- Opowiadanie: Leon Luppe - Ratunkowa łódka ze spalonej na popiół akacji

Ratunkowa łódka ze spalonej na popiół akacji

Po­ni­żej pre­zen­tu­ję nieco po­pra­wio­ny tekst z roku 2015. Au­tor­ką ilu­stra­cji jest moja córka, Elż­biet­ka.  Z pew­nych wzglę­dów nie czy­ta­łem jej opo­wia­da­nia, a je­dy­nie po­pro­si­łem o ry­su­nek i spre­cy­zo­wa­łem, co ma się na nim zna­leźć. Pu­bli­ku­ję go za zgodą au­tor­ki.

Ko­men­ta­rze , oceny i su­ge­stie po­pra­wek będą bar­dzo mile wi­dzia­ne.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ratunkowa łódka ze spalonej na popiół akacji

 

Z de­dy­ka­cją dla wszyst­kich, któ­rzy czymś się przej­mu­ją.

 

Rzecz miała miej­sce w dość bied­nym mia­stecz­ku. Au­to­bu­sy kur­so­wa­ły doń rzad­ko, a atrak­cje ogra­ni­cza­ły się do sie­dze­nia na ław­kach pod blo­ka­mi.

Wielu miesz­kań­ców Gwiż­dży­cy Stro­mej żyło, jak to się mawia: z braku do­wo­dów. Część pra­co­wa­ła u pry­wa­cia­rzy, któ­rych firmy wzro­sły na gru­zach Gwiż­dżyc­kiej Fa­bry­ki Ob­wo­dów Dru­ko­wa­nych. Daw­niej fa­bry­ka była mat­ką-ży­wi­ciel­ką, teraz że­ru­ją­ce na jej tru­chle twory, rzu­ca­ły po­fa­brycz­nym sie­ro­tom nędz­ne ochła­py. Jed­nak życie to­czy­ło się dalej.

Ma­razm roz­pa­no­szył się w po­wie­trzu mie­ści­ny i wy­sy­sał z miesz­kań­ców wszel­kie chęci. Ich gar­dła wy­su­szał spi­ry­tus od Bu­ra­sa.

Tylko nie­licz­ni gwiż­dży­cza­nie nie go­dzi­li się z takim psim losem. Na­le­żał do nich Mę­ci­mir, chło­pak który miał głowę na karku. Nie cią­gnę­ło go do męt­ne­go spi­ry­tu­su, dys­ko­te­ki od­wie­dzał oka­zjo­nal­nie. Cho­ciaż w szko­le nie był pry­mu­sem, da­le­ko też mu było do głąba. Uczył się tego, czym się za­cie­ka­wił, a wolny czas dzie­lił mię­dzy czy­ta­nie i piłkę nożną. Grał w ataku, naj­pierw w ju­nio­rach, a potem nawet w dru­gim se­nior­skim skła­dzie Klubu Spor­to­we­go Aka­cja Gwiż­dży­ca. Pew­nie zro­bił­by ka­rie­rę jako pił­karz, gdyby nie bar­dzo po­waż­na kon­tu­zja łę­kot­ki.

– Taki wa­lecz­ny, kuźwa, taki wa­lecz­ny! – ubo­le­wał jesz­cze przez kilka se­zo­nów tre­ner Aka­cji, pan Paweł. Za­mar­twiał­by się pew­nie jesz­cze dłu­żej, ale któ­re­goś razu, po prze­gra­nym do zera meczu, wy­chy­lił flasz­kę roz­cień­czo­ne­go spi­ry­tu­su, usnął i już nigdy się nie obu­dził.

Miał pięk­ny po­grzeb na gwiż­dżyc­kim cmen­ta­rzu, a w ostat­niej dro­dze to­wa­rzy­szy­li mu ki­bi­ce, pił­ka­rze i dzia­ła­cze. Mowę po­że­gnal­ną wy­gło­sił sam bur­mistrz, potem na tre­ner­skiej mo­gi­le zło­żył oka­za­ły wie­niec z zie­lo­no-brą­zo­wą szar­fą.

Mę­ci­mir, mimo bo­le­snej stra­ty, za­ci­snął zęby i wziął swój los we wła­sne ręce. Za­czął han­dlo­wać że­la­zny­mi ha­ka­mi, potem elek­tro­ni­ką. Miał smy­kał­kę do biz­ne­su, a przy tym po­zo­sta­wał do­brym czło­wie­kiem. Kto dla niego pra­co­wał, ten nie na­rze­kał. In­te­res krę­cił się w naj­lep­sze. Gdy wy­da­wa­ło się, że jest już na pro­stej dro­dze ku suk­ce­so­wi, życie wy­mie­rzy­ło mu ko­lej­ne­go kuk­sań­ca.

– Męcik, coś do cie­bie przy­szło po­le­co­nym, z urzę­du ja­kie­goś – po­wie­dzia­ła matka, gdy po mę­czą­cym dniu wró­cił z ro­bo­ty. Po­czuł przez skórę, że ta prze­sył­ka, to nic do­bre­go. Nie po­my­lił się. W ko­per­cie był list ze skar­bów­ki, na­pi­sa­ny po­kręt­nym, praw­ni­czym beł­ko­tem. Mę­ci­mir zro­zu­miał zeń tyle, że musi się sta­wić w urzę­dzie celem wy­ja­śnie­nia.

Dalej było tylko go­rzej. Te­le­fo­ny dzwo­ni­ły w naj­mniej od­po­wied­nich go­dzi­nach, nie­za­po­wie­dzia­ni kon­tro­le­rzy zja­wia­li się śred­nio raz na ty­dzień. Ko­niec koń­ców, firma Mę­ci­mi­ra upa­dła, a on zo­stał z po­kaź­ny­mi dłu­ga­mi.

Nie pod­dał się. To nie le­ża­ło w jego na­tu­rze.

– Hieny znisz­czy­ły mi le­gal­ny in­te­res, to będę krę­cił na czar­no. Jesz­cze im po­ka­żę! – po­wie­dział i za­czął za­mie­niać słowa w czyny.

Za­po­ży­czył się tro­chę. Jeź­dził na Ukra­inę po pa­pie­ro­sy i spi­ry­tus. Część wpro­wa­dzał na rynek sam, resz­tę od­sprze­da­wał Bu­ra­so­wi. W swoim sta­rym volks­wa­ge­nie trans­por­te­rze wy­kon­cy­po­wał bar­dzo wy­myśl­ne skryt­ki. Jed­ne­go razu cel­ni­cy po­pru­li mu całą ta­pi­cer­kę, a choć kon­tra­ban­dy miał w aucie co nie­mia­ra, oni nie zna­leź­li do­słow­nie nic.

Stra­ty od­ro­bił w mgnie­niu oka. Dzię­ki pry­wat­nym kon­tak­tom do­wie­dział się, kto zgo­to­wał mu po­przed­nie ta­ra­pa­ty. Spo­tkał przy­pad­kiem dra­nia nie­opo­dal swo­je­go bloku. Spoj­rzał mu pro­sto w oczy, na­pluł pod nogi i wresz­cie dał w gębę. De­li­kwent, gdy upa­dał, aż na­krył się no­ga­mi. Z jego lewej stopy spadł biały, błysz­czą­cy pan­to­fel.

Los chciał, że aku­rat obok prze­jeż­dżał ra­dio­wóz. Co gor­sza, zaj­ście wi­dzia­ło kilku świad­ków, któ­rzy na do­miar złego, pod­czas roz­mo­wy z po­li­cjan­ta­mi, oka­za­li się bar­dzo wy­lew­ni. Po­szko­do­wa­ny pła­czem i stę­ka­niem ob­wiesz­czał swoją krzyw­dę.

Mę­ci­mir tra­fił na ko­mi­sa­riat, a tam sa­m od­niósł uszczer­bek na zdro­wiu, po­nie­waż uwła­czał słow­nie za­trzy­mu­ją­cym go funk­cjo­na­riu­szom, sta­wia­jąc przy tym fi­zycz­ny opór.

Po nie­for­tun­nym zaj­ściu, prze­sie­dział w po­miesz­cze­niu dla tym­cza­so­wo za­trzy­ma­nych kilka go­dzin.

– No i jak mogę panu pomóc? – Do obo­la­łych uszu chło­pa­ka do­le­ciał je­dwab­ny i kre­mo­wy naraz głos. Ten z tru­dem otwo­rzył opuch­nię­te po­wie­ki i zo­ba­czył ko­bie­tę, na którą za­wsze cze­kał. Tam­te­go dnia była blada, a jej nie­bie­skie oczy przy­my­ka­ły się ze zmę­cze­nia.

Fakt… to nie jest jej dzień. Mój w sumie też nie. Ale to ona!

– Na­zy­wam się Ana­sta­zja Ka­plicz­ka, je­stem ad­wo­ka­tem i będę pana re­pre­zen­to­wać…

– Pro­szę re­pre­zen­to­wać kogoś in­ne­go. Kogo pani tam chce. Za mnie pro­szę wyjść za mąż.

Ko­bie­ta osłu­pia­ła. Po­pa­trzy­ła na Mę­ci­mi­ra jak na idio­tę i nie od­zy­wa­jąc się, wy­szła z ko­mi­sa­ria­tu.

Mę­ci­mir przez po­śred­ni­ka, gdyż ina­czej nie po­zwa­la­ła mu god­ność, za­ła­twił spra­wę z po­szko­do­wa­nym. Za­pła­cił mu kil­ka­na­ście ty­się­cy zło­tych, a tam­ten wy­co­fał oskar­że­nie. Wtedy w spo­ko­ju za­czął zdo­by­wać serce swo­jej Ana­sta­zji.

Jak po­sta­no­wił, tak zro­bił. Mę­ci­mir już taki był. Kupił gi­ta­rę i na­uczył się na niej grać. Przy­gry­wa­jąc, pod­śpie­wy­wał, dzię­ki czemu oka­za­ło się, że ma cał­kiem ładny głos. Odło­żył na dno szafy swój uko­cha­ny zie­lo­no-brą­zo­wy dres z her­bem Aka­cji Gwiż­dży­ca na pier­si. Za­czął na co dzień przy­wdzie­wać prąż­ko­wa­ne ko­szu­le i modne ma­ry­nar­ki.

– Pro­szę cię, prze­stań za­kła­dać ten łań­cuch! – mę­czy­ła go Ana­sta­zja, gdy już wresz­cie, po wielu sta­ra­niach Mę­ci­mi­ra do­tar­ło do niej, że są sobie pi­sa­ni. – Zro­zum, pół biedy, że on mi się nie po­do­ba. Cho­dzi o zawód, który wy­ko­nu­ję. Zawód spo­łecz­ne­go za­ufa­nia. Lu­dzie nie mogą wi­dy­wać mnie z part­ne­rem, który wy­glą­da jak… – Gdy za bar­dzo się na­krę­ca­ła, Mę­ci­mir za­my­kał jej usta po­ca­łun­kiem.

Chło­pak bar­dzo szyb­ko zy­skał ak­cep­ta­cję ze stro­ny ojca Ana­sta­zji, Ta­de­usza, który jak się oka­za­ło, rów­nież był w mło­do­ści pił­ka­rzem Aka­cji. Na sta­rość po­zo­stał wier­ny zie­lo­no-brą­zo­wym bar­wom i sta­rał się nie opu­ścić żad­ne­go spo­tka­nia uko­cha­ne­go klubu.

– … i mówię ci, Męcik! Gdyby nie ten zła­mas sę­dzia, mie­li­by­śmy czwar­tą ligę już w sie­dem­dzie­sią­tym dru­gim! Niech mnie licho! Wacek Słu­pak czy­sto, ro­zu­miesz, strze­lił, a ten par­tacz od­gwiz­dał spa­lo­ne­go z czapy! – Stary po­grą­żył się we wspo­mnie­niach. – Pa­mię­tam tę so­bo­tę, gdy uro­dzi­ła się Na­st­ka. Jak dziś ją pa­mię­tam. Wy­gra­li­śmy z Ze­fi­rem, ale do­pie­ro w rzu­tach kar­nych. Na­dźga­łem się wtedy tak, że do domu wra­ca­łem na czwo­ra­ka. Wy­obra­żasz to sobie? Że mam córkę, do­wie­dzia­łem się do­pie­ro na drugi dzień. Wiesz, wtedy nie było jesz­cze ko­mó­rek i tego wszyst­kie­go. Takie czasy były.

– Tato, prze­stań – mruk­nę­ła Ana­sta­zja.

– Dla­cze­go niby? Oka­zje były dwie, dwa po­wo­dy do dumy. Potem piłem jesz­cze przez mie­siąc. Niech mnie licho!

 

***

 

Pew­ne­go dnia Mę­ci­mir pra­co­wał bar­dzo długo. Nie wi­dział się z Ana­sta­zją, jed­nak co chwi­lę pi­sa­li do sie­bie ese­me­sy. Około sie­dem­na­stej wy­słał jej ostat­nią wia­do­mość, ale choć cią­gle zer­kał na wy­świe­tlacz ko­mór­ki, nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi. Prze­czu­wał, że stało się coś złego. Gdy za­czął ner­wo­wo po­stu­ki­wać pal­ca­mi w do­ty­ko­wy wy­świe­tlacz, te­le­fon za­pisz­czał. Na ekra­nie uka­zał się numer ojca Ana­sta­zji.

– Męcik przy­jeż­dżaj! Szyb­ko. Na­st­kę po­rwał wod­nik!

– Jak to: wod­nik?

– Wod­nik, z je­zio­ra. Ana­sta­zja była na plaży z sio­strą, ale Zośce udało się uciec. Przy­jeż­dżaj już! Tylko ty coś mo­żesz wy­my­ślić.

 

***

 

Spie­sząc na ra­tu­nek uko­cha­nej, Mę­ci­mir nie zwa­żał na nic. Gdy wska­ki­wał w biegu do volks­wa­ge­na trans­por­te­ra, kłap­nął jego drzwia­mi tak, że pra­wie wy­le­cia­ły z za­wia­sów. Dobył z kie­sze­ni klu­czy­ki, od­pa­lił auto i ru­szył z pi­skiem opon. Po­ko­nu­jąc nie­zbyt długą drogę wy­pa­lił kilka pa­pie­ro­sów.

Jak cię, ma­lut­ka, od­bi­ję, to rzucę pa­le­nie. Teraz już na­praw­dę! Przy­rze­kam.

Cały czas beł­ko­tał coś pod nosem, niby to do Ana­sta­zji. W głębi duszy czuł, że zże­ra­ją go nerwy i że po pro­stu pró­bu­je je za­głu­szyć. Nie był to wła­ści­wy mo­ment na roz­trzą­sa­nie wła­snej kon­dy­cji psy­chicz­nej.

Mę­ci­mir par­ku­jąc pod domem Ka­plicz­ków, przy­ry­so­wał dwa sa­mo­cho­dy, mię­dzy któ­ry­mi z pew­nym tru­dem w końcu ulo­ko­wał swój. Roz­trzę­sio­ny Ta­de­usz cze­kał już na niego u furt­ki.

 

***

 

– Ta­dziu, nie mamy nawet mi­nu­ty do stra­ce­nia! Uru­cho­mię wszyst­kie swoje zna­jo­mo­ści. Zdzwa­niam chło­pa­ków, każdy z nich też ma ja­kieś swoje po­wią­za­nia i każdy je po­ru­sza. Taki jest plan. Jak bę­dzie trze­ba, to za­ła­twię sprzęt i osu­szę do ostat­niej war­stwy mułu całe je­zio­ro! Ta­de­usz, sły­szysz mnie?! Tu trze­ba dzia­łać!

– Męcik… ja wiem, że dla Na­st­ki zro­bisz wszyst­ko. Niech mnie licho! Ja to do­sko­na­le wiem. – Ta­de­uszo­wi łamał się głos. – Szko­puł w tym, że z wod­ni­ka­mi to tak pro­sto się nie da…

– Nie da to się pa­ra­so­la w dupie otwo­rzyć! – Za­go­to­wał się Mę­ci­mir. – Słu­chaj, jakiś przy­błę­da po­ry­wa twoją córkę, a ty mnie tu uspa­ka­jasz? To jest nie­do­rzecz­ne. Po­wiem ci coś. Dorwę tego gnoja i go za­bi­ję. A jak już to zro­bię, to po­dzie­lę na por­cje, ofo­liu­ję, za­mro­żę i wsta­wię do mię­sne­go. I jesz­cze na nim za­ro­bię.

– Chło­pa­ku, jak ty nie­wie­le wiesz o wod­ni­kach! Wroga prze­cież trze­ba roz­po­znać.

– No fakt. Wiem nie­wie­le. Do teraz nie wie­dzia­łem, że ist­nie­ją. Zresz­tą mniej­sza o to. Nie bę­dzie mi nikt po­ry­wał mojej Ana­sta­zji!

Ta­de­usz wes­tchnął cięż­ko.

– Ist­nie­ją, nie ist­nie­ją, teraz to naj­mniej ważne. Żyję od cie­bie dłu­żej, to i o wod­ni­kach wiem wię­cej. Mia­łem czas, żeby się do­wie­dzieć, niech mnie licho! Po­słu­chaj! Gdy wod­nik z gwiż­dżyc­kie­go je­zio­ra za­bie­ra ci kogoś, chce byś roz­wią­zał jego za­gad­kę. Te by­dla­ki tak mają i już. Ty mu­sisz po­ło­żyć się spać, a wtedy przy­śni ci się…

– Ta­dziu, tobie chyba z tych wszyst­kich zda­rzeń już do końca się w cze­re­pie po­mie­sza­ło. Jak ja mam spać, kiedy Na­stu­sia jest nie wia­do­mo gdzie?

– Rada na to jest tylko jedna – po­wie­dział Ta­de­usz, wyj­mu­jąc z szaf­ki pół­li­trów­kę z prze­źro­czy­stą cie­czą. – Roz­ro­bio­ny jest, już zdą­żył się prze­gryźć. Pij! Pij, aż pad­niesz i uśniesz.

Flasz­ka po­wę­dro­wa­ła z jed­nej drżą­cej ręki do dru­giej. Na twa­rzy Mę­ci­mi­ra po­ja­wił się gry­mas obrzy­dze­nia. Nie za­sta­na­wiał się długo. Otarł struż­kę potu z czoła, od­krę­cił bu­tel­kę i za­czął po­chła­niać za­war­tość. Gdy z bu­tel­ki ubyło ponad trzy czwar­te, chło­pak sła­niał się jesz­cze chwi­lę, a na­stęp­nie padł na dywan.

 

***

 

Mę­ci­mir pa­mię­tał, że sporo wypił, zda­wał sobie rów­nież spra­wę z tego, że śni. Nie tra­cąc czasu za­czął roz­glą­dać się wokół. Chciał moż­li­wie naj­szyb­ciej do­wie­dzieć się, co ma zro­bić, żeby od­zy­skać Ana­sta­zję. Dziar­skim kro­kiem za­czął prze­mie­rzać bar­dzo re­ali­stycz­ną pro­jek­cję.

Cho­dził po uli­cach ro­dzin­ne­go mia­stecz­ka, które w jego sen­nej wizji ob­ja­wi­ło się nieco bar­dziej sche­ma­tycz­nie, niż wy­glą­da­ło na­praw­dę. Ca­ło­kształ­tu do­peł­nia­ły prze­sad­nie ja­skra­we ko­lo­ry.

Ach te pi­jac­kie sny! Znają je ci, któ­rzy nie na­wy­kli do spo­ży­wa­nia z umia­rem. Na do­star­czo­ną w prze­sad­nych ilo­ściach sub­stan­cję, mózg czę­sto od­po­wia­da pra­wie na­ma­cal­ny­mi ma­ra­mi. Al­ko­hol od­bie­ra kon­takt z jedną war­stwą rze­czy­wi­sto­ści, w za­mian ser­decz­nie za­pra­sza do innej.

– Taki wa­lecz­ny! Kuźwa, taki wa­lecz­ny!

Sły­sząc znany, ale, jak są­dził, na za­wsze uci­chły głos, po­czuł się co­kol­wiek zdez­o­rien­to­wa­ny.

– Pan tre­ner? Prze­cież pan… To jest nie moż­li­we.

– Istot­nie, tak się zło­ży­ło, że jakiś czas temu wy­kor­ko­wa­łem. Kop­nąć w ka­len­darz rzecz ludz­ka.

– Więc jak to się dzie­je, że roz­ma­wia­my?

– Wi­dzisz, za­cho­dzi taka ko­niecz­ność. Ty masz do wy­ko­na­nia misję, ja do od­wa­le­nia po­ku­tę. Pomóc tobie, wła­sne­mu wy­cho­wan­ko­wi, to jest dla mnie przy­jem­ność. Żebyś wie­dział, jakie kary spo­ty­ka­ły mnie wcze­śniej! Naj­więk­sze­mu wro­go­wi nie życzę!

– Czyli na przy­kład co? – za­in­te­re­so­wał się Mę­ci­mir.

– Tuż po samym zgo­nie był sąd, ale o tym wy­po­wia­dać się sze­rzej nie mogę. Póź­niej mia­łem tro­chę swo­bo­dy, żebym mógł się przy­zwy­cza­ić, o co cho­dzi z tym ży­ciem po życiu. Wiesz, wła­ści­wie to źle nie było. Wy­star­czy, że sobie po­my­śla­łem, to od razu byłem na do­wol­nym sta­dio­nie. Pu­cha­ry, fi­na­ły, Liga Mi­strzów, no wszyst­ko. Oprócz tego pod­glą­da­łem pary, gdy sobie w naj­lep­sze ba­rasz­ko­wa­ły. Po­pa­trzyć, nie po­wiem, cie­ka­wie, ale dla umar­la­ka wię­cej z tego żalu, niż ucie­chy. Może za­li­czą mi to na po­czet po­ku­ty… Naj­gor­sze jed­nak było ostat­nio. Wy­obraź sobie, znowu zo­sta­łem za­an­ga­żo­wa­ny na tre­ne­ra.

– Kurde, gdzie? Kie­dyś pan wspo­mi­nał, że ma ja­kieś zna­jo­mo­ści w Niem­czech.

– I nic mi z tych zna­jo­mo­ści, to było za życia. Za spra­wą pew­ne­go me­dium, wy­lą­do­wa­łem na ja­kiejś pi­pi­dó­wie w głębi Rosji. Jed­ne­mu no­wo­bo­gac­kie­mu Ru­skie­mu od­bi­ło i chciał się jakoś wy­róż­nić na tle swo­ich rów­nie dzia­nych ko­le­gów. Wy­my­ślił sobie, że kupi klub, a na tre­ne­ra po­wo­ła ducha. I, pier­dy­ka­ny do­piął swego! Przez trzy se­zo­ny pró­bo­wa­łem tre­no­wać tych jego pił­ka­rzy­ków, to niby po­tra­fię. Nie by­ło­by źle, ale on cały czas wtrą­cał mi się w tak­ty­kę. Na do­da­tek, oka­zał się cięż­kim idio­tą. My­ślał, że jak na­spro­wa­dza Mu­rzy­nów i każ­de­mu kupi po ma­se­ra­ti, to oni będą do­brze grać.

– A jak grali?

– Naj­czę­ściej po­ni­żej ocze­ki­wań. W końcu dru­ży­na spa­dła, a ja stra­ci­łem po­sa­dę i chwi­lo­wo od­zy­ska­łem spo­kój. Swój wiecz­ny, prze­ry­wa­ny od­po­czy­nek – mó­wiąc to, tre­ner wy­buch­nął gło­śnym re­cho­tem. – Dobra, po­ga­da­li­śmy sobie. Mniej­sza o mnie. Teraz ty masz pole do po­pi­su.

– No wła­śnie, tre­ne­rze! Wszyst­ko panu opo­wiem. Przy­naj­mniej to, czego się do­wie­dzia­łem.

– Nie mu­sisz nic mówić, umar­li na nie­któ­re te­ma­ty wie­dzą wię­cej. Wy­ło­żę ci to naj­pro­ściej, jak po­tra­fię, ale nad nie­któ­ry­mi rze­cza­mi bę­dziesz mu­siał po­głów­ko­wać sam. Uwa­żaj! Do wyspy na środ­ku je­zio­ra mo­żesz do­trzeć tylko na łódce ze spa­lo­ne­go drze­wa. Ina­czej się nie da i już. Drze­wo musi być spa­lo­ne na po­piół.

– No to mi tre­ner zabił teraz gwoź­dzia – cmok­nął smut­no Mę­ci­mir, a jego mina wy­raź­nie zrze­dła. – Na łód­kach bar­dzo się nie znam, ale z tego, co ko­ja­rzę, robią je ra­czej z nie­spa­lo­nych desek.

– Po­myśl, po­kom­bi­nuj. Dasz radę. Ko­chasz ją, więc nie ma innej moż­li­wo­ści. Nie na darmo no­sisz imię Mę­ci­mir. Je­steś tym, który mąci spo­kój. Czło­wiek no­szą­cy takie imię, nie może stać z za­ło­żo­ny­mi rę­ko­ma, tak po pro­stu nie ucho­dzi. Skoro już wiesz, co masz robić, to dzia­łaj – po­wie­dział tre­ner i pstryk­nął pal­ca­mi.

Wszyst­ko wokół za­wi­ro­wa­ło, po­ciem­nia­ło i w lot stra­ci­ło po­zo­ry re­ali­zmu. W ułam­ku se­kun­dy chło­pak ock­nął się na dy­wa­nie. Głowa bo­la­ła go tak, że gdyby nie mu­siał ra­to­wać Ana­sta­zji, od­ciął­by ją sobie.

 

***

 

– Męcik, ja też nie­wie­le z tego poj­mu­ję, niech mnie licho! Jedno wiem i za to ręczę. Tre­ner Aka­cji źle by ci nie po­wie­dział. Barwy klu­bo­we zo­bo­wią­zu­ją i jeśli mia­ło­by być ina­czej, to niech mnie tu i teraz na miej­scu trafi szlag, niech sko­nam wolno i bo­le­śnie. O!

– Ta­de­usz, skończ wresz­cie z tym czar­no­widz­twem i polej mi tak z pół szklan­ki. – Chło­pak po­sta­no­wił się napić, po­nie­waż nie chciał, żeby ostry ból głowy po­krzy­żo­wał jego plany. – Ja też wie­rzę w to, co mi prze­ka­zał. Za­sta­na­wiam się tylko, jak to ugryźć. Żeby to wy­star­czy­ło ściąć drze­wo i zro­bić łódkę, a tu, sam wi­dzisz. Sztucz­ki, krucz­ki i za­wi­ło­ści. Wiesz, że umiem za­ra­biać pie­nią­dze, ale nie je­stem stocz­niow­cem!

– Ano wła­śnie, niech mnie licho!

– Cho­ciaż po­cze­kaj! Nikt nie mówił, że nie mogę skon­sul­to­wać się z kimś mą­drzej­szym. – Rzu­cił Mę­ci­mir z bły­skiem w oku, wychy­la­jąc przy tym ze szklan­ki cał­kiem spory łyk. – Słu­chać mą­drzej­szych od sie­bie to żaden wstyd, a ja aku­rat mam kon­tak­ty do wszyst­kich ludzi, z cza­sów gdy jesz­cze krę­ci­łem le­gal­ne in­te­re­sy. Wśród nich jest taki jeden gość, do­cent, czy dok­tor, kto tam od­róż­nia te ich ty­tu­ły. Mniej­sza o nie. – Po­wró­cił do wątku, opróż­nia­jąc szklan­kę. – Nie dość, że kształ­co­ny, to w do­dat­ku, wy­obraź sobie, niegłupi ży­cio­wo.

– Ga­dasz!

Mę­ci­mir z po­waż­ną miną ude­rzył się w pierś i w oka­mgnie­niu wy­cią­gnął z kie­sze­ni te­le­fon.

– To czy­sta praw­da, Ta­dziu. Czy­sta praw­da! Tylko jak miał na imię? Jarek, nie… Jacek? – Z nie­cier­pli­wo­ścią prze­su­wał pal­cem po li­ście na ekra­nie wy­świe­tla­cza. – Mam! Mam ten numer – za­wo­łał trium­fal­nie, gdy wresz­cie udało mu się od­na­leźć po­żą­da­ny ciąg cyfr. – Janek z Po­li­tech­ni­ki. Zna się na elek­tro­ni­ce, ma po­ję­cie o che­mii. Co naj­waż­niej­sze, ży­cio­wy jest, nie jakiś dzi­wak z głową w chmu­rach, jak te nie­któ­re pro­fe­sor­ki.

– Los mojej córki jest w two­ich rę­kach. Do­brze wiem, jak ją ko­chasz. Nie po­zo­sta­je nam, Męcik, nic in­ne­go. Dzwoń.

 

***

 

Na miej­sce spo­tka­nia usta­li­li te­le­fo­nicz­nie ka­wiar­nię no­szą­cą nazwę Kwe­stia Gustu. Lokal wy­róż­niał się nieco na ko­rzyść, w po­rów­na­niu z in­nymi, nie­licz­nymi knaj­pkami, ulo­ko­wa­nymi na gwiż­dżyc­kim rynku. W prze­ci­wień­stwie od kon­ku­ren­cyj­nych pubów było w nim nieco schlud­niej i odro­bi­nę dro­żej. Jego wła­ści­cie­lom uda­wa­ło się wią­zać ko­niec z koń­cem, po­dej­mu­jąc na­po­ja­mi i ja­dłem bar­dziej wy­bred­ną część klien­te­li.

– Chyba pa­mię­tasz, Jasiu, że cał­kiem do­brze nam się współ­pra­co­wa­ło?

– Co praw­da, to praw­da – zgo­dził się na­uko­wiec. – Pła­ci­łeś na tyle do­brze, że cza­sa­mi roz­wa­ża­łem nawet za­koń­cze­nie ka­rie­ry. Wiesz, pasje pa­sja­mi, a życie ży­ciem.

– O to, to, to! – pod­chwy­cił Mę­ci­mir. – Wi­dzisz, stary, teraz mi życie rzu­ci­ło kłodę pod nogi. Pro­blem jest zło­żo­ny, bo za­ha­cza w pew­nych miej­sca o spra­wy, że tak po­wiem… nad­przy­ro­dzo­ne.

– Z ta­ki­mi rze­cza­mi, to nie do mnie. – Naukowiec za­opo­no­wał ła­god­nie, acz sta­now­czo. – Są spra­wy, z któ­ry­mi nie chcę mieć nic wspól­ne­go. Za żadne pie­nią­dze. Je­stem agno­sty­kiem i nie tykam kwe­stii, któ­rych nie można wy­ja­śnić na­uko­wo. Orien­tu­ję się w kilku dzie­dzi­nach i nie wcho­dzę na obcy teren.

– Za to wła­śnie cię cenię. Nie każdy ma tyle ro­zu­mu. Z do­świad­cze­nia wiem, że naj­czę­ściej par­ta­cze udają wiel­kich znaw­ców wszyst­kie­go. Nie ma obaw, do cie­bie ude­rzam w spra­wach, w któ­rych je­steś kom­pe­tent­ny.

– Za­cie­ka­wi­łeś mnie. Za­mie­niam się w słuch!

– Mu­sisz zbu­do­wać dla mnie łódkę.

– Łódkę, po­wia­dasz? Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym był szkutnikiem.

– Ale w che­mii i tech­ni­ce to się orien­tu­jesz.

– Coś tam li­zną­łem, nie będę za­prze­czał.

– A zatem: umowa stoi? – za­py­tał Mę­ci­mir pod­no­sząc się i wy­cią­ga­jąc dłoń.

– Stoi. Po­mo­gę ci, o ile tylko będę po­tra­fił.

 

***

 

Mę­ci­mir wła­sno­ręcz­nie wy­rą­bał drze­wo, które miało ulec spa­le­niu. Choć pień był gruby, a słoń­ce przy­pie­ka­ło, on zda­wał się wcale nie od­czu­wać zmę­cze­nia. Prze­ciw­nie, praca szła mu jak po maśle.

Gdy skoń­czył, usiadł na po­wa­lo­nym pniu, za­pa­lił pa­pie­ro­sa i za­dzwo­nił do Ta­de­usza, aby ten jak naj­szyb­ciej przy­wiózł ben­zy­nę. Po około kwa­dran­sie męż­czy­zna po­ja­wił się na miej­scu wy­rę­bu.

– Gruby pień, niech mnie licho! Mu­sia­łeś się z nim nie­źle na­tań­co­wać!

– Wcale tego nie po­czu­łem. Lekko po­szło. Wiesz, nawet nie bra­łem ze sobą piły mo­to­ro­wej. Nie pa­mię­ta­łem, gdzie ją mam, a pod ręką zna­la­złem sie­kie­rę. Szko­da tylko, że to aka­cja. Czuję się, jak­bym zhań­bił klu­bo­wy herb.

– Ga­dasz tam! Drze­wo, to drze­wo. Ty masz w sercu wszyst­ko wła­ści­wie po­ukła­da­ne. Masz miej­sce i dla Na­stu­si i dla na­sze­go klubu. Nie za­prze­czaj, mówi ci to stary kibic.

– Dzię­ki, Ta­dziu.

– Nie masz za co dzię­ko­wać. Praw­dę po­wie­dzia­łem.

– To, co? Pod­pa­la­my?

– Pod­pa­la­my, a jak! Niech pło­nie, niech się spo­pie­li. Do ostat­niej drza­zgi.

 

***

 

– I co Jasiu, masz już? – za­py­tał Mę­ci­mir z nie­cier­pli­wo­ścią. Spie­szył się tak bar­dzo, że gdy tylko w słu­chaw­ce usły­szał głos Jana, od razu prze­szedł do rze­czy, po­mi­ja­jąc wszel­kie zwy­cza­jo­we uprzej­mo­ści.

– Tak. Za­sad­ni­czo tak. Były co praw­da pewne kom­pli­ka­cje przy po­li­me­ry­za­cji tego, co mi do­star­czy­łeś, ale myślę, że się udało. Wy­glą­da na to, że łań­cuch jest wy­star­cza­ją­co trwa­ły, aby do­pro­wa­dzić pro­ces do końca i for­mo­wać two­rzy­wo…

– Ja­siek, nie gadaj mi o łań­cu­chach! Jeśli wszyst­ko pój­dzie tak, jak trze­ba, to ci nawet w ra­mach pre­mii oddam swój. Mia­łeś go w rę­kach, wiesz ile waży. Pa­mię­taj, że na in­te­re­sach ze mną nigdy nie byłeś strat­ny. Tym razem wyj­dziesz jesz­cze le­piej, tylko za­kli­nam cię na wszyst­kie świę­to­ści, weź się po­spiesz!

– Spo­koj­nie. Znam cię, dla­te­go dzia­łam tak szyb­ko, jak to moż­li­we. Za go­dzi­nę prze­pro­wa­dzam wtrysk do formy. Przy­ło­żę się z ca­łych sił. Za efekt koń­co­wy za­rę­czyć jed­nak nie mogę…

 

***

 

Wo­do­wa­nie jed­no­stek pły­wa­ją­cych zwy­kle ota­cza pe­wien ce­re­mo­niał. Łajba musi mieć imię, a jak prze­ko­nu­ją licz­ne uję­cia fil­mo­we, na­da­je się je roz­bi­ja­jąc o burtę bu­tel­kę szam­pa­na.

I tym razem było… po­dob­nie. Róż­ni­ca po­le­ga­ła na tym, że mar­ko­wy, fran­cu­ski tru­nek zo­stał za­stą­pio­ny ro­syj­skim za­mien­ni­kiem. Co praw­da, Mę­ci­mir ku­pił­by bez żalu bu­tel­kę dom pe­ri­gnon, ale tak się zło­ży­ło, że w po­bli­skim skle­pie mo­no­po­lo­wym wybór al­ko­ho­li był ogra­ni­czo­ny.

Po­nie­waż stat­ki oraz ło­dzie chrzczo­ne są zwy­kle przez ko­bie­ty, chło­pak po­pro­sił o wy­świad­cze­nie tej przy­słu­gi przy­pad­ko­wo prze­cho­dzą­cą damę. Ta, cho­ciaż co­kol­wiek zdzi­wio­na, przy­chy­li­ła się do proś­by.

– Na­da­ję ci imię Na­dzie­ja. Po­myśl­nych wia­trów! – wy­re­cy­to­wa­ła obo­jęt­nie, za­ma­chu­jąc się bu­tel­ką so­wiet­sko­je igri­sto­je. Flasz­ka pękła, a za­war­ta w niej ciecz spie­ni­ła się i za­la­ła matce chrzest­nej rękaw swe­tra.

– To za po­nie­sio­ne stra­ty no i… za fa­ty­gę. – Chło­pak wci­snął w dłoń ko­bie­ty stu­zło­to­wy bank­not.

– Dobra Jasiu, wo­du­je­my!

– Ten chrzest mógł wszyst­ko po­psuć. – De­ner­wo­wał się na­uko­wiec, gdy spy­cha­li łódkę.

– Kiedy ja czu­łem, że musi być tra­dy­cyj­nie. Po pro­stu mia­łem prze­czu­cie. Nie znam tylu uza­sad­nień dla rze­czy, ile znasz ty, ale cza­sa­mi skądś wiem, jakim torem muszą po­to­czyć się zda­rze­nia, by wszyst­ko, jak to się mówi: grało i hu­cza­ło.

– Masz za pewne na myśli in­tu­icję. In­tu­icja też znaj­du­je się w kręgu badań pew­nych nauk, jest prze­cież przy­ro­dzo­ną funk­cją mózgu. Są pewne, wy­spe­cja­li­zo­wa­ne ob­sza­ry…

– Skoro mó­wisz, że są to pew­nie tak jest. Ale jeśli mam być szcze­ry, nie dbam o to. Wio­słuj­my!

Jan po­czuł się od­po­wie­dzią ko­le­gi ura­żo­ny, lecz nie dał tego po sobie po­znać. Jako twar­do stą­pa­ją­cy po ziemi prag­ma­tyk wie­dział, że mimo dość eg­zo­tycz­nych oko­licz­no­ści, wy­ko­nu­je pewną pracę. W pracy zaś trze­ba po­zo­stać fa­chow­cem, pro­fe­sjo­na­li­stą w każ­dym calu. Pry­wat­ne wy­po­min­ki, lub nawet danie sobie po gębie, mogą mieć miej­sce, je­że­li już muszą, ale do­pie­ro, gdy na­sta­nie faj­rant.

Gdy na dobry ka­wa­łek od­da­li­li się od brze­gu, zadął bar­dzo silny wiatr, a niebo po­kry­ło się nie­na­tu­ral­nym fioletem.

– Męcik, nie tak się uma­wia­li­śmy. – Na­uko­wiec z tru­dem za­cho­wy­wał rze­czo­wy, chłod­ny ton. – To za­czy­na mi śmier­dzieć jakąś ba­śnio­wą awan­tu­rą, nie­nau­ko­wy­mi spra­wa­mi, które omi­jam tak da­le­ko, jak tylko mogę!

– Jasiu od tego je­steś na­ukow­cem, żeby po­szu­ki­wać na­uko­wych wy­ja­śnień. Za to cię cenię. Za­pa­mię­taj sobie to, co teraz oglądasz, a potem się nad tym na po­za­sta­na­wiasz, roz­pi­szesz, czy co tam się w ta­kich wy­pad­kach czyni. Teraz dzia­łasz ogól­niej, po pro­stu jako czło­wiek. Dzia­ła­nie to na­tu­ral­na czyn­ność dla czło­wie­ka, praw­da?

– Praw­da, praw­da – par­sk­nął z wy­raź­ną nie­chę­cią.

– No wi­dzisz! Nie mę­dr­kuj więc, tylko wio­słuj. W od­da­li już widać wyspę. – Wzrok Mę­ci­mi­ra nie zawo­dził go. Na po­cię­tej fa­la­mi tafli je­zio­ra za­ma­ja­czył wyż­szy, nie­ru­cho­my kształt. – Z tego, co się do­wia­dy­wa­łem ta cała wyspa jest nie­wiel­ka. Zaraz po­win­ni­śmy do­strzec Na­stu­się i… i tego łotra!

Chło­pak nie mylił się. Oczom wio­słu­ją­cych uka­za­ły się trzy kre­secz­ki, które z każ­dym ko­lej­nym za­ma­chem przy­bie­ra­ły wię­cej z wy­glą­du ludz­kich syl­we­tek.

– Widzę Na­stu­się! Ten by­dlak przy­wią­zał ją do drze­wa! Do­brze że wzią­łem to. – Oczy Mę­ci­mi­ra pra­wie za­świe­ci­ły, a on wy­cią­gnął z rę­ka­wa dość długi, me­ta­lo­wy przed­miot. – To jest że­bro­wa­ny pręt fi dwadzieścia. Spraw­dzi­łem do­kład­nie, bo wiem, że jako czło­wiek nauki lu­bisz mieć wszyst­ko zmie­rzo­ne i opi­sa­ne. Dłu­gość też znam, podam ci jak za­ła­twi­my spra­wę i wró­ci­my.

– Cóż, chyba po­stą­pi­łeś słusz­nie. Za­sta­na­wia mnie tylko, kim jest ta trze­cia po­stać na wy­spie. Zo­bacz! Chyba trzy­ma jakiś trans­pa­rent.

– Chcesz, to sam ją za­py­taj – od­parł Mę­ci­mir, gdy już do­bi­ja­li do brze­gu. Nie ba­cząc na to, że zmo­czy za­ku­pio­ne le­d­wie kilka dni temu dro­gie, spor­to­we buty, wy­sko­czył z łódki jak opa­rzo­ny. Że­bro­wa­ny pręt drgał mu w dłoni, od­kształ­ca­jąc się sprę­ży­ście.

– Wy­ra­żam sta­now­czy sprze­ciw wobec uży­cia ja­kiej­kol­wiek prze­mo­cy! – wy­skrze­cza­ła ta, która dzier­ży­ła trans­pa­rent. – Na pewno nie do­pusz­czę do fi­zycz­ne­go ataku na przed­sta­wi­cie­la mniej­szo­ści, od­by­wa­ją­ce­go wła­ści­wy dla zwy­cza­jów jego grupy ry­tu­ał.

Mę­ci­mir sta­nął jak wryty, pod­czas gdy Jan wy­cho­dząc z łódki, za­py­tał:

– Mogła by pani po­wie­dzieć, kim pani jest?

– Tak w kilku sło­wach? Niech się pan nie ośmie­sza! Je­stem an­tro­po­loż­ką, ba­dacz­ką, ale cóż zna­czą te słowa? Czy choć­by w nie­do­sko­na­ły spo­sób mogą oddać to, co robię? Je­stem ak­ty­wist­ką i dzia­łacz­ką. Je­stem kimś, komu za­le­ży. Je­stem świa­do­ma! – kon­ty­nu­owa­ła ty­ra­dę, która w uszach oby­dwu przy­by­łych łódką prze­ro­dzi­ła się w beł­kot.

– Ja ją ko­ja­rzę – szep­nął Jan. – To znana szy­cha w kilku fun­da­cjach, ma do­stęp do pie­nię­dzy i inne wpły­wy. Kie­dyś byłem na jed­nej kon­fe­ren­cji, na któ­rej ona też była, ktoś zadał nie­wła­ści­we py­ta­nie, a potem miał, no wiesz… nie­przy­jem­no­ści.

Mę­ci­mir stał ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­ny, cały czas ma­cha­jąc mia­ro­wo prę­tem. Jego wzrok błą­dził mię­dzy ma­ni­fe­stant­ką, przy­wią­za­ną do drze­wa Ana­sta­zją i tań­cu­ją­cym wokół pnia wod­ni­kiem.

– Nie ob­cho­dzi mnie kim je­steś – wy­rzu­cił w końcu z sie­bie, nad wyraz spo­koj­nie. – Po­wiem ci za to, kim mo­żesz być, jeśli sta­niesz mi na dro­dze. Wi­dzisz co mam w ręku? To że­bro­wa­ny pręt, śred­ni­ca dwadzieścia, dłu­go­ści nie pa­mię­tam. Mniej­sza o jego dłu­gość. Jak cię nim zdzie­lę w łeb, to zo­sta­niesz w naj­lep­szym wy­pad­ku zwło­ka­mi. Je­że­li bę­dziesz miała mniej szczę­ścia, za­mie­nisz się w wa­rzy­wo. Za­miast urzą­dzać ja­kieś pro­te­sty, bę­dziesz leżeć i się śli­nić. Tego chcesz? Widzę, że dzia­łasz jako jego wspól­nicz­ka. – Wska­zał prę­tem w kie­run­ku wod­ni­ka. – On po­rwał moją na­rze­czo­ną. – Za­czął biec w kie­run­ku Ana­sta­zji i wod­ni­ka. W jed­nej chwi­li wod­nik znik­nął, tak samo jak więzy krę­pu­ją­ce jego uko­cha­ną.

Para rzu­ci­ła się sobie w ob­ję­cia.

– To, co uczy­nił pana ko­le­ga jest ka­ry­god­ne! – zwró­ci­ła się do Jana ma­ni­fe­stant­ka, gdy wresz­cie od­zy­ska­ła rezon. – Ten tro­glo­dy­ta prze­rwał pra­sta­ry ry­tu­ał. Swoją ego­cen­trycz­ną, szo­wi­ni­stycz­ną, an­tro­po­cen­trycz­ną wresz­cie po­sta­wą, zbez­cze­ścił pięk­ny oby­czaj. Ta isto­ta w świę­ty dla sie­bie spo­sób afir­mo­wa­ła wła­sną toż­sa­mość, gdy pana ko­le­ga, ten gnój…

– Da­ru­je pani, ale nie będę roz­ma­wiał o zja­wi­skach, w któ­rych ist­nie­nie mam po­wo­dy po­wąt­pie­wać. – prze­rwał sta­now­czo Jan. – Wy­star­czy, że dzi­siaj mu­sia­łem na nie, oczy­wi­ście wbrew sobie, pa­trzeć.

– A gnoja to sobie, wy­wło­ko, po­szu­kaj w ro­dzi­nie! – do­rzu­cił Mę­ci­mir, za­cho­dząc ko­bie­tę od tyłu i ude­rza­jąc kilka razy że­bro­wa­nym prę­tem fi dwadzieścia w łydki. Ta upa­dła na zie­mię, wy­da­jąc prze­ra­ża­ją­co wy­so­ki, prze­cią­gły dźwięk. – Prze­pra­szam cię Na­stu­sia, ale za dużo ostat­nio prze­sze­dłem, żeby jesz­cze wy­słu­chi­wać jej wy­nu­rzeń.

– No to pięk­nie – wes­tchnę­ła za­smu­co­na Ana­sta­zja. – Ona ma na­praw­dę roz­le­głe ko­nek­sje. Wszę­dzie. Teraz nawet mogą wy­rzu­cić mnie z pa­le­stry.

– Nie widzę pro­ble­mu – po­cie­szył ją chło­pak. – Weź­miesz się w końcu za uczci­wą pracę i jakoś sobie po­ra­dzi­my. Ta­de­usz mówił, że po ślu­bie prze­pi­sze nam dział­kę. Albo za­ło­ży­my coś swo­je­go. Może małą ga­stro­no­mię?

– Niby masz rację. Za­sta­na­wia mnie tylko, jak to w końcu jest z tymi wod­ni­ka­mi? Ist­nie­ją, czy nie?

– A kto by się tym przej­mo­wał? Chyba tylko ona! – Mę­ci­mir trą­cił czub­kiem buta zwi­ja­ją­cą się na ziemi ko­bie­tę. – My mamy teraz po­waż­niej­sze spra­wy, a Janek, gdy mu mó­wisz o ta­kich rze­czach, to się za­cie­trze­wia i pra­wie ob­ra­ża. Zro­zum, ma­lut­ka, facet mi dużo po­mógł, więc po co go jesz­cze na­ra­żać na nerwy? To, co naj­waż­niej­sze, jest w po­rząd­ku. Resz­tę zo­staw­my wszyst­kim, któ­rzy mają do tego chęci i czas.

 

***

 

Wkrót­ce potem odbył się ślub Ana­sta­zji i Mę­ci­mi­ra. Ona ode­szła z za­wo­du. Wraz z od­da­nym mężem za­ło­ży­ła re­stau­ra­cję. Lokal pro­spe­ru­je do dziś, przy­cią­ga­jąc tłumy za­do­wo­lo­nych klien­tów.

Do­tych­czas para do­cze­ka­ła się czwor­ga dzie­ci. Żyją szczę­śli­wie i spo­koj­nie, nie przej­mu­jąc się tym, co nie­istot­ne.

Koniec

Komentarze

Przeszkadzają mi rzucane gdzieniegdzie archaizmy typu “doń”, “zeń”. Obok prostych sformułowań typu “dać w gębę”, takie słowa powodują potknięcia w lekturze i są niejednorodne stylistycznie. 

– Nie da to się parasola w dupie otworzyć! – Zagotował się Męcimir. – Słuchaj, jakiś przybłęda porywa twoją córkę, a ty mnie tu uspakajasz? To jest niedorzeczne. Powiem ci coś. Dorwę tego gnoja i go zabiję. A jak już to zrobię, to podzielę na porcje, ofoliuję, zamrożę i wstawię do mięsnego. I jeszcze na nim zarobię.

ten fragment jest świetny, opis jego złości to majstersztyk.

 

Podoba mi się ogólnie pomysł, te wodniki, ale chętnie dowiedziałabym się o nich więcej. Jaki jest ich cel, czym właściwie są itd. Nie przekonuje mnie zakończenie. Wiem, że pewnie w zamyśle miał być happy end i w ogóle, ale moim zdaniem trochę psuje to całość (nie chodzi o uwolnienie, ale wspomnienie o ślubie i dalszym szczęśliwym życiu). 

Sam motyw uwolnienia też można by dopracować, żeby było widać, że faktycznie była to trudna do wypełnienia misja.

@fishandchips

 

Spójność stylistyczna to obok interpunkcji kolejna rzecz, nad którą planuję popracować. Dziękuję Ci, że wyłowiłaś te fragmenty, w których coś zgrzyta.

Jeśli zaś chodzi o wodniki, wydaje mi się, że wiadomo o nich wszystko, co trzeba. Nie jest ważne, czy istnieją, czy też nie. Nie warto się nimi przejmować. Obok każdego z nas żyje jakaś na prawdę ważna istota, zadbajmy o nią!

Potraktowałem wodniki jako personifikację błahostek, osobową kumulację wszystkich głupot, do których współcześni ludzie przywiązują ogromną wagę, tracąc przez to, co powinno być najważniejsze. W opowiadaniu starałem się zasugerować, że Męcimir dużo pracował. Gdyby więcej czasu poświęcał Anastazji, pewnie nie doszłoby do porwania.

Co do happy-endu, nie zaprzeczam, faktycznie trąci banałem. Nie wynika to z lenistwa, bardziej z chęci podniesienia banału do rangi środka artystycznego wyrazu. Nie wiem, czy jest to możliwe, ale będę próbował.

Na zakończenie ślicznie dziękuję Ci za wyrażoną opinię i poświęcony czas.

Całkiem nieźle czytało się historię Męcimira i jego gwałtownego uczucia do Anastazji. Z uwagą śledziłam poczynania bohatera zmierzające do uwolnienia ukochanej. Jednak kiedy doszło do finału, doznałam pewnego zawodu, bo cała rzecz zakończyła się szalenie gwałtownie, w dodatku niczego konkretnego nie dowiedziałam się o wodniku i mam wrażenie, że został on wsadzony do opowiadania tylko po to, by stanowić element fantastyczny. Zostałam też z niewiedzą, na czym polegał rytuał, dla którego dziewczyna została uprowadzona…

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia – szczególnie wnikliwie przyjrzyj się dialogom.

 

Grał w ataku, naj­pierw ju­nio­rach… ―> Chyba miało być: Grał w ataku, naj­pierw w ju­nio­rach

 

– Taki wa­lecz­ny, kuźwa, taki wa­lecz­ny! – Ubo­le­wał jesz­cze przez kilka se­zo­nów tre­ner Aka­cji, pan Paweł. Za­mar­twiał­by się pew­nie jesz­cze dłu­żej, ale któ­re­goś razu, po prze­gra­nym do zera meczu, wy­chy­lił flasz­kę roz­cień­czo­ne­go spi­ry­tu­su, usnął i już nigdy się nie obu­dził. ―> Nie mieszaj didaskaliów z narracją. Winno być:

– Taki wa­lecz­ny, kuźwa, taki wa­lecz­ny! – ubo­le­wał jesz­cze przez kilka se­zo­nów tre­ner Aka­cji, pan Paweł.

Za­mar­twiał­by się pew­nie jesz­cze dłu­żej, ale któ­re­goś razu, po prze­gra­nym do zera meczu, wy­chy­lił flasz­kę roz­cień­czo­ne­go spi­ry­tu­su, usnął i już nigdy się nie obu­dził.

 

zło­żył oka­za­ły wie­niec z zie­lo­no-brą­zo­wą szar­fą . ―> Zbędna spacja przed kropką.

 

a tam sa­me­mu od­niósł uszczer­bek na zdro­wiu… ―> …a tam sa­m od­niósł uszczer­bek na zdro­wiu

 

– Pro­szę cię, prze­stań za­kła­dać ten łań­cuch! – Mę­czy­ła go Ana­sta­zj… ―> – Pro­szę cię, prze­stań za­kła­dać ten łań­cuch! – mę­czy­ła go Ana­sta­zja

 

Lu­dzie nie mogą wi­dy­wać mnie z part­ne­rem, który wy­glą­da jak… – gdy za bar­dzo się na­krę­ca­ła… ―> Lu­dzie nie mogą wi­dy­wać mnie z part­ne­rem, który wy­glą­da jak… – Gdy za bar­dzo się na­krę­ca­ła

 

… i mówię Ci, Męcik! ―> mówię ci, Męcik!

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Dobył z kie­sze­ni klu­czy­ków… ―>> Dobył z kie­sze­ni klu­czy­ki

 

od­pa­lił auto i ru­szył z pi­skiem opon. Po­ko­nu­jąc nie­zbyt długą drogę wy­pa­lił kilka pa­pie­ro­sów. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Jak Cię, ma­lut­ka, od­bi­ję, to rzucę pa­le­nie. ―> Jak cię, ma­lut­ka, od­bi­ję, to rzucę pa­le­nie.

 

Kop­nąć w ka­len­darz rzec ludz­ka. ―> Literówka.

 

– Czyli na przy­kład co? – Za­in­te­re­so­wał się Mę­ci­mir. ―> – Czyli na przy­kład co? – za­in­te­re­so­wał się Mę­ci­mir.

 

Swój wiecz­ny, prze­ry­wa­ny od­po­czy­nek.Mó­wiąc to tre­ner wy­buch­nął gło­śnym re­cho­tem. ―> Swój wiecz­ny, prze­ry­wa­ny od­po­czy­nek – mó­wiąc to, tre­ner wy­buch­nął gło­śnym re­cho­tem.

 

– No to mi tre­ner zabił teraz gwoź­dzia.Cmok­nął smut­no Mę­ci­mir… ―> – No to mi tre­ner zabił teraz gwoź­dzia – cmok­nął smut­no Mę­ci­mir

 

Rzu­cił Mę­ci­mir z bły­skiem w oku, uchy­la­jąc przy tym ze szklan­ki cał­kiem spory łyk. ―> Rzu­cił Mę­ci­mir z bły­skiem w oku, wychy­la­jąc przy tym ze szklan­ki cał­kiem spory łyk.

 

w do­dat­ku, wy­obraź sobie, nie głupi ży­cio­wo. ―> …w do­dat­ku, wy­obraź sobie, niegłupi ży­cio­wo.

 

Lokal wy­róż­niał się nieco na ko­rzyść, w po­rów­na­niu do in­nych, nie­licz­nych knaj­pek, ulo­ko­wa­nych na gwiż­dżyc­kim rynku. ―> Lokal wy­róż­niał się nieco na ko­rzyść, w po­rów­na­niu z innymi nielicznymi knajpkami, ulokowanymi na gwiż­dżyc­kim rynku.

 

– O to, to, to! – Pod­chwy­cił Mę­ci­mir. ―> – O to, to, to! – pod­chwy­cił Mę­ci­mir.

 

– Z ta­ki­mi rze­cza­mi, to nie do mnie. – Za­opo­no­wał ła­god­nie, acz sta­now­czo na­uko­wiec. ―> – Z ta­ki­mi rze­cza­mi, to nie do mnie. – Naukowiec za­opo­no­wał ła­god­nie, acz sta­now­czo.

 

usiadł na po­wa­lo­nym pniu, od­pa­lił pa­pie­ro­sa… ―> …usiadł na po­wa­lo­nym pniu, za­pa­lił pa­pie­ro­sa

 

fran­cu­ski tru­nek zo­stał za­stą­pio­ny jego ro­syj­skim za­mien­ni­kiem. ―> Zbędny zaimek. Wystarczy: …fran­cu­ski tru­nek zo­stał za­stą­pio­ny ro­syj­skim za­mien­ni­kiem.

 

Mę­ci­mir ku­pił­by bez żalu bu­tel­kę Dom Pe­ri­gnon… ―> Mę­ci­mir ku­pił­by bez żalu bu­tel­kę dom pe­ri­gnon

Nazwy trunków piszemy małą literą: http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

za­ma­chu­jąc się bu­tel­ką So­wiet­sko­je Igri­sto­je. ―> …za­ma­chu­jąc się bu­tel­ką so­wiet­sko­je igri­sto­je.

 

– Praw­da, praw­da.Par­sk­nął z wy­raź­ną nie­chę­cią. ―> – Praw­da, praw­da – par­sk­nął z wy­raź­ną nie­chę­cią.

 

Z od­da­li już widać wyspę. ―> W od­da­li już widać wyspę.

 

Wzrok Mę­ci­mi­ra nie zwo­dził go. ―> Wzrok nie zawo­dził Mę­ci­mi­ra.

 

– To jest że­bro­wa­ny pręt fi 20. ―> – To jest że­bro­wa­ny pręt fi dwadzieścia.

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

– Chcesz, to sam jej za­py­taj… ―> – Chcesz, to sam za­py­taj

 

– Wy­ra­żam sta­now­czy sprze­ciw wobec uży­cia ja­kiej­kol­wiek prze­mo­cy! – Wy­skrze­cza­ła ta… ―> – Wy­ra­żam sta­now­czy sprze­ciw wobec uży­cia ja­kiej­kol­wiek prze­mo­cy! – wy­skrze­cza­ła ta

 

i tań­cu­ją­cym wokół jego pnia wod­ni­kiem. ―> Zbędny zaimek. Wystarczy: …i tań­cu­ją­cym wokół pnia wod­ni­kiem.

 

– Nie ob­cho­dzi mnie kim je­steś.Wy­rzu­cił w końcu z sie­bie… ―> – Nie ob­cho­dzi mnie kim je­steś – wy­rzu­cił w końcu z sie­bie

 

To że­bro­wa­ny pręt, śred­ni­ca fi 20… ―> Masło maślane – fi to średnica.

Wystarczy: To że­bro­wa­ny pręt, śred­ni­ca dwadzieścia

 

Jak ci nim zdzie­lę w łeb… ―> Jak cię nim zdzie­lę w łeb

 

– Da­ru­je pani, ale nie będę roz­ma­wiał o zja­wi­skach, w któ­rych ist­nie­nie mam po­wo­dy po­wąt­pie­wać.Prze­rwał sta­now­czo Jan. ―> …mam po­wo­dy po­wąt­pie­wać – prze­rwał sta­now­czo Jan.

 

– A gnoja to sobie, wy­wło­ko, po­szu­kaj w ro­dzi­nie! – Do­rzu­cił Mę­ci­mir, za­cho­dząc ko­bie­tę od tyłu i ude­rza­jąc kilka razy że­bro­wa­nym prę­tem fi 20 w łydki. ―> A gnoja to sobie, wy­wło­ko, po­szu­kaj w ro­dzi­nie! – do­rzu­cił Mę­ci­mir, za­cho­dząc ko­bie­tę od tyłu i kilka razy ude­rza­jąc w łydki że­bro­wa­nym prę­tem fi dwadzieścia.

 

– No to pięk­nie.Wes­tchnę­ła za­smu­co­na Ana­sta­zja. ―> – No to pięk­nie – wes­tchnę­ła za­smu­co­na Ana­sta­zja.

 

– Nie widzę pro­ble­mu.Po­cie­szył ją chło­pak. ―> – Nie widzę pro­ble­mu – po­cie­szył ją chło­pak.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję Ci, Regulatorko! Wiedz, że jesteś niezastąpiona.

Dziękuję, Leonie. Wzruszyłam się. I bardzo się cieszę, że mogę się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jest w tym tekście pomysł na satyrę, jest i trochę kompozycyjnego i fabularnego chaosu (IMHO za długi wstęp o historii bohatera – w sumie wolałabym dostać dłuższy finał kosztem przycięcia początku). Rozczarowało mnie zakończenie z aktywistką – nie wydało mi się ani specjalne zabawne, ani zbytnio ograne, bo w sumie o samym rytuale dowiadujemy się niewiele. Siedzi w tym jakaś idea, która wydaje mi się naprawdę fajna, są efektowne i pomysłowe momenty (trener drużyny duchów, rozwiązanie problemu łódki ze spalonego drzewa), ale w obecnej formie tego tekstu ten potencjał wydaje się odrobinę zmarnowany. 

ninedin.home.blog

@ninedin

 

Dziękuję za ciekawe spostrzeżenia. Chaos faktycznie w tekście jest, jego przyczyn doszukać się można w ogólnej kondycji autora z roku 2015. Pisząc opowiadanie rzeczywiście nie przewidziałem, że akcenty można porozstawiać ciekawiej. Chciałem zestawić kilka różnych, stereotypowych osobowości, przepuścić je przez filtr zarysowanych wydarzeń i wreszcie – opisać przypuszczalne reakcje. Dodatki fantastyczne sprowadziłem do roli dekoracji, traktując je nieco po macoszemu.

Z Twojej opinii mogę wysnuć cenny dla mojej przyszłej pisaniny wniosek. Otóż wydaje mi się, że to, co najlepsze, warto będzie pozostawić na koniec.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka