- Opowiadanie: gregster - Osz, kirdawka!

Osz, kirdawka!

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Osz, kirdawka!

– Osz, kirdawka! – zakłął król Hołdłek, gdy ciało ostatniego woja chlupnęło w szuwary. Dowódcy, doradzcy i zausznicy króla odpowiedzieli jak echo.

Olbrzym, stojąc po kolana w wartkim nurcie rzeczki, rozejrzał się wokoło. Kilka trupów dryfowało z prądem, kilka osiadło wśród przybrzeżnych tataraków. Grupka połamanych ocaleńców gramoliła się po stromiźnie, jęcząc i wzywając bogów. Potwór wziął się pod boki i gromko zarechotał.

– No, pięknie – sapnął król Hołdłek – Dwudziestu ludzi… w dwie minuty! Kirdawka!

– Wielka moc u tego stworu – stwierdził z ponurym uznaniem dowódca Rakarbańskich najemników.

Wojownie Hołdłka szeptali między sobą, pokazywali olbrzyma palcami, kręcili głowami. Kilku ruszyło, by pomóc rannym, inni regulowali zakłady. Czuło się, że morale armii leci na łeb, na szyję.

Tymczasem z drugiego brzegu dobiegł gromki rechot i oklaski. Niewidoczny, bo ukryty wśród chaszczy król Grzumrak wrzasnął coś o „bladych, miękkich półdupkach". Tu i ówdzie z krzaków wychylał się któryś z jego wojowników by pokazać przeciwnikom obraźliwy gest.

– Ech, puściliby my im strzał kilka – warknął dowódca Rakarbańskich najemników, szarpiąc powiązaną w warkoczyki brodę – co by się tak nie chachali!

– Strzała nie doleci – przypomniał znużonym tonem kapłan Krostuch – Już próbowałeś. Za daleko.

– Tak być nie będzie! – żachnął się Rakarbańczyk.

– A może zamiast tego – zasugerował nieśmiało któryś z dowódców wskazując na triumfującego olbrzyma – ostrzelajcie tę tu poczwarę?

– To by dopiero było! – rzekł ironicznie Krostuch – Ale by szły wieści o bohaterstwie wojowników króla Hołdłka! Nie, tego drania trzeba pokonać inaczej. Bardziej… hm… legendarnie.

– No właśnie – poparł go najemnik – Tak też być nie będzie!

– Zwłaszcza – dodał kapłan – że zaraz zacznie wyzywać naszych na pojedynek.

– Zamknijcie się, kirdawka wasza mać! – wrzasnął krół Hołdłek, a oblicze miał ponure – Próbuję coś wymyślić.

– Wyzywam was na pojedynek, wy kluchy leniwe! – zagrzmiał tymczasem olbrzym, przechadzając się wśród spienionych fal – Który tam jeszcze został odważny? Co? Który jeszcze w gacie nie nabłaszał i wejdzie w te wody, aby spotkać się w uczciwej walce z wielkim i niepokonanym Głazem?

Daleko za jego plecami z gęstwiny wyłoniła się na chwilę płomienna czupryna króla Grzumraka.

– No, braciszku? – zakrzyknął cienko – Jak ci się podoba mój nowy nabytek? Drogo mnie kosztował ale, na Bałbarłabyłę, wart jest każdego pieniążka! Masz coś, co moją kartę przebije? Dalej, nie każ nam czekać! Stawiam żonę i koronę, że żywa noga na mój brzeg nie wyjdzie!

– No puszczę mu strzałę, no! – rzekł błagalnie rakarbański najemnik unosząc łuk – No dajcie, panie! Doleci!

– Milcz, mówiłem – warknął krół Hołdłek – Nie odzywaj się, póki nie będziesz miał dobrego pomysłu. Krostuch!

– Panie?

– Ten gładyszek, co się wczoraj przypałętał… jak mu było?

– Wierzbun, panie – odparł kapłan Krostuch – Słyszałeś pewno o nim. Wielki to ponoć mocarz. Zeszłej zimy ubił Bagiennego Rzygacza pod Tornobudą.

– I złych synów królowej Szamrawy pobił! – dodał z przejęciem któryś z dowódców, obeznany widocznie w wieściach najnowszych – I Gada Przegada poskromił!

– Wołać.

Nie minęła chwila, a przed królewskim wierzchowcem stanął postawny młodzian. Odgarnął ze skroni pukiel pszenicznozłotych włosów, nonszalanckim gestem oparł dłoń na rękojeści miecza.

– Widziałeś to? – zaczął bez zbędnych wstępów król Hołdłek, wskazując brodą na rzekę, olbrzyma i utknięte w szuwarach zwłoki.

– Widziałem, panie – odrzekł Wierzbun, zerkając przez ramię – Paskudnie twoich ludzi połamał. I to gołymi rękami! No, ale nic dziwnego…

– Co przez to rozumiesz? – oczy Hołdłka zwęziły się niebezpiecznie.

– Wszak to sam słynny Głaz!

– Dałbyś mu radę? Ponoć tęgi z ciebie zabijaka.

Wierzbun podrapał się w kark, podumał chwilę.

– Silne toto, ale powolne – rzekł w końcu – Jeśli mnie nie złapie zanim go trzy, cztery razy nie kolnę… i jakbym trzymał dystans… Tak, to by się mogło udać.

– No to jazda – król zatarł ręce – wskakuj w wody. Obiecuję, że jeśli wyjdziesz z tego zwycięzko, nie poskąpię nagrody!

– W kwestii tego nieposkąpienia – uśmiechnął się bohater – to wolałbym teraz. Tak się robi. Bo później to wiecie… pojawią się jakieś zastrzeżenia, że podatek, że inflacja…

– Co fakt, to fakt – mruknął Krostuch – Głaz pewno też ma płacone z góry.

– Tak się robi? – zapytał król Hołdłek. Kapłan, najemnik i dowódcy zgodnie pokiwali brodami – No dobra, niech będzie. Ile?

– Trzy tysiące srebrnych pieniędzy – odrzekł spokojnie Wierzbun – Lub trzysta, jeśli wolicie w złocie.

– Ile? Ile?! – wydarł się Hołdłek – Co to za drulki-srulki?! Cała moja armia tyle nie kosztuje! Ech, błasza, więcej niż sto nie zapłacę!

– Za sto to ja wam mogę, panie, karpia złowić albo flądrę.

– Dwieście!

– Dwieście i pięćdziesiąt. No, chyba że macie tu jakiegoś innego legendarnego bohatera ukrytego w chaszczach. Popytajcie, może kto z waszych wojów za dwa tysiące srebrnych pójdzie bić się z Głazem. Ale ja myślę, że żaden i za sześć nie pójdzie.

Król zgrzytnął zębami.

– No, idzie który? – zagrzmiał tymczasem olbrzym – Szybciej, bo mi w butach mokro!

– Dwa setki i pół – rzekł w końcu król Hołdłek – W złocie. Wypłacić!

Wierzbun przypasał cieżką sakiewkę, naciągnął rękawice.

– Wychodzi nasz człowiek! – wrzasnął tymczasem Hołdłek w stronę rzeki i lasu – Na uczciwą walkę! Nie strzelać, oszczepów nie miotać!

Odpowiedział mu radosny okrzyk. Na obu brzegach znów ożyła bukmacherka.

Wierzbun śmiało wkroczył do wody, zamaszystym ruchem wyciągnął miecz zza pasa.

– Idę, poczwaro, bękarcie kudłatej olbrzymki – zawołał dźwięcznie – Szykuj się na…

Więcej powiedzieć nie zdążył. Głaz wykonał sus, dopadł, ucapił. Ostrze, którym rozpaczliwie zamachał Wierzbun, chwycił po prostu w dłoń i wyrwał, rzucił za siebie. Potężnymi dłońmi złapał młodziana za ramię i pas, podniósł wysoko nad głowę a następnie z mocą walnął o nadstawione kolano. Rozległ się trzask, prask, zgrzyt. Głaz zaś cisnął zwiotczałe ciało w wodę, nurt szybko je zabrał i już po chwili zniknęło, obciążone dodatkowo dwustu pięćdziesięcioma złotymi pieniędzmi.

Zapadła cisza.

Potem spadł deszcz. Głaz wylazł z wody na przeciwległym brzegu, pomachał jeszcze wesoło milczącym wojom Hołdłka i ruszył w stronę lasu. Po drodze schylił się, podniósł z ziemi kamień wielkości pięści i wsadził go sobie do ust. Nim zniknął między drzewami, rozległo się hałaśliwe, przyprawiające o dreszcz zgrzytanie, gdy olbrzym zgniótł otoczak w zębach.

Król i doradcy udali się do namiotu w nienajlepszych nastrojach.

– Nie da rady zajść ich od tyłu – zawyrokował zwiadowca patrząc na leżącą przed nim mapę – Po wiosennych roztopach tylko w tym miejscu można rzekę przekroczyć. No, chyba że na łodziach…

– I tak nikt na te łodzie nie wejdzie – mruknął Krostuch – Bo i co z tego, że od tyłu uderzymy? A jak Głaz pójdzie na tyły?

Król Hołdłek prasnał kubkiem o stół, rozlewając piwo.

– Znowu jojczycie zamiast radzić! – wrzasnął – Pomysły, koncepcje, rozwiązania! Czy ja proszę o zbyt wiele?

– No toć mówię, żeby-by ustrzelić…– bąknął nieśmiało dowódza najemników z Rakarbanu, ale zamilkł pod srogim spojrzeniem władcy.

– Ostatni raz mówię: myśleć, i nie otwierać gęby niepomyślawszy! Ostatni raz, potem polecą głowy. Żądam pomysłów. Najlepsze będą takie, które nie przewidują utopienia w rzece moich dwustu pięćdziesięciu złotych pieniędzy.

Pomilczano chwilę, deszcz bębnił o materiał namiotu. W oddali wył jakiś skald.

– Nie ma co myśleć – rzekł w końcu kapłan Krostuch – Głaza trzeba pokonać i tyle. Nie zabijając go nie przejdziemy rzeki, nie przechodząc rzeki nie dopadniemy ludzi Grzumraka, nie zdobędziemy jego grodu i będzie błasza z całej wyprawy, tylko wstyd i pośmiewisko. Mamy tu, przyznaję, wyjątkowo potężnego przeciwnika, ale zawsze znajdzie się mocniejszy. I chyba już wiem, kto nam potrzebny.

– Na wypadek, gdybyś zapomniał – sapnął król – mój skarbiec ma dno. I owo dno już powoli wyziera na świat.

Krostuch machnął ręką.

– Odbijemy sobie po zdobyciu gordu Grzumraka. Najpierw jednak trzeba zainwestować.

– I co, drugie dwieście pięćdziesiąt wyrzucić w błaszę, jeśli Głaz naszego człowieka połamie?

– Znacznie, znacznie więcej – odparł spokojnie Krostuch – Dobrze, jeśli się zamkniemy w ośmiuset.

– Krostuch, czy ty chcesz oglądać dzisiejszy zachód słońca z wysokości zaostrzonego palika? – zapytał król z miną oznajmiającą, że jego zdaniem zwraca się do bardzo ciężko chorej osoby.

– Bynajmniej, możny królu. Słyszałeś o Artanie Śniegowym Ostrzu?

– A kto nie słyszał! – zachnął się król.

– No więc ja go znam, spotkaliśmy się przed wielu laty. Wiem, gdzie mieszka. To nawet niedaleko, w dwa dni obrócę. Bo jeśli ktoś może tego Głaza pokonać, to tylko Artan Śniegowe Ostrze.

– Tak być może być – rzekł najemnik z Rakarbanu. Król namyślał się chwilę, pokręcił głową.

– Artan Śniegowe Ostrze, dobre sobie! A więcej mitycznych herosów nie znasz, kochany Krostuchu? Może od razu trzech czy czterech wezwij!

– Nie stać nas – odrzekł zimno Krostuch – I na Artana ledwo wystarczy. Ale to już najwyższa półka, królu. On stu takich Wierzbunów za pas sobie może nazasadzać. Decyduj, panie.

– A co tu do decydowania – posmętniał król Hołdłek – Ruszaj i wracaj czym prędzej. Zaproponujesz mu czterysta…

– … a on za tyle tyłka nie ruszy, zaś twego pokornego sługę Krostucha powiesi sobie u powały w charakterze lampionu – dokończył kapłan – wsześniej świece mu w powtykawszy w uszy…

– Pięćset?

– … oczodoły…

– Sześćet?!

– … i dziurę zadnią.

– Siedemset!

– Może do tylu starguję – ocenił Krostuch – ale liczyć się trzeba, jakom mówił, z ośmioma setkami.

– Na Bałbarłabyłę! – zakrzyknął król – Z torbami pójdę przez tę wojnę!

– Święte słowa. I chyba ktoś to już mówił zimą, prawda? Nie ja przypadkiem?

– Jedź – sapnął król – I bez Artana Śniegowego Ostrza nie wracaj. Ale bacz, że wszystko powyżej siedmiuset złotych pieniędzy potrącę ci z uposażenia.

– Twoje słowo jest mi rozkazem, najłaskawszy. Ruszam nie zwlekając.

 

Słońce wzeszło, zalewając pola bursztynowym blaskiem. Wiatr przegonił chmury i nad wojskiem rozpostarł się senny jeszcze różobłękit. Wojownicy tarli oczy i ziewali ukradkiem, ale nikt nie dosypiał – wszyscy czekali. I doczekali się.

– Wygląda trochę jak… – mruknął król wiercąc się w siodle.

– Jak kmiotek? – podpowiedział jeden z dowódców.

– Jak stateczny ojciec rodziny? – dorzucił drugi.

– Mi on wygląda na kucharza – dodał trzeci.

– W ogóle on nie wygląda mi – szepnął dowódca najemników z Rakarbanu – Jak nic mi nie wygląda. No, ale on nie wyglądać ma.

– Oby legendy nie okazały się kłamstwem – król Hołdłek trącił rumaka piętami i ruszył wolno na spotkanie dwóch mężczyzn, z których jeden – Krostuch – dosiadał osiołka, a drugi kroczył obok leniwym, niespiesznym krokiem.

– Oto Artan Śniegowe Ostrze – oznajmił Krostuch, dyskretnie pokazując królowi osiem wyciągniętych palców. Hołdłek zgrzytnął zębami.

– Witaj, cny królu – rzekł bohater wypluwając drzazgę, którą dotąd powolutku przeżuwał. Przeczesał dłonią krótkie, siwiejące włosy i skłonił się trochę jakby od niechcenia – Wasz człowiek a mój znajomy, kapłan Krostuch, opowiedział mi o problemie. To ta rzeka, tam za drzewami?

– Ta.

– I tamże jest bród, którego strzeże olbrzym?

– Tamże.

– A wam trzeba tę rzeczkę przekroczyć, ale nie możecie, bo olbrzym?

– Prawda, co do jednego słowa.

– No, to wszystko jasne – Artan Śniegowe Ostrze rozejrzał się po obozowisku, po gapiących się na niego wojach, poruszył swym długim, krzywym nosem – Pięknie tu smażeliną zalatuje. Dajcie, panie, coś na ząb, bośmy jeszcze nie śnadali, i zaraz potem ruszam do walki.

– A wiecie, kto zacz ów olbrzym? – zapytał król, mierząc bohatera taksującym spojrzeniem – Mówił wam Krostuch, że to sam Głaz, niepokonany i potężny?

– Głaz, a jakże – odparł Artan, wzruszając ramionami – Słyszy się o nim od kilku lat. Widzieliście, jak kamienie zżera? Ha, znać po minach, żeście widzieli. Trzy zimy temu napadł na świątynię Subibaka, pana Wrednego Podstępu. Zabrał datki, ozdoby, świeczniki, a najwyższemu kapłanowi nakładł po gębie. Wojów, co próbowali go powstrzymać, na gałęziach drzew powywieszał. Onże kapłan rzucił więc za nim potężne zaklęcie, a brzmi ono: „Na Subibaka Dwunastorękiego, syna Bałbarłabyły, obyś gnoju jeden do śmierci jeno kamulce żarł!". Straszny to czar, przyznacie. No i fakt, Głaz od tego czasu tylko głazy jeść może, każde inne jadło mu w garde ością stawa. Cały rok głodem przymierał, co mniejsze kamyczki jak bocian żaby łykając, i łupiąc co popadnie. Chciał, widzicie, pieniędzy nazbierać i jakiegoś czarownika do zdjęcia klątwy zatrudnić. Poszedł więc w końcu do chramu Gździerzbienia, boga Niezłych Rozwiązań. Magik zaś, który tam urzędował, mówi mu tak: klątwy nie zdejmę, bo taka była wola boga, co jest bratem mego boga. Ale to jedno mogę zrobić, że za twe pieniądze zaczaruję twoje zęby, byś mógł czasem czegoś większego niż żwir pokosztować. I tak też zrobił, od tego czasu Głaz jest Głazem zwany i kamulce je na zdrowie, a że odgłos przy tym koszmarny, to mu jakoś nie wadzi.

– Logiczne – kiwnął głową król Hołdłek.

– Ta… ale my tu drulki-srulki, a śniadanie czeka. A po nim robota.

– Przynieść mięso! – rozkazał król, nadal przypatrując się Artanowi – Osiemset złotych pieniędzy, tak?

– Dokładnie tyle.

– I pewnie przed robotą?

– A to niby czemu? – obruszył się lekko bohater – Co, mam w walce trzosem podzwaniać jak Stalowy Koń z Hrawu jajcami? Ja, cny królu, pieniądze biorę tylko po uczciwie wykonanej robocie.

– Myślałem, że tak się nie robi – rzekł rozpogodzony nieco król Hołdłek.

– Jak się jest mną, to się robi – uciął Artan – Renoma zobowiązuje. No, raz-raz. Jemy i bierzemy się za zabijanie.

– Wybaczcie – wtrącił nieśmiało jeden z dowódców, wskazujęc palcem potężne toporzysko, które Artan dźwigał na plecach – Czy to właśnie jest wasze słynne Śniegowe Ostrze?

– Co, to? – bohater szarpnął za pas, stylisko zsunęło się z ramienia i wskoczyło mu w dłoń – To jest Nóg i Rąk Ucinacz. Śniegowe Ostrze to było co innego. Pękło mi lat temu chyba dziesięć. Alem już imienia nie zmieniał. Za ładnie brzmi.

 

– No, co tam? – krzyknął ukryty w krzakach król Grzumrak – Jest ten wasz zawodnik przepotężny? Dawajcie go, albo najlepiej kilku od razu, bo mi już Głaz marudzi, żem go na wojnę z babami starymi zabrał!

– Każ temu parszywcowi wychodzić! – odkrzynął Hołdłek, prostując się dumnie w siodle i zerkając na szeregi swego wojska, które w zniecierpliwieniu przebierało nogami – Niech się ładnie z wami pożegna i szykuje na długie, bolesne konanie! Nasz bohater już nadchodzi!

– Prosimy bardzo!

Z zarośli wynurzyła się potężna sylwetka Głaza, który raźnym marszem, dojadając jeszcze resztkę kamienia, ruszył w stronę brodu.

– Głaz, Głaz, Głaz! – wrzasnęli wojownicy Grzumraka – Głaz wnet pożre was! Głaz, Głaz, Głaz!

Tymczasem szeregi wojów Hołdłka rozstapiły się i pojawił się Artan, oblizując palce upaprane tłuszczem i gęstym sosem z grzybów.

– To twój koniec, Głazie! – przemówił gromko Hołdłek– I twój, bękarcie mego kochanego rodzica! A i wasz, pachołki! Patrzcie, oto nadchodzi Artan Śniegowe Ostrze!

Wrzaski po przeciwnej stronie rzeki zamarły na chwilę. Krostuch obrócił się do króla i wyszczerzył zęby.

– Ha! I co? Już miękną!

Artan tymczasem dotarł do wody, dźwigając Nóg i Rąk Ucinacz na ramieniu.

– Artan, Artan! – zakrzyknęli wojownicy.

Zarośla zakołysały się, wroga armia jęła w milczeniu wyłazić na brzeg by przyjrzeć się legendarnemu bohaterowi. Na końcu ukazał się Grzumrak.

Artan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Witaj, panie Głazie – rzekł na tyle głośno, by słyszano go po obu stronach rzeki – Jakiś takiś mniejszy, niż mi mówiono! No, jakże będzie? Mam wchodzić w te zimne fale by ci łeb odrąbać czy może sam go sobie urwiesz, zaoszczędzając mi pracy a sobie bólu jeszcze gorszego?

Wszyscy wstrzymali oddech, nasłuchując odpowiedzi olbrzyma. Ten jednak milczał długo, bacznie obserwując przeciwnika.

– No, no – rzekł w końcu, nie tak znowu głośno – Sam Artan Śniegowe Ostrze. No, no. Robi się ciekawie.

Odwrócił się i dodał, podnosząc głos:

– Hej, skocz tam który po moją maczugę i tarczę!

– Przestraszył się! – szepnął Kostuch do króla Hołdłka – Widzisz, panie? Nawet Głaz już nie jest taki pewny siebie. Niech mnie Drulka żeżre, jeśli to nie jest dobrze wydane osiemset złotych pieniędzy!

– Siedemset dziewięćdziesiąt – odmruknął król – Podatek. A teraz cicho.

Artan jął grzebać butem w mokrym piasku i popatrywać na korony drzew, a tymczasem Głazowi przyniesiono broń – maczugę o stalowych kolcach, wysoką prawie jak on sam, a także okrągłą tarczę wykonaną z czarnego kamienia. Olbrzym chwycił je i wolno wkroczył do wody.

– Głaz, Głaz! – krzyknęli wojownicy Grzumraka, ale cicho i z pewnym wachaniem.

– Hejże, olbrzymie – zapiszczał sam Grzumrak, ściągając koronę i nerwowo trąc czoło – Dasz mu radę?

– No, lekko nie będzie – odkrzyknął Głaz już ze środka nurtu – To w końcu sam Artan Śniegowe Ostrze. Ale dam z siebie wszystko. Później zaś pogwarzymy chyba o jakiejś premii…

– Załatw go, a do końca życia będziesz się opychał bazaltem i marmurem – krzyknął Grzumrak – To ci obiecuję i przy wszystkich przysięgam!

– No to dobra.

– Pięknie – krzyknął wesoło Artan, unosząc topór i ruszył raźno, rozchlapując wodę – Ech, dawnom olbrzyma nie ubił! Raz, dwa, trzy i prrroszę!

Huk rozległ się taki, że wszyscy zasłonili uszy. Z tarczy Głaza posły skry, z sykiem gasnąc w lodowatej wodzie. Artan zaś obrócił się, zawirował i rąbnął znowu, Głaz odbił i ten cios, lecz zaraz poleciał w tył, osunął się na kolano.

– O żesz kirdawka! – stęknął, po czym splunął do wody, uniósł maczugę i ruszył do natarcia.

Walki tej nikt z obecnych nie zapomniał i latami jeszcze opowiadano o niej po grodach i wsiach. Woda strzelała fontannami, szybko czerwieniejąc od przelanej krwi. W końcu wir boju wyniósł wojowników na brzeg po stronie wojsk grzumrakowych, tam zaś prać się poczęli z taką mocą, że aż wszyscy poodskakiwali na boki. Znów wpadli do wody, a nurt jął ich spychać dalej i dalej, aż pod gęstą ścianę lasu. Przeciwnicy zdawali się tego nie zauważać. Poszła w końcu w drzazgi tarcza Głaza, a Artan jeszcze mocniej napierał, rąbiąc Nóg i Rąk Ucinaczem jak szalony, ciosy maczugi zaś parując lub uchylając się, by świstały mu nad głową. Wreszcie potężnym kopniakiem Artan wtrącił olbrzyma w gęstwinę, sam zaś skoczył za nim, zanosząc się gromkim, radosnym śmiechem.

Rzucili się ludzie Grzumraka w stronę lasu, rzucił się sam Grzumrak i jego świta. Hołdłek tymczasem wyciągał szyję i starał się dojrzeć cokolwiek, gdy nagle dowódca Rakarbańskich najemników schwycił go za rękaw i począł ciągnąć, wymachując wolną ręką.

– Teraz by, królu – wrzasnął – Teraz by!

Spojrzał król na drugi brzeg, na bezładną zbieraninę pędzącą w stronę lasu z rudym Grzumrakiem na czele…

– No jasne! – ryknął – Biiij!

– Do boju! – krzyknął, łapiąc w mig, któryś z dowódców – Na drugi brzeg! Za króla Hołdłka!

– Rakarbaaan! – wydarł się ochryple dowódca najemników – Łuuukiii!

Poszybowała w powietrze chmara strzał, król spiął wieżchowca i wparł go w wody rzeki, wywijając nad głową swym rodowym mieczem. Armia ruszyła za nim, za armią Rakarbańczycy, zgodnie z tradycją swego narodu pokazując wrogom wywalone aż na podbródek języki. Po chwil na brzegu został tylko kapłan Krostuch, który rozsiadł się wygodnie na kamieniu i wyjął zza pazuchy pęto kiełbasy.

 

Nad Bombrówą, setki mil dalej, powoli zapadał zmierzch. Mieszkańcy kładli się spać, gaszono światła, naciągano koce i skóry na głowy bo noc zapowiadała się zimna. Tylko w świątyni Subibaka, stojącej nieopodal zachodnich rogatek, wciąż było gwarno i jasno. Żebracy, złodzieje i oszuści, łatwe i trudne kobiety, fałszywi wieszczkowie i majstrowie od lewych monet pili, tańczyli i śpiewali jak co noc. Kapłani Dwunastorękiego hulali i bawili się wraz z nimi, z jednym wszak wyjątkiem – stary Kagłowe w skupieniu i ciszy szył ramię Artana Śnieżnego Ostrza, z rzadka tylko pociągając łyk gorzałki z kubka rzeźbionego w wulgarne i cycate wyobrażenia bogini Kirdawki.

– Ładnie cię Głaz zahaczył – ocenił Krostuch, pakując do ust kromkę chleba grubo posmarowaną solonym kozim masłem – Będzie blizna.

– Nie pierwsza i nie ostatnia – odparł pogodnie Artan wskazując drugą ręką szramy na swej piersi i brzuchu – Ta przynajmniej ma ładną cenę. Większości z pozostałych nabawiłem się za frajer. Zanim zmądrzałem.

– Hołdłek wypłacił, jak rozumiem, co do grosza? – zapytał Krostuch z pełnymi ustami.

– Minus podatek – Artan skrzywił się lekko – A niech ma.

– Hm. Ciekawe. Zapłacił, choć nie zobaczył całych zwłok?

– Zbyt był zajęty świętowaniem wielkiego zwycięstwa – odprał Artan – Cud, że jeszcze stał na nogach, piwo i gorzałka wprost ciekły mu z uszu. Wystarczyła mu prawa ręka i głowa.

– A właśnie, głowa! – Krostuch odpędził półnagą niewiastę, która napatoczyła się tymczasem i jęła szarpać kapłana za ryżą bródkę – Jakżeś to załatwił?

– Wystarczyło dobrze poszukać na pobojowisku. Potrzebna była po prostu duża, łysa głowa, nieco potłuczona; znalałem taką w trymiga. A on jest wszak podobny do każdego dużego, brzydkiego typa.

– Odezwał się, piękniś! – mruknął gniewnie Głaz, nieco niewyraźnie, bo grzebał właśnie paluchem w zębach, co chwila wypluwając na stół drobne kamyczki – Jeśli ja jestem brzydki, a ty brzydszy ode mnie to chyba znaczy, że nawet na taką, o, pijaną przypłotnicę nie masz szans tej nocy.

– Noc jest jeszcze młoda – odparł pojednawczo Artan – Kto wie, co się może wydarzyć. No, chyba, że jak ostatnio wszystko, co smakowite, zagarnie pan Wierzbun a nam ostanie się…

– Raczej nie – odparł z uśmiechem Krostuch i postukał w jeden z kijków unieruchamiających wyciągniętą w przód nogę Wierzbuna – Tym razem oblubienicą naszego gładysza została ta oto flasza rakarbańskiego bimbru.

– Piję, bo mnie boli – odburkął Wierzbun – A tak poza tym, to należy mi się więcej pieniędzy! Wy dwaj tylkoście się poobijali, a ja? Kulas w drzazgi połamany! To niesprawiedliwe!

– Ech, błasza tam – machną rękął Głaz – Po równo, to po równo. A jak się nie podoba, to mi zabierz moją dolę. Zobaczymy, czy ci się uda.

– Myślisz, że nie dam rady? Taki jesteś pewny? Ech, żebym nie był cały w łupkach…

– Spokój! – uciął Artan naciągając koszulę – Nie pokonałbyś Głaza, choćby to on był połamany, a nie ty. Musisz się jeszcze dużo nauczyć. Słuchaj starszych i mądrzejszych, czerp z doświadczenia, wynoś nauki. Choćby i taką, która do nam do głowy przyszła po długich latach ciężkiego życia: aby nigdy, przenigdy nie bić się za darmo. A tym bardziej za marne grosze.

Skinął ręką, przyniesiono dzban. W kubkach zapieniło się piwo. Wypili.

Koniec

Komentarze

"bóg Niezłych Rozwiązań"? Niezłe rozwiązanie :)
Nie chcę się niczego czepiać, chociaż pointa była oczywista, bo tekst bardzo zacny. 
Trochę skojarzył mi się z wojną z Thackeray'a, tam chyba zaczęło się od pożartej przez papugę figury szachowej?
Jedyne co mi się nie podobało to "dwieście pięćdziesiąt złotych pieniędzy"... No nieładne. Lepiej przyjąć, że od wieków i wszędzie, pod różnymi nazwami, funkcjonowały srebrne talary i złote dukaty... I tymi dwoma słowami operować ;)

W spontanicznym "odruchu serca" pierwszy raz daję 6 tekstowi na tym portalu. I to tekstowi w sumie czysto rozrywkowemu... naprawdę, nie spodziewałem się tego. Fabuła prosta, ale wciągająca. Bogate słownictwo. Świetny styl, włączając neologizmy. Całość niby przaśna, ale finezyjna. Typ humoru bardzo mi podszedł. W tych okolicznościach nawet dziwne orty typu hlupnęło, przyberzeżnych, wieżchowcem, zwycięzko są do wybaczenia, chociaż to "hlupnęło" w pierwszym zdaniu z marketingowego punktu widzenia woła o pomstę do Kirdawki.

Błędy ortograficzne? U mnie?! Kto za to odpowiada?! Żądam głów! Niech cieknie krew!
Poprawione, dzięki. Wstyd - autokorekta padnie i już jestem nieporadny jak rzóczek na pledzkach :/

Świetnie napisane. Czyta się błyskawicznie i z wielką przyjemnością. Podeszło mi twoje poczucie humoru, zwłaszcza teksty króla Hołdłeka.

Zabawne. Bardzo miły poprawiacz humoru.
Nieco zgrzytaja mi te setki mil dalej: nieco dziwne, ze bohaterowie w poharatanym stanie przebyli az taka droge zanim zaczęli się łatać. Chyba że magicznie tę drogę przebyli, ale wtedy jakowes wyjaśnienie by się należało.
Również srebrne i złote pieniadze nie budza mojego zachwytu. Nie można było po prostu "monety"?

"dwieście pięćdziesiąt złotych pieniędzy" - ja też przyczepię się tego zwrotu. To nie jest po polsku ;) "złotych monet" i będzie poprawnie.

Bardzo sympatyczna opowiastka, na dodatek sprawnie napisana. Pointa oczywista, ale to zupełnie nie przeszkadza.

 

 

Mi się wydaje, że te pieniądze miały brzmieć trochę egzotycznie. Może nie pasują mi do reszty słownictwa, ale do zabawnego stylu - jak najbardziej.
Naprawdę mi się podobało. W zasadzie nie mam zastrzeżeń. W zasadzie:
Choćby i taką, która do nam do głowy przyszła po długich latach ciężkiego życia: aby nigdy, przenigdy nie bić się za darmo.

Ach, jeszcze jedno: czemu w tekscie Kirdawka jest od małej litery pisana, skoro to imie boginii?

I czemu "rakarbańscy" z dużej?
Generalnie sympatyczne. Jak ktoś powyżej nazwał: poprawiacz humoru. A skoro humor mi się poprawił, to się czepiać nie będę, i już.
Chcesz pięć za całokształt z wyłączeniem drobnych usterek? Chcesz? To i masz...

Bogini? Odniosłem wrażenie, że to zwyczajne "miejscowe" przekleństwo. Jak choćby nasza popularna kobieta lekkich obyczajów;)

Tamilu, przeczytaj uważnie epilog. :-)

Zwracające uwagę tytułem opowiadanie

Bardzo mi się podobało

Fakt, mój błąd. Jakoś to przeoczyłem.

Przeczytane, 3. 

O tym, że śmieszne, dowiedziałem się dopiero z komentarzy. Schemat historyjki stary jak świat, już nawet Pilipiuk go wykorzystał.

Co nie nijak nie zmienia faktu, że tekst potrafi rozbawić. Bez czarnego czy chamskiego dowcipu, ale humoru mu nie braknie.

Co nijak*

Dzięki za wszystkie komentarze i oceny. Paradoksalnie, najbardziej zgadzam się z... Mortycjanem, haha. Dużo już podobnego materiału było - o, odskocznia taka, "poprawiacz humoru" jako Towarzystwo słusznie zauważyło.

A, i jeszcze pytanie do bywalców - jako tradycyja głości, jest sens wrzucać opowiadanie circa 13 stron? Przeczyta ktokolwiek taką masę znaczków? Klimat, dodam, srogo odmienny.

Autor o krytycznym podejściu do siebie. Ot, niespodzianka. Coś czuję w kościach, że jeszcze parę zajebistych rzeczy nam tu autor zaprezentuje...

 

 jest sens wrzucać opowiadanie circa 13 stron? 

Jakich stron? Maszynopisowych (1800zn/str)? W zasadzie obojętnie jakich - loża zawsze przeczyta. Nie wiem jak z resztą userów.  

Autokrytyka autokrytyką - a ja i tak uważam, że było śmiesznie :D

Kiedy widzę, że w opowiadaniu fantasy parytet złota do srebra to równo 1:10, podejrzewam że całe uniwersum jest źle wyregulowaną rzeczywistością wirtualną, o czym dowiemy się w ostatnim akapicie tekstu...

A tak na serio: <lolusmaximus>, dałbym 6/6, gdybym nie był nie mogącym głosować n00bem.

Mortycjan: dziwna argumentacja tak zaniżonej (moim zdaniem) oceny. Gdyby pójść dalej tym tokiem rozumowania, to prawdopodobnie nikt nie pisał by nic. No bo jak?

1."Hm, mam świetny pomysł na opowiadanie o walce dobra ze złem. Nie no, chyba mi rozum przyćmiło - wszak ten schemat był już absolutnie wszędzie, z Biblią na czele!" (i tak oto nie powstała trylogia Tolkiena).

2. "Wiem! Napiszę wielką powieść o alternatywnej historii, z całą masą świetnych neologizmów i mrocznym klimatem. Niee, zaraz... Przecież neologizmów używał Leśmian już 100 lat temu z okładem, a i alternatywnych historii powstało od czasu wynalezienia druku zdecydowanie za dużo". (ups! - i nie mamy "Lodu" Dukaja).

3. "Eureka! Popełnię świetny rozrywkowy cykl o miotanym rozterkami bohaterze, dysponującym nadprzyrodzonymi zdolnościami, ale przy tym pełnym ludzkich rozterek! Ee, chyba się starzeję i stąd takie durne pomysły - przecież na tym schemacie powstało już tyle powieści, opowiadań, filmów itd., że tylko szaleniec mógłby użyć go po raz kolejny" (świat bez "Wiedźmina" byłby zdecydowanie uboższy...).

Argumentu, że "coś już było" w odniesieniu do sztuk wszelkich należy używać z dużą ostrożnością.

TEGO konkretnego opowiadania wcześniej NIE BYŁO.

A teraz jest. I jest świetne.

Pozdrawiam.

"Pamiętasz jeszcze czasy, gdy polowaliśmy na Wendigo?" (Supernatural, któryś odcinek piątego sezonu) - obyśmy zaraz sobie ich nie przypomnieli:D

A tak poważnie, zgadzam się z przedmówcą. Na dobrą sprawę, w każdym tekście można dopatrzyć się czegoś co już wykorzystano w przeszłości. Tylko jeżeli coś jest dobre, po co szukać podobieństw?

Argumentu, że "coś już było" w odniesieniu do sztuk wszelkich należy używać z dużą ostrożnością. 

TEGO konkretnego opowiadania wcześniej NIE BYŁO.

Było. Mówiłem o schemacie na podst. zasady "ten, kto żyje z tępienia szczurów, jest najbardziej zainteresowany, aby było ich jak najwięcej" (czy jakoś tak). [UWAGA SPOILER] Olbrzym Głaz jest w zmowie z najemnikiem, który ma go "zabić" i wspólnie rąbią w ten sposób kasę. [/UWAGA SPOILER] Identyczny schemat wykorzystał Pilipiuk w opowiadaniu Połoz (w Rzeźniku Drzew), z tego co pamiętam podobny był w pierwszym zbiorze opowiadań o Wiedźminie, a nawet był film z kolesiem, który uprawia taki proceder do spółki z "ostatnim smokiem". Mówimy tu o schemacie fabuły, nie ogólnego pomysłu opowiadania. 

Ja daję pięć. Kawał dobrego tekstu, może i oparty na schemacie, ale jak schemat jest dobrze napisany, to mi to w ogóle nie wadzi.

Gregster, 18 stron to potężne dzieło. Podzielna na dwa, bo za jednym razem może być ciężko z kimś innym niż Lożowicze.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Niech żyje Wolna Fantastyka!
Wędrowcze! Wiedz, że odszedłem tam, gdzie trawa jest zieleńsza. Ruszaj za mną na WTF Wykrot!

www.wtf.waw.pl

kłaniam
gregster

Nowa Fantastyka