– A to czemu?

– A temu! – syknął Bor, a jego wzrok uciekł gdzieś za plecy Hobbsa.

Coś twardego, grubego oplotło naraz jego szyję, zacisnęło się na krtani, napięło. Bez zastanowienia ubódł łokciem za siebie. Usłyszał stłumiony jęk bólu, uścisk muskularnego ramienia zelżał. Natychmiast odwrócił się i poprawił sierpem. Pięść zderzyła się ze szczęką napastnika, mężczyzna padł bez przytomności na parkiet.

W tej samej chwili na sali rozszalała się burza wystrzałów. Jacy wy jesteście przewidywalni, pomyślał, chowając się za jedną z lóż.

Wyjrzał ukradkiem zza rogu – pomagierzy Bora grzali na przemian z rewolwerów. Jeden i drugi stali sztywno niczym wbite w ziemię dwa kołki. Jak cielęta, pomyślał i posłał jednemu i drugiemu po kuli. Strzały umilkły.

Wstał i rozejrzał się – po kurduplu nie było śladu, po Tammie też, i tylko zza drzwi na zaplecze dało się słyszeć odgłos szamotaniny. Ruszył naprzód, kręcąc z dezaprobatą głową. Znowu ją porywa, pomyślał. I znowu tylnym wyjściem.

Przemykając obok lustra przystanął na moment. Widok wysokiego, przystojnego mężczyzny w kwiecie wieku ucieszył go.

– Goń go, przystojniaku, bo ucieknie! – Odbicie obdarzyło go zawadiackim uśmiechem.

– A żeby tak choć raz uciekł. – Westchnął i pobiegł dalej. – Bo to się już nudne robi.

Ledwie dobiegł do tylnych drzwi, gdy doszedł go pisk opon. Wyjrzał na zewnątrz – czarny bentley nabierał prędkości, tonął w głębi obskurnej uliczki dostawczej. Skąd on bierze te wszystkie czarne bentleye, pomyślał, unosząc broń. Bez pośpiechu wycelował w jedną z opon i pociągnął spust. Rozległ się huk, ściany okolicznych kamienic zadudniły basowym echem. Rozluźnił uścisk dokoła rękojeści i poczekał, aż kierowca kolejny raz straci panowanie nad kierownicą…

Lecz nie stało się nic.

Wóz mknął dalej, z każdą chwilą coraz bardziej topniejąc w oddali.

– Chybiłem…? – szepnął do siebie zaskoczony. Nigdy jeszcze nie chybił, zawsze udawało mu się przestrzelić oponę, zatrzymać wóz. A jednak, czarny bentley znikał właśnie za zakrętem!

Pod jego mostkiem, pod skórą pleców i karku przeskoczyła elektryzująca iskra niepokoju przemieszanego z ekscytacją. Uciekł, skurwysyn, powtarzał w myślach, gdy biegł w stronę swojego chryslera. Jak nigdy uciekł!

Ruszył z piskiem, o mały włos nie potrącając grupki gapiów. Przez chwilę zastanawiał się, w którą stronę jechać, ale tylko przez chwilę. Urodził się w tym mieście, przeżył dzieciństwo, spędził burzliwą młodość; znał je jak własną kieszeń, znał każdą ulicę, każdą alejkę, każdy zaułek. I każdy skrót.

Bor będzie chciał uciec poza miasto, rozmyślał. W mieście nie miałby się gdzie schować. Wybrał drogę na północ, w stronę zabytkowych murów… więc pewnie czmychnie północnym tunelem. Innej drogi nie ma. Będzie chciał dostać się do tunelu, a stamtąd do…

Z tunelu północnego pojedzie w stronę…

Dokąd prowadził tunel północny?

Przez chwilę usiłował przywołać w myślach rozkład miejskiej mapy, wyłowić z pamięci tunel, jego trasę. Ale nie mógł – gdy tylko spróbował przypomnieć sobie, dokąd prowadzi, jego umysł ogarniał dziwny bezwład. Zagryzł zęby, ścisnął mocniej kierownicę. Tunel, cholerny tunel, ten zasrany, zatęchły tunel… Mniejsza o to, dokąd prowadzi. Zdaje się, że był zawalony i zapchany gruzem. Ale skoro tak, to po jaką cholerę Bor jedzie w jego stronę? A może go naprawili?

Nieważne. Ważne, że wiedział, dokąd jechać, i znał odpowiedni skrót.

 

**

 

Wyjeżdżał ze starego miasta, gdy dostrzegł jego wóz – czarny bentley sunął ospale zakorkowaną szosą wzdłuż upstrzonej straganami promenady. Bor musiał dojrzeć go w lusterku, bo naraz skręcił, gwałtownie przyspieszył i wpadł na chodnik, porzucając korowód aut. Hobbs nie namyślał się długo. Wystawił policyjny kogut i podążył jego śladem, trąbiąc na wystraszonych przechodniów i klnąc.

O mały włos nie potrącił zdezorientowanego sprzedawcę warzyw, zgolił błotnikiem hydrant, przeorał bokiem jakiś stragan. Dystans między nim a bentleyem malał z każdą chwilą. Sięgał już po broń, gdy czarny wóz zjechał raptem z chodnika, wykręcił na szosę i zniknął za rogiem jednej z kamienic. Hobbs zaklął i przyspieszył, brawurowo mijając wystraszonych przechodniów. Ulica za rogiem prowadziła bezpośrednio do tunelu.

Przegrzane opony podniosły lament, gdy wypadł bokiem zza kamienicy. Na jedno okamgnienie dostrzegł wóz Bora, lecz czarny bentley szybko rozpłynął się w zionącym ciemnością tunelu. Bez namysłu wdusił pedał gazu i wsłuchany w ryk silnika popędził w stronę murowanej paszczy…

Uratował go refleks. Jego oczy ledwie zdołały oswoić się z półmrokiem, gdy dostrzegł pędzącą ku sobie hałdę gruzu. Noga sama zgniotła pedał hamulca, ręka sama uspokoiła kierownicę. Pojął, że wstrzymał oddech dopiero, gdy wewnątrz tunelu na powrót zapanowała cisza.

Wysiadł z wozu i rozejrzał się, przetarł nawet oczy. Tunel był pusty. Prócz zwału ceglanego gruzu, który czopował ujście, wewnątrz nie znajdowało się nic. Gdzież więc podział się wóz Bora? Pod ziemię się przecież nie zapadł, do cholery! Przez głowę przeleciał mu grad luźnych myśli. A może to jakaś sztuczka? Może go minął, gdy wjeżdżał do tunelu? Może w jednej ze ścian jest ukryte wyjście? A może zakopał się w tym rumowisku?

Bzdury. Zamknął oczy, policzył do dziesięciu, uspokoił oddech. Wyjął zapalniczkę i w świetle płomyka jął przyglądać się podłożu. Po chwili rozróżnił wytłoczone w błocie ślady opon – jego własnego wozu, jak i wozu należącego do Bora. Śledząc każdy odcisk, każde wgniecenie, każdy rowek ruszył ostrożnie śladem bieżnika. Po chwili dotarł do miejsca, gdzie zaczynało się rumowisko.

Przez długi czas wytrzeszczał oczy, to zbliżał głowę, to oddalał, oglądał wszystko z każdej strony, nawet pomacał to tu, to tam palcem. I zwyczajnie nie wierzył w to, co ujrzał.

Ślady opon bentleya znikały pod powierzchnią ceglanego czopu, zupełnie jakby wóz wjechał do jego wnętrza.

Kolejny rój myśli. A może sufit zawalił się zaraz po tym, jak Bor wyjechał z tunelu? Może Bor wysadził go jakimś ładunkiem wybuchowym? No dobra, ale co z eksplozją? Nie, to nie ma sensu. Przecież cały tunel wypełniałby teraz ceglany miał, zresztą na pierwszy rzut oka widać było, że gruz leży tutaj od lat. A może to atrapa?

Podniósł fragment pogruchotanej cegły, rzucił przelotnie okiem, zważył w ręce, wyrzucił. Cegła jak cegła. Kopnął dwa razy wystającą z rumowiska zbutwiałą belkę, szarpnął za nią, za kolejną i jeszcze jedną. Nie, żadna atrapa, żadna sztuczka, przyznał zrezygnowany w duchu. Ale jeśli to nie atrapa, to co?

Usiadł ciężko na fragmencie skruszonego muru, w porywie złości kopnął walającą się po ziemi butelkę, zatopił twarz w dłoniach. Atrapa czy nie, Bor zwiał. Porwał jego Tammie i zwiał. Dokonał czegoś, czego dokonać nie zdołał jeszcze żaden bandzior: przechytrzył go, zwyciężył, pokonał w pojedynku. I zwiał.

Zwiał!

Jakiś czas mamrotał pod nosem, złorzecząc Borowi, pechowi, własnemu dyletanctwu, gdy naraz zamilkł w pół słowa. Zniżył ostrożnie głowę i nadstawił ucha. Zdało mu się, że spod hałdy, na której siedział, dochodziło coś jakby… ludzki głos? Wstrzymał oddech i wytężył słuch. Tak, to był ludzki głos. Spokojny, monotonny, jakby ktoś deklamował wiersz lub czytał radiowe obwieszczenie. Był stłumiony i zniekształcony, nie sposób było rozróżnić słów. Lecz był to na pewno ludzki głos, pewny siebie, autorytatywny. Męski.

Zanim zrozumiał, co czyni i dlaczego, rozkopywał już rumowisko. Z każdym usuniętym okruchem cegły, z każdym fragmentem tynku, z każdą napęczniałą wilgocią szczapą głos stawał się coraz głośniejszy, wyraźniejszy. Jeszcze tylko kilka garści, jeszcze jedna przegniła belka, jeszcze tylko ta pokrzywiona rura…

Palce jego dłoni zatrzymały się na czymś kanciastym, nieustępliwym. Szarpnął raz i drugi, ale przeszkoda ani drgnęła. Wytarł brudne dłonie o spodnie i posługując się zapalniczką przyjrzał się dokładniej, nawet uprzątnął dokoła nieco luźnego gruzu. I jeśli do tej pory rozumiał jeszcze cokolwiek, tak teraz nie rozumiał już nic.

Głębsza warstwa gruzu, do której się dokopał, była kompletnie sztywna i nieruchoma, jakby ktoś skleił ją razem. Nie różniła się niczym od reszty – te same okruchy, ten sam miał; tak samo wilgotne, śliskie, zimne w dotyku. A jednak, wszystkie te szczątki stanowiły spójną całość, jakby ktoś wyrzeźbił je z pojedynczego bloku litej skały i pomalował. Czas jakiś usiłował jeszcze wyrwać kilka co drobniejszych fragmentów, klnąc na głos w miarę, jak rosła w nim wściekłość. Parskając i sapiąc porwał największy fragment muru i jął tłuc nim jak młotem, kopnął nawet parękroć obcasem. Na próżno. Głębsza warstwa rumowiska zdawała się być nierozszczepialna, niezniszczalna.

– Co tu się dzieje, kurwa mać! – krzyknął. Nerwowym ruchem sięgnął po swoją berettę, wycelował w sam środek gruzowej bariery, jego palec już spoczywał na spuście… gdy wtem opuścił broń.

Pośród zlepionego gruzu błyszczało blade światełko. Schował broń, zmrużył oczy, przekrzywił na bok głowę. Skąd tu światło, pośród tego rumowiska? Jego wściekłość natychmiast ustąpiła ciekawości. Podszedł bliżej i przykucnął. Zdało mu się, że patrzył na niewielką dziurę, wyrwę jakby, za którą znajduje się jakaś przestrzeń… Ostrożnie zatkał otwór palcem, spróbował go wcisnąć do środka – dziurka była zbyt ciasna. Gdy jednak nacisnął mocniej, opór zelżał. Wcisnął palec głębiej i zdało mu się, że otwór jakby się powiększył. Nieco zdziwiony spróbował wcisnąć drugi palec – otwór rozszerzył się jeszcze bardziej, zastygłe okruchy były nagle jak z gumy. Wciąż nie rozumiejąc nic, jął wpychać do wewnątrz obydwie dłonie, wreszcie zahaczył na krawędziach palce i z całej siły szarpnął – raz, potem drugi i trzeci, a z każdym szarpnięciem jego oczom ukazywało się coraz więcej bladego światła, coraz więcej przestrzeni. Gdy wyrwa była dostatecznie duża, zamarł w bezruchu, patrząc w jej głąb. Coś tam było w środku, coś jednolitego, jakby rozświetlona szarawym światłem pusta przestrzeń, choć nie potrafił ocenić jej rzeczywistego rozmiaru. Czas jakiś bił się z myślami, nareszcie wziął głęboki oddech.

– Raz się żyje – poruszył bezgłośnie wargami i wpełzł do środka.

Elastyczny masyw zlepionych okruchów natychmiast zasklepił się na powrót, napierając potworną siłą na każdy fragment jego ciała, wypychając go, usiłując wypluć, wydalić. Czuł się jak pestka wewnątrz miażdżonej wiśni, ale nie ustępował. Zakotwiczył palce w czymś twardym, napiął wszystkie mięśnie i parł naprzód, głębiej i głębiej. Zgniatane ciało bolało coraz dotkliwiej, lecz on wyrzucił ból ze świadomości. Dusił się, z wolna ogarniała go panika, lecz wygrał i z paniką. Zacisnął powieki, zacisnął wargi i pełzł dalej, milimetr po milimetrze, centymetr po centymetrze. Czuł, że był blisko, coraz bliżej dziwnego, mdłego światła i tego głosu, który znów perorował. Jeszcze tylko jedna sekunda, jeszcze dwie…

Straszliwa siła puściła, jak puszcza powłoka przekłutego balonu. Czuł nagle, że spada, że leci na złamanie karku gdzieś w otchłań, coraz szybciej. Nim jednak zrozumiał, co to oznaczało, jego ciało zderzyło się z czymś brutalnie nieustępliwym, twardym. Nie od razu pojął, że leżał na ziemi.

Jak długo leciał? Zdawało mu się, że długo. Czy żył jeszcze? Chyba żył – świadczyło o tym karkołomne dudnienie pulsu w jego piersi, szyi, skroniach. Przez chwilę leżał nieruchomo, zasłuchany w rytm własnego oddechu, czekając, aż w jego ciele obudzą się kolejne ośrodki bólu pokiereszowanego ciała, aż odezwą się zerwane ścięgna, pęknięte organy, połamane kości. Ale ból nie nadchodził. Ostrożnie otworzył oczy.

Ziemia, na której leżał, miała nieokreślony, szary kolor. Była jednolita, w dotyku ni ciepła, ni zimna, twarda, pozbawiona faktury. I nade wszystko płaska. Ostrożnie dźwignął się na obolałych ramionach, usiadł i popatrzył po sobie. Ze zdumieniem pojął, że nic mu nie było, jeśli nie liczyć stłuczonych kolan i barku. Poruszał jeszcze rękami i nogami, pomacał tę i ową kość, a gdy upewnił się, że jest cały, rozejrzał się dokoła.

Za jego plecami z ziemi wyrastał jednolity, ciemnoszary mur – cholernie wysoki, pięćdziesiąt pięter, może więcej. Był doskonale prosty i zdawał się ciągnąć w nieskończoność, dzieląc świat na pół. Przed nim zaś, gdzieś hen, hen w oddali, majaczyła cieniutka pozioma linia, niby nakreślona wprawną ręką architekta na niekończącym się arkuszu. Nie od razu zrozumiał, że patrzył na horyzont.

Jakiś czas rozglądał się, chłonąc wzrokiem surową, pozbawioną szczegółów przestrzeń, wewnątrz której się znajdował. Nad jego głową rozpościerało się szare, neutralne niebo – bez chmur, bez słońca czy gwiazd, bez żadnych szczegółów – przed nim zaś doskonale płaska ziemia, z której co paręset metrów wystawały jakieś zakrzywione rury. Prócz nich, okoliczna przestrzeń była pozbawiona jakichkolwiek detali – nie było tu pagórków, wybrzuszeń, zabudowań, dróg, roślinności, niczego w ogóle, prócz tych równomiernie rozmieszczonych, identycznie wyglądających rur.

Kolejny raz dotknął dłonią ziemi, skrobnął kilka razy paznokciem, popukał palcem. Potem wstał, podszedł do muru i powtórzył czynność. Jedno i drugie składało się z tej samej… materii? Substancji? Nie był pewien. Nie była to skała ani beton, ani metal, ani tym bardziej drewno. Może jakieś tworzywo sztuczne? Ale aż tyle? Co to w ogóle za miejsce? Skąd się tu wziął? Przed chwilą był w mieście, w zawalonym tunelu. Wpełzł do jakiejś dziury, która o mało co nie zgniotła go na miazgę, a potem nagle znalazł się za tą gigantyczną ścianą…

– Miasto jest chyba za tym murem – zauważyła beretta, wyglądając niepewnie z kabury. – Niezła przygoda, co?

Zamiast odpowiedzieć, zerknął na nią ukradkiem. Przez głowę nie wiadomo skąd przemknęła mu myśl, że pistolety chyba nie powinny mówić ludzkim głosem, lecz jego uwagę szybko przykuł inny głos – ten sam, który słyszał rozkopując zwał gruzu w tunelu. Znów perorował, znów deklamował, gdzieś po lewej stronie. Jął rozglądać się za źródłem, aż jego wzrok padł na najbliższą zakrzywioną rurę, na oko sto metrów od niego. Wiedziony ciekawością podszedł do niej – z bliska przypominała zatknięty na wysokiej tyce, pochylony ku ziemi prysznic. Tylko zamiast wody, z sitka co minutę dobywał się zdwojony, głośny komunikat:

– UWAGA! ZNALAZŁEŚ SIĘ POZA GRANICĄ! NIE MA POWODU DO PANIKI! NACIŚNIJ CZERWONY GUZIK, BY UZYSKAĆ POMOC! UWAGA! ZNALAZŁEŚ SIĘ POZA GRANICĄ! NIE MA POWODU DO PANIKI! NACIŚNIJ CZERWONY GUZIK, BY UZYSKAĆ POMOC!

Drapiąc się w głowę obejrzał „prysznic” z każdej możliwej strony. Zdawał się być wykonany z tej samej materii co ziemia i mur – nijakiej, szarej, nienaturalnie gładkiej, pozbawionej zarysowań, niedoskonałości. I tylko guzik – zgodnie z treścią komunikatu, na prysznicowej rurze znajdował się guzik – nie pasował do reszty. Na tle neutralnej wszechszarości wiercił oczy doskonale jaskrawą czerwienią.

Otumaniony i skołowany, uciekł wzrokiem w stronę muru, półświadomie szukając dziury, z której musiał wypaść – bezowocnie. Później kolejny raz rozejrzał się po okolicy, skacząc oczami od jednego prysznica do następnego. Każdy z nich rozbrzmiewał jednogłośnym echem tego dziwnego komunikatu, każdy powtarzał go co minutę.

– UWAGA! ZNALAZŁEŚ SIĘ POZA GRANICĄ! NIE MA POWODU DO PANIKI! NACIŚNIJ CZERWONY GUZIK…

Przez chwilę wahał się, czy wcisnąć guzik zgodnie z zaleceniem, ale doszedł do wniosku, że przecież pomocy nie potrzebował. Potrzebował w tej chwili wielu rzeczy – zapalić, zebrać myśli, nie zwariować – ale na pewno nie pomocy. Upadek z wysokości skończył się ledwie paroma siniakami; nie miał połamanych kości, nie miał zawrotów głowy, nie broczył krwią.

Zapalił, zaciągnął się głęboko, wypuścił wolno dym, wciąż licząc wzrokiem prysznice, gdy w oddali dostrzegł czarny samochód łudząco podobny do bentleya Bora. Wyjął z kabury broń, odbezpieczył i ruszył ostrożnie w stronę wozu. Pomoc może poczekać, w końcu nie ma powodu do paniki, pomyślał. Pozbawiony humoru, nerwowy śmiech, jaki wydobył się z jego gardła, zaskoczył jego samego.

Samochód stał samotnie może pół kilometra od muru, Bor i Tammie musieli siedzieć w środku. Pewnie są równie skołowani co ja, dumał. Ciekawe, czy wcisnęli czerwony guzik… Tak, pewnie wcisnęli guzik i czekają na pomoc. Może wiedzą coś, czego nie wiem ja? A może… nie przeżyli upadku?

Przełknął ślinę i przyspieszył kroku, dławiąc w sobie nieprzyjemne przeczucie. Wóz zdawał się być nieuszkodzony, z każdym kolejnym krokiem coraz dokładniej widział jego błyszczącą nowością karoserię. Na siedzeniu kierowcy dostrzegł ludzką sylwetkę… i kolejną, z tyłu, na miejscu pasażera. Żwawy krok przerodził się w bieg. Nie minęły dwa kolejne komunikaty, gdy szarpał już za drzwi kierowcy i celował z pistoletu w skroń Bora.

– Tammie, wszystko OK? – krzyknął, nie spuszczając wzroku z nieruchomej twarzy bandziora.

Odpowiedziała mu cisza.

Zerknął na ukradkiem na dziewczynę. Siedziała nieruchomo z tyłu wozu, wpatrzona bez wyrazu w horyzont.

– Co jej zrobiłeś!? – warknął w stronę Bora.

Znów cisza.

– Mów, bydlaku! – wycedził i przycisnął lufę do jego skroni.

Bor ani drgnął.

Wściekłość urosła w nim na nowo. Chwycił mężczyznę za kołnierz i wywlókł na zewnątrz. Bandzior przeturlał się po ziemi, wstał i zamarł w pozycji niemal na baczność. Jego ruchy były senne, mechaniczne, wzrok pozbawiony jakichkolwiek oznak przytomności.

– Głuchy jesteś!? – krzyknął i zdzielił go rękojeścią po głowie, rozcinając skórę skalpu.

Bor nawet nie mrugnął.

– Bor…? – spytał ciszej. Pomachał dłonią przed oczami bandziora.

Brak reakcji.

Przyjrzał się mu bliżej. Bor oddychał, stał o własnych siłach, od czasu do czasu zamrugał, rana jego głowy krwawiła. Skóra pulchnej szyi była ciepła, pod żuchwą dało się wyczuć puls. Pewnie zwariował, pomyślał. Stąd ten stupor. Wypadł poza granice miasta i to, co ujrzał, odjęło mu zmysły. Dziw, że ja sam nie zwariowałem…

Rozejrzał się kolejny raz, usiłując ogarnąć umysłem wydarzenia ostatniego kwadransa, lecz nie potrafił. Absurd sytuacji, w której się znalazł, przekraczał jego zdolność pojmowania.

– Tammie? – krzyknął jeszcze w stronę dziewczyny, choć był pewien, że i ona znajdowała się w podobnym stanie co Bor. Nie zawiódł się.

Chwilę stał nieruchomo, zastanawiając się, co dalej. Rzucił jeszcze raz okiem to na Bora, to na Tammie, wreszcie jego wzrok zawędrował w stronę stojącego opodal prysznica. Chwilę bił się z myślami, wreszcie wzruszył ramionami, podbiegł do rury i wdusił guzik w połowie recytowanego komunikatu. Męski, autorytatywny głos umilkł i z wolna rozpłynął się w zwielokrotnionym echu.

– I co teraz? – zerknął na swoją broń.

Beretta burknęła coś niezrozumiałego. Wierciła się nerwowo w jego dłoni, rozglądała trwożnie na boki. Zdawała się być mocno poruszona.

Wrócił wolnym krokiem do wozu i usiadł na ziemi obok.

– Poczekamy na pomoc – mruknął, zapalając kolejnego papierosa. – Co nam innego zostało?

 

**

 

Dochodziła trzecia po południu, gdy profilaktycznie przykuł Bora do prysznica kajdankami. Wątpił, by bandzior nagle ocknął się z otępienia – przez ostatnie parę godzin ani on, ani Tammie nie drgnęli nawet. Ale wolał dmuchać na zimne. Wrócił do wozu, ostrożnie przemieścił dziewczynę na fotel pasażera, sam usiadł za kierownicą. Bentley fuknął wściekle, łypiąc ślepiami zegarów na jego nieznajomą twarz, lecz szybko spuścił z tonu, gdy zdzielił go kułakiem po desce rozdzielczej. Zapalił silnik, wrzucił bieg i z wolna ruszył przed siebie. Był pewien, że żadna pomoc nie nadejdzie. Gdyby było inaczej, już by nadeszła. Zresztą nie potrafił siedzieć bezczynnie na tym dziwnym pustkowiu.

Odkąd wdusił czerwony przycisk, wszystkie prysznice umilkły i wszędzie dokoła zapanowała nienaturalna cisza. Absolutna, głucha, sterylna cisza wyprana z hałasu odległych ulic, szumu wiatru, ludzkiego gwaru, zawodzenia świerszczy. Cisza ta doprowadzała go do szału. Musiał ją czymś przykryć, choćby rykiem silnika.

Jadąc wzdłuż muru szukał wzrokiem jakiejś bramy wjazdowej, okien, ujść kanalizacyjnych – czegokolwiek, co w murze powinno się znajdować – ale szybko pojął, że mur, na który patrzył, nie był zwyczajny. Minęła cała godzina, minęła druga, a na jego doskonale jednolitej powierzchni nie dostrzegł nic.

– Zaraz albo oszaleję, albo już oszalałem – syknął pod nosem, gryząc wargę i wpatrując się w szary horyzont. Powoli ogarniało go dziwne uczucie, którego nie potrafił nazwać. Był już całkowicie świadomy, że stało się z nim coś bardzo nienaturalnego. Znajdował się w miejscu, które nie miało prawa istnieć – w miejscu pozbawionym słońca, faktury, połysku, wiatru, życia. Znajdował się w jakiejś nieznanej przestrzeni, poza znanym mu światem, poza miastem, poza komfortem ogólnie przyjętej logiki i zaspokojonych zmysłów. Im dłużej jechał wzdłuż niekończącego się muru, tym bardziej docierało do niego, że na dobrą sprawę mógł być pewien tylko jednej rzeczy: że istniał. Cała reszta była umowna. Samochód, który wciąż sapał na niego z nieufnością – czy był prawdziwy? Czy siedząca obok niego Tammie też była prawdziwa? A jednolite podłoże, po którym jechał? A te porozstawiane wszędzie prysznice? Czy to wszystko w ogóle istniało?

A może… umarł? Może jego ciało zgniotła lawina rozkopanego gruzu, a to wszystko dokoła to…

Co dokładnie? Czyściec? Niebo?

Piekło?

Z przemyśleń wyrwał go ciemny punkcik na horyzoncie. Nie puszczając kierownicy przechylił się w przód i wytężył wzrok – w oddali majaczyło coś niewielkiego; coś, co wyraźnie kontrastowało z wszechobecną monotonią.

Jego puls raptem przyspieszył. Nim się spostrzegł, pędził już na złamanie karku wzdłuż muru, mijając kolejne prysznice. Punkcik na horyzoncie pęczniał z każdą sekundą, nabierał szczegółów z każdym przebytym metrem, aż w końcu w jego obrysie dało się rozpoznać…

Człowieka…?

Bezwiednie wdusił gaz do podłogi. Silnik jęknął w proteście, wóz zatrząsł się i zakaszlał, ale posłusznie przyspieszył. Ciemna sylwetka stawała się coraz wyraźniejsza. Dało się rozróżnić fałdy garnituru, krępą budowę ciała, łysinę, strugę krwi, która zaschła na skórze skalpu…

Opony zapiszczały, gdy nadepnął na pedał hamulca. Wysiadł z wozu i czas jakiś gapił się z otwartymi ustami, bo zwyczajnie nie mógł uwierzyć w to, co widział. Wreszcie zaklął, wsiadł z powrotem i ruszył wolno naprzód.

Mężczyzną, w stronę którego dążył, był Bor. Ten sam Bor, którego przypiął kajdankami do prysznica; ten sam, którego zostawił za plecami, gdy przeszło dwie godziny temu wyruszył przed siebie.

Zatrzymał się obok niego i zapalił kolejnego papierosa. Oparł łokcie o kierownicę, zakrył dłońmi oczy, jął masować kciukami skronie. Czuł, że z wolna ogarniał go obłęd. Tama zdrowego rozsądku jeszcze trzymała, ale napór szaleństwa po drugiej stronie nie ustawał. Co tu się działo? Co to wszystko miało znaczyć? A może halucynował?

– Co z tymi wrzecionami? – ktoś raptem ozwał się obok niego.

Zaskoczenie odebrało mu władzę nad ciałem. Czas jakiś siedział z twarzą w dłoniach jak sparaliżowany, nie oddychał, nie reagował.

– I amplituda? Tu i tu?

Odwrócił się z wolna, nie wyjmując z ust papierosa, nie zwracając uwagi na gryzący w oczy dym, w ogóle go nie zauważając.

– Tu i tu, i tu jeszcze. Ty w ogóle to monitorujesz, czy tylko udajesz?

Jego wzrok padł na Tammie, na jej usta, które wypowiadały te pełne rozdrażnienia słowa. Rozdrażnienia, które nie znajdowało odbicia w jej otępiałym, obojętnym wyrazie twarzy, we wzroku, w pozycji, w jakiej wciąż siedziała.

– No, bo przecież te obszary są pobudzane osobno… – odparł ktoś inny. Jego głos dochodził zza okna samochodu.

Jął rozglądać się za drugim rozmówcą, aż jego wzrok padł na Bora. Tak jak Tammie, mówił coś w przestrzeń, jakby bez zrozumienia. Stał w kompletnym bezruchu, i tylko jego wargi poruszały się w takt wypluwanych słów.

– A co to ma do rzeczy? – warknęły usta Tammie. – Człowieku, ile ty tu pracujesz? Wyjaśnij mi te wrzeciona i amplitudę. I skąd tyle osobnych wątków na mapperze.

– Przepraszam, bo-o on chciał… – pisnęły wystraszonym tonem usta Bora.

– Co chciał?

– No, żeby tam były pewne elementy znajome.

– Jak każdy. I co z tego?

– No więc, no więc z-zdolność kognitywna nie została do ko-końca zawieszona, żeby mógł przywołać…

– Nie do końca zawieszona zdolność kognitywna?

– No… tak.

– Poczekja, poczekaj. Powtórz. Powtórz, bo nie wierzę. Nie zawiesiłeś zdolności kognitywnej. Tak?

– T-tak.

– Rany boskie, czyś ty oszalał!? Czyś ty zgłupiał do reszty!? Przecież on może teraz wpływać na każdy element, autonomiczny i nieautonomiczny! Takie rzeczy się modeluje, człowieku! Mieliście przecież zdjęcia, opisy, mapy! Chcesz, żebyśmy z torbami poszli!?

– Ale…

– Co ale?

– No… bo M-Mark… był na chorobowym. Nie zdążył wszystkiego wymodelować. A ja… nie chciałem, żeby się męczył…

– Ile mu zostało?

– Markowi?

– Jemu ile zostało!

– Yyy… p-podobno miesiąc, nie więcej.

Usta Tammie westchnęły.

– Kiedy Mark wraca?

– On już w-wrócił – jęknęły przepraszająco usta Bora. – Siedzi na modelatorze, właśnie ko-kompiluje całość.

– Przeprosisz go i wytłumaczysz wszystko.

– Prze… znaczy, jego?

– Tak.

– Ale… Ja?

– Ty, ty. Razem z Markiem. Zawsze choruje w poniedziałek. Ty przeprosisz go za to, że działałeś wbrew wyraźnym zaleceniom, a Mark za to, że w niedzielę zalał pałę.

– Ale…

– Mark, rozumiem, w swoim gabinecie…?

Niesamowity dialog między nieprzytomną Tammie a nieprzytomnym Borem trwał jeszcze jakiś czas, lecz on przestał zwracać uwagę. Nie rozumiał nic, zresztą przestał dziwić się czemukolwiek. Wyszedł z wozu, zadeptał niedopałek papierosa, zapalił kolejnego. Przetarł spocone czoło, przeorał palcami włosy. Potem ruszył wolnym krokiem przed siebie, byle dalej od niekończącego się muru, od wrogiego mu bentleya, od tego trajkotania. Potrzebował ciszy i spokoju, żeby kolejny raz choć spróbować zebrać myśli. Nie uszedł jednak stu kroków, gdy sitka pryszniców rozbrzmiały na powrót głosem – tym razem przyciszonym, pełnym strachu.

– Halo, Mark? – szeptały sitka. – Mark, kurwa, ostatni raz, ro-rozumiesz? Ostatni raz nadstawiam karku. Co? No a coś ty myślał, że co? Tak, kurwa, zgadłeś. No, dopiero co wyszedł. Osobiście, we własnej osobie, tak. Zjebał mnie jak b-burą sukę. Tak, u ciebie też będzie, nie bój się, pewnie dostaniesz dyscyplinarkę. – Chwila ciszy. – Nie wiem, ale w poniedziałki nie masz zwyczaju się zjawiać, więc… – Znów cisza. – Stary, ale mnie to gó-gówno obchodzi, rozumiesz? Tak, kurwa, tak! Kazałeś mi uwolnić zdolność kognitywną, mówiłeś, że będzie OK, że sam sobie uzupełni braki w modelach. Nie, stary, nie jest OK. Kończ kompilować te modele i ładuj. Ma być wszystko, r-rozumiesz…?

To niekończące trajkotanie coraz bardziej działało mu na nerwy. Dobiegało zewsząd, dudniło zwielokrotnionym echem, przesycało powietrze. Przyspieszył kroku, wreszcie zerwał się do biegu, ale głos zdawał się być coraz głośniejszy.

– Mamy go przeprosić. O-osobiście. Ty i ja – parsknął głos. – Co? A nie mam pojęcia. To ty jesteś ekspertem. – Krótka pauza. – Jak to co? Przecież prawdy mu nie powiemy, n-nie? Przepraszam szanownego pana, Mark znowu zapił w niedzielę i wczoraj go nie było. Czyś ty zgłupiał? – Kolejna pauza. – Albo, że sprzęt miał awarię. Nowy s-system i tak dalej. Tak jak ostatnio…

Głos był coraz bliżej, zdawał się otaczać jego głowę, wdzierał się do wnętrza czaszki, tętnił w mózgu, coraz głośniej. Spróbował zatkać uszy, lecz dźwięk przechodził przez jego dłonie jak przez firankę. Dopiero gdy usiadł na ziemi, gdy palce jego dłoni zaplotły się na karku, gdy przedramiona jęły zgniatać skronie, uświadomił sobie, że od jakiegoś czasu krzyczał ile sił w płucach. Krzyczał, by zagłuszyć ten głos, coraz głośniejszy, coraz dotkliwszy, coraz boleśniejszy.

– …na szczęście jeszcze zostały mu ze trzy, cztery tygodnie, zdąży się wybawić. Może nie popłyniemy. Bądź tu z-zaraz, już u-uruchomiłem dializator. Tak, kurwa, już działa, już go wywołuję! Parę minut i po spra-awie.

Zacisnął powieki. Jego twarz skurczyła się w grymasie bólu, wyszczerzone zęby zazgrzytały nieprzyjemnie. Chciał zaczerpnąć oddechu, lecz pojął nagle, że nie może. Nie mógł się ruszyć, nie mógł nawet przełknąć śliny. Czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego, że przestaje istnieć, że on i wszystko dokoła niego kruszy się i rozpada, rozprasza, rozpływa w nieskończenie pojemnej nicości…

– Zaraz się obudzi, więc masz tu być, ro-rozumiesz!? No. No to cześć…

 

**

 

Otworzył oczy. Z początku nie rozumiał, co się stało, ani gdzie się znajdował, ale pamięć szybko wróciła. Rozpoznał szpitalną biel sali, na której się znajdował, rozpoznał firmowy szyld, na którym czarna sylwetka kowboja zmierza ku zachodowi słońca, rozpoznał dziesiątki łóżek z poprzypinanymi do nich pogrążonymi we śnie ludźmi, przeważnie starcami. Wreszcie rozpoznał młodą twarz pielęgniarza.

Chciał się rozejrzeć, ale nie mógł ruszyć głową. Nie od razu przypomniał sobie, że powbijane w jego mózg elektrody wymagały unieruchomienia głowy. Chciał coś powiedzieć, spytać, ale był zbyt słaby.

Obok łóżka zjawił się drugi mężczyzna, nieco starszy od pielęgniarza. Był zziajany, miał podkrążone oczy, nosił swetr w jakiś idiotyczny deseń. Jeden i drugi wymienili niepewne spojrzenia.

– No więc, panie… yyy, panie… yyy, panie komisarzu – zaczął niepewnie starszy, lecz nie dokończył. Ewidentnie zapomniał jego nazwiska.

– Panie… k-komisarzu… Hobbs – dokończył młodszy, zerkając nerwowo na listę pacjentów. – No więc chcielibyśmy n-najmocniej pana przeprosić, ale niestety… niestety nastąpiły pewne nieprzewidziane okoliczności techniczne. Znaczy, awaria była. Awaria… znaczy się…

– Była awaria systemu – podjął starszy – przez co w pańskim somnastacie… yyy, w pańskim… no, symulowanym… w pańskim…

– W pańskim śnie wystąpiły pe-pewne dziwne zjawiska. W wyniku awarii pańska… świadomość nie została do końca zawieszona, uśpiona jakby, że tak p-powiem. I wywierał pan niekontrolowany wpływ na symulowane otoczenie, zmieniał je jakby, bezwiednie modyfikował…

– I dlatego zdołał pan przekroczyć granicę… wyjść poza granicę miasta, które dla pana wymodelowaliśmy…

Jeden i drugi kłamali jak z nut. Nie mogli wiedzieć, że w sztucznym śnie podsłuchał ich rozmowę. Gdyby mógł, nawymyślałby jednemu i drugiemu. Gdyby mógł… ale nie mógł. Nie miał siły, był zbyt zniedołężniały i wyniszczony. Jedyne, co teraz czuł, to tępa bezsilność. Bezczelne gówniarze, pomyślał. Bezczelni, leniwi ignoranci.

– …i za-zapewniamy pana, że usterka została już naprawiona. – Młodszy sypał słowami, a skóra jego twarzy rumieniła się coraz bardziej. – I g-gdy uśpimy pana po-ponownie, w-w-wszystko, wszystko będzie dobrze. Bo takie rz-rzeczy się czasem zdarzają niestety, są nieza-niezależne… Ale my za-zareagowaliśmy natychmiast. – Wyprężył się jak struna. – Bo od chwili, gdy w-wcisnął pan guzik, minęło – zerknął na zegarek – dziesięć minut, niecałe. A poza-poza tym odkąd pana uśpiliśmy, to minął ledwie dzień, znaczy, n-niecała doba, a przecież został panu…

– Miesiąc – dokończył za niego ochrypłym głosem. – Chcę widzieć… zdjęcie. Jej zdjęcie – wysapał.

Pielęgniarz umilkł, spuścił wzrok i pokraśniał jeszcze bardziej. Jego kolega zniknął gdzieś, by po chwili wrócić z niewielką fotografią oprawioną w staromodną ramkę.

– Proszę – powiedział skwapliwie i ustawił zdjęcie na doczepionym do barierki łóżka blacie.

Popatrzył na wyblakłą, kolorową fotografię, na te zielone oczy pośród kaskady rudych loków, za którymi wciąż tęsknił, na tę twarz ukochaną, którą lata temu zabrał los.

– Róbcie co chcecie – szepnął z wysiłkiem – byle… ona tam była.

Jeden i drugi tłumaczyli się jeszcze jakiś czas, lecz nie słuchał ich. Przytakiwał tylko mechanicznie w takt ich nerwowego trajkotania i czekał, aż uśpią go kolejny raz, aż jego umysł pogrąży się w błogiej nieświadomości.

Był zmęczony. Zmęczony nagłą pobudką, zmęczony życiem, zmęczony starością, wreszcie zmęczony rakiem, który toczył jego trzewia. I jedyne, czego chciał, to zwyczajnie usnąć.

Usnąć, powtarzał w myślach, w miarę jak jego powieki ciążyły coraz bardziej. Usnąć i śnić o znajomych miejscach, znajomych ludziach… i o niej. Przeżyć jeszcze raz młodość… i umrzeć w nieświadomości.

 

**

 

Ze snu wyrwało go namolne, zjadliwe dzwonienie. Rozkleił powieki, przetarł dłońmi twarz, przez chwilę wiercił otępiałym wzrokiem sufit. Przytomność umysłu wreszcie powróciła. Zerknął na tarczę budzika, wsparł się na łokciu i klepnął wyłącznik alarmu. Była siódma rano.

– Tammie… – mruknął pod nosem, smakując resztki snu. Znów śnił o niej. Śnił o zapachu jej rudych loków, o gładkiej skórze jej ramion, o wpatrzonych w niego zielonych oczach. Właśnie dobierał się do zapięcia stanika… Eech gdyby nie nagła pobudka…

– Nie mogłeś z pół godziny poczekać? – burknął w stronę budzika.

Urządzenie milczało.

Koniec

Komentarze

Pomysł miałeś niezły, opko zainteresowało mnie od momentu, w którym pojawił się tunel. Problem jednak w tym, że wcześniej zdążyłam się już porządnie wynudzić. Pokazujesz bowiem gliniarza żywcem wyjętego z amerykańskich filmów i seriali, stereotypowego, sztampowego, któremu wszystko się udaje, a jego przeciwnicy są po prostu tak głupi, że może strzelać do nich jak do tarczy. Czytałam i przewracałam oczami.

Gdybyś stworzył postać z krwi i kości, prawdziwego gliniarza, bez tych wszystkich szczeniackich zagrywek, byłby to świetny tekst. A tak… obawiam się, że wiele osób nie dotrwa do momentu, w którym coś ciekawego zaczyna się dziać.

A szkoda, bo to naprawdę dobry pomysł.

Cały czas się zastanawiałam, o co chodzi i zakończenie zupełnie mnie zaskoczyło. Obstawiałam jakąś grę komputerową. Niby Twój pomysł to też forma wirtualnej rzeczywistości, ale jakaś taka bardziej świeża.

 

Popracowałabym nad dialogami. Strasznie sztucznie brzmią.

 

– Hobbs, do cholery jasnej, co ty sobie wyobrażasz! – Huknął na przywitanie kapitan. – Nie wiesz, o której się przychodzi do pracy? Co to ma znaczyć…

Huknął z małej litery, bo to tutaj czynność gębowa. Ten tekst wydaje mi się jakiś wymęczony, sztuczny.

 

– Haden Hobbs, porucznik policji, słucham?

Pokazujesz zblazowanego faceta, mającego w czterech literach przełożonego, który nagle przedstawia się pełnym imieniem i nazwiskiem i stopniem do tego. Ktoś, kto do niego dzwoni, wie, że dzwoni na policję. Wystarczyło by: Porucznik Hobbs, słucham.

I to nie jest zdanie pytające.

 

– Kazałeś mi dzwonić, jak Bor wykona ruch. No to dzwonię.

Wykona ruch, no to dzwonię?! Rany, kto tak gada. Podekscytowany rozmówca zaraz zacząłby nawijać o tym, co widział.

 

Wpadł do swojego Chryslera i chwilę później pędził główną drogą na północ miasta. Wóz mruczał mechanicznym basem, sapiąc z pogardą na mijane cywilne wozy. Lubił swój samochód, a samochód lubił jego. Jedyny partner w jego pełnej przygód pracy, innego nie potrzebował. No, może poza swoją niezawodną Berettą. Poklepał machinalnie wystającą z kabury rękojeść, pistolet zamruczał jak kot.

Marki samochodów, pistoletów itp nie są nazwami własnymi. Z małej litery.

 

Nadużywasz myślników. To wybija czytelnika z rytmu. W większości wypadków wystarczyłby przecinek, albo rozpoczęcie nowego zdania.

 

– No, bo przecież te obszary są ekscytowane osobno… – odparł ktoś drugi.

Proponuję: pobudzane.

 

– Nie do końca zawieszona kognicja?

Eeee… Za SJP:

kognicja «rozpatrywanie sprawy sądowej»

Myślę, że nie do końca o to Ci chodziło.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki serdeczne za wyczerpujący komentarz. Przeczytałem, przemyślałem, pozmieniałem.

 

Faktycznie, początek może się wydać nudny. Przejaskrawiona kalka gliniarza rodem z tanich filmów klasy B… Dlatego oszczędzałem na opisach, jak mogłem – żeby czytelnik szybciej przez to przebrnął. I wrzucałem przedmioty przejawiające ludzkie cechy – ich obecność wynika nie tyle z fabuły, co z potrzeby zaszczepienia ciekawości w odbiorcy. Widać, nie udało mi się. Posiedzę nad tekstem i odchudzę początek nieco bardziej (w drugim rzucie – czynność ta będzie wymagała nieco czasu).

 

Co do ‘gliniarza z krwi i kości’ – nudny świat, w którym wszystko mu się udaje, jest niejako efektem dyletanctwa operatorów jego ‘somnastatu’. Hobbs podświadomie chce, by mu się coś udało, więc się udaje; chce być najlepszy i jest. A gdy ten cukierkowy świat mu się nudzi, gdy wypowiada życzenie, by się choć raz coś nie udało, wtedy Borowi udaje się porwać Tammie. Widocznie niezbyt dobrze to zasygnalizowałem. Tak czy siak przemyślę zagadnienie i popracuję nad nim, bo rozumiem Twój punkt widzenia i zgadzam się z nim.

 

Popracuję też nad dialogami. Zdawało mi się, że dialogi były OK, ale jak widać nie bardzo. Popracuję nad nimi, również w drugim rzucie.

 

Zblazowanego Hobbsa poprawiłem.

 

'Wykonał ruch' – tutaj wkradła mi się kalka z angielskiego 'make a move' (polskiego używam żadko i chyba zaczynam zapominać języka). Poprawione.

 

Nazwy beretty, bentleya itd. poprawione.

 

Myślniki… Temat rzeka. Zawsze używałem ich jako takich, powiedzmy, turbo-przecinków. Niechybnie uszczuplę ich populację (w drugim rzucie).

 

'Ekscytowane' – kolejna kalka <wzdych>. Zamieniłem na ‘pobudzanie’.

 

'Kognicja' – jak wyżej (cognition). Zamieniłem na 'zdolność kognitywną'.

 

Jeszcze raz dziękuję za dobre słowo, wszelkie wskazówki i przede wszystkim za poświęcony mi czas.

 

Pozdrawiam,

 

Les

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

Popracuję też nad dialogami. Zdawało mi się, że dialogi były OK, ale jak widać nie bardzo. Popracuję nad nimi, również w drugim rzucie.

Tu masz poradnik, który może Ci się przydać.

 

A tu poradnik, jak żyć na portalu :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki wielkie :) Pierwszy poradnik coś się nie otwiera – spróbuję na przeglądarce w domu. Dekalog właśnie czytam.

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

O, super! Dzięki wielkie :)

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

Z powodów, o których wspomniała już Irka_Luz, początek czytałam z umiarkowanym zainteresowaniem, natomiast dalsza część, tunelowa, zdała  mi się tyleż nieprawdopodobna, co mało zrozumiała i znużyła jeszcze bardziej niż początek. Pewnie dlatego, że cała rzecz, jeśli dobrze zrozumiałam, okazała się snem, a opowiadań opartych na snach wyjątkowo nie trawię.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia – przeszkadzały mi powtórzenia, nie wiem czy zawsze celowe, miejscami nadużywasz zaimków, trafiają się też błędy i różne usterki, a interpunkcja mogłaby być lepsza.

 

Znów śnił o niej. Śnił o za­pa­chu jej ru­dych loków, o gład­kiej skó­rze jej ra­mion, o wpa­trzo­nych w niego zie­lo­nych oczach. ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

– Nie wiem i nie ob­cho­dzi mnie to. Tam­mie – po­my­ślał. ―> Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

– Hobbs, do cho­le­ry ja­snej, co ty sobie wy­obra­żasz! – Huk­nął na przy­wi­ta­nie ka­pi­tan. ―> – Hobbs, do cho­le­ry ja­snej, co ty sobie wy­obra­żasz! – huk­nął na przy­wi­ta­nie ka­pi­tan.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

– Chwi­la! – uci­szył ka­pi­ta­na nie­dba­łym ge­stem ręki… ―> Masło maślane – gesty wykonuje się wyłącznie rękami.

Wystarczy: – Chwi­la! – Uci­szył ka­pi­ta­na nie­dba­łym ge­stem

 

lecz Hob­b­sa nie było już na hali wy­dzia­łu. ―> …lecz Hob­b­sa nie było już w hali wy­dzia­łu.

 

Wpadł do swo­je­go Chry­sle­ra i chwi­lę póź­niej… ―> Wpadł do swo­je­go chry­sle­ra i chwi­lę póź­niej

Nazwy pojazdów piszemy małą literą – ten błąd pojawia się wielokrotnie w dalszej części opowiadania.

http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

No, może poza swoją nie­za­wod­ną Be­ret­tą. ―> No, może poza swoją nie­za­wod­ną be­ret­tą.

Nazwy broni też piszemy małą literą – ten błąd pojawia się także w dalszej części opowiadania.

 

wy­ce­lo­wał i po­cią­gnął za spust. ―> …wy­ce­lo­wał i po­cią­gnął spust.

 

jego pięść zde­rzy­ła się z szczę­ką męż­czy­zny… ―> …jego pięść zde­rzy­ła się ze szczę­ką męż­czy­zny

 

widok wy­so­kie­go, przy­stoj­ne­go męż­czy­zny w kwie­cie wieku ucie­szy­ło go. ―> Literówka.

 

Wyj­rzał na ze­wnątrz – Czar­ny Ben­tley na­bie­rał już pręd­ko­ści… ―> Dlaczego wielka litera?

 

wy­ce­lo­wał w jedną z opon i po­cią­gnął za spust. ―> …wy­ce­lo­wał w jedną z opon i po­cią­gnął spust.

 

prze­żył w nim dzie­ciń­stwo, spę­dził w nim burz­li­wą mło­dość; znał je jak wła­sną kie­szeń, znał każdą ulicę, każdą alej­kę, każdy za­ułek. I każdy skrót. ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

północnego tunelu. Innej drogi nie ma – tunel północny to jedyne wyjście z miasta w tamtym rejonie. Będzie chciał dostać się do tunelu, a stamtąd do…

Z tunelu północnego pojedzie w stronę…

Dokąd prowadził tunel północny?

Przez chwilę usiłował przywołać w myślach rozkład miejskiej mapy, zlokalizować w pamięci tunel, wyrysować na wyimaginowanym arkuszu jego trasę. Ale nie mógł – gdy tylko spróbował przypomnieć sobie, dokąd prowadzi tunel, jego umysł ogarniał dziwny bezwład. Zagryzł zęby, ścisnął mocniej kierownicę, skoncentrował się. Tunel, cholerny tunel, ten zasrany, zatęchły tunel… ―> Powtórzenia.

 

Hobbs za­klął i przy­spie­szył, mi­ja­jąc bra­wu­ro­wo wy­stra­szo­nych prze­chod­niów. ―> Czy dobrze rozumiem, że przechodnie byli brawurowo wystraszeni?

A może: Hobbs za­klął i przy­spie­szył, bra­wu­ro­wo mijając wy­stra­szo­nych prze­chod­niów.

 

Ura­to­wał go re­fleks. Jego oczy le­d­wie zdo­ła­ły oswo­ić się z pół­mro­kiem, gdy do­strzegł pę­dzą­cą ku sobie hałdę gruzu. Jego noga sama… ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Prócz zwały ce­gla­ne­go gruzu, jaki czo­po­wał uj­ście… ―> Zwał jest rodzaju męskiego, więc: Prócz zwału ce­gla­ne­go gruzu, który czo­po­wał uj­ście

 

Jakiś czas mam­ro­tał pod nosem, zło­rze­cząc na Bora, na pecha, na wła­sne dy­le­tanc­two… ―> Jakiś czas mam­ro­tał pod nosem, zło­rze­cząc Borowi, pechowi, własnemu dyletanctwu

Złorzeczyć można komuś/ czemuś, nie na kogoś/ coś.

 

wy­słu­gu­jąc się za­pal­nicz­ką… ―>…po­słu­gu­jąc się za­pal­nicz­ką

Poznaj znaczenie słowa wysługiwać się.

 

– Raz się żyje – szep­nął sa­my­mi usta­mi… ―> Czy istnieje możliwość, aby szeptać czymś więcej niż ustami?

 

po­ma­cał i ową kość, a gdy upew­nił się, że był cały, ro­zej­rzał się do­ko­ła. ―> …po­ma­cał i ową kość, a gdy upew­nił się, że jest cały, ro­zej­rzał się do­ko­ła.

 

dzie­ląc cały świat na dwie po­ło­wy. ―> Masło maślane – czy można podzielić coś na mniej lub więcej połów?

Proponuję: …dzie­ląc cały świat na połowy. Lub: …dzie­ląc cały świat na dwie części.

 

pół-świa­do­mie szu­ka­jąc dziu­ry… ―> …półświa­do­mie szu­ka­jąc dziu­ry

 

Od­po­wie­dzia­ła mu cisza.

Zer­k­nął na nią ukrad­kiem… ―> Zerknął na ciszę?

 

Chwy­cił męż­czy­znę za koł­nierz i wy­darł na ze­wnątrz. ―> Raczej: Chwy­cił męż­czy­znę za koł­nierz i wyciągnął na ze­wnątrz.

 

Jego ruchy były senne, me­cha­nicz­ne; jego wzrok… ―> Czy oba zaimki są konieczne?

 

rana jego głowy krwa­wi­ła. Skóra jego pulch­nej szyi… ―> Jak wyżej.

 

wdzie­rał się do we­wnątrz czasz­ki… ―> Raczej: …wdzie­rał się do wnętrza czasz­ki

 

Wresz­cie roz­po­znał młodą twarz przy­odzia­ne­go w le­kar­ski kitel pie­lę­gnia­rza. ―> Czy pielęgniarze noszą kitle lekarskie?

 

zzia­ja­ny, ubra­ny w zwy­czaj­ne ubra­nie. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

na twarz uko­cha­ną… ―> …na twarz uko­cha­ną

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki serdeczne za rzetelną krytykę i szczegółowe wypunktowanie błędów. Prawie wszystkie poprawki naniosłem, prócz poniższych czterech:

 

Urodził się w tym mieście, przeżył dzieciństwo, spędził burzliwą młodość; znał je jak własną kieszeń, znał każdą ulicę, każdą alejkę, każdy zaułek. I każdy skrót.

W pierwszej części wywaliłem zaimki. W drugiej części zdania powtórzenia są celowe i mają (w moim zamyśle) komunikować absolutne rozeznanie bohatera w miejskiej topografii.

 

…z północnego tunelu. Innej drogi nie ma – tunel północny to jedyne wyjście z miasta w tamtym rejonie. Będzie chciał dostać się do tunelu, a stamtąd do…

Z tunelu północnego pojedzie w stronę…

Dokąd prowadził tunel północny?

Przez chwilę usiłował przywołać w myślach rozkład miejskiej mapy, zlokalizować w pamięci tunel, wyrysować na wyimaginowanym arkuszu jego trasę. Ale nie mógł – gdy tylko spróbował przypomnieć sobie, dokąd prowadzi tunel, jego umysł ogarniał dziwny bezwład. Zagryzł zęby, ścisnął mocniej kierownicę, skoncentrował się. Tunel, cholerny tunel, ten zasrany, zatęchły tunel… ―> Powtórzenia.

Tutaj nieco poprawiłem, chociaż większość powtórzeń jest celowa. Ich zadaniem jest przekazać zakłopotanie i rozdrażnienie bohatera.

 

– Raz się żyje – szepnął samymi ustami… ―> Czy istnieje możliwość, aby szeptać czymś więcej niż ustami?

Chodziło mi o to, że szepnął nie używając głosu, bezgłośnie. Może ‘samymi wargami’?

Chwycił mężczyznę za kołnierz i wydarł na zewnątrz. ―> Raczej: Chwycił mężczyznę za kołnierz i wyciągnął na zewnątrz.

Tutaj chodziło mi o to gwałtowność czynności. Hobbs był skołowany i przede wszystkim wściekły, i dosłownie wydarł tego bandziora z wozu.

 

Czy w/w uwagi stanowią poważne błędy, czy jednak jest tutaj miejsce na odmienną interpretację?

 

Z wszystkimi innymi poprawkami zgadzam się całkowicie. Niektóre błędy były wręcz idiotyczne, inne wynikały z mojej niewiedzy, inne zaś były dziełem przypadku (np. y zamiast u w słowie ‘zwały’ – odpowiadające im klawisze są blisko siebie na klawiaturze, jedna i druga litera z daleka zlewają się w jedno, warianty z obydwoma literami istnieją w słowniku). Tak czy siak, każdy jeden wynika z mojego zaniedbania. Choć po prawdzie nie myślałem, że będzie ich aż tyle.

 

Napisałaś, że część tunelowa była mało zrozumiała. Czy mogła byś napisać dlaczego? Chętnie ulepszył bym tę część, wyklarował.

 

Jeszcze raz dziękuję za szczegółową listę i poświęcony mi czas. Pozdrawiam,

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

Irka_Luz – skróciłem początek jak mogłem, bez zmieniania znaczenia przekazu. Wywaliłem na przykład wzmiankę o hamburgerach, bo po co ona komu.

 

Co się tyczy ‘gliniarzaa z krwi i kości’ – myślałem nad tym długo. Nie potrafię zmienić tego aspektu Hobbsa, bowiem zaburzałoby to logikę całej fabuły (Hobbsowi cały ów sztuczny świat idzie na rękę przez błąd systemu, lub raczej zaniedbanie Marka). Za to zmieniłem nieco zakończenie – Hobbs jest bardziej ogarnięty, musi wstać na czas, by się nie spóźnić itd.

 

Przewałkowałem jeszcze raz dialogi, tu i ówdzie coś pozmieniałem, kilka przepisałem od nowa. Mam nadzieję, że są lepsze.

 

Zredukowałem też pogłowie myślników.

 

Jeszcze raz dziękuję za wskazówki!

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

Miło mi, Paraduście, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

Domyślałam się, że przynajmniej część powtórzeń jest celowa, wolałam się jednak upewnić, bo miejscami było ich całkiem sporo.

 

Cho­dzi­ło mi o to, że szep­nął nie uży­wa­jąc głosu, bez­gło­śnie. Może ‘sa­my­mi war­ga­mi’?

Nie można szeptać bezgłośnie, albowiem szept to bardzo cicha mowa.

Proponuję: Raz się żyje – poruszył bezgłośnie wargami

 

Tutaj cho­dzi­ło mi o to gwał­tow­ność czyn­no­ści. Hobbs był sko­ło­wa­ny i przede wszyst­kim wście­kły, i do­słow­nie wy­darł tego ban­dzio­ra z wozu.

Tyle że można coś wydrzeć człowiekowi, ale człowieka nie można wydrzeć znikąd.

A może: Chwy­cił męż­czy­znę za koł­nierz i wyszarpnął/ wywlókł na ze­wnątrz.

Za SJP PWN: wydrzećwydzierać  1. «szarpnięciem oddzielić coś od czegoś» 2. «zabrać coś komuś przemocą» 3. «zmusić kogoś, coś do oddania lub wyjawienia czegoś, zwykle podstępem» 4. «zniszczyć coś przez długotrwałe używanie»

 

Czy w/w uwagi sta­no­wią po­waż­ne błędy, czy jed­nak jest tutaj miej­sce na od­mien­ną in­ter­pre­ta­cję?

Nie, Paraduście, nie powiedziałabym, że to poważne błędy, raczej słowa/ zwroty użyte niezgodnie z ich znaczeniem.

 

Na­pi­sa­łaś, że część tu­ne­lo­wa była mało zro­zu­mia­ła. Czy mogła byś na­pi­sać dla­cze­go? Chęt­nie ulep­szył bym tę część, wy­kla­ro­wał.

Ze sporą doza nieufności podeszłam do sposobu przejścia Hobbsa z tunelu do przestrzeni z prysznicami, a to, co się tam działo, zdało mi się na tyle abstrakcyjne, że przestałam rozumieć, o co chodzi. Iluminacja przyszła dopiero w finale, kiedy cała rzecz okazała się snem. 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za uwagi :)

 

Wargi poprawiłem, “wytargnięcie” też. Wywlókł – tego słowa szukałem, to słowo miałem na myśli. Nie mam pojęcia, dlaczego nie wpadło mi do głowy.

 

Co do klarowania kwestii tunelu i przejścia poza granicę – popracuję nad tym przez weekend. Wziąłem Twoje (i Irki_Luz) uwagi do serca i będę nad nimi główkował. Chciałbym choć spróbować uratować to opowiadanie, zmienić je na tyle, żeby dało się czytać, podtrzymać sztucznie przy życiu. I przy okazji złapać pewne poprawne nawyki.

 

Jeszcze raz dzięki za poświęcony mi czas – szczególnie ze względu na Twoją awersję do opowiadań opartych na snach. Następne opowiadanie będzie twardo zakotwiczone w rzeczywistości, żadne sny – obiecuję. Nie wiem tylko, czy nie będzie zbyt brutalne jak na forum – od paru lat kołata mi się po głowie bardzo wykolejona wizja przyszłości, przy której skandale w Hollywood to Wieczór z Pankracym.

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

Paraduście, jeszcze raz dziękuje, że mogłam się przydać. ;)

No i niezmiernie się cieszę, że podpowiedziałam słowo, które nie chciało pojawić się w Twojej głowie.

Teraz czekam na zapowiedziane drugie opowiadanie. A że będzie brutalne, no cóż… przynajmniej nie będzie w nim tęczowych jednorożców. ;)

Pomyślałam jeszcze, że może zainteresować Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Betowanie… hmm, ciekawy pomysł. To by nawet miało ręce i nogi, bo, jak się przekonałem, autokorekta u mnie leży i kwiczy. Całkiem możliwe, że “Boga przez duże P” wrzucę właśnie tam. Tylko muszę go wcześniej napisać… i trafić na jakąś “zagwozdkę”, żeby zbudować chociaż namiastkę suspensu, czy jak to się nazywa. Usiadłem dzisiaj nad klawiaturą, spłodziłem 3400 znaków i wena nie wyparowała, więc wygląda na to, że nie będzie to ślepy zaułek.

Co do brutalności świata… tak, chyba wrzucę na betę. Napiszę, poprawię, wyhebluję i wrzucę – choćby po to, żeby nie gorszyć nieoptrzebnie zbyt wielu ludzi. Żadnych jednorożców nie będzie, tęczowych, różowych itd. :) Będzie nieco znużenia zbyt długim życiem, które po latach ewoluuje do poziomu absolutnego sadyzmu. Taki trochę pastisz na autorytarne zapędy rządzących, od lewa do prawa.

Jeśli nie masz nic przeciwko, byłbym wielce rad skorzystać z Twoich wskazówek podczas betowania. Oczywiście jeśli się zgodzisz – nie chcę się narzucać.

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

Paraduście, staram się czytać wszystkie opowiadania i na betowanie zwyczajnie nie wystarcza mi czasu. Dziękuję za zaufanie, ale, niestety, pewnie będę musiała odmówić.

No, chyba że coś się zmieni do czasu, kiedy skończysz opowiadanie. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie ma sprawy i rozumiem – szczególnie, że opowiadań jest całe mnóstwo. Pominę więc betę i spróbuję wyheblować całość mając na uwadze wszelkie wskazówki. Może nie popełnię aż tylu błędów! A jakby coś, to wal bez miłosierdzia – prawdziwa cnota krytyki się nie boi :)

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

W takim razie życzę powodzenia w pracy twórczej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oj przyda się. Dzięki :)

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka