- Opowiadanie: Rytmatysta - Kareta Widmo

Kareta Widmo

Musiałem sporo wyciąć, żeby zmieścić się w limicie. Ostatnią scenę wyrzuciłem niemal w całości, ale mam nadzieję, że sens przetrwał.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Staruch, Finkla, Użytkownicy

Oceny

Kareta Widmo

1.

Najbrudniejsza karczma, jaką Rajmund odwiedził.

 

– Kareta widmo? – Rajmund niemal się roześmiał. – Co to za bzdury opowiadacie, gospodarzu?

Karczmarz burknął coś w odpowiedzi, napluł na ladę i przetarł lnianą szmatą, bezskutecznie starając się usunąć zaschniętą plamę. W końcu zdrapał ją brudnym kciukiem.

– A no, prawdę mówię, panie. Tamtą drogą nie jedźcie, dobrze radzę.

– To jak niby mam się dostać do portu Rawens?

– Jest inna droga, prowadzi przez las.

– Pełen zbójców i potworów?

– Panie, tam nawet wilców nie spotkacie.

– Gospodarzu, coraz mniej wam wierzę.

– Nie wierzycie? To popytajcie. Jest tu kilku takich, co to ją widziało.

– Co widziało?

– Nawiedzoną karetę!

Rajmund przewrócił oczami i odszedł od szynkwasu.

Poczuł ulgę, oddalając się od tego siedliska brudu, chociaż reszta karczmy wcale nie wyglądała lepiej. Starał się nie patrzeć na oślizgłe stoły, brudną podłogę i zakurzone belki pod sufitem. Tym, co dręczyło go jednak najbardziej, był brudny kciuk gospodarza. Rajmund obawiał się, że nie będzie w stanie o nim zapomnieć przez kilka następnych dni… i nocy. Jakież to koszmary czekały na niego tym razem?

Rajmund poprawił złotą broszę zapinającą żółtą pelerynę z kapturem i wziął głęboki oddech. Rozejrzał się.

Trzech hałaśliwych gości siedzących przy (zaplamionym) stole grało w dziesiątkę. Jeden podejrzany osobnik skryty w cieniu (zakurzonego) kąta popijał piwo. Ciemnowłosa kobieta siedząca przy oknie strugała coś (kaczkę, psa, kota?) z drewna. Reszta gości wyglądała raczej mało interesująco.

Które z nich miał przesłuchać? Pewnie powinien zapytać karczmarza, lecz teraz było na to za późno. Nie zamierzał wracać do…

Nie myśl o kciuku!

Postanowił zacząć od grających w kości. Miękkim krokiem (jego oficerskie buty lepiły się do podłogi) obszedł jeden ze stołów i stanął obok łysego drągala, który właśnie rzucał.

– Jest dziesiątka! – krzyknął drągal.

– Łojej – powiedział siedzący naprzeciwko dziadunio, drapiąc się po siwej głowie. – Sześć i dwie dwojki, jakbym nie widzioł, to bym nie łuwierzył.

– On oszukuje! – oburzył się brodacz w futrzanej czapce. – Już trzeci raz wyrzucił te same liczby.

Rajmund nachylił się nad blatem.

– Te kości są nierówno wycięte, co zwiększa szansę zatrzymania się na konkretnych bokach. Dobra passa waszego przyjaciela to coś więcej niż zwykły łut szczęścia.

– Wiedziałem! – krzyknął brodacz. – Ty sukinsynu, oddawaj moje srebro!

– Spokojnie, Stachu. Przecież cały czas gramy tymi samymi…

– Podmieniłeś je, kiedy nie patrzyliśmy. Dalej jazda, podwijaj rękawy!

Rajmund odchrząknął.

– Czy któryś z was mógłby mi opowiedzieć o widmowej karecie?

Wszyscy trzej spojrzeli na niego, wytrzeszczając oczy, potem drągal i brodacz przenieśli wzrok na staruszka.

Dziadunio wstał, odstawił krzesło i wskoczył na nie z gracją starego żurawia.

– Ja żem widzioł, a co widzioł łopowiem, jeśli się wysłuchać łodważy.

– Odważę się.

– No to niech słucha. – Starzec odkaszlnął. – Biada, łoj biada temu, co się po przeklętej drodze włoczy. Śmierć tam powozi powozem piekielnym, a ciągną go konie łogniste.

– Konie ogniste?

– Łogniste, panie. Włosy jej rozwiane na wietrze niby żywe srebro. Pod czarnym kapturem twarz trupio blada w cieniu ukryta, a piersi jej…

– Do rzeczy dziadku – przerwał mu Rajmund, masując skroń.

– Ja ci dam dziadka! Hektor się zwę. Przyłozi tu taki w złotej pelerynie i myśli, że…

– Co z tym powozem dzia… Hektorze?

– Biada, łoj biada…

– Śmierć powoziła, co było dalej!

Dziadunio popatrzył na (pełen zakurzonych pajęczyn) sufit, cmoknął i podrapał się po brodzie. Po chwili znów podjął opowieść, przesadnie przy tym gestykulując.

– Mężczyzn w ramiona swe kościste bierze i do piekła porywa, chyba że srebrem ją przekupisz.

Rajmund zamrugał.

– Co?

– Bo śmierć chciwa jest, a srebra ponad wszystko pragnie. Dwie srebrne monety żem dał i tyle ją widzioł.

Rajmund pacnął się dłonią w czoło.

– Miło mi było, Hektorze, ale czas nagli. Przyjemnej gry.

Kiedy tylko odszedł od stołu, mężczyźni rozpoczęli partię na nowo. Najwyraźniej zupełnie zapomnieli o „felernych” kościach.

Rajmund miał już ochotę porzucić swą misję. Oczywiście słyszał, że na północy ludzie są nieco ekscentryczni, ale nie spodziewał się, że będzie zmuszony do wysłuchiwania opowieści zabobonnych oszołomów.

– Synu, pozwól na chwilę.

Rajmund odwrócił się w kierunku, z którego dochodził głos. Osobnik w ciemnym kapturze zaprosił go gestem.

Ręka Rajmunda odruchowo powędrowała do pasa – tam, gdzie kiedyś wisiał miecz. Okryta czarną rękawicą dłoń zacisnęła się w pięść. Odkąd stracił pozwolenie, niepokoił go każdy cień.

– Podejdź, synu – powtórzył człowiek.

Rajmund przyjrzał mu się dokładniej. Granatowe, zdobione złotymi nićmi szaty były zadziwiająco czyste, jak na panujące warunki. Dopiero teraz zauważył półotwarte oko wyhaftowane z przodu kapłańskiej tuniki. Znak Aury – bogini prawdy. Rajmund nigdy nie rozumiał tej symboliki, ale nie był człowiekiem religijnym.

– Usiądź, synu – zachęcał kapłan, ściągając z głowy kaptur. Był młodszy, niż Rajmund z początku myślał. Nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat. Twarde rysy twarzy kapłana kontrastowały z życzliwym uśmiechem.

Rajmund zerknął na krzesło.

– Dziękuję, postoję. Z tego, co wiem w pobliżu nie ma żadnych świątyń. Daleko zawędrowaliście, ojcze…

– Bazyli. A ciebie jak mam zwać, synu?

– Rajmund.

– Widzisz, Rajmundzie, niektórzy może wolą zimne kamienne wnętrza świątyń, ale ja nauczam na drogach i w miastach, obrałem to za swą świętą misję, tak, jak Bogini przykazała.

– Rozumiem. Mnie też ojciec chce nawrócić?

– Można by tak rzec, bo tu o twą nieśmiertelną duszę chodzi, synu. Nie słuchaj bzdur, które plotą bezbożni hazardziści. Powiem ci, co naprawdę tutaj straszy.

Rajmund wykrzywił usta, ale nie przerwał kapłanowi

– Szedłem, podpierając się kosturem. Pieszo. Tak, jak przykazała Bogini. Pewien byłem, że jej łaska ochroni mnie przed wszelkim złem, jakie mógłbym napotkać na drodze i nie myliłem się.

– Przegonił ojciec śmierć modlitwą?

– W rzeczy samej, lecz to nie była śmierć. Nie wiem, co widział Hektor, ale ja ujrzałem coś zgoła odmiennego.

– Czarownicę na miotle?

Kapłan wyciągnął ku niemu sękaty palec, na którym nosił srebrny pierścień z symbolem bogini.

– Lepiej słuchaj mnie uważnie i zapamiętaj słowa, bo jeśli jesteś na tyle głupi, by jechać tamtą drogą, powinieneś wiedzieć, co cię czeka.

– Wybacz, ojcze, ale nie podejrzewałbym kapłana Aury o takie zabobony.

– Zarzucasz mi kłamstwo?

Rajmund wzdrygnął się.

– Nie, mów, ojcze Bazyli.

Kapłan wciągnął powietrze nosem.

– Byłem chyba w połowie drogi – powiedział na wydechu – kiedy usłyszałem dzwony.

– Jak to dzwony? Na środku drogi?

– Też się zdziwiłem, bo to były świątynne dzwony, a jak sam zdążyłeś zauważyć, w pobliżu nie ma żadnych świątyń. Dzwony dobiły do dwunastu, liczyłem, i wtedy rozległ się stukot kopyt. I zobaczyłem czarną karetę ciągniętą przez sześć koni…

– Łognistych? – Rajmund nie mógł się powstrzymać.

– Czarnych. Powoził nimi ogromny mężczyzna w granatowym dublecie.

– Czyli nie śmierć?

– Woźnica nie miał głowy – dodał szybko ojciec Bazyli.

Rajmund nie chciał obrazić kapłana, więc tylko podrapał się po nosie.

– Wiem, jak to brzmi, ale mogę przysiąc na Boginię, że to właśnie widziałem.

– Wspominał ojciec, że bogini go uratowała?

Kapłan pokiwał głową.

– Wiedziałem, że diabelskich mocy nie przegonię, dlatego wysunąłem przed siebie pięść ze świętym pierścieniem, odmówiłem wszystkie modlitwy, jakie przyszły mi do głowy i, wstyd się przyznać, zamknąłem ze strachu oczy. Kiedy je otworzyłem, czarnej karety już tam nie było.

– Znam kilka osób, które doświadczyło podobnych przewidzeń, to się czasem zdarza.

– Zapewniam cię, synu, że to nie była żadna ułuda. Tylko łaska Bogini duszę mą przed piekłem ocaliła.

– Uważa ojciec, że ten… bezgłowy woźnica chciał zaciągnąć jego duszę do piekła?

– Gorzej! Słyszałem, że – wyszeptał konfidencjonalnie – czarna kareta zawozi wędrowców do mrocznego lasu, gdzie na ołtarzu z czaszek nadzy poganie składają nieszczęśnika w ofierze dla rogatego boga.

Rajmund ryknął śmiechem. Tym razem zupełnie nie mógł się powstrzymać.

– Myślisz, że kłamię, synu?

– Nie, skądże, ale czas już na mnie – odrzekł, wciąż chichocząc jak pijana małpa. – Bywaj, ojcze Bazyli.

Rajmund skierował się w stronę drzwi wyjściowych. Kiedy ostatnio tak się śmiał? Nie pamiętał. W momencie, gdy przechodził obok niewprawnej rzemieślniczki, która strugała już drugą kaczkę, kobieta spojrzała na niego.

– Hej, panie ważny? Siadaj pan naprzeciwko.

– Śpieszę się – odparł cierpko Rajmund. – Niektórzy mają obowiązki.

Kobieta zignorowała aluzję.

– Nie znajdzie pan czasu na jeszcze jedną opowieść?

– Dość już słyszałem.

Kobieta zaklęła, gdy ostrze noża ześlizgnęło się, odcinając główkę drewnianego zwierzaka (Rajmund wciąż nie był przekonany czy to kaczka) wbiła nóż w blat tuż obok kufla z ciemnym piwem i spojrzała Rajmundowi w oczy.

– Słyszałeś pan nie to, co potrzeba.

– Oskarża pani kapłana Aury o kłamstwo?

– Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Siada pan.

Rajmund już miał odmówić, kiedy jego uszu dobiegł dźwięk tłuczonego naczynia.

– Następny kufel rozbiję ci na głowie! – krzyczał brodacz w futrzanej czapce.

– Spokojnie, Staszku, bo cholery dostaniesz – mówił dziadunio zwany Hektorem.

– Ty po prostu nie masz szczęścia w kościach – przekonywał drągal. – Nie możesz mnie za to winić.

– Zawrzyj gębę, mendo zawszona! – Brodacz musiał być wielkim poetą, bo ciąg słów, który później popłynął z jego ust, był tak okraszony wymyślnymi przekleństwami, że Rajmund, nawet gdyby chciał, nie potrafiłby go powtórzyć.

– Cisza, cisza ma być! – wrzasnął w końcu gospodarz. – Bo za lagę chwycę!

Groźba karczmarza najwyraźniej podziałała. Hałaśliwi gracze trochę się uspokoili. Ciekawe na jak długo?

– Siada pan – powtórzyła kobieta. – Na stojąco łatwiej oberwać kuflem albo talerzem, że już nie wspomnę o fruwających stołkach.

Rajmund mimowolnie uniósł lewą brew.

– Lubię to miejsce, ale czasem zdarzają się rozróby, dlatego zawsze siadam przy oknie.

Rajmund obejrzał krzesło, które wskazała. Po chwili uznał, że nie jest przeraźliwie brudne. Wyjął z kieszeni chustkę z monogramem. Skrzywił się, widząc wczepiony w materiał łańcuszek srebrnego sekretnika. Kiedyś trzymał w nim wizerunek swojej (byłej) żony i choć dawno wyrzucił zawartość, jakoś nie potrafił się pozbyć samego wisiorka. Nie nosił go już jednak na szyi.

– Źle się pan czujesz?

Rajmund schował medalion, rozłożył chustę na krześle i zawinąwszy pelerynę na prawej ręce, usiadł.

Kobieta przyglądała mu się z ciekawością.

– W sumie to się panu nie dziwię, ale nie szkoda takiej ładnej chustki?

– Mam drugą, lepszą.

– Nazywam się Oliwia.

– Rajmund.

– Nie obrazisz się pan, jeśli będę mówiła po imieniu. No, chyba że masz pan jakiś tytuł, w takim razie upraszam o wybaczenie za mą nieświadomość.

– Nie jestem szlachcicem, jeśli o to pytasz i nie, nie obrażę się.

Rajmunda krępowała ta rozmowa. Rozpraszał go liść skryty w gęstwinie ciemnych włosów Oliwii. Jak ona mogła go nie zauważyć!

– Dobrze się czujesz? Jakoś tak, zbladłeś.

– Mogłabyś usunąć ten liść?

– Jaki liść?

Rajmund dotknął lewej strony głowy.

– Że niby… ach, rzeczywiście – powiedziała, obracając niewielką gałązkę w palcach. – Nie zauważyłam – dodała, po czym wyrzuciła znalezisko przez okno.

Rajmund westchnął.

– To ci przeszkadzało?

Milczał.

– Jesteś trochę dziwny, co?

Rajmund zmrużył oczy. Blask południowego słońca odbijał się w ostrzu noża Oliwii; raził. Zarówno głownia, jak i rękojeść były bogato zdobione srebrem. Niewiele się takich widywało w Pankracjum.

– Skąd masz to ostrze?

Oliwia uśmiechnęła się.

– Podoba ci się? Zdobyczny, mojego ojca. Dał mi, kiedy skończyłam szesnaście lat.

– Twój ojciec był żołnierzem?

Pokiwała głową.

– Walczył z barbarzyńcami na Wyspie.

– W takim razie może go kiedyś spotkałem. Chętnie bym z nim porozmawiał, wymienił się opowieściami z czasów wojny.

– Tatko… znaczy się ojciec, raczej stroni od ludzi. Rzadko opuszcza swoją chatę w lesie.

– Szkoda. Opowiesz mi o karecie?

– Zamierzasz pojechać tą drogą?

– Tak.

– Mogłabym powiedzieć, żebyś tego nie robił, ale pewno wszyscy cię już ostrzegali.

– Owszem ostrzegali.

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Pozostaje tylko opowiedzieć, co widziałam i mieć nadzieję, że zmienisz zdanie.

Podniosła kufel, zamoczyła usta w piwie i niemal od razu odstawiła naczynie na stół.

– Polowałam na wielkiego łosia… moja kusza się zacięła. Nie raz, czy dwa, ale trzy razy! Potem się zgubiłam, a przecież ojciec nauczył mnie poruszania po lesie. Bo widzisz, polowałam po złej stronie lasu, zbyt blisko głównej drogi. To jest zła droga, Rajmund i wszystko wokół niej też jest… złe.

– Nawet doświadczony myśliwy może zgubić się w lesie. A kusze? Cóż, czasem się zacinają. Zdarzają się także wadliwe egzemplarze. Widziałem to wiele razy na wojnie. Mój druh, Percival stracił w wybuchu niemal całe ramię.

– To ta droga! Mówię ci Rajmund… błagam, zanim się tam wybierzesz, wysłuchaj mojej opowieści. Ta przeklęta klątwa zabrała już tak wielu…

– Wiadomo mi o trzydziestu czterech zaginięciach. Przybyłem, by to zbadać.

– Wiedziałam! Jesteś czarodziejem?

Pokręcił głową.

– Najemnikiem?

Rajmund poczuł, jak jego twarz mimowolnie wykrzywia się w grymasie niezadowolenia.

– Nie jestem najemnikiem, tylko urzędnikiem.

Oliwia zamrugała. Wyglądała, jakby chciała o coś zapytać.

– Mów dalej, Oliwio. Obiecuję, że rozważę twoje… zeznanie.

Wyjrzała przez okno. Na zewnątrz samotny rudzik wyśpiewywał znajomą melodię.

– Nie wiem, kiedy znalazłam się na drodze – powiedziała po chwili. – Zmierzałam w stronę karczmy, żeby trochę odpocząć. Wtedy nie dawałam wiary opowieściom, ale widziałam…

– Co widziałaś, Oliwio?

– Karetę… myślę, że była zrobiona z mahoniu. Ciągnęły ją dwa czarne konie…

– Nie sześć?

– Dwa, dobrze pamiętam. Woźnica był ubrany w granatowy surdut…

– Masz na myśli bezgłowego woźnicę?

– Nie bądź głupi. Oczywiście, że miał głowę, a na niej cylinder.

– Cylinder? – To nie było popularne nakrycie głowy w Pankracjum, raczej w krajach zachodu. Choć widok woźnicy w cylindrze i surducie był nieco… niecodzienny, Rajmund widywał już dziwniejsze rzeczy.

– Teraz posłuchaj, Rajmund, bo to ważne. Woźnica zaproponuje przejażdżkę. Jeśli się nie zgodzisz, stratuje cię. Konie połamią kark, ostre jak brzytwa koła rozetną ciało, a droga nakarmi się twoją krwią.

– Ciut to dramatyczne.

– Nie przerywaj! Słuchaj dalej. – Zaczerpnęła tchu. – Jeśli go zignorujesz, spróbujesz przejść obok, rzuci się na ciebie i udusi biczem. Ale gdybyś się jednak zgodził, wsiadł do środka, zawiezie twoją duszę do piekła.

– Ludzie, co wy z tym piekłem? Skoro woźnica zabija, czy tam porywa do stu diabłów, to jak na Aurę się o tym dowiedziałaś? Czyżbyś umarła po trzykroć? Czy rozmawiam z wielokrotnym trupem?

– Nie kpij! Poskładałam, co mogłam z opowieści innych i z tego, co sama przeżyłam.

– Niech będzie. A ty? Co mu odpowiedziałaś?

Westchnęła.

– Zgodziłam się jak głupia. Wsiadłam do karety. Szybko się domyśliłam, gdzie mnie wiezie… Ja… widziałam straszne rzeczy… na dole.

Oliwia wstrzymała oddech. Jej wargi ścisnęły się w trudnym do określenia grymasie. Rajmund wiedział, że nie kłamała. Święcie wierzyła w każde wypowiedziane słowo, ale to jeszcze nie oznaczało, że jej opowieść była prawdziwa.

Podniosła kufel i dopiła piwo. Uspokoiła się.

– W pewnym momencie wpadłam w panikę. Wyciągnęłam nóż ojca i zaczęłam wymachiwać nim na oślep. Potem, sama nie wiem, jak to się stało, leżałam na drodze. Tatko mnie znalazł i zaniósł do domu. Ponoć przyciągnął go dźwięk dzwonów.

Znowu te dzwony – pomyślał Rajmund.

– Ja niczego nie słyszałam, ale byłam w takiej panice… Nie jedź tą drogą, Rajmund.

Wstał, wziął chustę z siedzenia, złożył i schował do kieszeni. Spojrzał jeszcze raz na Oliwię – była już całkiem spokojna. Znów słuchała śpiewu rudzika.

Wokół rozlegał się brzdęk talerzy, stukot kufli, gwar karczemnych rozmów. Ktoś cieszył się z wygranej w kości. Ktoś właśnie się dowiedział, że zostanie ojcem. Ktoś został wyzwany od skurwysynów.

– Oliwia?

Nie zareagowała. Patrzyła przez okno.

– Co należałoby odpowiedzieć woźnicy? W takich legendach zawsze jest jakiś sposób, żeby przechytrzyć… zło.

– To nie jest legenda – odparła.

Gwar rozmów zamienił się w harmider. Rajmund odwrócił głowę w samą porę, by zobaczyć, jak brodaty hazardzista przewraca stół i rzuca się z pięściami na drągala. Wbrew oczekiwaniom Rajmunda, drągal nie skończył walki jednym ciosem, miast tego starał się uspokoić brodacza.

– Spokojnie, Stachu – mówił, próbując unieruchomić mu ręce.

Brodacz wyrwał się, złapał za jeden ze stojących na pobliskim stole kufli i rzucił. Piwo ochlapało kobietę w szarej sukni. Siedzący obok niej mężczyzna – zapewne mąż – wstał i sprzedał kopniaka brodaczowi.

Rajmund spojrzał w stronę Oliwii. Zobaczył tylko jej buty znikające za oknem. Przez chwilę zamierzał za nią podążyć, ale szybko zmienił zdanie. Przecież mógłby się ubrudzić.

Gospodarz zdążył już wyskoczyć zza szynkwasu, w ręku trzymał swoją lagę – krótki przypominający maczugę kij, nabijany na końcu ćwiekami. Starał się uderzyć brodacza, ale trafił w jeden z ocalałych kufli, który poszybował w stronę Rajmunda. Rajmund uchylił się przed brudnymi jak błoto kroplami piwa, nastąpił na drewnianą główkę kaczki i uderzył plecami w jednego z gości. Odwrócił się gwałtownie. Ogorzały na twarzy mężczyzna wyprowadził cios, Rajmund zrobił unik, po czym odruchowo uderzył go w szczękę, posyłając na deski.

Skrzywił się, gdy zobaczył krew na czarnej rękawicy. Niewiele. Zbyt wiele. Złapał nadgarstek, by opanować drżenie. Dotarł do drzwi. Zamek zaciął się. Otworzył je kopniakiem.

 

2.

Najczystsza kareta, jaką Rajmund jechał.

 

Tak jak podejrzewałem, powodem zniknięć są bandyci. Zasada ich działania jest prosta: karczmarz straszy przyjezdnych i nakłania do podróży przez las, gdzie naiwne ofiary niewątpliwie wpadają w zasadzkę.

Goście, których przesłuchiwałem, raczej nie są częścią spisku. W takim wypadku ich opowieści pokrywałyby się ze sobą w znacznie większym stopniu. Tymczasem są diametralnie różne. Należy uznać, że osoby te pomagają karczmarzowi bezmyślnie i bezwiednie. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, gdyż nie od dzisiaj wiadomo, że gawiedź lubi zasłyszane bzdury powtarzać, wyolbrzymiając przy tym elementy fantastyczne własną twórczą inwencją.

Nie wykluczam jednak możliwości, iż wśród gości znajdują się osoby świadomie współpracujące z bandytami, które wciąż rozpowiadają oryginalną, jaka by ona nie była, wersję opowieści. Trzeba będzie to sprawdzić.

Zalecam dokładne przeczesanie lasu po obu stronach „bezpiecznej” drogi wskazanej przez karczmarza. Moim zdaniem dwóch inspektorów z dwunastoosobową zbrojną obstawą i ewentualnie w towarzystwie jednego maga bojowego powinno wystarczyć.

 

Rajmund zamknął czarny notes. Na skórzanej okładce błyszczał wyszywany złotem krogulec – symbol królewskiego inspektora. Spojrzał na ubrudzone atramentem palce. Niestety musiał wyrzucić rękawicę. Nawet gdyby ją wyczyścił, nie potrafiłby zapomnieć o krwi. Wyrzucił także drugą, w razie gdyby przypominała mu o pierwszej.

Schował notes i wskoczył na siodło swojej kasztanki. Wbrew uprzedzeniom do ludzi północy musiał przyznać, że syn gospodarza dobrze się zajął klaczą. Rajmund dał mu nawet napiwek.

Nim ruszył, musiał pozbyć się ostatnich wątpliwości.

Opowieść Oliwii może była trochę dziwna, w dodatku dziewczyna nie kłamała. Wystarczy jednak trochę prostej logiki, by rozwiązać ten problem. Usunięcie elementu duchowego i zastąpienie go ludzkim wyjaśniało wszystko. Mało to razy porywano młode kobiety? Niby cywilizacja, ale wciąż niewiele się różnimy od barbarzyńców. Oliwia przeżyła szok i ubarwiła swoją opowieść fantastycznymi bzdurami, które usłyszała od ludzi z gospody.

Zadowolony z rozwiązania zagadki, Rajmund popędził klacz. Musiał się pośpieszyć, jeśli miał dotrzeć do Rawens przed zmrokiem. Chciał jeszcze dziś złożyć raport w tamtejszej siedzibie inspektoratu.

Kiedy był w połowie drogi, kasztanka zwolniła, zrobiła się nerwowa – bez żadnego powodu. Próbował ją uspokoić, ale niespodziewanie prychnęła i stanęła dęba. Rajmund rozpaczliwie starał się utrzymać w siodle. Stopy wypadły mu ze strzemion, peleryna zakryła twarz, cugle wyślizgnęły się ze spoconych dłoni. Klacz zrzuciła go z grzbietu i popędziła z powrotem w stronę gospody. Rajmund, cały obolały, mógł się tylko bezsilnie przyglądać jak kasztanka, wzbijając tumany kurzu, znika za zakrętem.

Wstał i otrzepał się, doprowadzając ubranie do (względnego) porządku. W sumie nic mu się nie stało. Tylko trochę obił sobie lewe udo. Zaklął, po czym pokuśtykał w kierunku gospody, mając nadzieję, że znajdzie klacz gdzieś po drodze.

Stuk, stuk, stuk…

Rajmund odwrócił się, gdy usłyszał charakterystyczny tętent kopyt i stukot kół. Ujrzał zbliżającą się karetę ciągniętą przez dwa konie, bardzo podobne do jego kasztanki. Woźnica ubrany był w jasnoniebieski dublet z kołnierzem i długie bryczesy tego samego koloru – strój bogatego sługi.

Kareta zatrzymała się na skraju po prawej stronie.

– Cóż to pan robi sam na środku drogi? – zapytał woźnica.

– Koń mnie zrzucił.

– Nie jest pan aby ranny? Mogę jakoś pomóc?

– Noga mnie trochę boli, ale nie jest złamana. Miałem szczęście.

– Szczęście w nieszczęściu powiada pan? – Woźnica się uśmiechnął. – Nazywam się Namtar.

– Rajmund.

Namtar zsunął się z drewnianego kozła, podszedł do bocznych drzwi karety i otworzył je.

– Proszę wsiadać, podwiozę pana do gospody.

– Skąd wiesz, że idę do gospody?

– A gdzieżby indziej, skoro w tamtą stronę droga prowadzi.

– No tak…

Obszerne wnętrze karety wyglądało zachęcająco, wręcz błyszczało czystością. Zupełnie jakby pojazd w ogóle nie był użytkowany. Obicie z czarnej skóry udekorowane złotymi szarfami robiło zacne wrażenie. Cztery siedzenia ustawione parami naprzeciwko siebie, okryte były jakimś purpurowym materiałem, który nadawał całości iście królewskiego wyglądu. Rajmund nie zauważył żadnych herbów.

– Czyja to kareta? – zapytał.

– Mojego Pana.

– Nie będzie miał nic przeciwko?

– Pan lubi towarzystwo. Wkrótce do nas dołączy.

– Czeka w gospodzie?

Namtar pokręcił głową.

– Nic dziwnego – mruknął Rajmund. Nie mógł oderwać wzroku od siedzeń. Purpura na tle czerni zdawała się w dziwny sposób przyciągać. W dodatku był zmęczony i strasznie bolała go du…

– Panie, Rajmundzie?

– Słyszałeś, że na tej drodze straszy? – zapytał inspektor.

– Straszy, panie?

– Tak, nie widziałeś tu jakiejś karety widmo?

Namtar uśmiechnął się.

– Nie, panie. Nie widziałem.

– Tak właśnie myślałem – powiedział Rajmund, po czym wgramolił się do karety.

Drzwi się zamknęły.

Przejażdżka przebiegała spokojnie. Siedzenie było tak wygodne, że Rajmund zasnął.

Śnił o przeszłości. Był młodszy o dwa lata i przedzierał się przez las. Szukał jej. Anny. To nie było trudne. Wystarczyło podążać za krwią. Kropelka na krzaczku, smużka na pieńku, odcisk na kamyczku. Zawsze był spostrzegawczy. Rajmund wiedział, że zaraz ją znajdzie. Koszmar rozpocznie się na nowo. Ale tak, jak zawsze nie mógł nic zmienić.

Wisiała na gałęzi dębu. Rajmund doskonale pamiętał każdy szczegół, utrwalony przez lata majaków: połamane, zdarte do krwi paznokcie, palce brudne od błota i skrzepniętej posoki, we włosach liście. Jej martwe oczy wpatrywały się w Rajmunda oskarżycielsko; ale było tam coś jeszcze. Przyciągnięte zapachem padliny, żerowało.

Oczy lśniące w świetle księżyca jak żywe krople krwi łypały z głęboką, czerwoną nienawiścią wobec rodzaju ludzkiego. Zbyt późno zauważył małego szczurołaka wczepionego w plecy Anny. Stwór skoczył. Ostre niczym sztylety zęby wbiły się w ramię, którym Rajmund w ostatniej chwili zdołał się zasłonić. Inspektor upadł na plecy, niemal rozbijając głowę o leżący obok kamień. Potwór szarpał rękę jak wściekły pies. Pazurami próbował dosięgnąć twarzy. Rajmund chwycił kamień i zaczął nim okładać obrzydliwego stwora. Już trzecie uderzenie roztrzaskało czaszkę. Kolejne zmieniły truchło szczurołaka w krwawą miazgę.

Kiedy stwór przestał się poruszać, Rajmund zrzucił z siebie zwłoki. Ubranie inspektora lepiło się do ciała, nasiąknięte mieszanką szczurzej i ludzkiej krwi. Wtedy sznur pękł; Anna runęła na ziemię.

Obudził się zlany potem. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie jest. Minęło trochę czasu, zanim się uspokoił.

Coś było nie tak.

Od śmierci Anny nic nie było w porządku. Zaraz po tym, jak znalazł ciało, pobiegł do jej męża – także inspektora. W gniewie wyciągnął miecz. Zdołał odciąć mu kawałek ucha, zanim inni go odciągnęli.

Potem przez trzy dni leżał trawiony gorączką, podczas gdy kapłan Aola, Pana Zmierzchu, wyciągał z niego truciznę i poił cuchnącymi magią napojami. Przez cały ten czas Rajmund obawiał się, że straci rękę, jak jego przyjaciel Percival. Dawniej uważał, że Percivalowi wyszło to na dobre. W końcu opuścił wojsko, by zostać kapitanem w inspektoracie, ulubieńcem samego króla. Kiedy Rajmund odczuł trwogę, jaką wywołuje groźba utraty kończyny, prędko zmienił zdanie.

Nie stracił ręki. Stracił wszystko prócz niej. Żonę, złotowłosą Elenę, która zostawiła go, gdy tylko doszedł do siebie. Szacunek swoich kolegów. Odebrano mu też miecz. Najgorsze było jednak to, że mordercy Anny nigdy nie odnaleziono. Rajmund pomylił się, oskarżając męża; biedak nie miał pojęcia o romansie.

Od tamtej pory Rajmund nie dostał żadnego ważnego zadania. Percival go nie wyrzucił, ale już nigdy nie spojrzał mu prosto w oczy.

Usłyszał dzwon.

Inspektor zerwał się w stronę okna, wyjrzał.

– Słyszałeś to… ten dzwon? – zawołał do woźnicy.

– Co? Jaki dzwon? – odwrzasnął Namtar z kozła. – Chyba miał pan jakiś koszmar, słyszałem krzyk. Dobrze się pan czuje?

Przez krótką chwilę Rajmundowi zdawało się, że woźnica nie miał głowy. Zamrugał. Głowa wróciła na miejsce.

Wróciła.

– Panie Rajmundzie?

– Wszystko w porządku – wychrypiał. – Daleko jeszcze?

– Wkrótce będziemy na miejscu.

Rajmund usiadł i oparł się wygodnie. Westchnął. Bzdury, których się nasłuchał, zaczynały mieszać mu w głowie.

Coś wciąż było nie tak.

W szczelinie między siedzeniami zauważył jakiś niewielki obiekt. Niepasujący kawałek czerni na tle lśniącej purpury. Wiedział, czym jest ów przedmiot, jeszcze za nim go wyciągnął. Czarna skórzana rękawica, którą Rajmund porzucił gdzieś w krzakach, ociekała krwią. Czerwone krople spadały na czarną podłogę – kap, kap, kap…

Zabił drugi dzwon.

Rajmund zdusił krzyk i wyrzucił rękawicę przez okno. Skąd w ogóle się tu wzięła? Czyżby Namtar wrzucił ją do karety, kiedy Rajmund spał? To przecież jakiś nonsens.

Znowu wyjrzał przez okno. Tuż obok oddalającej się zakrwawionej rękawicy, leżała klacz. Martwe oczy kasztanki Rajmunda wpatrywały się w nicość. Rajmund chciał krzyknąć do woźnicy, żeby się zatrzymał, ale…

…na koźle nikogo nie było. Konie też zniknęły. Kareta jechała sama.

Kareta Widmo.

Ciągnięta przez duchy.

Rajmund naparł na drzwi, próbując je otworzyć. Zacięły się. Inspektor chciał… musiał wysiąść, ale kareta nie zamierzała go wypuścić.

Zabił trzeci dzwon.

Ryknął, spróbował wyskoczyć przez okno. Utknął. Nagle okno stało się dla niego za małe. Im bardziej napierał, tym mniejsze się robiło. Wycofał się, gdy zaczęło mu brakować tchu, w obawie, że zostanie zmiażdżony. Okno znowu było duże, ale kiedy tylko zbliżył dłoń, ponownie zmalało.

Musiał usiąść, bo dostał zawrotów głowy. Bał się, że zemdleje. Purpura nie była już wygodna. Rajmund miał wrażenie, jakby siedział na poduszce wypełnionej szpilkami.

Zabił czwarty dzwon.

Rajmund rzucił się na drzwi, gotów wyrwać je siłą. Gdy złapał za framugę, okno ugryzło go. Wrzasnął, cofnąwszy natychmiast rękę, upadł na podłogę. W jego dłoni tkwiła wielka jak wykrzywiony kciuk drzazga – drewniany ząb karety. Zacisnął szczękę. Czarna niczym atrament krew broczyła obficie z rany, gdy wyciągał intruza.

Zabił piąty dzwon.

Ściany zaczęły szeptać. Mówiły o śmierci, którą chciał mu zgotować Percival. Wysłał Rajmunda na daleką północ, która nikogo nie obchodziła. W pogoni za zagadką, której nie dało się rozwikłać.

Bez miecza, by bandyci połamali twe kości.

Bez ochrony, by wilki rozszarpały twe ciało.

– Zamknij się! – krzyknął Rajmund. Odpowiedział mu cichy rechot.

Kareta nagle się zatrzymała – tak niespodziewanie, że Rajmund znowu upadł na czarną podłogę. Upiorne okno zdawało się uśmiechać. Za nim, na suchej gałęzi biało-czarnej wierzby, siedział rudzik. Malutkie, pełne okrucieństwa oczy wpatrywały się w Rajmunda.

Rudzik śpiewał, ale to była dziwna melodia, nieprzyjemna dla ucha, wypaczona. Im dłużej Rajmund się jej przysłuchiwał, tym mniej przypominała śpiew ptaka. W pewnym momencie zorientował się, że piosenka ma słowa. Rudzik śpiewał niemal ludzkim głosem.

– Kamienie i kije, nimi cię zabiję… zabiję… zabiję… Szybko cię zabiję.

Piosenka nie miała stałego rytmu i ciągle zmieniała tonację. W końcu z dzioba rudzika zaczął wydobywać się jedynie żabi skrzek. Rajmund bardzo żałował, że nie miał pod ręką kamienia, którym mógłby rzucić w ptaka.

Zabił szósty dzwon.

Nagle Rajmund wszystko zrozumiał. Pieśń ptaka była wiadomością od właściciela karety. On… to coś zbliżało się z każdym uderzeniem dzwonu. Rajmund był o tym święcie przekonany.

Co się stanie, gdy zabije dwunasty dzwon? Co się wtedy stanie?

– Muszę wyjść – wymamrotał nieswoim głosem. – Muszę…

Dotknął znowu drzwi, już nie próbował wydostać się przez okno. Zamiast tego uderzył w nie barkiem. Raz, drugi, trzeci…

Zabił siódmy dzwon.

– Nie!

Wyprężył się do tyłu i zaczął uderzać obiema nogami. Lewa wciąż bolała go od wcześniejszego upadku, ale Rajmund zamierzał otworzyć cholerne drzwi, choćby miał połamać je obie.

Poczuł szarpnięcie. Coś ciągnęło go za pelerynę. Złota brosza dusiła pod szyją. Złapał materiał. Próbował się opierać, ale kareta była zbyt silna.

Tak, kareta. Rajmund widział kątem oka, jak żółta peleryna zostaje stopniowo wciągana w tę samą szczelinę, w której wcześniej znalazł rękawicę. Rajmund zaparł się nogami. Na próżno. Po chwili niemal cały materiał zniknął w siedzeniu karety, a Rajmund leżał z twarzą przyciśniętą do szczeliny i rozpaczliwie próbował złapać oddech.

Ścisnął broszę.

– Odepnij się cholero!

Widział otchłań wypełniającą szczelinę. Na dole była ciemność, a w niej dostrzegł oko patrzące wylewającą się, syczącą w nicości purpurą.

To coś ugryzło Rajmunda w twarz i wyszarpnęło kawałek mięsa z policzka. Krzyknął. Złota brosza puściła. Uwolnił głowę. Lewą dłonią zakrył obficie krwawiącą ranę; ciepły czerwony płyn przelewał się przez palce. Szczelina pożarła pelerynę Rajmunda, po czym beknęła głośno.

Zabił ósmy dzwon.

Rajmund rozpłakał się jak dziecko. Nie ze strachu, tylko rozpaczy. Z powodu własnej bezsilności.

– Bogowie… – wychlipał. Nie był nawet pewien, do których bogów się zwracał. Nie pamiętał żadnych modlitw.

Podłoga karety zaczęła wypełniać się błotem. Błoto kapało z sufitu, lało się po ścianach, wypływało też z żarłocznej szczeliny.

Królewski inspektor klęczał w karecie wypełnionej bulgoczącym szambem. W innych okolicznościach to by było nawet zabawne.

Zabił dziewiąty dzwon.

Właściciel karety był już blisko. Rajmund słyszał jego szept. Tymczasem ten skurwysyn, rudzik znowu postanowił zaśpiewać. Rajmund zatkał uszy brudnymi palcami i zaczął nucić. Nie chciał słuchać. Nie chciał już słyszeć niczego. Żadnych szeptów. Żadnych śpiewów. Żadnego bulgotania.

Na powierzchni błota (w którym klęczał już po pas) utworzyła się pojedyncza bańka. Rajmund widział w niej odbicie brudnego, zakrwawionego człowieka o wyrazie twarzy trzystuletniej mumii.

Żałował, że nie zemdlał. Chciał zemdleć. Może gdyby zaczął uderzać się głową o ścianę… Nagle ten pomysł wydał mu się bardzo atrakcyjny. Ale błoto mu na to nie pozwoliło, bo błoto było częścią karety, a kareta należała do Pana.

Bańka pękła, w jej miejsce wynurzyła się trupia dłoń – biała jak ogryziona do czysta kość. Blade ramię zaatakowało z szybkością grzechotnika, złapało Rajmunda za kołnierz koszuli i pociągnęło w dół.

Błoto rozrzedziło się, poczerniało jak rozcieńczony w wodzie atrament. A może zawsze było atramentem? Zresztą czy miało to jakieś znaczenie?

Tonął.

Opadał.

Był już na dole.

Na dole…

…zobaczył wszystkich swoich zmarłych przyjaciół. Uśmiechali się do niego czarnymi jamami ust, w których zadomowiły się węgorze, kraby i inne morskie stworzenia. Ujrzał też barbarzyńców zabitych przez siebie na wojnie, ci wygrażali mu pięściami, ale przynajmniej mieli zamknięte usta. Obok stał nawet złodziej, który kiedyś próbował okraść Rajmunda. W ręku trzymał sztylet zrobiony z kości udowej. Poza tym nie miał jednej nogi. Widać nawet tutaj trzeba było sobie jakoś radzić. Rajmund zaśmiał się na tę myśl, wypuszczając do góry bąbelki powietrza.

Ale on zmierzał na dół.

Na samym dnie stała Anna. Biała suknia i miedziane włosy falowały fantastycznie, hipnotyzując. W jej ustach mieszkały szczury.

Krzyknął, ale tu – na dole istniał tylko jeden dźwięk. Poczuł, że musi wypłynąć. Dostać się na górę. Nie może zostać na dole, nie może.

Zabił dziesiąty dzwon.

Martwi złapali go za nogi, ciągnęli ku dołowi. Ktoś zdjął mu but. Rajmund patrzył jak skórzany przyjaciel, wierny towarzysz wielu wędrówek opada na dno.

Zostawcie mnie… Zostawcie…

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął srebrny sekretnik. Otworzył go. W tej chwili, jak nigdy dotąd żałował, że wyrzucił podobiznę swojej żony, Eleny. Gdyby chociaż mógł na nią spojrzeć ten ostatni raz… Pozostanie mu tylko dół i… Anna. Będzie patrzył na jej bladą skórę i szczury już przez całą wieczność.

Medalion zabłyszczał, zasyczał. Ogarnięci nagłym strachem umarli, puścili go. Wreszcie mógł wypłynąć. Prowadzony światłem wydostał się…

…na górę. Zaczerpnął tchu. Znów był na powierzchni, ale nadal w brzuchu karety. Teraz było jednak inaczej. Kareta krzyczała, trzęsły się ściany, siedzenia warczały. Srebro sprawiało im ból. Rajmund dopiero teraz zrozumiał, co łączyło wszystkie opowieści, które dzisiaj usłyszał.

Uśmiechnął się i zanurzył medalion w atramentowej brei. Tak jak przypuszczał, ciemny płyn zaczynał się cofać, wysychać jak jezioro na pustyni. Wrota na dół znikały. Kareta trzęsła się z bólu. Czarna breja została niemal całkowicie wchłonięta w szczelinę między siedzeniami.

Rajmund wypluł resztki błotnistej cieczy o smaku śmierci i krwi; wyszczerzył znowu zęby – był to uśmiech umazanego posoką upiora.

Ścisnął mocniej medalion i naparł na drzwi. Tym razem…

Jakaś niewidzialna siła odrzuciła go w tył. Plecami uderzył o przeciwległe drzwi. Za oknem samotny rudzik śmiał się chrapliwym gardłowym głosem.

Zabił jedenasty dzwon.

– Skurwysynu! – krzyknął Rajmund. – Nie zatrzymasz mnie tutaj!

Owinął łańcuszkiem pięść i zaczął uderzać w drzwi. Z każdym ciosem kareta trzęsła się coraz bardziej, ściany wrzeszczały. Rajmund ranił knykcie, zrywał skórę, krew spływała po srebrnym łańcuszku. Nie przeszkadzało mu to. Nie czuł już bólu.

Krzyknął, drzwi otwarły się. Wypadł na zewnątrz. Jak na komendę rudzik sfrunął z drzewa i zaatakował Rajmunda, starając się wydziobać oczy. Inspektor uderzył go uzbrojoną w srebro pięścią. Ptak zaskrzeczał, rąbnął o drzewo. Zabiję cię – zdążył powiedzieć i zamilkł na zawsze.

Rajmund wybuchnął śmiechem. Nie takim jak wtedy w gospodzie. Ten był inny – niezdrowy, szaleńczy. Wygramolił się z karety i wtedy coś złapało go za pozostały mu but.

Odwrócił się. To była Anna i jej brudne, śmierdzące szczury, a niżej czaiło się coś gorszego. Pan karety niemal był już na górze. Prawie wypłynął na powierzchnię. Rajmund czuł jego obecność każdą zdrową komórką ciała. Za chwilę zabije dwunasty dzwon a wtedy…

– Nie, nie! Puść mnie, puść! – krzyczał, wierzgając nogami jak niesforne dziecko, które jeszcze nie chce iść spać.

Ale Anna trzymała mocno. Z jej ust zaczęły wypadać szczury. Na Boginię! Ile ich tam było! Jeden już obgryzał mu nogę. Potem drugi, trzeci…

Rajmund krzyczał, wrzeszczał, płakał, błagał. Przez chwilę absolutnej paniki zupełnie zapomniał o srebrnym sekretniku. Przeklinając swoją głupotę, rozwinął wisiorek i zaczął nim okładać szczury i zjawę. Gryzonie wycofały się, ale Anna nie chciała go puścić. Dlaczego nie chciała puścić?

Medalion zerwał się z łańcuszka. Rajmund poczuł szarpnięcie. Coś złapało go za ramiona, wyrwało ku górze. Upadł.

Niemal natychmiast znalazł się z powrotem na nogach. Rozejrzał się. Stał boso na pustej drodze.

Nie było szczurów.

Nie było Anny.

Nie było karety.

Dotknął dłonią twarzy – wciąż mocno krwawiła. Odwrócił się.

Wysoki mężczyzna o posturze drwala i ciemnej brodzie upstrzonej siwizną górował nad Rajmundem, zasłaniając zachodzące słońce. Jego skórzany kaftan był pełen liści, ramiona miał podrapane od gałęzi, jakby tarzał się w krzakach (albo biegł przez las).

– Skąd… jak? – wychrypiał inspektor.

– Usłyszałem dzwony – odparł mężczyzna.

Rajmund zemdlał.

 

3.

Podróżniku, zanim stracisz duszę, wysłuchaj mojej opowieści.

 

– Kareta widmo? – parsknął Hasel, przyglądając się swojej ozdobionej złotymi pierścieniami dłoni. Żółty metal połyskiwał w świetle kaganków.

– Nie wierzycie, panie? To popytajcie. Niejeden z moich gości ją widział.

– Nie wątpię. Wy, ludzie północy…

Jakiś mężczyzna w krótkiej opończy z kapturem podszedł do szynkwasu. Hasel przyjrzał się nieznajomemu, gdy ten zabierał z lady dwa kufle wypełnione ciemnym piwem. Skrzywił się, na widok szpecącej policzek blizny, jakby po ugryzieniu psa. Przy pasie mężczyzny wisiał miecz, chociaż nieznajomy zdecydowanie nie był szlachcicem.

– Przepraszam najmocniej – zatrzymał go Hasel. – Pan chyba nie jest stąd?

– Nie pochodzę z północy, jeśli o to pan pyta – odparł nieznajomy. – Mogę w czymś pomóc?

– Odkąd tu przybyłem, nic tylko słyszę o jakichś duchach. Może pan mi wyjaśni, o co tu chodzi?

Nieznajomy uśmiechnął się i opowiedział swoją historię.

Koniec

Komentarze

Melduję, że bilet został skasowany.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dziękuję za przeczytanie :)

Cześć. To taka opowieść-scenariusz sesji RPG, powiedziałbym, bardzo "klasyczna". Jest spoko, napisane sprawnie, choć baaardzo powoooli się przez to brnie. Fajne, lecz mnie nie sponiewierało. Pozdrawiam.

Cześć, Łosiot. Każda prawdziwa przygoda zaczyna się w karczmie ;)

Obawiałem się, że początek może być trochę za długi. W teorii historia była prosta, ale popadłem w taki słowotok…

Tak czy wspak, dzięki, że wpadłeś.

Przeczytane ;)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Dzięki :)

Podobało mi się :)!

Taki całkiem sympatyczny horror. Trochę sztampowa ta karczma na początku, ale za to zakończenie przypadło mi do gustu. Całkiem sugestywne opisy i prawie bez baboli…

Bardzo, bardzo nieźle ;)!

A co do babolków:

– “aż jego czaszka pękła, a nawet później zmieniając” – coś mi nie pasuje w tej konstrukcji;

– “ne jeden” – niejeden.

 

Fajne (copyright by Anet).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Dzięki, Staruchu, za przeczytanie i wyłapanie błędów.

W tym jednym zdaniu faktycznie coś szwankuje. Postaram się to jakoś poprawić.

Fajnie, że horrorek Ci się podobał :)

Przyjemne i rzeczywiście przypomina mi RPG-owy scenariusz. Śródtytuły świetne :)

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Bardzo mi miło, dziękuję, Verus :)

Sympatyczna opowieść, jeśli można tak powiedzieć o horrorze. Historia dość standardowa, ale ubierasz ją w ładne szczegóły. Kareta-widmo niezła jako pułapka – łatwo wejść, trudniej wyjść. Imię woźnicy też fajne.

Karczma na dzień dobry jest sztampowa, ale tutaj wyjątkowo pasuje. Dobre miejsce, żeby wysłuchać opowieści innych.

Ogólnie – misię.

Aha, interpunkcja kuleje.

Babska logika rządzi!

Finklo, dziękuję za komentarz i bibliotekę :)

Fajnie, że Ci się podobało. Imię woźnicy wybrałem dla zabawy. Swoją drogą, kiedy w polskim google wpisujesz: „Nergal”, to wyskakuje jakiś wytatuowany gościu ;)

Moja interpunkcja kuleje od czasów, kiedy bogowie byli młodzi, a ziemią władały dinozaury :( 

Ale jaki Nergal? Tu jest przecież Ratman, tylko od tyłu.

I jeszcze biedaczce nie zorganizowałeś żadnej laski? Nieładnie… ;-)

Babska logika rządzi!

Obaj panowie pochodzą z sumeryjskich mitów. Z powodu szczurów imię Namtara ma podwójne znaczenie. Bardzo mi to pasowało :)

Może lepiej wózek albo samochód ;) 

Przeczytałam bez przykrości, ale też i przyjemności większej nie zaznałam. Cześć opowiadania tocząca się w karczmie zdała mi się mocno przegadana, a przebrnąwszy przez nią przeczuwałam, jak potoczą się losy Rajmunda, bo oczywiste było, że nie po to wysłuchał opowieści, aby się na koniec samemu nie przekonać, co w trawie piszczy i o co chodzi z tytułową karetą.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

– Jest inna droga pro­wa­dzi przez las. ―> – Jest inna droga, pro­wa­dzi przez las.

Unikaj w dialogach dodatkowych półpauz, bo sprawiają że zapis staje się mniej czytelny.

 

Dzia­du­nio wstał, od­sta­wił krze­sło i wsko­czył na nie z gra­cją sta­re­go żu­ra­wia. ―> Obawiam się, że dawnych karczmach nie było krzeseł, a raczej ciężkie i długie ławy. Krzesła bowiem należałoby wymieniać na nowe po każdej bójce, a na to nie byłoby stać żadnego karczmarza.

 

Raj­mund zer­k­nął na krze­sło. ―> Jak wyżej.

 

tak, jak Bo­gi­ni przy­ka­za­ła. ―> Wcześniej napisałeś: Znak Aury bo­gi­ni praw­dy. ―> W dalszym ciągu opowiadania raz piszesz Bogini, a innym razem bogini. Byłoby dobrze ujednolicić zapis.

 

– Znam kilka osób, które do­świad­czy­ło po­dob­nych prze­wi­dzeń… ―> Piszesz o osobach, a te są rodzaju żeńskiego, więc: – Znam kilka osób, które do­świad­czy­ły po­dob­nych przy­wi­dzeń

Poznaj różnicę między przewidzeniem, a przywidzeniem.

 

–Cisza, cisza ma być! ―> Brak spacji po półpauzie.

 

Na­zy­wam się Oli­wia. ―> Raczej: Na­ imię mam Oli­wia.

 

Woź­ni­ca był ubra­ny w gra­na­to­wy sur­dut…

 – Masz na myśli bez­gło­we­go woź­ni­cę?

– Nie bądź głupi. Oczy­wi­ście, że miał głowę, a na niej cy­lin­der. ―> Nie wiem, w jakim czasie dzieje się ta opowieść, ale noszenie mieczy i użycie kuszy wskazuje, że dość dawno. Dlatego zupełnie nie pasują mi tu surdut i cylinder, noszone w XIX wieku.

 

Szyb­ko się do­my­śli­łam, gdzie mnie wie­zie… ―> Szyb­ko się do­my­śli­łam, dokąd mnie wie­zie

 

Wokół roz­le­gał się brzdęk ta­le­rzy… ―> W dawnej karczmie spodziewałabym się raczej misek drewnianych lub glinianych, ale nie talerzy.

 

miast tego pró­bo­wał uspo­ko­ić bro­da­cza.

– Spo­koj­nie, Sta­chu – mówił, pró­bu­jąc unie­ru­cho­mić mu ręce. ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Wbrew uprze­dze­niom wobec ludzi pół­no­cy… ―> Można być uprzedzonym do kogoś lub czegoś, ale nie wobec kogoś/ czegoś.

Proponuję: Wbrew uprze­dze­niom do ludzi pół­no­cy

 

Ka­re­ta za­trzy­ma­ła się na po­bo­czu po pra­wej stro­nie. ―> Nie wydaje mi się, aby droga z tego opowiadania miała pobocze.

Proponuję: Ka­re­ta za­trzy­ma­ła się na skraju po pra­wej stro­nie.

 

– Cóż to pan robi sam na środ­ku drogi? – za­py­tał woź­ni­ca. ―> – Cóż to pan robi sam na środ­ku drogi? – za­py­tał stangret.

Woźnica kieruje wozem konnym.

 

– Szczę­ście w nie­szczę­ściu po­wia­da pan? – Woź­ni­ca się uśmiech­nął. ―> – Szczę­ście w nie­szczę­ściu po­wia­da pan? – Stangret się uśmiech­nął.

 

– Skąd pan wie, że idę do go­spo­dy? ―> Do stangreta nie mówiło się per pan.

 

– Mo­je­go Pana. ―> – Mo­je­go pana.

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

ły­pa­ły z głę­bo­ką, czer­wo­ną nie­na­wi­ścią wobec ro­dza­ju ludz­kie­go. ―> …ły­pa­ły głę­bo­ką, czer­wo­ną nie­na­wi­ścią do ro­dza­ju ludz­kie­go.

 

– Sły­szał to pan… ten dzwon? – za­wo­łał do woź­ni­cy. ―> Sły­szałeś to… ten dzwon? – za­wo­łał do stangreta.

 

W szcze­li­nie mię­dzy sie­dze­nia­mi za­uwa­żył jakiś nie­wiel­ki obiekt. […] Czar­na skó­rza­na rę­ka­wi­ca… ―> Nie nazwałabym rękawicy obiektem.

 

Zabił drugi dzwon. ―> Raczej: Dzwon zabił drugi raz.

Chyba że za każdym razem bił inny dzwon. Uwaga dotyczy także kolejnych uderzeń dzwonu.

 

Wy­prę­żył się do tyłu i za­czął ude­rzać obie­ma no­ga­mi. ―> Na czym polega wyprężenie się do tyłu?

 

Może gdyby za­czął ude­rzać się głową o ścia­nę… ―> Może gdyby za­czął ude­rzać głową o ścia­nę

 

ża­ło­wał, że wy­rzu­cił zdję­cie swo­jej żony, Eleny. ―> Co wyrzucił??? Zdjęcie???

Proponuję: …ża­ło­wał, że wy­rzu­cił konterfekt/ podobiznę swo­jej żony, Eleny.

 

Raj­mund czuł jego obec­ność… ―> Czemu służy wytłuszczenie?

 

krzy­czał, wierz­ga­jąc no­ga­mi jak nie­sfor­ne dziec­ko… ―> Masło maślane ― wierzganie to energiczne machanie nogami.

 

Nie było Ka­re­ty. ―> Dlaczego wielka litera?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niezłe, podobało mi się. Trochę przegadane, nieco przewidywalne, ale i tak się dobrze czytało. Mam wrażenie, że ta karczma to jakiś rodzaj czyśćca, bo lądują tam na stałe wszyscy, którzy spotkali karetę, a ich opowieści wręcz zachęcają podróżnych to wybrania tej konkretnej drogi.

Kliczek na zachętę. :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Regulatorzy, bardzo dziękuję za pomoc!

Szkoda, że Cię nie porwało. Może Rajmund zbyt długo siedział w tej karczmie :(

Tyle się błędów uzbierało, chociaż długo sprawdzałem tekst… Dzięki za wyłapanie baboli. Z tym zdjęciem to się nie popisałem. Sam nie wiem, skąd się wzięło. Jeśli chodzi o surdut, to okresy pomieszałem z premedytacją.

Bogini jest pisana wielką literą, kiedy mówi kapłan, a Rajmund nie jest człowiekiem religijnym. To samo z Namtarem – Pan, bo chodzi o jego boga.

Tym stangretem to mnie zagięłaś. Na swoją obronę powiem, że w książkach, które czytałem, na koźle (bryczki czy karety) zawsze siedział woźnica. Pewnie wina złego tłumaczenia z angielskiego, a może tłumacz uznał, że tak lepiej brzmi? Jestem nawet w trakcie czytania takowej książki :(

Zabił dzwon, bardziej mi pasuje w tym tekście. Wiedziałem, że to niewłaściwa forma, ale równie dobrze może być dwanaście, a każdy ma inny stopień grozy.

Wytłuszczenie, bo chciałem to słowo zaakcentować. Zwykle użyłbym po prostu innej czcionki, ale nie umim w tym edytorze.

Dzięki, że poświęciłaś tyle czasu na moje opowiadanie. Zaraz się wezmę za poprawki :)

 

Irka_Luz, serdeczne dzięki! Dobrze kombinujesz z tym czyśćcem. Pierwsza wersja miała więcej wskazówek odnośnie do północy i karczmy, ale musiałem usunąć, bo limit. Myślę, że teraz jest jednak lepiej, a świat bardziej otwarty na interpretacje.

Rytmatysto, cieszę się, że mogłam pomóc, i że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

I niech Cie ręka boska broni przed wprowadzeniem poprawek! Możesz to zrobić dopiero po ogłoszeniu wyników konkursu, wiec teraz palce precz od klawiatury! ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ojoj. To lepiej zaczekam.

Nie masz wyjścia. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Z jednej strony wydaje mi się, że opowiadanie mogłoby być krótsze, a z drugiej czułem taki fajny klimat, gdy czytałem te dość długie rozmowy w karczmie. Ostatecznie jednak wybrałbym tą drugą opcję. Może wydawać się dla kogoś nieco rozciągnięte, ale lubię kiedy dostaję taką creepy zapowiedź tego, co się może za niedługo stać. Były momenty zabawne, jak z tym przerywaniem bohatera, gdy ktoś chce mu opowiedzieć straszną historię. Coś podobnego zauważyłem w Twoim poprzednim opowiadaniu, które czytałem → “Kto daje i odbiera”. Całkiem zabawnie Ci to wychodzi, mimo że dodawanie elementów humorystycznych, jest ryzykowne dla horroru. Tutaj jakoś to również pasowało. 

Zakończenie mimo że krótkie (jak wspomniałeś w przedmowie dlaczego tak jest), to nie utrudnia mi odbioru opowiadania. Wszystko wydaje się zrozumiałe, przynajmniej dla mnie.

Jedynie mogłoby być nieco bardziej mrocznie, bo raczej nie odebrałem tego tekstu jako horror z piekła rodem :D Scena w karecie trochę nadrobiła. 

No to podsumowując: wciągająca historia z bardzo dobrym zakończeniem, klimatyczna, momentami humorystyczna, ale jako ogół bardzo dobrze to się czytało. Brawo! 

No i jak zawsze, czytam coś i kojarzy mi się coś z filmem, nie żeby fabularnie, ale z małą duperelką, a mianowicie → żółta peleryna (Osada 2004) Może oglądałeś, jak nie to polecam :D 

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

NearDeath, dzięki, że zdecydowałeś się na lekturę :)

Starałem się dobrze zrównoważyć tekst. Najpierw rozśmieszyć, potem przerazić.

Nie wiem, czy potrafiłbym pisać mroczniej, bo nigdy nie mogę zrezygnować z humoru. Nawet jak chcę, żeby było poważnie, to żart sam się do tekstów zakrada. Cieszę się, że nie przesadziłem i dobrze Ci się czytało.

Osady (chyba) nie oglądałem, ale opis na wiki wygląda interesująco.

ninedin.home.blog

:)

Fabuła: Bardzo klasyczne fantasy, na pochwałę zasługuję jednak dwudzielna konstrukcja utworu, gdzie w pierwszej części mamy typową, nieco humorystyczną przygodówkę, natomiast w drugiej części klimat wyraźnie skręca w mroczniejsze strony – osobiście ta druga część spodobała mi się bardziej, mocniej biła po emocjach, bardziej wciągała. Finał ładnie spaja całość w pętlę, niemniej jednak całej historii brakuje jakichś szczególnie wybijających się momentów. Porządnie, ale raczej nie na mistrzowskim poziomie.

Oryginalność: Tu mam mieszane odczucia. Z jednej strony mamy dość ciekawy pomysł na pojazd i konkretne backstory głównego bohatera, z drugiej są pewne niedociągnięcia w światotwórstwie: niewyróżniająca się konstrukcja systemu społecznego, znowu setting w umiarkowanym klimacie, raczej sztampowa religia, eklektyczny dobór imion, który nieco wybija z immersji. Karczma wyszło bardzo karczmowo, tutaj jednak można dopatrywać się zamierzonego zabiegu.

Język: Zdarzały się pogubione przecinki przy wołaczach i zdaniach złożonych. Humor całkiem w porządku, najlepiej pod względem opisów prezentują się sceny wewnątrz karety. Stylizacja w dialogach wyszła według mnie średnio.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Dziękuję, Wickedzie.

Dobrze, że humor w porządku, bo bałem się przesadzić.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet :)

Niezłe. Część horrorystyczna jest dobra. Karczmy na mój gust nieco za dużo.

Dzięki za wizytę. Widać mam słabość do karczem, ale może trochę przesadziłem :)

Spełnienie podstawowego założenia – fantastyczny środek transportu – jest.

Wiem, po co i dlaczego ta część pierwsza w karczmie się w tekście znalazła, ale uważam, że jest zbyt długa. Dialogi są jak na mój gust za bardzo rozwleczone i zanim dotarłam do zasadniczej części drugiej, zdążyłam się nieco zmęczyć. Na szczęście surrealistyczna podróż piekielną karetą zrekompensowała niedostatki początku. Przez to oceniam całość neutralnie – szaleństwa nie ma, ale nie jest też źle. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dzięki, Śniąca. W następnym horrorze postaram się bardziej hamować.

Nowa Fantastyka