- Opowiadanie: urtur - Diabłolica, czyli jak Gerard miecz swój srebrny postradał

Diabłolica, czyli jak Gerard miecz swój srebrny postradał

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Diabłolica, czyli jak Gerard miecz swój srebrny postradał

[Wszelkie podobieństwo imion, osób i miejsc jest zupełnie przypadkowe i całkowicie niezamierzone.]

* * * * *

Diabłolica, czyli jak Gerard miecz swój srebrny postradał

Po ukończeniu szkoleń i przejściu przez wszystkie egzaminy, została przydzielona do świątynnego archiwum. Uznała to za zesłanie. Nie minął nawet rok, a radykalnie zmieniła swoją opinię. Szła właśnie pomiędzy wysokimi regałami pełnymi zwojów, gdy nagle poczuła, że stało się coś niewyobrażalnie strasznego. „Zdrada! Zdrada, zdrada!" – brzmiało jej w uszach. Zachwiała się. I wtedy w otoczeniu bladej poświaty ujrzała przed sobą wielu ze swych dawnych przyjaciół. Zrozumiała, że zginęli. „Uciekaj – wołali do niej. – Tylko kilkoro z nas zdoła ujść cało. Uchodź tam, gdzie zdrajcy cię nie dosięgną!" Osnowa rzeczywistości pękła, wymiary rozplotły się i splotły ponownie. Pomiędzy bladymi postaciami, przed oczami przestraszonej archiwistki rozwarła się otchłań. Prowadziła w nicość. „Skacz!" – zawołali. Skoczyła.

 

* * * * *

W gospodzie było gwarno, a piwo lało się strumieniami. Za gospodą było nieco ciszej, a napojeni goście lali strumieniami. Stary Pierdziwór, właściciel tej karczmy, rad był, że póki co goście nie leją się między sobą, ale nie miał złudzeń że to w końcu nie nastąpi. Zawsze tak było. Zwłaszcza w dni targowe, jak dziś. Nie żeby gospodarz nie lubił porządnego mordobicia, lubił, a jakże, jeno uważał, że na pijatyce da się lepiej zarobić niż na bijatyce. Był bardzo pragmatycznym człowiekiem i zawsze starał się trzymać swój interes twardą ręką.

Pewną nadzieję na spokojniejszy niż zazwyczaj przebieg popijawy dawał fakt, że przy jednym ze stołów zasiadł sołtys Kłonica. A rzędem z nim – trzech drabów z jego straży wiejskiej, która każdemu umiała wgrzmocić szacun dla urzędu. Naprzeciw nich zaś siedziało pięciu łuczników z drużyny Dziedzica Pana, brachów na schwał, co to tak jelenia, jak banitę bez trudu w gęstym lesie ustrzelić umieli. Cała dziewiątka omawiała coś zawzięcie, zaś pozostali goście starali się omijać ich stół z daleka. Jakoś wcale to Pierdziwora nie dziwiło.

 

Trzasnęły drzwi. Do gospody wszedł wysoki, białowłosy człowiek. Miał na sobie skórzany strój, a do pleców przytroczone dwa miecze. Omiótł szybko pomieszczenie swoimi niesamowitymi oczami o pionowych źrenicach. Jego spojrzenie napotkało wkrótce wzrok sołtysa.

– Ło, laboga, boginkowie! – zawołał sołtys. – Taż żesz toż jest sam imci pan Gerard! Panie wiedźmak, ze z nieba żeś mi pan spadnął!

– Nie z nieba, kpie, tylko z konia, i nie spadłem, tylko… Zresztą wszystko jedno. Widzę że mnie jeszcze pamiętasz, stary łotrze!

– A dy, kto by tam pana wiedźmaka pamiętać nie miał. Ze trzy roki nazad to już będzie jakeście wespół ze z jedną czarodziejką rzygacza ze z tąd przegonili. A terazki we w sam raz nowa potwora się we w naszej okolicy zagnieździła, psiajucha, i na nią trza nam iść. A dobrze panu wiedźmakowi za pomoc we w tej sprawie zapłacim. Siadajcież ze z nami, siadajcież. Gospodarzu! – zwrócił się ku szynkwasowi – Piwa, dla jaśśśnie wielmożnego! Ale żeby najlepsze było, bo jak nie!…

 

Pierdziwór co prędzej przyniósł garniec niechrzczonego piwa i postawił przed nowym gościem. Gerard pociągnął spory łyk.

– Niczego sobie – mruknął, uśmiechając się wilczo. – To jak z tym potworem, co to za jeden? Troll? Wampir? Dusiołek?

– Dy tam! Do takowych to ja bym nie śmiał pana wiedźmaka fastrygować. Diabłolica to jest, ot co!

– Że kto niby? – warknął wiedźmak.

– Przeca mówię wyraźnie. Diabłolica. Ze z postawy na dziouchę młodą by się widziała, jeno chuda jest strasznie, skóra u niej czerwona jak wypalona cegła, głowa wielka, a na niej rogi-nierogi pasiaste. I oczy ma duże jako te talary. A na gębie znaki białe. Prawdę gadam, bodajby mnie… Zaś ubrana skąpo. Tak i wielu chłopaków do niej zachodziło, ale się im wychędożyć nie dała. Tać nie pokuśnica, widać. Jeno czar na nich ciepnęła jakiś, terazki oni ze z wszystkim ją słuchają. A ona im każe przynosić sobie różniaste rzeczy i i cosik ze z nich buduje. Ontarz, nie-ontarz, kto ją tam wi. Ale strasznie się to widzi, nie bywało u nas takich rzeczy, panie wiedźmak, nie bywało…

Gerard zamyślił się. Opis „diabłolicy" nie pasował do żadnego znanego mu stworzenia, choć wiele bestiariuszy w swym życiu przewertował i wielu potworom sam czoła stawił, a pleców nie podał. Postanowił dowiedzieć się więcej.

– Zaatakowała kogo? – zapytał.

– Tać tak niby. To jest, po prawdzie mówiąc, ona sama ino we w zagajniku siedzi i rzadko wyłazi. Jak co potrzebuje, to czaruje innych, coby jej przynieśli. I noszą, jak zdrowia pragnę, całą prawdę gadam. Ale jak się na nią paru ze z widłami wybrało, to ino mieczem świsła i zbierać co z nich już nie było.

– To ona ma miecz?

– Ano, bodaj bym tak skonał, i ma i ni ma. Normalnie ni ma, ale jak jej trza, to ma. I Walek, ten co ze z tym mieczem ją ze dwa albo i trzy razy widział, zarzeka się, co jej miecz na zielono błyszczy.

– Żebym tak zdrów był! – zachrypiał jeden z drabów.

– No to co ona wam przeszkadza? Niech sobie siedzi w tym zagajniku.

– Ej tam, co tam… Tać ona chłopów od roboty w polu odciąga. Rzeczy różniastych szukać im każe i zabiera je sobie. Nie godzi się tak!

– A lasek własnością Dziedzica Pana jest i jemu tam polować się należy, a jak taka tam siedzi, to i polowania się nie urządzi – dodał któryś z łuczników.

– A jak ona ten swój ontarz dokończy i, nie dajcie boginkowie, jakoweś brewe ryje diabłoliczne zacznie tam uprawiać? Tfy, na psa urok! Takeśmy sobie umyślili kupą na nią dzisiaj iść, może kupy nie ruszy. A jakeś się pan wiedźmak pojawiłeś, tak dołącz się do nas, a dobrze wynagrodzim.

 

Wiedźmak wyczuł, że sołtys nie mówi całej prawdy. Sprytny staruch wcale nie miał zamiaru iść z samymi tylko łucznikami i drabami przeciw tajemniczej istocie… Gra była warta wysokiej stawki!

– Niech będzie, sołtysie – powiedział, lekko krzywiąc wargi. – Od was zapłaty nie chcę. Ale jeśli stworę pokonamy, będę mógł sobie z jej leża wybierać rzeczy do woli, ile na wozie się zmieści.

– Poszedłbym na to – mruknął pierwszy łucznik. Pozostali przytaknęli.

– Oj, oj! Wysoka to cena jest, aleć zgodzić się trza mi – wymamrotał sołtys. Zastanawiał się przy tym, co powie wiedźmak, gdy zobaczy, że większość skarbów diabłolicy stanowią stare pancerze i podrutowane garnki.

– Jak daleko jest do tego zagajnika? – zapytał Gerard.

– Niecałe trzy kwadranse – odparł łucznik.

– To zbierajcie się.

– Jakże tak? – rozdziawił gębę sołtys, ukazując przy tym wszystkie dwa zęby.

– Jutro muszę jechać dalej. Jeśli wyjdziemy od razu, dotrzemy tam przed zachodem. Nie mam zamiaru bić się w nocy. W nocy się chędoży albo śpi. – Wiedźmak nie uważał za wskazane przyznać się głośno, że obawiał się nocnej walki z zupełnie nieznaną sobie istotą.

 

Cała dziesiątka opuściła więc karczmę i wyszła na podwórze. Gerard rozejrzał się uważnie.

– Hej! – zawołał do koniucha. – A gdzie to mój towarzysz?

– Do szopy poszł, łaski panie.

Wiedźmak szybko przeciął podwórze i otworzył wrota szopy.

– Kaczeniec! Jesteś tu? – zawołał ostro.

Pobliska kupa siana poruszyła się i rozsypała na boki. Oczom Gerarda ukazał się bard. Znajdował się on w stanie nieco rozmemłanym, jako że po obu stronach miał hoże dziewki wiejskie, które ochoczo nim się zajmowały. Zarówno bard jak i dziewki nie byli skorzy do zaprzestania tego, co akurat robili.

– Wstawaj i idziemy! – rozkazał wiedźmak.

– Gerard, daj spokój, dopiero co zacząłem!

– Prawdziwego barda poznaje się po tym, jak kończy, nie jak zaczyna! Zresztą: nie chcesz, to nie idź. Ale żebyś mi potem nie narzekał, że nie widziałeś diabłolicy!

– Mówisz: diabłolicy? – zainteresował się Kaczeniec.

– Mówię.

– A można ją…

– Nie można.

– To się jeszcze okaże! – wycedził bard i zerwał się na nogi. – Idę!

„I dobrze! – pomyślał Gerard. – Jakby nie on, świat nigdy by się nie dowiedział o moich przewagach."

 

Wyruszyli w jedenastu: sołtys, wiedźmak, bard, draby i łucznicy. Niedługo trwało, nim dotarli do niewysokiego wzgórza. Z jego wierzchołka zobaczyli zagajnik, w którym mieszkała diabłolica. Nadszedł czas na ustalenie koncepcji ataku.

– Zrobimy tak – zarządził Gerard. – Wasza piątka – tu wskazał na łuczników – zejdzie z powrotem ze wzgórza, okrąży je od prawej i zajdzie do zagajnika z flanki. Reszta wraz ze mną zaczeka tutaj. Gdy będziecie już blisko, zaczniemy schodzić wprost na ten lasek śpiewając pieśni bojowe. To powinno wywabić diabłolicę. Jak się pokaże, to wy szyjecie do niej z łuków, ja ruszam do ataku, a chwaty mnie ubezpieczają. Ty, Kaczeniec, i sołtys macie tylko patrzeć i nie przeszkadzać. Zrozumiano? No to ruszać.

Zrobili dokładnie tak, jak powiedział. Nie minął kwadrans, a łucznicy zajęli pozycję. Gerard dał znak. Kaczeniec wstał z boleściwą miną, żując przy tym długie źdźbło trawy.

– Wyplujże to! – sarknął wiedźmak. – Masz teraz śpiewać.

– Tia, pieśń bojową. Znaczy: mam fałszować. Bez trawki nie dam rady. No, panowie na trzy… Raz, dwa, trzy!

Ruszyli w dół zbocza, rycząc na całe gardło: „Hej, miecze w dłoń! Łuki w juki, a łupy wziąć w troki!". Taktyka okazała się niezwykle skuteczna. Wkrótce między drzewami na skraju lasku pojawiła się niewysoka osóbka o ciemnoczerwonej skórze. Zaczajeni nieopodal łucznicy napięli broń i wystrzelili. Pięć strzał pofrunęło do celu. Naraz rozbłysła jaskrawa zieleń, rozległ się cichy szum – i wszystkie pięć pocisków opadło na ziemię nie czyniąc nikomu krzywdy. Wiedźmak i towarzyszący mu mężczyźni z wrażenia przestali śpiewać. Pierwszy odzyskał mowę Kaczeniec.

– Ech, Gerard – rzucił z politowaniem – co ty wiesz o odbijaniu w locie…

Tymczasem diabłolica wykonała krótki gest – i oto spory głaz, leżący dotąd spokojnie, zaczął staczać się ze zbocza wprost w kierunku ukrytych za krzakami łuczników. Ci bardzo szybko dali nogę. Podobnie postąpiły draby sołtysa i ich zwierzchnik, gdy ujrzeli kolejny toczący się kamień. Gerard i Kaczeniec uskoczyli w bok.

– Co teraz? – zapytał bard.

– I tak wiedziałem, że będę się z nią musiał zmierzyć sam. Może nakłonię ją do odejścia, może będę musiał walczyć, zobaczymy. Czekaj tu na mnie.

 

I poszedł. Na wszelki wypadek dobył obu mieczy, jednak trzymał je opuszczone. Trzeba było dać szansę negocjacjom. Gdy zbliżył się do diabłolicy, stwierdził, że ta wcale nie wygląda groźnie, choć opis, który przedstawił mu sołtys, dość wiernie odpowiadał rzeczywistości. Pozory wszak mogły mylić, wciąż więc miał się na baczności. W ręku dziewczyny zauważył krótka metalową rurkę. Ani śladu zielonego miecza. Podszedł jeszcze bliżej. Zagadnęła go pierwsza, w jego ojczystym języku:

– Ta twoja broń – wskazała na krótsze z jego ostrzy – to ze srebra?

– Ze srebra – odpowiedział.

– Nie będzie ci już potrzebna.

– Nie będzie mi już potrzebna.

– Zostawisz mi ją – powiedziała patrząc mu w oczy.

– Zostawię ci ją – odpowiedział i rzucił miecz diabłolicy pod nogi.

– A teraz dasz mi spokój i wrócisz do gospody trochę pochędożyć.

– A teraz dam ci spokój i wrócę do gospody trochę pochędożyć.

Jak powiedział, tak i zrobił. Kaczeniec bardzo się temu dziwił, ale na wszelki wypadek wolał się nie odzywać. Zaś Asokha zaniosła zdobyczny miecz do szałasu, w którym mieszkała. To był udany dzień. Srebro było w tym świecie dość rzadkie i cenne, a potrzebowała go sporo. Nie wszystkie połączenia dało się wykonać miedzią. Jeszcze trochę tego, trochę owego – i zbuduje podprzestrzenny komunikator. A wtedy dowie się, czy może już wezwać kogoś, by ją stad zabrał. Zdrajcy wszak nie mogli utrzymać władzy zbyt długo!

 

Nie przypuszczała, że gdy już ukończy swoje dzieło, uzyska informacje straszniejsze od jej najgorszych przypuszczeń. Informacje, które sprawią, iż straci wszelką chęć, by wrócić.

 

KONIEC

 

 

Koniec

Komentarze

Cienki ten wiedźmak, że dał się zahipnotyzować. I w ogóle, to o kim jest to opowiadanie? O cienkim, jak bakteria Gerardzie, czy o Ch.J.W Diabłolicy? Nic tu się kupy nie trzyma. Kilka humorystycznie skonstruowanych zdań. Całość - bez koncepcji.

Oł, ła.
Czyżbym klucz do koncepcji tego opowiadania faktycznie ukrył zbyt głęboko, tak że go nie widać?... No nic, zobaczymy, co inni czytelnicy powiedzą, o ile w ogóle.

Jeśli kluczem jest sama parodia Wiedźmina, to mnie nie przekonuje. Chyba, że wplecione są tu jakieś inne powiązania, których nie znam. Wtedy będę w stanie zrozumieć. Nie tak dawno popełniłem podobny błąd: napisałem parodię z alegoriami do wielu utworów, wychodząc z założenia, że wszyscy muszą je znać :)

Ano tak właśnie jest - to nie tylko Wiedźmin tam siedzi, choć on jest najbardziej oczywisty. Ciekawe kto jeszcze coś wyłapie. ;-)
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie wszyscy muszą wszystko znać, i raczej nikt nie wyłapie wszystkich aluzji... W ramach podpowiedzi dodam, że drugi z bazowych kanonów (ten, z którego pochodzi Diabłolica) jest z pewnością bardziej znany od Wiedźmina.

A to witaj w klubie :) Dla rewanżu możesz zerknąć na moje opowiadanie "Nieprzezwyciężony". Dopiero, jak je zamieściłem, to zorientowałem się, że dla kogoś, kto nie zna wszystkich książek i produkcji filmowych, do których się odnosi, będzie tylko nieczytelną mieszaniną stylów i bezsensownych wygłupów :)

No cóż, ja też nie wyłapałem nic poza Wiedźminem, który jest oczywisty. Może to parodia miała być, jakieś humorystyczne zderzenie światów, ale moim zdaniem niezbyt wyszło.

Przeciętne dziełko.

(Diabłolica to Jedi???)

Niepotrzebnie wiedzmin nazywa się Gerald- powinnien mieć albo jego cechy charakteru, albo być sparodiowany. A to jakiś zupełnie inny gościół.
"„I dobrze! - pomyślał Gerard. - Jakby nie on, świat nigdy by się nie dowiedział o moich przewagach.""

> walter:  A to witaj w klubie :)

A. witam, witam!

Wbrew temu, co piszesz, uważam że tworzenie tekstów typu "bigos", takich jak ten mój, czy też Twój "Nieprzezwyciężony" nie jest błędem. Sądzę, że jest grono czytelników, którzy cenią takie wyzwania dla ich erudycji, lubią połamać sobie głowę: "skąd ja znam ten cytat?", "gdzie już widziałem tę scenkę?", czy "kojarzę tę postać, ale w jakim utworze ma swój pierwowzór?". (Nota bene w "Diabłolicy" poza oczywistymi wiedźmakiem i bardem oraz nieco trudniejszą samą diabłolicą jest też zagadka postaciowa naprawdę trudna, a mianowicie sołtys.) 

Oczywiście, gdy ktoś chce czytać "bigos" jako parodię, czy - co gorsza -  jako samodzielne opowiadanie, to się srodze zawiedzie, bo nie jest to ani jedno, ani drugie. Dlatego zawsze wolę na początku dodawać disclaimer o "przypadkowych" podobieństwach... Choć nie zawsze on pomaga. :P

Cały problem tych "bigosów" polega  na tym, że najczęściej pisane są "sobie, a muzom". Weźmiesz się napocisz, rąbniesz szeregiem cytatów, a na koniec znajdź jeszcze kilku czytelników, którzy je będą w stanie utożsamić :)

„Hej, miecze w dłoń! Łuki w juki, a łupy wziąć w troki!".  -> numer i data licencji?
Początek z końcem razem wzięte słabo przystają do środka. Poza tym, jeśli faktycznie "koniec", to nie wiadomo, co robi ostatnie zdanie.
Teksty złożone ze samych aluzji, nawiązań i odwołań rzadko kiedy zyskują powszechne uznanie.

P.S. Znakomita większość czytelników to zwykli czytacze, którzy szarad i rebusów poszukują, jeśli poszukują, w branżowych tytułach, nie w literaturze "na co dzień". Więc nie narzekajcie na niedocenianie. Aha --- lenistwo też swoje robi...

> walter_bez_mienia: rąbniesz szeregiem cytatów, a na koniec znajdź jeszcze kilku czytelników, którzy je będą w stanie utożsamić

> AdamKB: Teksty złożone ze samych aluzji, nawiązań i odwołań rzadko kiedy zyskują powszechne uznanie.

Zgadzam się. To dość niszowa twórczość. Ale skoro sie coś takiego popełniło, szkoda trzymac w szufladzie.

Jasne. Zrozumiałe, oczywiste... Z mojej strony było to tak zwanym stwierdzeniem faktu, nie krytyką, że jak mogłeś, po co, dla kogo.
Ale, gdybyś "rozmachnął się" w pisaniu, ale tak fest, jak dziadkowie mawiali, z nadzianej cytatami miniaturki zrobiłbyś bardzo porządne opowiadanie. Długie i ciekawe. A wtedy nikogo nie bolałaby głowa od nadmiaru bądź braku skojarzeń, czytelnik rwałby do przodu i dopiero na końcu jąłby się (ewentualnie) zastanawiać, że ja to, cholera, gdzieś kiedyś... I pochwaliłby, zapewne, miast kręcić nosem.

A mnie się to opowiadanie podobało.

Oprócz Wiedźmina, nawiązanie jeszcze to Gwiezdnych Wojen. Innych nie znalazłam.
Takie do... przeczytania i zapomnienia. Mam nadzieję, że Cię tym nie uraziłam.

> lady madder

Oczywiście, Gwiezdne Wojny (dokładniej Wojny Klonów to drugi z trzech głównych motywów).
Skąd, nie uraziłaś mnie, ten tekst nie ma sie wspinać na Judahu skałę, lecz dostarczać chwilowej rozrywki.

Wojny Klonów nie oglądałam (to pewnie animowana wersja, no nie?) mi się skojarzyło z Nową Nadzieją, gdzie jest rozmowa właśnie w stylu:
- Nie interesujecie się tymi robotami.
- Nie interesujemy się tymi robotami.

Posklejane z kawałków, niemających chyba za sobą nic wspólnego. Gdyby wyrzucić teskt kursywą z początku i dziwny akapit kończący, i parę rzeczy ze środka, byłaby to całkiem śmieszna parodyjka fantasy.

Analogii nie wyłapałem. Widać mało oczytany jestem.

> lady madder

Bo akurat ten fragment jest z Nowej Nadziei. :-)

Autor być może nie wziął pod uwagę, że nie każdy czyta wszystko... Zwłaszcza, jeśli chodzi o serie. Bo ja pierwsze kilka stron nie przypadnie do gustu, to wiadomo, że serii się nie czyta.
"straż wiejska która każdemu potrafi wgrzmocić szacun do urzędu"... Ok.

Ale ogólnie - moglo być lepiej, i chyba rację ma AdamKB, że trochę za bardzo "ućkane".

> niezgoda.b Autor być może nie wziął pod uwagę, że nie każdy czyta wszystko...

Wziąłem... Nawet napisałem wyżej, że ten typ opowiadań to twórczość niszowa.

Tak, niszowa... Do czytania tylko przez autora.

No, nie popadaj ze skrajności w skrajność. Aż tak źle to nie jest. Między "nie każdy czyta wszystko" a "do czytania tylko przez autora" jest spora różnica. :-]
Ten tekst wrzuciłem w kilka miejsc i gdzieniegdzie znalazło się po parę osób, które bawiło identyfikowanie użytych motywów. Zatem docelowe grono odbiorców istnieje i jest większe niż lii tylko sam autor.

Niezgoda zapomniała wstawić znaczek przekornego uśmieszku. Nie załamuj się!

Ja zanm nawet ludzi, których bawiło pisanie pracy magisterskiej o tropach literackich i kulturowych w "Wiedźminie".
No cóż, poczekam na coś innego urturowego.

Ja znam nawet ludzi, których bawiło pisanie pracy magisterskiej o tropach literackich i kulturowych w "Wiedźminie".
No cóż, poczekam na coś innego urturowego.

Nowa Fantastyka