- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Młot na czarownice

Młot na czarownice

,,Młot na czarownice” był traktatem na temat czarownictwa wydanym po raz pierwszy przez niemieckiego dominikanina i inkwizytora Heinricha Kramera w 1487 roku. Książka traktująca o tym jak rozpoznawać i procesować czarownice, mimo odrzucenia przez papieża, przez wiele stuleci cieszyła się ogromną popularnością w całej Europie. Przetłumaczona na wiele języków, w tym na polski, służyła jako niezbędna pomoc w walce z praktykami magicznymi i satanicznymi. Panuje powszechne przeświadczenie, że wszelka forma polowań na czarownice ominęła Polskę. Jednak prawda jest taka, że wiedźmowy obłęd dotarł i do nas. I to dużo później niż w pozostałych częściach Europy. Ostatnie procesy na terenach polskich miały miejsce jeszcze na początku XIX wieku. 

Oceny

Młot na czarownice

Słońce nad wzgórzem powoli chyliło się ku zachodowi a letnie niebo nabierało barw coraz to bardziej nasyconych różów i pomarańczy. Zbliżał się wieczór, ale gorące powietrze wydawało się nie ustępować, było jedynie tylko duszniej.

Przepocona, mokra koszula lepiła się niemiłosiernie do ciała Henryka. Od kilku godzin rąbał już drewno a niemłode już ręce coraz bardziej odmawiały mu stabilnego, sztywnego chwytu na ciężkiej siekierze. Jakby mechanicznie już wykonywał cios za ciosem, gdy jego nozdrzy dosięgnął nagle charakterystyczny smród. Zamarł sięgając po kolejny kawałek drewna. Zmarszczył nos z wyraźnym obrzydzeniem i obrócił się by spojrzeć w dół, ku wiosce. Z oddali dało się dojrzeć coraz to wyżej unoszące się kłęby czarnego, gęstego dymu. Gdyby mieszkał choć trochę bliżej zapewne byłby teraz w stanie dosłyszeć rozdzierające gardło krzyki, które musiały właśnie towarzyszyć widowisku. Powinien był już się przyzwyczaić, ale za każdym razem wywoływało to u niego te same dreszcze na plecach. Jednak tym razem było tam coś jeszcze, co zwróciło jego uwagę. Wyprostował się gwałtownie i nerwowo przeczesał przyprószone siwizną włosy. W odległości około kilometra ścieżką podążał jakby duch – wysoki, postawny, białowłosy mężczyzna w białej szacie trzymający coś ciężkiego przy piersi. Za nim podążał orszak w postaci czterech ciemnych postaci. Nie rozmawiali, jedynie patrzyli prosto przed siebie stawiając pewnie krok za krokiem. Ta ścieżka podążała tylko w jednym kierunku… Henryk raptownie obrócił głowę ku oknu kuchennemu stojącego za nim drewnianego domu. Stała w nim ciemnowłosa kobieta w średnim wieku. Pobladła i przestraszona patrzyła w kierunku nadchodzących gości.

Zachowuj się normalnie! – krzyknął do niej Henryk. Odwróciła wzrok ku niemu a on uśmiechnął się do niej blado starając się dodać jej otuchy. Własny niepokój musiał skryć jak najgłębiej. Po chwili z trzęsącymi rękoma kobieta wróciła do krojenia warzyw. Henryk westchnął głęboko, sięgnął po kolejny klocek, położył go na pieńku i wymierzył cios siekierą w sam jego środek.

 

Szczęść Boże! – krzyknął zbliżający się białowłosy duch do opierającego się o siekierę Henryka. Zdawał się być w dobrym humorze, jego świta trzymała się kilka metrów od niego. Henryk kojarzył twarze dwóch z nich, byli to miejscowi chłopcy, ledwie podlotki. Wszyscy przyglądali mu się uważnie, w milczeniu.

Szczęść Boże – odpowiedział jak najspokojniej Henryk. Starał się przy tym uśmiechnąć.

Gość stał już naprzeciw niego. Włosy miał gęste, jasne a twarz jakby anielską.

Przedmiotem ściśniętym w jego dłoniach była gruba, czarna księga.

Okropny skwar – westchnął duchowny rozkładając ręce. – Czy możemy wejść do środka? Chętnie poznam pozostałych mieszkańców domostwa.

Gość zachowywał się bardzo swobodnie, jakby był spodziewany, wręcz oczekiwany. Henryk skinął głową. Powolnym ruchem oparł siekierę o pieniek, podczas gdy duchowny uważnie mu się przyglądał. Ruszyli spokojnie w stronę wejścia. Chłopcy jak magnes podążali za przywódcą, póki ten przed samym domem nie dał im znaku ręką aby poczekali. Henryk ledwie zdążył unieść nieznacznie dłoń w geście zapraszającym do środka gdy zauważył, że gość już zdążył przekroczyć próg domu i zawołał entuzjastycznie:

– Ah! Przepiękną ma Pan żonę! Tak, tak. Tylko nasz Stwórca tworzy takie cuda!

Marianna w przybrudzonym, żółtym fartuchu stała sztywna na środku pomieszczenia i obserwowała z szeroko otwartymi oczyma jak gość podchodzi pewnie i podnosi jej drobne dłonie do swoich ust w zamiarze ucałowania ich. Ledwo dotknął ich wargami.

Herbaty? – zapytał Henryk stojący wciąż przy wejściu. Był oparty o ścianę, ręce założył za plecami w niby swobodnej pozie. Dominikanin obrócił się w jego stronę puszczającym przy tym ręce Marianny. Były wyraźnie poczerwienione.

Zapewne jest przepyszna – uśmiechnął się. – Ale chętnie bym się raczej napił pańskiego piwa. Rozmawiałem o panu z sąsiadami i paru zdążyło już mi wspomnieć, że pana domostwo słynie z niego.

Henryk drgnął lekko i zachwiał się w swojej stabilnej pozie. Wytrzymał jednak przenikliwe, wciąż uśmiechnięte spojrzenie duchownego i po chwili skinął głową na żonę. Marianna pospiesznie i ze spuszczonym wzrokiem ruszyła w stronę wyjścia. Gdy mijała w wejściu męża ten przelotnie złapał ją za dłoń i na krótką, ledwie zauważalną chwilę oboje zatrzymali ręce w dodającym otuchy geście. Nie umknęło to uwagi duchownego. Mężczyźni patrzyli na siebie moment w milczeniu, gdy nagle gość zdecydował się usiąść przy drewnianym stole na środku pomieszczenia. Jego księga już tam leżała. Patrząc na Henryka wskazał miejsce naprzeciw siebie.

Gospodarzu… – powiedział zapraszająco.

Henryk powoli oderwał się od ściany, podszedł do wskazanego stołka i usiadł. Wyprostował się na krześle, podniósł wzrok na gościa i czekał w milczeniu. Duchowny po chwili zaczął powolnym, przyjacielskim, prawie, że słodkim tonem.

Zapewne coś nie coś słyszał pan już o mnie i wie czym się zajmuję?

Spojrzenie miał natarczywe, wwiercające się w duszę. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie mrugał. Henryk robił co mógł, aby nie unikać kontaktu wzrokowego.

Tak, dobiegły mnie plotki – odpowiedział cicho.

Wspaniale! – wykrzyknął wyraźnie ukontentowany gość, najwyraźniej takiej odpowiedzi oczekiwał i bardzo go ona usatysfakcjonowała. Henryk zerknął na jego prawą rękę. Cały czas trzymał ją na księdze, zakrywał okładkę.

Kocham plotki! Ogromnie chciałbym się dowiedzieć jaki mój obraz stworzyła sobie w główkach okoliczna ludność. Czy byłby pan tak uprzejmy streścić mi krążącą o mnie historię a ja następnie postaram się potwierdzić prawdy i zaprzeczyć fałszom hm? – poszerzył jeszcze bardziej swój uśmiech zachęcająco. Po czym nagle spuścił wzrok jakby w zawstydzeniu i dodał:

Jednakowoż oczywiście nie będę spierał się z wszelakimi ocenami mej osoby i jej charakteru. Toż to ludzka opinia jest rzeczą z natury osobistą i nie moja rola ją zmieniać, tym bardziej oczywiście jeśli dotyczy mnie samego.

Duchowny w końcu zamilkł i oparł brodę na wolnej dłoni w oczekiwaniu. Podekscytowanie wręcz z niego kipiało. Chwilę ciszy przerwała wchodząca Marianna. Położyła dwa pełne kubki na stole, po czym wycofała się i usiadła na niskim stołku w rogu pomieszczenia. Nikt nawet na nią nie spojrzał.

Henryk odchrząknął.

Nazywa się ojciec Kramer – głos mu delikatnie drżał, odchrząknął raz jeszcze i podjął znowu, cichszym tonem – Przyjechał ojciec tutaj, by głosić kazania… Ludzie powiadają, że po nich spać nie mogą…że kary Boskiej się boją. I…rozpoznaje ojciec diabła w ludziach i… – odchrząknął znowu – procesy robi i…na…stosy prowadzi…

Duchowny przerwał mu raptownie:

Wszystko to prawda, aczkolwiek przykro mi stwierdzić, że bardzo okrojona – mlasnął jakby chcąc wyrazić nieusatysfakcjonowanie. Nie uśmiechał się już, przyjął postawę bardziej napiętą – Przede wszystkim jestem tylko sługą Bożym, moimi dłońmi Najwyższy wykonuje swoją wolę.Tak…niestety szatan zbiera u was płodne żniwo… – twarz mu jakby posmutniała – Ale mi dane jest wam pomóc! – dodał łagodnie na koniec, uśmiech powrócił na jego twarz – Bóg zesłał mi talent rozpoznania diabła w kobiecie i pouczył co należy z tym czynić. – Zsunął prawą dłoń z wierzchu księgi. ,,MALLEUS MALEFICARUM’’ głosił wielki napis na okładce. Henryk zadrżał, na moment stracił swoją niby spokojną pozę. Nie uszło to uwadze gościa. Zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał nad czymś głęboko, po czym powiedział niby swobodnie, a jednak ton miał rozkazujący:

Podobno zna pan łacinę, proszę przetłumaczyć.

,,Młot na czarownice” – odpowiedział cicho Henryk nie odrywając oczu z okładki, bojąc się podnieść wzrok.

Tak, metafora młota wydała mi się najtrafniejsza. W końcu naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest miażdżyć szatana jak Matka Boska miażdży jego głowę stopą. Niszczyć nie tylko jego samego, ale i tych z nim obcujących, siejących zło i krzywdę na swych bliźnich – Ton miał teraz podniosły, cichy, ale stanowczy. Natarczywy jak jego spojrzenie. Był pochylony w stronę Henryka, uniósł się na krześle i przemawiał jakby nad nim. Ostatnie słowa wręcz wyszeptał mu w twarz – Jest to grzech niepomierny, ustępujący jedynie grzechowi pierworodnemu. Obowiązkiem naszym jest go zetrzeć z ziemi Pańskiej.

Zamilkł. W pomieszczeniu zrobiło się już prawie całkowicie ciemno, panował półmrok. Słychać było tylko ich oddechy. Po za tym cisza, gęsta i ciężka…Gość oparł się z powrotem o krzesło jakby zmęczony przemową, po chwili kontynuował spokojniej:

Będąc jednak tylko człowiekiem, marną istotą, nie jestem w stanie mieć oczu i uszu wszędzie. Dlatego też odnajduję niezwykle pomocną wszelaką pomoc miejscowych.

Duchowny odwrócony plecami do Marianny wydawał się zapomnieć o jej istnieniu. Nie mógł widzieć jej trzęsącej się brody i oczu napełniających się łzami. Ale musiał słyszeć jej przyśpieszony oddech…Kontynuował:

Jakiś czas temu pewien młodzieniec doniósł mi o podejrzeniu wobec miejscowej, młodej dziewczyny noszącej w sobie pomiot szatana. Wydawał się zatrwożony. Opowiedział mi, że zna ją dobrze i była to zawsze dobra, świątobliwa panienka. Nie rozumiał jak mogła się zbratać z diabłem – westchnął – Ale nie rozumiał też, że takie są właśnie drogi złego. Jego celem są zawsze najpożywniejsze owoce.

Nastała znów cisza. Dwa głośne, przyspieszone oddechy zdawały się wypełniać całe pomieszczenie. Postawa gościa uległa całkowitej zmianie odkąd przyszedł. Siedział wyprostowany, napięty, usta miał zaciśnięte a wzrok wbijający się w teraz już zgarbionego nad stołem Henryka wydawał się być wypełniony obrzydzeniem.

Cisza zdawała się trwać wiecznie. Z każdą sekundą zdawała się być coraz cięższa.

Wiem, że ukrywasz córkę – wyszeptała anielska twarz.

Kramer odczekał chwilę pozwalając, aby informacja wywarła odpowiednie wrażenie. Henryk zgarbił się jeszcze bardziej, wzrok miał wbity w swoje stopy. Marianna szlochała w kącie.

Należy ją poddać pławieniu – kontynuował w końcu gość – Chyba chcesz mieć pewność, że nie karmisz własną strawą diabła wcielonego? Że największego grzechu wobec Najwyższego nie popełniasz i od Królestwa Bożego się nie oddalasz?

Henryk skulił ramiona jeszcze bardziej, jakby chciał ciałem swoim zapaść się w stół. Kramer wstał od stołu i patrząc z obrzydzeniem na gospodarza wypluł na niego tylko jedno słowo:

Gdzie?

W stodole – wyszeptał ledwie słyszalnie Henryk.

Kramer zgarnął księgę ze stołu i wyszedł na zewnątrz. Po chwili słychać było kroki oddalające się w kierunku tyłu domostwa, później był już tylko dziewczęcy krzyk i odgłosy szamotaniny. Henryk i Marianna siedzieli już w zupełnej ciemności, płakali. Kroki ponownie zaczęły się zbliżać ku domowi. Na koniec dał się słyszeć jeszcze głęboki, stanowczy ton Kramera:

Weźcie też kobietę.

 

Koniec

Komentarze

Witaj,

 

półpauzy w dialogach pies zjadł? :D

 

Poniżej łapanka do fragmentu Twojego fragmentu, (poprawić/dopracować wypadałoby całość):

 

Słońce nad wzgórzem powoli chyliło się ku zachodowi(+,) a letnie niebo nabierało barw coraz to bardziej nasyconych różów i pomarańczy.

 

Zbliżał się wieczór, ale gorące powietrze wydawało się nie ustępować, było jedynie tylko duszniej. → tylko zastąpiłbym corazTo, że zbliżał się wieczór, wynika już z pierwszego zdania.

 

Przepocona, mokra koszula lepiła się niemiłosiernie do ciała Henryka. → skoro przepocona to mokra, powtarzasz informację.

 

Od kilku godzin rąbał już drewno(+,) a niemłode już ręce coraz bardziej odmawiały mu stabilnego, sztywnego chwytu na ciężkiej siekierze. → powtórzenie, oba już można usunąć z korzyścią dla tekstu, wyrzuciłbym też “sztywnego”, przy okazji pozbywając się przecinka:

Od kilku godzin rąbał drewno, a niemłode ręce coraz bardziej odmawiały mu stabilnego chwytu na ciężkiej siekierze.

 

Jakby Mechanicznie już wykonywał cios za ciosem, gdy jego nozdrzy dosięgnął nagle charakterystyczny smród. → jakbynagle – uważaj na te słowa, często robią tylko sztuczny tłok. Nadużwyasz już.

 

Zmarszczył nos z wyraźnym obrzydzeniem i obrócił się by spojrzeć w dół, ku wiosce. Z oddali dało się dojrzeć coraz to wyżej unoszące się kłęby czarnego, gęstego dymu. → spojrzeć – dojrzeć, nie brzmi to najlepiej; skoro unoszące się, to wiadomo, że coraz wyżej.

 

Gdyby mieszkał choć trochę bliżej(+,) zapewne byłby teraz w stanie dosłyszeć rozdzierające gardło krzyki, które musiały właśnie towarzyszyć widowisku. → pozbywamy się zbędnego tłoku. O ile zapewne, jeszcze można by zostawić, o tyle właśnie jest całkowicie do wywalenia. Interpunkcja mocno kuleje.

 

Wyprostował się gwałtownie i nerwowo przeczesał przyprószone siwizną włosy. → ja wyrzuciłbym gwałtownie, wyprostował się jest dosyć dynamicznie i dalej masz nerwowo, o przeczesaniu włosów, to powinno wystarczyć.

 

W odległości około kilometra ścieżką podążał jakby duch – wysoki, postawny, białowłosy mężczyzna w białej szacie(+,) trzymający coś ciężkiego przy piersi. Za nim podążał orszak w postaci czterech ciemnych postaci. → dwa powtórzenia; brzydkie jakby, postawnego bym wyrzucił bo masz trzy określenia mężczyzny pod rząd. Proponuję:

 

W odległości około kilometra ścieżką podążał przypominający ducha mężczyzna w białej szacie. Wysoki, białowłosy jegomość, trzymający coś ciężkiego przy piersi, przewodził orszakowi czterech ciemnych postaci. → informację o białej szacie dałem wcześniej bo, to ona decyduje o tym, że przypomina ducha.

 

W odległości około kilometra ścieżką podążał jakby duch – wysoki, postawny, białowłosy mężczyzna w białej szacie trzymający coś ciężkiego przy piersi. Za nim podążał orszak w postaci czterech ciemnych postaci. Nie rozmawiali, jedynie patrzyli prosto przed siebie stawiając pewnie krok za krokiem. Ta ścieżka podążała tylko w jednym kierunku… → jak wyżej, za dużo tego podążania

 

Henryk raptownie obrócił głowę ku oknu kuchennemu stojącego za nim drewnianego domu. Stała w nim ciemnowłosa kobieta w średnim wieku. Pobladła i przestraszona patrzyła w kierunku nadchodzących gości. → powtórzenie; pierwsze zdanie dość karkołomne. Proponuję:

 

Henryk odwrócił głowę i zerknął na drewniany dom. W oknie kuchennym stała ciemnowłosa kobieta w średnim wieku. (…)

 

Zachowuj się normalnie! – krzyknął do niej Henryk. Odwróciła wzrok ku niemu a on uśmiechnął się do niej blado starając się dodać jej otuchy. → ??? Pies był głodny (przed każdą wypowiedzią stawiamy półpauzę):

 

– Zachowuj się normalnie! – krzyknął do niej Henryk. Odwróciła wzrok ku niemu(+,) a on uśmiechnął się do niej blado starając się dodać jej otuchy. → zaimkoza w zaawansowanym stadium

 

→ Musisz też oddzielić didaskalia od reszty tekstu, np. o tak (enter po Henryk., tak żeby Odwróciła… było od nowego akapitu;):

 

– Zachowuj się normalnie! – krzyknął do niej Henryk.

Odwróciła wzrok ku niemu a on uśmiechnął się do niej blado starając się dodać jej otuchy. Własny niepokój musiał skryć jak najgłębiej. Po chwili z trzęsącymi się rękoma kobieta wróciła do krojenia warzyw. Henryk westchnął głęboko, sięgnął po kolejny klocek, położył go na pieńku i wymierzył cios siekierą w sam jego środek.

 

Drogi autorze, dalej poprawek sugerować nie będę, bo nie wiem czy uznasz je za przydatne, a nie warto marnotrawić czasu, jeżeli nie.

Czy jesteś pewien, że to tylko fragment, czy może jednak zamknięty szort?

Brak wyodrębnionych porządnie dialogów bardzo utrudnił czytanie.

Co do treści, oczywiście trudno było powstrzymać się od skojarzeń z uniwersum stworzonym przez Piekarę. W tej historii zabrakło mi jakiegoś elementu zaskoczenia – ot, inkwizytor przyszedł, poudawał trochę Madderdina, zabrał, co jego i poszedł. Zabrakło może szerszego opisu przeżyć rodziców, których córka zabierana jest na śmierć, brakowało w tej scenie napięcia. Oraz finalnie jakiejś puenty, która zamknęłaby scenę, wryła się choć trochę czytelnikowi w pamięć.

W jakim dokładnie czasie rozgrywa się akcja? Trzy sprawy, które rzuciły mi się w oczy, to fakt, że Henryk, który nie wydaje się być człowiekiem bogatym czy obytym ani tym bardziej duchownym, zna łacinę. Gdzie się jej nauczył? Okno kuchenne także mi zazgrzytało, ale tutaj może nazbyt się czepiam. No i przede wszystkim herbata – z tego, co wiem, na dobre popularyzować zaczęła się dopiero z początkiem XIX wieku. Wcześniej pijano ją, jeśli w ogóle, na dworach – nie pod strzechami.

Wydaje mi się, że wszystkie te babole to kwestia zbyt małej wiedzy o epoce, którą opisujesz, lub na której się wzorujesz, jeśli to alternatywna rzeczywistość. Ktoś, kto zna się na tych czasach lepiej ode mnie (a jestem zupełnym laikiem) pewnie wyłapałby jeszcze jakieś szczegóły. 

No i na koniec – gdzie tu właściwie jest fantastyka? Samo oskarżanie o czary, jak wiemy, to fakt zupełnie historyczny – nie pojawiło się w opowiadaniu nic, co sugerowałoby, że rzekoma czarownica faktycznie ma jakieś moce. Może byłby to motyw do wykorzystania w finale? Chyba, że czegoś nie zauważyłam.

Nowa Fantastyka