- Opowiadanie: frontal - Survivors 1: Norman Durand

Survivors 1: Norman Durand

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Survivors 1: Norman Durand

Survivors 1: Norman Durand

 

Słońce. Znowu słońce. Pali bezwzględnie moją twarz i resztę ciała, które i tak wydaje się być wyzute z wszelkiej energii. Powoli otwieram oczy i widzę jedynie bezkresny błękit nieba pozbawionego jakiejkolwiek chmury dającej zbawienny cień. Muszę wstać. Unoszę się na łokciach i widzę kolejną nieskończoność. Jednak tym razem jest to pustynne pustkowie przecięte wstęgą drogi niknącej za horyzontem. W końcu staję na nogi. Nie jestem fizycznie zmęczony, moje ciało jest zdrowe i silne. Jestem jedynie przytłoczony tym wszystkim, pozbawiony celu. Przypominają mi się sceny sprzed trzech lat. 25-tego Czerwca 2013, świat jaki znacie przestał istnieć. Apokalipsa 2012? Pierdolenie. Prawdziwe piekło miało się rozpętać w niecały rok później. I nie, na pewno nie była to żadna katastrofa naturalna, upadek meteorytu czy przebiegunowanie kuli ziemskiej. Piekło zgotowali sobie ludzie, próbując zrozumieć niezrozumiałe i osiągnąć nieosiągalne.

Zaczynam iść w kierunku mojego zakurzonego Humvee który zostawili w okolicach San Antonio uciekający w popłochu Marines. Spoglądam na GPS, znajduję się na pustyni Mojave, około 100 kilometrów od Las Vegas. Źle. Za blisko. Od „Lśniącego Czerwca" lepiej trzymać się z daleka od dużych miast. Jednak tym razem nie mam wyboru.

 

 

Pewnie chcecie wiedzieć czym był, a właściwie jest „Lśniący Czerwiec" ? Powód jest bardzo prozaiczny. Rasa ludzka od zawsze podążą za odkryciem. A odkrycia niosą ze sobą ryzyko. Tym bardziej jeśli wymkną się spod kontroli. W roku 2013 ludzkość odkryła odpowiednią technologię do dowiercenia się do jądra planety. ONZ nadało eksperymentowi huczny kryptonim „Prometheus". 22 Stycznia konsorcjum wielkich firm górniczych z całego świata rozpoczyna wiercenie na biegunie północnym w celu pobrania próbek z jądra ziemi. Pobrany materiał miał podobno być przełomem w technologi, miał umożliwić konstrukcje statków kosmicznych zdolnych latać poza granice galaktyki. Granice galaktyki, Chryste, kto teraz myśli w ogóle o takich rzeczach?Nikt nie wie co się do końca się stało. Nie wiadomo czy konsorcjum dotarło wtedy do jądra czy też nie. Wiadomo jedynie że 25 Czerwca noc stała się dniem, kiedy z północy nadeszła oślepiająca fala blado– pomarańczowego światła. Nie było huku, żadnej eksplozji. Tylko światło. Od tamtego czasu żadna noc nie będzie już taka sama.

Siadam ciężko na fotelu i szukam butelki wody, którą w końcu znajduję pod siedzeniem pasażera. Płuczę sobie usta i z obrzydzeniem wypluwam breję jaką utworzyła woda z piaskiem z pomiędzy moich zębów. Cóż, zalety nocowania na pustyni. Powoli ruszam w kierunku Las Vegas. Po bokach mijają monotonne wzniesienia i jałowe rośliny pustyni. Żadnego życia. Wszystko co tu było albo uciekło albo zostało zabite. Wmawiam sobie że nie mam celu. Że nie chcę go mieć. Jednak w głębi chyba dobrze wiem czego szukam. Potrzebuje miejsca gdzie spokojnie przeczekam do końca tego wszystkiego. Miejsca wolnego od tak zwanych ludzi i ich wypaczonych przez czerwiec ideałów. Muszę przyznać że w nowym porządku świata jedna rzecz mi się spodobała. Wolność. Nieograniczona. Pędzę teraz z większą niż dozwolona prędkością i nikt nie jest w stanie mi nic zrobić. Teraz światem rządzą najsilniejsi.

Ostatnie dni czerwca 2013 były spokojne. Z początkiem Lipca rząd Stanów Zjednoczonych wysłał ekspedycję na placówkę projektu „Prometheus". Był to oddział złożony z najlepszych żołnierzy i naukowców. Jednak po paru dniach kontakt z nimi ustał. Waszyngton w swojej krótkowzroczności ogłosił że nikt nie przeżył. Błąd. Ja przeżyłem. Byłem członkiem tej ekspedycji. Oprócz mnie przeżył jeszcze pilot z którym uciekłem samolotem z bieguna północnego. Jednak rozstaliśmy się w Kansas City. Natomiast „Prometheus" zamiast przynieść nam nowe, boskie wręcz możliwości powoli zabija planetę. Dzień za dniem, godzina za godziną.

Konsorcjum jednak dowierciło się do jądra, a różnica temperatur i ciśnień utworzyła ogromny gejzer lawy, stopionych metali i radioaktywnych izotopów. Pokrywa lodowa niemal natychmiast się stopiła, a ocean arktyczny ocieplił się do 165 stopni Celsjusza i stał się bulgoczącym tyglem pełnym bakterii i chemicznych pierwiastków. Łatwo się domyślić że woda z lodowców zalała podbiegunowe okolice, tworząc nowy ocean, ocean Panarktyczny. Aktualnie linia brzegowa tego oceanu przebiega od Cieśniny Beringa, wzdłuż północnej granicy Stanów, powoli wdzierając się w pustynne rejony Arizony. Ocean łączy się z Atlantykiem podgrzewając jego wody. Rosja przestała istnieć. Pozostały z niej jedynie niewielkie wyspy Uralu i Syberii. Rządy większości krajów upadły nie mogąc znieść naporu uchodźców z zalewanych terenów. Z upadkiem rządów nadeszła anarchia i epidemia wirusa który zmutował się w ciepłych wodach oceanicznych i zabił około dwóch miliardów ludzi, po czym uległ samoistnemu rozpadowi. Tyle wstępu.

 

 

 

Nazywam się Norman Durand i staram się jakoś ogarnąć ten burdel, a Las Vegas nie mogę ominąć bo stało się ono miastem nadmorskim.

 

 

 

Zatrzymuję samochód przy słynnym znaku wjazdowym. Jednak ktoś zamienił słowo Faboluos na Fucked Up. Miło. Sprawdzam ile amunicji mam jeszcze w zapasie. Następnie zapinam pasy i na pełnym gazie gazie wjeżdżam do „Fucked Up Las Vegas". Autostrada zawalona jest wrakami wszelkiej maści pojazdów. Cóż, kiedyś było tu inaczej. Po prawej stronie widzę opuszczone kasyna i zapomniane hotele. Po lewej stronie mam kawałek zaśmieconej plaży i brudno– niebieski ocean. Po kilku minutach kaskaderskiej jazdy wjeżdżam na The Strip. Zatrzymuję się we wnęce między dwoma budynkami. Starannie maskuje samochód i z wysiłkiem przesuwam pobliski śmietnik żeby zakrywał wjazd. Działający pojazd terenowy to w dzisiejszych czasach najbardziej pożądany towar, tym bardziej pojazd bojowy, taki jak mój.

Idę powoli dziurawym chodnikiem, chłonąc w nozdrza świeży zapach dżungli która zaczęła tu rosnąć dzięki oceanicznemu ekosystemowi. Tam gdzie kiedyś były estetyczne place z fontannami i ławkami, teraz są tropikalne zarośla upstrzone oszałamiająco kolorowymi kwiatami. O ile nie jestem wrażliwy na piękno, tak muszę przyznać że te rajskie miraże mnie urzekły. Oczywiście całe to roślinne piękno nie zmienia faktu że jest kurewsko ciepło. Naprawdę nieznośnie. Po przejściu kilkudziesięciu metrów czuje się jakbym płonął. Dotykam mojego karabinu, jest tak nagrzany od słońca że po kilku strzałach lufa by się zdeformowała. Skręcam w kierunku kompleksu hotelowego Wynn– Encore, dawnego klejnotu w koronie miasta grzechu. Dzikie pnącza sięgają już do około połowy szklanego monolitu. Powoli wchodzę w orzeźwiający cień rzucany przez budynek, od razu czuję się lepiej. Nagle ze środka dobiega mnie odgłos kruszonego szkła i zrzucania czegoś z wysokości.

Zdecydowanie niedobrze. Chwytam moje nadal gorące M4 i wsuwam magazynek do gniazda. Najciszej jak tylko potrafię przeładowuje karabin. Przyjmuję wyuczoną w wojsku postawę i powoli zaczynam iść w kierunku wejścia. Wchodzę do monumentalnego holu, który teraz tworzy magiczną mieszaninę stylów z tropikalną dżunglą. Chowam się za powaloną kanapą aktualnie zamieszkaną przez tłuste robactwo. Wychlam się i rozglądam po pomieszczeniu. Na środku widzę klęcząca istotę ludzką, z tej odległości nie jestem w stanie określić płci. Tak czy owak jej ubrania stanowią praktyczne połączenie luźnego ubioru z wojskowym ekwipunkiem. Pomyślałem że to samotnik, ktoś o podobnych ideałach. Jednak górę bierze zdrowy rozsądek. Oczywistym jest że to pułapka. A jak wiadomo nie ma lepszego sposobu na pozbycie się pułapki niż wpakowanie się w nią.

Zrywam się zza kanapy i biegnę w kierunku postaci. Jednocześnie z różnych zakamarków z oszałamiającym rykiem wyskakują watahy zdziczałych ludzi. Cóż, to było do przewidzenia. Gwałtownym ruchem podrywam do góry żywą przynętę i zaczynamy biec razem w kierunku wyjścia. Strzelam na oślep w kierunku hordy, kilka potworów padło w rozbryzgu krwi, reszta wyraźnie przestraszona hukiem i losem swoich towarzyszy zaniechała pogoni. Świadomość stada w praktyce. Wybiegamy na zalaną słońcem ulicę pozostawiając za sobą ogromny hotel, dopiero po paruset metrach zatrzymuję się i spoglądam na osobę której dupę uratowałem przed chwilą. Teraz mogę z pewnością stwierdzić że to na pewno nie kobieta. Kobiety nie mają 50 centymetrów w bicepsie ani zarostu po szyję. W sumie 2 metry wzrostu to też rzadkość.

-Norman. -Przedstawiam się.– Albo prościej Norm.

Człowiek mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów jakby starał się ocenić moją wartość po wyglądzie.

-Porucznik Redford. -Wyciąga w moim kierunku upstrzoną bliznami rękę. Odwzajemniam uścisk.

-Masz jakiś transport? -Od razu przechodzę do rzeczy. W dzisiejszych czasach kwestie praktyczne biorą górę.

-Mam samolot. -Oznajmia jakby od niechcenia.

-Samolot? -Chryste, czy on powiedział że ma samolot?!- Jaki samolot?

-C– 130 Hercules. Byłem pilotem sił powietrznych. -Zatrzymuje i jakby oczekuje na moją reakcję, jednak nie jestem w stanie nic powiedzieć. -Przylecieliśmy tutaj z pomocą humanitarną kiedy zaczęło zalewać część miasta. Jednak potem wszystko się rypło.

W głowie już słyszałem huk potężnych śmigieł które wyniosą mnie z tego zadupia w jakieś miłe miejsce na południu.

-Zakładam że znajduje się on na lotnisku? -Przystępuje do agitacji.

-Tak, wiem do czego zmierzasz. Możemy nim odlecieć, jest tylko jeden problem.

Redford skubnął swoją bujną brodę.

-Jaki? -Zachęcam go.

-Lotnisko jest obstawione przez Milicję Ludową.

-Czym do kurwy jest Milicja Ludowa? -Pytam zrezygnowany.

-W dużym uproszczeniu, jest to zbieranina fanatyków z dawnej policji, wojska i służb rządowych. Postawili sobie za cel utrzymanie tutaj porządku. -Śmieje się nerwowo.– Chcą przejąć kontrolę nad tym co zostało z miasta.

-Mają broń?

-Mają pełno broni. Tylko brakuje im celu, strzelają do wszystkiego co się rusza.

-Coś wymyślimy, póki co chodź ze mną, mam niedaleko zaparkowany samochód.

Ruszamy opustoszałą ulicą w kierunku skupiska budynków obok których zostawiłem mojego Humvee. Znad oceanu powiał nieświeży wiaterek przesiąknięty wonią gnijących wodorostów i śmieci, powietrze wydawało się robić gęstsze. W końcu dochodzimy do celu, jednak ku mojemu niezadowoleniu, koło mojego auta kręci się banda kilku cwaniaczków w paramilitarnych ubraniach.

-Czy to ta cała Milicja czy jak tam to się nazywało? -pytam Redforda.

-Tak, to oni.

O tak, znowu się zaczyna. Nie żebym był jakiś cyniczny albo kompletnie pozbawiony uczuć. Może są to dobrzy, rozgarnięci ludzie. Może… Jebie mnie to. Wiem tylko tyle że aktualnie znajdują się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. A to się często źle kończy, tak jak teraz. Nieważne, za dużo myślę, muszę skupić się na chwili. Przykładam lunetę do oka i cierpliwie czekam aż jeden z nieprzyjaciół przestanie się kręcić wokół własnej osi jak upośledzone dziecko. Teraz. Naciskam spust, powietrze rozpruwa grzmot wystrzału. Mija ułamek sekundy i cel z cichym westchnięciem osuwa się na pokrytą kurzem ziemię. Jego zdezorientowani towarzysze nie wiedzą nawet co się dzieje. Strzelają chaotycznie wokół siebie tak jakby to im miało w czymś pomóc. Amatorszczyzna. Rozprawienie się z nimi zajmuję mi kilka chwil.

Kiedy w końcu podchodzę do mojego samochodu, z ulgą stwierdzam że nic z niego nie zniknęło. W sumie to bilans korzystny. Poćwiczyłem trochę celność i nawet zdobyłem na tych idiotach trochę amunicji. Szukam wzrokiem Redforda, w końcu natrafiam na byłego porucznika przeszukującego jednego z trupów. Chłodne.

-Redford?

-Taa? -Z roztargnieniem odwraca się w moją stronę.

-Myślę, że powinniśmy ruszać. Strzelanina mogła zaalarmować resztę. -Zauważyłem przytomnie

-Masz rację, już idę.

-Może weźmiesz sobie jakiś karabin? -Sugeruję pilotowi.

Redford niemo kiwa dłonią i podnosi z ziemi sfatygowane M16.

-Wsiadaj. -Wskazuję za siebie, w kierunku Humvee.

Po chwili zajmujemy miejsca i ruszamy w kierunku lotniska. Słońce powoli pochyla się ku horyzontowi, nadając niebu hipnotyczny, fioletowo– pomarańczowy kolor. W sumie to zrobiło się trochę dziwnie. Jedziemy czteropasmową autostradą którą powoli pochłania pustynia i chaos apokalipsy. Jednak kiedy spoglądam w lusterko, uczucie samotności i bezpieczeństwa znika w mgnieniu oka rozbite przez odbicia dwóch par szybko zbliżających się samochodów.

-Redford, bierz karabin i dawaj na tył. -Szybko przeszedłem z zaskoczenia w trzeźwą ocenę sytuacji.– W razie czego, nie krępuj się z użyciem granatów.

Przyśpieszam na ile tylko mogę, jednak terenowe Fordy okazują się być dużo zrywniejsze od mojego ociężałego Humvee. Cóż, trzeba będzie improwizować. Sięgam do schowka po awaryjnego Desert Eagla, nigdy nie byłem mistrzem finezji. Z tyłu słyszę pierwsze strzały Redforda, widocznie jeden z przeciwników postanowił usiąść nam na ogonie a drugi nas wyprzedzić. Rzeczywiście, wkrótce po mojej prawej ujrzałem potężne stalowe cielsko. Uwielbiam mieć rację. Chociaż nie. Nie wyprzedza mnie. Zrównuje się ze mną i otwiera szybę. Przez chwilę spotykam spojrzenie pasażera. Jest do cna chłodne i jedyne na co zasługuje to pocisk .50 AE który z przyjemnością posyłam między jego oczy. Szczęśliwie, mocy obalającej starcza także dla kierowcy; pojazd pozbawiony kontroli wpada na barierę i efektownie wylatuje w powietrze, żeby z hukiem wyrżnąć o asfalt. Pysznie.

-Kurwa, Redford, wykończże go wreszcie. -Ponaglam mojego brodatego towarzysza, który chyba bierze sobie to do serca i w odpowiedzi słyszę odgłos grzebania w skrzynce z grantami. Na chwilę nastaje cisza, po czym do wnętrza samochodu wpada z impetem podmuch wspomagany hukiem eksplozji spowodowanej przez Redforda. Spoglądam w lusterko i widzę koziołkujący i płonący wrak Forda. Trafienie za dziesięć punktów. Z poczuciem zwycięstwa zwalniam trochę i odprężam się w mokrym od potu fotelu. Od lotniska dzieli nas niecały kilometr, w związku z czym dochodzę do wniosku że powinniśmy ustalić jakiś plan. Zatrzymuję samochód na żwirowym poboczu porośniętym gdzieniegdzie jakimś toksycznym mchem wydzielającym podły zapach. Zielonkawe obrzydlistwo zaczyna się kleić do moich butów w momencie kiedy wychodzę z auta.

Nie zważając na tą niedogodność, obchodzę Humvee dookoła żeby upewnić się że jesteśmy tu sami. Podchodzi do mnie Redford.

-Oni nie odpuszczą. Musimy działać szybko i precyzyjnie. -Stwierdza.

-Tak szczerze, jak się ma sytuacja na lotnisku?

-Ostatni raz jak tam byłem, mieli tam około stu ludzi, a każda brama była obstawiona pół calówką i workami z piaskiem. -Informuje.

-Niewesoło. -Biorę głęboki oddech.– Gdzie stoi twój samolot? Jak daleko od wjazdu?

-Z tego co pamiętam to było miejsce A46, niedaleko pasa startowego. -Drapie się po brodzie.– Ale cholernie daleko od bramy.

-Cóż, mam pewien plan. -Ostro pojebany plan, dodaje sobie w głowie.

-Niech zgadnę, wjeżdżamy na pełnym gazie bez ostrzeżenia, wywalając z hukiem bramę i strzelamy do wszystkiego co się rusza?

-Taa, mniej więcej. -Przytakuje niepewnie.

-Nie widzę innej opcji, jednak trzeba zaatakować w nocy, i odciążyć twój samochód. -Kurde, ale on jest cwany, myślę i spoglądam na zegarek.

-W tej chwili jest piąta. Ściemnia się po ósmej. Mamy pełno czasu, musimy tylko zjechać głębiej w pustynie i rozbić obóz.

Wsiadamy do samochodu, i po paru minutach jazdy po piasku znajdujemy idealnie osłonięty wąwóz nadający się na bazę wypadową do szturmu. W dodatku jest w nim cudownie chłodno, aż mi się odechciewa wszystkiego poza leżeniem na piasku. Jednak samochód się sam nie przygotuje.

-Dobra Redford, wywalamy wszytko oprócz amunicji, kół i silnika. -Informuję towarzysza. Po niecałych dwóch godzinach auto zostało ogołocone z wszelkich pojemników, wsporników, obrotnic, klap, bagaży i innych zbędnych gratów. Szczęśliwie, porucznik okazał się być bardzo pracowity i wszystko przebiegło sprawnie. Po skończonej robocie rozpalam ognisko z benzyny i jakichś szmat wydartych z samochodu. W milczeniu siadamy naprzeciwko siebie i zaczynamy czyścić broń. Dobrze wiem na co się porywamy. Mamy 50 procent szans na przeżycie. Dwóch ludzi na małą armię. Desperackie czasy.

-Miałeś rodzinę? -Pyta niespodziewanie.– Nim to wszystko się zaczęło?

-Miałem rodziców. I tak nie byliśmy ze sobą bardzo blisko, byli na wycieczce na Alasce kiedy się zaczęło, więc chyba się już nigdy nie zobaczymy. -Zastanawiam się chwilę czy na pewno za nimi nie tęsknie. Nie.– A ty?

-Miałem żonę. Może nawet nadal mam. Nie wiem, została w Atlancie kiedy nasza eskadra dostała przydział do Vegas. -Red przygryza dolną wargę, jakby tłumił płacz. -Nie miałem od niej żadnej wieści od prawie dwóch lat kiedy krajowe sieci informacyjne padły.

-W sumie to możemy lecieć do Atlanty. Mnie to obojętne. -Tylko spójrzcie, odezwał się we mnie altruista? Może trochę. No ale w końcu Atlanta leży na południu.

-O ile starczy nam paliwa. -Na chwilę się rozpromienia, po czym znowu nad czymś myśli.– Nie wiem czy zdążyli zatankować samolot. Jeśli nie, to starczy nam jedynie na rozwalenie się o pustynie.

-Cóż, przekonamy się na lotnisku.

Zabijamy czas omawiając poszczególne aspekty planu i wymyślając rzeczy jakie zrobimy po przylocie do Atlanty, która podobno jest jednym z niewielu miast w którym funkcjonują instytucję rządowe a władze sprawuje wojsko. Jednak czas płynie nieubłaganie, i nadchodzi noc. Chcąc nie chcąc wstajemy od uspokajającego ognia, który Redford zaczyna gasić piaskiem którego wszędzie jest tutaj pełno.

-Już czas. -Mówię cicho stojąc w blasku dogasającego ognia, który z owalu twarzy porucznika tworzy upiorne widmo w ciemnościach. Bez słowa zabiera swoją broń i gramoli się na stanowisko strzeleckie które zaimprowizowaliśmy na pace Humvee.

Ruszam powoli w kierunku autostrady którą jechaliśmy wcześniej. Nocne niebo upstrzone jest miliardami gwiazd zdominowanymi przez ogromny księżyc w pełni. Myślę, że w tak monumentalnej scenerii, pomimo całego tego zwariowania i braku planu, nasz atak nie może się nie powieść. To by było… Nie w porządku.

-Norman, gaś światła. -Słyszę polecenie z tyłu, które automatycznie wykonuje. -Jesteśmy przy południowej bramie. Jak tylko przekroczymy posterunek, odbijasz na lewo w drogę wewnętrzną którą dojedziesz do pasu startowego. Musimy go przejechać do końca i tam będzie nasz samolot.

Świetnie. Cudownie. Nie ma to jak kilku kilometrowa przejażdżka lekko opancerzonym samochodem pod huraganowym ogniem z setek karabinów. Dociskam pedał gazu do oporu i ciszę nocy rozdziera ryk potężnego silnika diesla.

-Do zobaczenia po drugiej stronie! -Krzyczę do Redforda który odpowiada mi niedbałym salutem.

 

Teraz dopiero się zacznie.

 

Huk silnika buduje niesamowitą atmosferę grozy, która chyba udziela się naszym kolegom na bramie, ponieważ zamiast określić co się dzieje zaczynają strzelać przed siebie. Na szczęście nie są to żadne potężne kalibry toteż pociski z grzechotem rozbijają się na masce i szybie tuż przede mną. Brama z każdą sekundą staje się coraz większa, i dopiero teraz zaczynam sobie zdawać sprawę jak bardzo może to być „gwałtowne".

-Chwyć się czegokolwiek! -Rozkazuję Redfordowi, a sam ściskam kurczowo kierownice i wciskam pedał gazu mimo tego że bardziej się już nie da. Huk. Jęk rozdzieranej blachy i grzechot stalowej siatki, nieznana siła wyrzuca mnie do przodu, zatrzymują mnie pasy bezpieczeństwa. Słyszę przekleństwa porucznika.

-Kuuuuuurwaaaaaaaa!!! -Wyrzucam z siebie spontanicznie i na powrót skupiam się na drodze, skręcając wedle jego zaleceń.– Jesteś cały?!

-Tak mi się wydaje! -Słyszę niepewną odpowiedź.– To było głupie.

Głupota. Mądrość. Granica między tymi dwoma jest dzisiaj bardzo wąska. Wjeżdżam na pas startowy, jest to nasza ostatnia prosta w drodze ku wolności. Słyszę strzały Redforda i ryk silników za wszystkich stron. Dookoła zapalają się reflektory i oświetlenie pasa. Jesteśmy jak na dłoni.

-RPG! -Słyszę dziki ryk z bagażnika.

Odbijam na prawo dokładnie w tym samym momencie kiedy ogromna eksplozja wyrywa dziurę w betonie niecałe kilka metrów od moich nóg. Ciasno. Chwytam pistolet i szybko strzelam w opony najbliższego samochodu. Pojazd wpada w poślizg i zatrzymuje się już daleko w tyle.

-Redford! To ten samolot? -Wskazuję lufą na ogromny metalowy kadłub wyłaniający się z zacienionej części lotniska. Odwraca się i wytęża wzrok.

-Tak! Wszędzie bym go poznał. -I wraca do strzelania.

-Wysadzę cię przy wejściu i osłonię, dostaniesz się do kokpitu i opuścisz rampę! Słyszałeś?! -Upewniam się.

-Potwierdzam!

Zatrzymuję się z piskiem opon kilka metrów obok szarego samolotu pokrytego kurzem i odwracam się do Redforda.

-Jesteś pewny że poleci? Stał prawie dwa lata.

-Mamy jakieś inne wyjście? -Wyszczerza zęby w uśmiechu i wyskakuje z karabinem w ręku.

-Chryste. -Wzdycham i wyciągam M4. Zza pobliskich kontenerów wyłania się dwóch ludzi celujących w kierunku biegnącego Reda. Szybko ściągam spust i pierwszy z nich pada z przestrzeloną krtanią. Drugi jednak chowa się za beczkę i ostrzeliwuje się. Niezbyt cwane. Wypalam w beczkę która natychmiast staje w ogniu, razem z przeciwnikiem który się za nią chował. Drąc się niemiłosiernie próbuje stłumić ogarniające go płomienie, jednak jest już za późno na ratunek i pada szamocząc się na ziemie. Spoglądam nerwowo w stronę samolotu, w kokpicie pali się już światło to znaczy że Redford już tam dotarł.

Nagle czuję smród długo nie mytego człowieka i żelazny uścisk na mojej szyi. Cudnie. Szamoczę się desperacko jednak uścisk nie słabnie. W końcu wyprowadzam cios łokciem w przeponę, co pozbawia napastnika tchu i daje mi kilka cennych sekund na wyswobodzenie się i sięgniecie po nóż. Jednak tamten nie próżnuje i kiedy rzucam się na niego z nożem sprzedaje mi potężnego kopniaka w klatkę piersiową. Czuję rozpalający ból rozchodzący się od mostka. Pora to kończyć. Z dzikim wrzaskiem nacieram na napastnika i szybkim, zdecydowanym ruchem wbijam mu nóż pod żebro. Nie miał nawet czasu na reakcję. Przekręcam ostrze i czuję jak ciało wiotczeje. Jeszcze chwilę krztusi się krwią i umiera.

Wyrzucam zakrwawionego trupa z samochodu i ruszam w kierunku powoli budzącego się do życia samolotu. Zgodnie z planem rampa była już opuszczona. Kiedy zatrzymuję samochód, słyszę już startujące silniki będące dla mnie zwiastunem wolności. Ostatkiem sił uderzam przycisk zamykania rampy i biegnę do kabiny pilotów. Wejście po krótkich schodkach sprawia mi ogromną trudność, mam nadzieję że ten brudas nie wyrządził moim żebrom poważniejszych szkód.

-Jak sytuacja? -Rzucam na wstępie i opadam ciężko na siedzenie drugiego pilota.

-Lepiej niż myśleliśmy. -Informuje mnie Redford przebierając palcami po tablicy rozdzielczej.– Mamy pełne baki, a samolot wygląda na w miarę sprawny.

-Przynajmniej to nam się udało. -Uśmiecham się nieobecnie.– Na co czekasz? Chyba nie potrzebujemy pozwolenia na start.

-Zapnij pasy. Będzie trzęsło.

Samolot skrzypiąc i trzeszcząc rusza powoli z miejsca. Potężne śmigła tną z zapałem powietrze.

-Czemu do nas nie strzelają? -Pytam się cicho.

-Może wiedzą czym grozi eksplozja w pełni zatankowanego Herculesa na środku ich bazy.

Szczęście. Zdecydowanie właśnie szczęście nasuwa mi się na myśl, coś czego ostatnio bardzo mi brakowało. Ale co innego mogło postawić na mojej drodze Redforda i jego samolot? Przyśpieszenie wbija mnie w fotel, kadłub zdaje się rozchodzić na łączeniach, ale to tylko złudzenie. Wszystko jest tak jak być powinno. Nie do wiary. W końcu nadchodzi błogi moment oderwania od ziemi. Lecimy. Opuszczamy tą zasraną pustynię. Redford chowa podwozie, a ja zapadam w regenerujący sen.

 

 

 

Budzę się po paru godzinach i pierwsze co widzę to słońce. Tak, znowu słońce…

 

Copyright: Frontal. 2010

 

 

 

About: Opowiadanie jest jednocześnie wprowadzeniem do cyklu Survivors. Każda cześć będzie zatytułowana imieniem bohatera głównego i będzie osadzona w stworzonym przeze mnie świecie po Czerwcu. Ostatnia część będzie miała miejsce w Atlancie, i tam losy wszystkich bohaterów splotą się w epickim epizodzie końcowym.

Koniec

Komentarze

Od tamtego czasu żadna noc nie będzie już taka sama.
Od tego momentu następuje dziwna niekonsekwencja czasu. Tryb pierwszoosobowy oznacza np. wspomnienia, relację, list, dziennik - cokoklwiek w ten deseń. Uzasadnisz jakoś użycie czasu teraźniejszego? Bo dla mnie to absurdalnie nielogiczne.

Potem znowu piszesz w przeszłym. I w teraźniejszym. I znowu w przeszłym... To sprawia, że tekst jest właściwie nieczytelny.

Ogólnie nie przypadł mi do gustu. Jakoś nie wyczuwam tego klimatu, a dialogi wydają mi się wymuszone jak w filmie akcji klasy B. A cały pomysł aż za bardzo przypomina coś, o czym napisałem niżej.


Każda cześć będzie zatytułowana imieniem bohatera głównego i będzie osadzona w stworzonym przeze mnie świecie po Czerwcu. Ostatnia część będzie miała miejsce w Atlancie, i tam losy wszystkich bohaterów splotą się w epickim epizodzie końcowym.

Cóż... zajechało Bastionem... i to intensywnie.

 

Copyright: Frontal. 2010
Nie musisz tego pisać, prawo obejmuje każdego domyślnie.

 

Dziękuje za konstruktywną krytykę. Ale:

Jeśli chodzi o czasy teraźniejsze i przeszłe, to w pewnym sensie ich niespójność była zamierzona. Niektórych sekwencji nie chciałem opisać w czasie teraźniejszym, żeby uniknąć ich wtopienia w tekst. A znowu innych siłą rzeczy nie dało się zapisać w teraźniejszym. Kwestia wyczucia klimatu jest subiektywna, jednym się podoba a innym nie. Co do Bastionu, cóż, nie czytałem niestety Bastionu i nie wiem zbytnio na czym może polegać owa konotacja.

Pozdrawiam.

Co do Bastionu, cóż, nie czytałem niestety Bastionu i nie wiem zbytnio na czym może polegać owa konotacja.

"Bastion" Stephena Kinga - podobnie jak tutaj (a przynajmniej: jak twierdzisz, że będzie) mamy wydarzenia prezentowane z punktu widzenia kilkunastu bohaterów, przy czym ich losy w końcu się splatają. I również mamy klimat post-apokalipsy. 

To dziwne i smutne. Co się kto weźmie za SF lub blisko spokrewnione...

 

Pewnie chcecie wiedzieć czym był, a właściwie jest „Lśniący Czerwiec"?

Jeśli „pewnie”, to bez znaku zapytania. „Lśniący Czerwiec” był, raz nastąpił, czy trwa nieprzerwanie nadal? Jeśli było to zjawisko jednorazowe, nieuprawnione jest zdanie wtrącone (które należy zamknąć przecinkiem), jeśli nadal zjawisko trwa, zbędne i błędne jest „czym był”.

Powód jest bardzo prozaiczny.

Powód czego? Dążenia do dowiedzenia się jak powyżej? Ni z gruszki, ni z pietruszki to zdanie.

Rasa ludzka od zawsze podążą za odkryciem.

Tak jest, od tysiącleci odkrycia maszerują na czele pochodu ludzkości. Czy aby nie chodziło o dążenia rasy ludzkiej do dokonywania wciąż nowych odkryć? Jeśli o to szło, to tak powinno brzmieć to zdanie. Niezgodność liczb (gramatyka) pozostawiam bez komentarza.

A odkrycia niosą ze sobą ryzyko. Tym bardziej jeśli wymkną się spod kontroli.

Sam widziałem, jak cztery odkrycia taszczyły wielkie pudła z etykietami „Ryzyko!” Potem wymknęły się spod kontroli. I odkrycia, i owe ryzyka z pudeł.

ONZ nadało eksperymentowi huczny kryptonim „Prometheus".

Huczny kryptonim?

22 Stycznia konsorcjum wielkich firm górniczych z całego świata rozpoczyna wiercenie na biegunie północnym w celu pobrania próbek z jądra ziemi.

Nazwa miesiąca dużą literą? Dlaczego? To jakieś święto, czy co? Rozpoczyna wiercenie. Teraz, w tej chwili rozpoczyna? Co tu robi czas teraźniejszy?

Pobrany materiał miał podobno być przełomem w technologi, miał umożliwić konstrukcje statków kosmicznych zdolnych latać poza granice galaktyki.

Miał być czy miał stać się przełomem? No i co takiego mieli ewentualnie pobrać ze środka Ziemi, że od razu kosmoloty i tak dalej? Bardzo naciągane...

Nikt nie wie co się do końca się stało.

Czy nikt do końca nie wie, czyli nikt dokładnie nie wie, co się stało?

Nie wiadomo czy konsorcjum dotarło wtedy do jądra czy też nie. Wiadomo jedynie że 25 Czerwca noc stała się dniem, kiedy z północy nadeszła oślepiająca fala blado- pomarańczowego światła. Nie było huku, żadnej eksplozji. Tylko światło. Od tamtego czasu żadna noc nie będzie już taka sama.

Znowu miesiąc dużą literą. Kolejne święto czy maniera autorska? Bladopomarańczowe światło. O co chodzi w ostatnim zdaniu cytatu? Bo jakąś myśl Autor zawarł w tych słowach, ale ukrył tę myśl tak głęboko dzięki pomerdaniu czasów...

Poza tym proponuję Autorowi uwzględnienie faktu, że noc panuje na jednej połowie globu. Taka zwykła noc.

 

Przeskakuję dalej, bo tak zdanie po zdaniu już mi się znudziło.

 

Natomiast „Prometheus" zamiast przynieść nam nowe, boskie wręcz możliwości powoli zabija planetę. Dzień za dniem, godzina za godziną.

Czym zabija, jeśli można spytać?

Konsorcjum jednak dowierciło się do jądra, a różnica temperatur i ciśnień utworzyła ogromny gejzer lawy, stopionych metali i radioaktywnych izotopów. Pokrywa lodowa niemal natychmiast się stopiła, a ocean arktyczny ocieplił się do 165 stopni Celsjusza i stał się bulgoczącym tyglem pełnym bakterii i chemicznych pierwiastków. Łatwo się domyślić że woda z lodowców zalała podbiegunowe okolice, tworząc nowy ocean, ocean Panarktyczny. Aktualnie linia brzegowa tego oceanu przebiega od Cieśniny Beringa, wzdłuż północnej granicy Stanów, powoli wdzierając się w pustynne rejony Arizony. Ocean łączy się z Atlantykiem podgrzewając jego wody. Rosja przestała istnieć. Pozostały z niej jedynie niewielkie wyspy Uralu i Syberii. Rządy większości krajów upadły nie mogąc znieść naporu uchodźców z zalewanych terenów. Z upadkiem rządów nadeszła anarchia i epidemia wirusa który zmutował się w ciepłych wodach oceanicznych i zabił około dwóch miliardów ludzi, po czym uległ samoistnemu rozpadowi. Tyle wstępu.

Zbiór komentarzy do poszczególnych zdań i stwierdzeń zawartych w cytacie musiałby mieć objętość kilku stron. Więc tylko króciutkie pytania: czy Autor przyjrzał się mapom? Bo opisana szkicowo linia brzegowa to fantasmagoria (żeby nie pisać, że bzdura). Czy Autor pofatygował się i poszukał podstawowych danych o skutkach stopienia pokryw lodowych? Czy Autor pomyślał nad skutkami podgrzania niemałej masy wód do temperatury przekraczającej temperaturę wrzenia? Czy Autor musi, czy lubi zaprzeczać sam sobie? Gdzieś tam wyżej czytałem zapewnienie, że nie było eksplozji, huku...

Tyle ze wstępu. Wystarczy, by zrezygnować z dalszego ciągu, bo jeśli ma być podobnie składny... Dla ułatwienia dodam, że opisana przez Autora katastrofa globalna sprawiłaby, że protagonista pierwszego odcinka mógłby się na byłej pustyni Mojawe utopić. Oraz że wirusy nie rozpadają się, a dwa miliardy jego ofiar to naprawdę (za) mało w opisanej sytuacji...

Dziękuję za uwagę.

 

To że czytasz tylko wstęp i na jego podstawie wystawiasz opinie nie za dobrze świadczy o twoim szacunku  i podejściu do innych ludzi piszących opowiadania. Większość rzeczy które wyróżniasz jak na przykład nazwy miesięcy to zwykłe błędy wynikłe  z nieuwagi. Co się zaś tyczy geografii: Specjalnie napisałem że "wdziera się powoli", w moim odczuciu oznacza to że Arizona jako taka nie jest cała zalana. Pustynia Mojave to dosyć spory kawałek lądu, pokryty wzniesieniami, i raczej nie zostałby zalany ot tak. Poza tym linie brzegową specjalnie opisałem ogólnikowo, to nie miało być spekulacyjne dzieło naukowe gdzie wszystkie dane zostałyby podane w liczbach do trzeciego miejsca po przecinku. Dodam jeszcze, że linie brzegowe to nie są linie proste jak według linijki. Układają się one według topografii terenu, w tym wypadku górzystego i wyżynnego. Zniosę konstruktywną krytykę bo jest potrzebna. Ale strasznie nie lubię jak ktoś, kto nawet nie raczył przeczytać całości robi ze mnie idiotę. To tak jakby ocenić całe Gwiezdne Wojny po obejrzeniu słabiej wyglądającego fragmentu Nowej Nadziei. 

Skąd pewność, że nie przeczytałem całości?
Po prostu zatrzymałem się z uwagami w danym punkcie, bo dalsza historia, krojąca się na dość typową dla postapo i mająca być rozpisaną na kilka postaci nie wbudza wielkiej mojej ciekawości, to raz, a zaprezentowane we wstępie dziwne rzeczy dodatkowo tę  już wyjściowo nienajwiększą ciekawość tłumią.
Nikt, a już na pewno nie ja, nie sugeruje, byś walnął na poczatek referat o wpływie tego na tamto i owamto z uwzględnieniem czegoś jeszcze. Chodzi o absolutne podstawy. Koniec świata nastąpiłby bez tego "Lśniącego Czerwca" i wyglądałby inaczej. Zagotowanie i wygotowanie Oceanu Lodowatego z powodzeniem zastąpiłoby zimę nuklearną. Niedokładnie, bo rozkład temperatur byłby inny, ale końcowy efekt na tyle zbliżony, że można takie założenie przyjąć.
Aha --- linie brzegowe pod linijkę? Gdzie ja to napisałem?
Jeżeli błędy składniowe są wynikiem nieuwagi, to pisz uważnie...

P.S. Utopić się można podczas tak zwanego oberwania chmury. Dopisałem, bo źle zinterpretowałeś dodane dla ułatwienia...

Przeczytałem do połowy i zwątpiłem. To co było trzeba, wyłapał kolega AdamKB, więc ja już nic nie dodaję...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka