- Opowiadanie: Abbadon - Pokerzysta

Pokerzysta

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Pokerzysta

Mój syn Paweł od zawsze był dobrym pokerzystą. Właściwie, powiedzieć, że był dobry, to spore niedomówienie. Był najlepszy. Miał dar.

Pierwszy raz dopuściłem go do stołu półżartem, podczas urodzin mojego brata. Już wtedy prawie ograł mnie i swojego wujka, ale obwiniliśmy za to alkohol i szybko zapomnieliśmy o całej sprawie.

Dwa tygodnie później, przypomniał mi o tym nauczyciel Pawła, wzywając mnie do szkoły. Okazało się, że od czasu urodzin mój syn wygrał od kolegów ponad trzysta złoty, co jak na grupę dwunastoletnich dzieci było horrendalną sumą. Przeprosiłem za wszystko i zabrałem syna do domu. Tam długo tłumaczyłem mu, jak niebezpieczny jest hazard i w jak głębokie kłopoty może wpaść, gdy odwróci się od niego szczęście. Słuchał mnie uważnie i ciągle potakiwał, ale po jego oczach widziałem, co naprawdę myśli.

„To mnie nie dotyczy tato. Ja zawsze wygrywam.”

Wtedy nie wiedziałem jeszcze, ile będzie w tym racji.

Z czasem, nawyki hazardowe Pawła stały się normą. Razem z żoną zrozumieliśmy, że lepiej będzie pozwolić mu rozwinąć jego pasję w dobrym kierunku, niż próbować ją zdusić. Dlatego kupiliśmy mu kilka poradników i pozwoliliśmy grać z bliskimi, do których mieliśmy zaufanie. Oczywiście, tylko na zapałki.

Ten system sprawdzał się nawet nieźle aż do jego osiemnastych urodzin. Zaraz po nich, wbrew naszym sprzeciwom, Paweł wsiadł do pociągu i ruszył prosto do Berlina. Mieszkaliśmy praktycznie na granicy z Niemcami, więc sama podróż nie była problemem. Gorsze było to, że nie ukrywał nawet, iż jedzie do kasyna.

Wrócił następnego dnia wieczorem, przywożąc pięć tysięcy Euro w żywej gotówce. Więcej, niż wynosiły wtedy moje półroczne zarobki. Wszystko nam oddał, ale wcale mnie to nie cieszyło. Tego wieczora, jak i wiele razy później, próbowałem z nim o tym rozmawiać, ale zawsze słyszałem to samo.

– Daj spokój, tato. Nie martw się co będzie jak przegram, bo ja nie przegrywam. Nigdy. Ograłbym w karty samego diabła.

I faktycznie, dałem spokój, ale nie przez jego zapewnienia. Odpuściłem, bo widziałem jego wyraz twarzy, gdy grał. Ten błysk w jego oczach, determinacja, jakiej nie widziałem u nikogo innego. On nie mógłby żyć bez pokera. Sama myśl, że miałby zerwać z tą grą była dla niego gorsza niż wyrok śmierci.

Rok później, Paweł zrezygnował z pójścia na studia i zapisał się do profesjonalnego klubu hazardowego. Nie podobało mi się to, ale nie mogłem nic już poradzić. Był dorosły i musiał sam podejmować decyzje na temat swojego życia. Poza tym, kilka miesięcy później pojawił problem znacznie większy, niż syn chcący zarabiać na swojej pasji.

Tym problemem była moja żona Marta, którą pewnego ranka znalazłem nieprzytomną na podłodze w kuchni. Natychmiast zadzwoniłem po karetkę, która przewiozła ją do szpitala. Tam lekarze zdiagnozowali u niej niesamowicie rzadkie schorzenie płuc. Prawe było już właściwie zapadnięte, a lewe trzymało się ostatkiem sił. Natychmiast podłączono respirator, ale lekarz wprost powiedział mi, że jej stan wkrótce drastycznie się pogorszy.

Powiedzieliśmy o wszystkim Pawłowi. Był nawet bardziej poruszony, niż mogliśmy przypuszczać. Gdy tylko się o tym dowiedział, natychmiast przesłał nam olbrzymią sumę pieniędzy, wielką nawet jak na jego hazardowe standardy. Chciał, żebyśmy mogli opłacić jak najlepsze leczenie, choćby miało go to do reszty zrujnować.

Wydaliśmy każdą przysłaną nam złotówkę najlepiej jak się dało. Pojechaliśmy aż do Warszawy, gdzie moja żona trafiła do najlepszej prywatnej placówki w kraju. Dostała tam pokój wielkości od naszego domu, najdroższe leki i specjalistów, o których większość może tylko pomarzyć.

Niestety, równie dobrze moglibyśmy wrzucić te pieniądze do fontanny. Marcie nic nie pomagało. Najlepsi lekarze i leki za bajońskie sumy jedynie spowalniały nieznacznie postęp choroby. W niecały rok, z energicznej i zawsze uśmiechniętej czterdziestoletniej kobiety, stała się chudym, bladym półtrupem, śpiącym przez piętnaście godzin na dobę. Nie mogłem jej nawet zobaczyć, bo operacje zajmowały jej więcej czasu, pobyt we własnym pokoju. A nawet gdy mnie do niej dopuszczano, ledwo była w stanie mówić, nie mogła się podnieść, nawet oddychała z wielkim trudem. Po pewnym czasie, nie chciałem jej już widywać. Każda wizyta nam obu przynosiła samo cierpienie.

Nie lepiej znosił całą sytuację Paweł. Był wtedy w Monachium, na jednym z największych krajowych turniejów, mających otworzyć mu drogę do najwyższej klasy klubów pokerowych. Nie mogłem się z nim w żaden sposób skontaktować, ale jego koledzy z klubu twierdzili, że nie było z nim dobrze. Z nikim już nie rozmawiał, całe dnie spędzał w kasynach i podrzędnych klubach hazardowych, a w nocy chodził gdzieś z jakąś podejrzaną bandą. Nikt nie wiedział do końca, kim oni byli, ale na pewno nie dobrym towarzystwem. Wielu z nich miało ponoć tatuaże na całym ciele, wszyscy byli łysi i zawsze śmierdzieli siarką. Do tego część z nich widziano ponoć paradujących z ostrymi nożami, które nie wyglądały jak wyposażenie kuchenne. Obawiali się, że Paweł mógł stać się członkiem grupy przestępczej, albo nawet jakiejś sekty.

Jakby tego było mało, od jakiegoś czasu wydawał się kompletnie uzależniony od hazardu. Zawsze dużo grał, ale wtedy nie robił już nic innego. Nie rozmawiał z przyjaciółmi, nie chodził na siłownię, nie spotykał ze swoją dziewczyną, nic. Wychodził z domu wczesnym rankiem i wracał późno w nocy, cały dzień spędzając w kasynach. Nie wymieniał już nawet żetonów na pieniądze i chyba tylko dlatego go z nich nie wyrzucano.

Oczywiście, grał dzięki temu tylko lepiej. Każdy etap turnieju, złożonego z jednych z najlepszych graczy w Europie, wygrywał właściwie po pierwszym rozdaniu. W niektórych przypadkach ludzie po prostu rezygnowali, wiedząc, że muszą z nim zagrać. Główna nagroda była więc tylko kwestią czasu, ale to nie miało dla mnie znaczenia. Wolałbym, żeby Paweł przegrał wszystko, niż żeby wygrywał za cenę swojego zdrowia i relacji. Niestety, on nikogo nie słuchał. Całymi dniami przesiadywał w spelunach, a w nocy robił Bóg wie co ze swoją szemraną bandą i nikt nie mógł do niego dotrzeć.

Tymczasem, stan Marty ani trochę się nie polepszał. Minął już rok, odkąd trafiła do szpitala, a sytuacja stawała się tylko gorsza.

Tygodnia mijały, aż w pewnego dnia lekarz wprost powiedział mi, żebym przygotował się na najgorsze. Dawał jej nie więcej niż tydzień.

Przekazaliśmy wiadomość wszystkim naszym krewnym. Wielu z nich obiecało nas odwiedzić. Pierwszy, pojawił się Paweł.

Zdziwiło mnie to. Byłem pewny, że jego nowe znajomości i nieprzerwane przesiadywanie w kasynach odwiedzie go od wizyty, tymczasem on zjawił się jeszcze tego samego dnia, w którym ogłosiłem stan mojej żony na Facebooku. Nie poczekał nawet do końca turnieju. Po prostu go porzucił, nikomu nawet o tym nie mówiąc. Miałem okazję oglądać w telewizji zdezorientowanych sędziów półfinału, gdy odbierałem go ze stacji.

Taki akt poświęcenia może byłby wzruszający, gdyby nie to, w jakim stanie zastałem swojego syna. Jego koledzy informowali mnie, że nie jest z nim najlepiej, ale rzeczywistość okazała się gorsza, niż moje najczarniejsze przewidywania.

Paweł był wychudzony, brudny, miał ogoloną głowę, wory pod oczami i ubrania, które od tygodni musiały nie widzieć pralki. Chciał odwiedzić Martę od razu po przyjeździe, ale z trudem udało mi się go przekonać, by poczekał do rana.

Poszliśmy do hotelu, w którym spędziłem ostatnie piętnaście miesięcy. Próbowałem z nim rozmawiać, ale on tylko jadł. Pochłaniał wszystko, co miałem w lodówce, jakby nie miał nic w ustach od ponad miesiąca. I sądząc po jego sylwetce, to było bardzo możliwe.

Dopiero po dobrej godzinie nieprzerwanego ucztowania, zaczął cokolwiek mówić. Głównie, pytać o matkę. Chciał wiedzieć jak się miewa, jakie wymiary ma jej pokój, czy już na pewno nie ma niczego, czego lekarze nie próbowali. Ilekroć pytałem o niego, automatycznie zmieniał temat. Nic nie mogłem na to poradzić. Pocieszałem się przynajmniej, że cokolwiek się z nim stało, to wciąż nas kochał.

W końcu, po długich staraniach, udało mi się zmusić go, by odpowiedział na choć jedno moje pytane.

– Paweł, powiedz mi chociaż… czy nawet trochę nie szkoda ci, że nie dokończyłeś turnieju?

 Jego wyraz twarzy zmienił się, gdy o to zapytałem. Odpowiedź, jakiej mi udzielił, pobrzmiewa mi w uszach aż po dziś dzień.

– Tato, pomógł byś mamie, gdybyś mógł?

– Co? Oczywiście, że tak. Zrobiłbym wszystko.

– Wszystko? Jesteś pewien? Nie ma niczego, przed czym powstrzymałbyś się, nawet gdyby mogło to ją uratować?

Zdziwiło mnie jego pytanie, ale zastanowiłem się porządnie i odpowiedziałem najszczerzej, jak tylko mogłem.

– Ja… Nie wiem, Paweł. Kocham twoją matkę, ale jest wiele rzeczy, których naprawdę nie wolałbym uniknąć. To chyba zależy od tego, co dokładnie musiałbym zrobić.

– No właśnie. Ja też się na tym zastanawiałem, ale krótko. Bo jasnym dla mnie było, że was mam tylko jednych, a w pokera grałem już aż za dużo. Tak dużo, że stałe się chyba aż za dobry. W ciągu całej swojej kariery rozegrałem kilka tysięcy partii, a przegrałem czternaście z nich. Liczyłem dokładnie. Dla mnie, ten turniej to tylko kolejna zabawa, których będę miał jeszcze setki. To tutaj jest to, co naprawdę się liczy.

Po tych słowach wstał i poszedł do łóżka, nie zważając uwagi na moje komentarze. Zostawił mnie samego, pełnego rozmyślań i strachu o to, co stanie się z moim jedynym dzieckiem.

Następnego dnia z trudem namówiłem Pawła, by ogolił się i zjadł coś, zanim zaprowadzę go do matki. Wziął ze sobą sporą torbę z, jak twierdził, prezentami.

Gdy stanęliśmy przed drzwiami do jej pokoju, poprosił mnie, żebym poczekał na zewnątrz. Zgodziłem się. Rozumiałem, że chłopak chce spędzić chwilę sam na sam ze swoją mamą. Wpuściłem go do środka, a sam usiadłem na krześle pod salą, czekając.

Po kilku minutach od jego wejścia, w holu zrobiło się bardzo chłodno. Zdziwiło mnie to. Wprawdzie był październik, ale pomieszczenie szpitala było dobrze ogrzewane. Do tego wylegujący się za oknem pies obudził się nagle i zaczął ujadać w stronę pokoju mojej żony.

Zaniepokojony wstałem, z zamiarem zapukania do drzwi. Jednak nim to zrobiłem, usłyszałem śmiech dobiegający z wnętrza pokoju. Niski, gardłowy śmiech, który zdecydowanie nie należał ani do Pawła, ani do Marty.

W tamtej sali ktoś był.

Ktoś poza moim synem i żoną.

Szarpnąłem za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Przerażony wezwałem pielęgniarki, bełkotliwie i w pośpiechu tłumacząc im, że ktoś obcy zamknął się na sali z moim synem i żoną. Kobiety pobiegły do drzwi i po ochronę, a ja wymyślałem sobie w duchu za to, jak głupi byłem, pozwalając mu wejść tam samemu. Jakbym nie wiedział, co działo się z nim przez ostatnie miesiące!

Kobieta wybrała awaryjną kartę elektroniczną i przesunęła nią obok czytnika. Nic się nie wydarzyło.

Nie rozumieliśmy tego. Te karty powinny dawać dostęp do wszystkich sal.

Kobieta w panice przesunęła kartę jeszcze kilka razy, ale to nie przynosiło efektu.

– Uszkodzone drzwi powinny otworzyć się automatycznie! – krzyknęła do mnie. Twierdziła potem, że pochłonięta kartą nie zauważyła niczego dookoła, ale ja pamiętam wszystko. Opętańcze wrzaski i śmiechy dochodzące z sali, dziwaczne kształty tańczące na mlecznej szybie, absolutnie nienaturalne zimno dookoła. Psa, ujadającego w naszą stronę jak oszalały.

Po chwili, dobiegła do nas ochrona. Uderzyli w drzwi pięściami i zagrozili, że je wyważą, jeśli wszyscy zaraz nie wyjdą. Szykowali się już, by spełnić groźbę, gdy drzwi nagle się otworzyły. Stanął w nich Paweł. Zarośnięty, brudny, cuchnący siarką i kadzidłem, a do tego wyraźnie zmęczony, ale uśmiechający się niewinnie. Gdy tylko wyszedł, dookoła zrobiło się jeszcze zimniej.

Zszedł nam z drogi, umożliwiając ochronie wejście do sali. W środku nie było nikogo, poza odpiętą od wszelkiej aparatury i siedzącą na łóżku Martą. Wciąż była wychudzona i blada, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że jest zdrowsza niż kiedykolwiek, odkąd opuściliśmy dom.

Spojrzałem na Pawła w szoku. On już odchodził, uśmiechając się do mnie z rozbawieniem. Nie potrafiłem w to uwierzyć, ale dobrze wiedziałem, czego dokonał mój syn.

Od zawsze powtarzał przecież, że ograłby w karty samego diabła.

Koniec

Komentarze

Abby, dodałeś opowiadanie 2 razy :D

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

To ściana tekstu, będzie się piekielnie źle czytało. Najlepiej podziel na akapity.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Abbadonie, edytuj tekst! Spraw, aby dał się przeczytać bez bólu!

No i usuń jedno opowiadanie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie wiem, co myśleć o tym opowiadaniu. Nie ma w nim niczego szczególnego, końcówka też specjalnie nie zaskakuje. Nie ma tu co prawda żadnych błędów, ale po przeczytaniu nie myślisz nawet, czy ci się podobało, czy nie. 

To całkiem niezły tekst. 

Pomysł jak pomysł – rzeczy o zmaganiach z diabłem czytywało się i oglądało wielokrotnie, ale treść Twojego tekstu jest na tyle oryginalna, że nie można mówić o jakiejś wtórności. Napisane w miarę porządnie ale zwróć uwagę na literówki – nie czytałem z nastawieniem na łapankę, więc sporo mogli mieć umknąć, ale widać było drobne błędy wynikające z nieuwagi – zjedzone literki na końcach wyrazów, podwójne zaprzeczenia i tym podobne. Warto, byś przeczytał sobie tekst kolejny raz, powoli, a sporo baboli sam wyłapiesz. Interpunkcja raczej średnio, choć nie będę Ci w niej grzebał, bo nie znam się na tym na tyle dobrze, by poprawiać. 

Stylem trudno się zachwycać, choć marudził też raczej nie będę. Jest prosto, nieco topornie, bez jakiegoś niesamowitego kunsztu czy pogoni za pięknem słowa, ale też nie potykałem się w czasie lektury. Coś jak toyota hilux – niezbyt ładna i wysublimowana, ale porządnie robi swoją robotę :-) 

Jedna rzecz mi się w zasadzie nie podobała. Tekst jest bardzo emocjonalny, dużo się tam pod tym względem dzieje, zresztą pierwszoosobowa narracja – wydarzenia dotyczą bezpośrednio narratora – tym bardziej powinna ową emocjonalnoś podkreślać. Tymczasem rzecz czyta się dość beznamiętnie, jak sprawozdanie raczej, niż mocną, osobistą historię. Winę ponosi ten suchy, "użytkowy" styl. Bohaterowie dużo przeżywają, ale jako czytelnik tego nie czuję – wiem o tym, bo to wynika z treści. To jak z przeciętnym filmem romantycznym – wiem, że bohaterowie pałają niewyobrażalną miłością do siebie, bo o tym mówią, lecz z powodu średniego scenariusza i braku tak zwanej "chemii" między aktorami, kompletnie nie widać na ekranie owego uczucia. 

Nie jest to jednak jakiś wielki problem. Zakładam, że nie masz dorobku Pilipiuka i dopiero zaczynasz swoje pisanie, więc gdy przyjdzie odrobina doświadczenia, wyrobisz sobie stylistyczne "ucho" i umiejętność takiego operowania stylem, żeby idealnie zgrywał się z treścią. Póki co to nawet dobrze, że nie starasz się zbytnio kombinować – próby ukwiecania i eksperymentowania w formie tekstu, bez należytego, literackiego doświadczenia i odbycia, mogą totalnie rozłożyć każde opowiadanie. 

I jeszcze jedno. Narratorem uczyniłeś ojca Pawła, faceta, który nie wie co jest grane i musi stawić czoła szczątkowym informacjom i domysłom. Taka była Twoja koncepcja i trudni z tym polemizować. Ale osobiście uważam, że tekst byłby znacznie ciekawszy, gdyby to Paweł opowiadał – człowiek w centrum wydarzeń, zatracajacy się w swym niezrozumiałym darze/przekleństwie, pod wpływem rodzinnej tragedii podejmujący desperacką podróż wgłąb szaleństwa, za sprawą szemranych, okultystycznych sekt szukający kontaktu z samym diabłem… Opowieść "z pierwszej ręki" mogłaby być znakomita :-) 

No ale, tak czy owak, tekst przyzwoity. A jestem pewien, że kolejne będą lepsze. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Wieloznaczność słów spowodowała niejednoznaczność zakończenia. Opowiadanie jest o tym, że Paweł ograł w karty diabła, ale to:

 

On już odchodził, uśmiechając się do mnie z rozbawieniem.

 

sugeruje, że oddał swoje życie za życie matki.

Nic wielkiego, ale opowiadania ma ręce i nogi.

Tekstów o przechytrzaniu diabła było już mrowie a mrowie, ogranie go w karty to coś bardziej oryginalnego.

Myślę, że słaby odbiór może wynikać z tego, że warstwa emocjonalna trochę zawodzi. Syn osiąga to, co chce, bez większych wyrzeczeń. Miał talent od dziecka, wykorzystał go dla ratowania życia matce. Prawie każdy w tej sytuacji zrobiłby to samo. Być może strasznie ryzykował, wzywając diabła, ale tego nie pokazujesz.

Stosunkowo dużo literówek.

przywożąc pięć tysięcy Euro w żywej gotówce.

Dlaczego euro dużą? Waluta jak każda inna.

Babska logika rządzi!

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka