- Opowiadanie: Katy - Wymiana

Wymiana

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wymiana

[tekst z 2003-2004 roku]

WYMIANA

 

 

 

„Jest kilka punktów ludzkiego działania, wokół których przez wszystkie czasy, powoli, cieniutkimi warstwami osiadają legendy. […] W podaniach jest prawdziwa historia ludzkości i dzięki nim można, jeśli nie całkowicie odkryć, to choćby przeczuć jej sens. Jest kilka podstawowych legend człowieczeństwa ukazujących lub przynajmniej oświetlających drogę, którą przeszliśmy, a może nawet cel, do którego zmierzamy."

 

„Rozmowa z Goyą", Ivo Andrič, pisarz jugosłowiański

 

 

 

Obudziło go zimno i ból. We śnie gonił za nim nauczyciel greki, wrzeszcząc: „przecież bulomai znaczy chcieć, dlaczego znowu nie pamiętasz?!" Otworzył oczy i poczekał, aż przywykną do ciemności. Przeanalizował sen i roześmiał się – ale bardzo cicho, żeby nikogo nie obudzić. Czasy, kiedy przejmował się podobnymi sprawami wydawały się bardzo odległe i bardzo nierzeczywiste. Zamknął na powrót oczy, ale nie mógł zasnąć. Trząsł się z zimna zwinięty embrionalnie pod cienką derką. Tuż obok, na posłaniu pochrapywali towarzysze. Zwykle ten dźwięk go uspokajał, teraz zaczął irytować. Chłopak wygrzebał się ze wspólnego barłogu, wstał i wyszedł przed szałas. Na zewnątrz było zdecydowanie chłodniej.

 

„To już jesień" – pomyślał ze złością. „Rozgwieżdżone niebo, księżyc w połowie pierwszej kwadry. Będzie jutro ładna pogoda. A może jutro jest już teraz?" Podniósł lewą rękę do oczu. Parsknął. Już dawno oduczył się tego gestu – umiał rozpoznawać godzinę po samym układzie gwiazd. „Tak, już jest jutro".

Przyjrzał się uważnie swojemu przedramieniu, na tyle uważnie, na ile pozwalał panujący wokół półmrok. Napiął mięśnie. Dotknął drugą ręką – pod skórą wyczuł jedynie silne, twarde mięśnie i nabrzmiałe, wystające żyły.

„Schudłem dobre dziesięć kilo. Ciekawe, czy ktoś by mnie poznał, gdybym wrócił? Wyrosła mi broda. Mam dłuższe włosy… Czy będę mógł kiedykolwiek wrócić?" – pytanie, odsuwane na skraj świadomości, wróciło. „Dlaczego moja teoria zawiodła, ale tak naprawdę? Co zrobiłem źle? Gdzie się pomyliłem? Dlaczego, dlaczego, dlaczego…" Rozbudzony umysł pracował wyjątkowo intensywnie.

 

 

 

Rudowłosa Gwinneth siedziała w ostatnim rzędzie sali wykładowej i udawała, że słucha. Profesor po raz kolejny monotonnym głosem opowiadał o Napoleonie, ale losy Megalomana z Korsyki zajmowały ją średnio, a właściwie – wcale. Przez grube szkła okularów stojący pod tablicą wykładowca jawił się jako rozmazana barwna plama. To, co pisał na tablicy zlewało się w jedno i także stanowiło dla niej rodzaj plamy. Próbowała uważać, ale bezskutecznie; umysł szybko przestał podążać za głosem prowadzącego. Po chwili nie wiedziała już, o czym mówi. Myśli skupiła na leżącym na ławce zdjęciu. Z dużej, kolorowej fotografii uśmiechał się szarowłosy chłopak.

„Jakie to dziwne" – myślała Gwinneth. „Uśmiecha się, ale ten uśmiech jest zaprzeczeniem wszystkiego tego, co wyrażają oczy, mimika i postawa. Uśmiecha się, lecz się nie śmieje. Zamyślił się, a smutne, bezbrzeżnie smutne oczy patrzą przed siebie, daleko przed siebie, prawdopodobnie na coś za fotografującym. Na co on patrzył?"

 

Profesor opowiadał dalej, nie zwracając uwagi, czy ktoś słucha. Dwóch kujonów – pasjonatów notowało pilnie w pierwszej ławce, reszta grupy zajmowała się różnymi rzeczami, których na wykładzie teoretycznie nie powinno się robić. Kilku chłopaków, którzy siedzieli tuż obok, grało w kropki na kratkowanej kartce formatu A4. Dziewczyna dwa rzędy dalej czytała książkę.

„No właśnie, na co patrzył? I kim właściwie był czy też – kim jest?" – Gwinneth odwróciła zdjęcie. Z tyłu było coś w rodzaju podpisu, niechlujne, pospieszne pismo, długopis ledwo dotykał papieru: „dla Basi od Olafa". „Olaf, więc miał na imię Olaf…"

 

Znalazła to zdjęcie poprzedniego dnia w wypożyczonym z biblioteki podręczniku. Ktoś, kto miał książkę przed nią, założył nim rozdział o późnej kulturze rzymskiej. Fotografia była ciekawie, dobrze skomponowana, prawidłowo, ostro naświetlona, interesująca. Ten, kto zrobił to zdjęcie z pewnością znał się na technice i miał dobry sprzęt. Na pierwszym planie gruby pień drzewa, z widoczną fakturą kory. O drzewo opiera się chłopak, wysoki, smukły i szarowłosy; prawdopodobnie w wieku studenckim. Patrzy odważnie wprost w obiektyw. W zimnych, zamyślonych oczach nie ma uśmiechu. Wygląda trochę jak święty z bizantyjskiego obrazu, przynajmniej tak go sportretowano.

 

Gwinneth nie miała pojęcia, dlaczego tak dużo myśli o tym zdjęciu i dlaczego wydaje się ono takie niezwykłe. Czuła, że coś jest z tym zdjęciem i jego bohaterem nie w porządku; coś jest nie tak. Nie potrafiła zapomnieć o szarowłosym chłopaku, o jego zimnych, przenikliwych oczach. Poszła nawet do biblioteki, żeby dowiedzieć się, kto przed nią wypożyczał tą książkę. Niemiła pani przerwała na chwilę picie kawy, a potem wyrecytowała wyuczoną, sztywną formułkę na temat ustawy o ochronie danych osobowych. Gwinneth zrezygnowała z dalszych poszukiwań, ale zdjęcie nie dawało jej spokoju. Często myślała o tym chłopaku, w czasie drogi na uniwersytet, w stołówce, na wykładach.

 

– Gwinneth – szturchnął ją kolega, jeden z tych, którzy grali w kropki – to już koniec wykładu. Wychodzimy.

 

 

 

 

 

 

Tego dnia, oprócz nudnych zajęć, czekało Gwinneth jeszcze jedno niemiłe przeżycie. Spotkanie z Władkiem… Tak nazywała profesora fizyki, który wypłacał jej stypendium. Bardzo go nie lubiła, zawsze czuła się przy nim głupio i niezręcznie, a poza tym miała poczucie, że coś przed nią ukrywa i że jest to bardzo istotne.

 

Od czternastego roku życia wychowywała się w domu dziecka. O swoim dzieciństwie, zanim jeszcze trafiła do tej placówki, nie miała zwyczaju mówić i nie mówiła. Władek, czyli profesor Władysław Nowak nie był jej prawnym opiekunem ani krewnym, ale od kiedy dostała się na studia ufundował jej stypendium. Czuł się odpowiedzialny za Gwinneth, za jej przyszłość i wykształcenie. Wiedziała, dlaczego tak jest, ale nie chciała się przyznać, ani przed innymi ani sama przed sobą. Stypendium, jakie otrzymywała od Władka, obok jeszcze jednego, które dostawała od katolickiej fundacji, umożliwiało jej życie na godnym poziomie, nie gorsze niż wiedli rówieśnicy.

Mieli się spotkać w kawiarni na Starym Rynku.

 

– Witaj, Gwinneth – powiedział profesor sztywno, siląc się na entuzjazm. – Co słychać?

 

– Dziękuję, wszystko w porządku – odburknęła. Jej głos zabrzmiał niepewnie i nieszczerze. Po co miałaby przyznawać się do dwóch ocen niedostatecznych z ostatnich kolokwiów? Poczuła się niezręcznie. Lody, jakie razem zjedli, nie poprawiły jej wcale humoru.

 

– Panie profesorze – zaczęła niezdecydowanie, gdy dopijał już resztki kawy. – Pamięta pan może tego chłopaka? – pokazała zdjęcie. – Studiował chyba na fizyce… Przynajmniej tak zapewniał mnie kolega…

 

– Nie… nie… przypominam sobie – źrenice profesora rozszerzyły się. Filiżanka z resztka kawy zadrgała. Zrobił bardzo zakłopotaną, przerażoną minę. Nie widziała go w takim stanie nigdy przedtem. Spojrzał na nią badawczo, lękliwie.

 

– Coś się stało? – zapytała, nie mniej wystraszona. W głosie zabrzmiał silny obcy akcent.

 

– Nie, po prostu ta kawa jest bardzo mocna. Skok ciśnienia – uśmiechnął się niepewnie. Szybko się uspokoił.

 

Zrozumiała, że odkryła coś, czego nie powinna była nigdy odkryć. Poczuła, że ma nad profesorem przewagę. I że to, co tak bardzo starał się przed nią ukryć, prawdopodobnie wiąże się właśnie z tym zdjęciem. Ale nie była jeszcze pewna. Zapłacili, podziękowali i wyszli.

 

– Dlaczego tak interesuje cię ta fotografia? – zapytał, gdy mieli się już pożegnać.

 

„Błąd"– pomyślała Gwinneth. „Boi się, żebym nie dowiedziała się za dużo"

 

– Znalazłam ją w podręczniku wypożyczonym z biblioteki – wyjaśniła. – To bardzo dobrze wykonana fotografia. Zastanawiałam się, kto ją robił i kogo przedstawia – starała się uśmiechnąć niewinnie i naiwnie. Była jednak zbyt zdenerwowana, więc zupełnie jej to nie wyszło.

 

– No tak. Rzeczywiście to dość ciekawe zdjęcie. Do widzenia, Gwinneth. Jak będę chciał się z tobą spotkać, zadzwonię.

 

– Do widzenia – odpowiedziała.

 

 

 

 

 

 

Impreza w pubie nie chciała się rozkręcić. Atmosfera wydawała się ciężka i ponura, mimo że niemal wszyscy wypili po trzy piwa. Gwinneth siedziała na ławie pod ścianą i sączyła drugie piwo.

 

„Straszne świństwo – myślała – nie dość, że kompletnie niesłodkie, robione na bazie złej wody, to jeszcze je rozcieńczyli."

Umysł powoli się przejaśniał, ale nie poczuła wesołości. Właściwie dawno zorientowała się, że alkohol nie działa na nią tak, jak na większość ludzi. Inni po pierwszych dwóch piwach robili się weseli, albo płaczliwi, mówili za dużo i tracili zdolność do chodzenia prosto. Gwinneth musiała bardzo dużo wypić, żeby w ogóle coś poczuć. Obserwowała spod ściany, jak bawi się jej grupa. „Po co mnie zaprosili?" – zastanawiała się. „Po co w ogóle przyszłam?" Była inna od nich. Nie rozumiała ich żartów, muzyki, której słuchają i idei, w które niektórzy zdają się wierzyć. Od dawna żyła ze świadomością swojej indywidualności. Źle się czuła wśród rówieśników, nie pasowała do nich. I oni też zdawali się jej unikać.

 

Nie była ładna, a przynajmniej nie miała tego zestawu cech, które określają ładność przeciętnej dziewczyny. Niska i krępa, z bardzo jasnymi, rudawymi lokami i bladą piegowata cerą, nijak nie przystawała do „ideału kobiety" – dziewczyny wysokiej, smukłej, wysportowanej i opalonej. Na domiar złego, swoje interesujące, zielone oczy musiała zasłaniać grubymi soczewkami okularów. Od czasu, kiedy zaakceptowała swoją inność, przestała się przejmować wyglądem. Mówiła z lekkim, ledwo wyczuwalnym obcym akcentem, ale kiedy się denerwowała, akcent stawał się wyraźniejszy, tak, że trudno było rozróżnić słowa. Uważała to za jedną z przyczyn, które utrudniają jej kontakty towarzyskie. „Jestem inna" – myślała ze złością. Delikatny akcent przypominał jej o tym za każdym razem, kiedy przezwyciężała nieśmiałość i próbowała się odezwać.

 

– Widziałeś tamtego chłopaka w zielonej koszuli? – mówił łysy mężczyzna w okularach, siedzący przy stoliku Gwinneth, do drugiego, młodego blondyna. – Wychylił kufel piwa, ten największy, trzy czwarte litra, jednym haustem. Zupełnie jak Olaf…

 

– Olaf…– zastanowił się blondyn. – No tak. Szkoda, że go nie ma.

Dopiła piwo, pochyliła się nad stolikiem i spróbowała skupić myśli. Popatrzyła na tańczących na środku, nie widząc ich zupełnie. Poczuła niezrozumiały, trudny do zdefiniowania niepokój. Pobudzony alkoholem umysł zaczął pracować, myśli zdawały się jasne i klarowne. To spotkanie z profesorem dwa tygodnie temu… To zdjęcie… Już prawie zapomniała. Przecież to musi mieć jakiś związek. Dobra, były dwa kolokwia, nie miała czasu myśleć o takich sprawach, ale teraz… Niejasne przeczucie, które wciąż w niej tkwiło, zamieniło się w pewność. Żeby rozwiązać zagadkę własnej tożsamości, musi dotrzeć do chłopaka ze zdjęcia. Pogrzebała w torbie, ale okazało się, że nie ma przy sobie fotografii.

 

– Olaf? – zapytała niepewnie. Znała łysego z widzenia, chyba wszyscy go rozpoznawali. Studiował od siedmiu lat, ciągle zmieniając wydziały. Zaczął od fizyki, potem wielokrotnie się przenosił. Teraz rozpowszechnione były plotki, że pisze pracę magisterską z filozofii. – Olaf? Jakie on nosił nazwisko? Studiował może fizykę? – zapytała.

 

– Tak, był fizykiem – powiedział łysy. – Miałem takiego kolegę, był rok młodszy. Wysoki i szczupły. Koledzy śmiali się, że nigdy z nimi nie pije. Zaprosili go raz na imprezę… Wypił dwa kufle trzy czwarte litra, od razu, duszkiem. Żeby było śmieszniej, w ogóle to na niego nie podziałało… No tak – uśmiechnął się – nazywał się Olaf Kłoński. Był legendą wydziału.

 

– Nadal jest – dodał blondyn. – Szkoda, że już… – zamilkł, jakby bał się powiedzieć to najgorsze.

 

– Co się stało?– spytała Gwinneth

 

– Wypadki chodzą po ludziach… Sama wiesz, w życiu różnie bywa… – odmruknął łysy – Jak masz na imię? – zapytał, by zmienić temat.

Dobrze się z nimi rozmawiało. Okazało się, że blondyn jest tylko dwa lata młodszy od kompana, i że także studiuje filozofię. Łysy miał na imię Andrzej, do blondyna zwracał się per Tolek i Gwinneth nie dowiedziała się, od jakiego imienia to skrót. Przyznała się, że jest na drugim roku historii, że mieszka na stancji i nie lubi swojej grupy. Tolek i Andrzej wzbudzali sympatię i zaufanie, po raz pierwszy, od kiedy dostała się na studia i przeprowadziła do miasta, znalazła kogoś, z kim można było porozmawiać, kto rozumiał. Prawie udało jej się pozbyć złego nastroju.

 

– Znacie kogoś, kto był bliżej Olafa? Bardzo chciałabym się z kimś takim skontaktować – powiedziała w końcu.

 

– Podejrzanie cię to interesuje – zauważył łysy.

 

– Skoro wy nie powiedzieliście mi, co się stało z Olafem, nie powiem wam, dlaczego mnie to interesuje – odcięła się.

 

– Dobra, przedyktuję ci numer.

 

 

Gwinneth leżała na łóżku i myślała. Deszcz zaczął padać tuż po zmroku i dotąd nie przestał. Ciężkie, duże krople rozbijały się o szyby, a gałęzie drzewa, rosnącego tuż przy ścianie budynku, hałaśliwie uderzały o okno. Chociaż minęła już połowa kwietnia, pogoda wskazywałaby raczej na końcówkę listopada. I to takiego prawdziwego, polskiego, a właściwie młodopolskiego, listopada.

Leżała i myślała. Obracała w dłoniach nieduży, poręczny nóż. Dawno pozbyła się większości nawyków z miejsca, gdzie żyła przed domem dziecka, nadal jednak nieswojo czuła się bez broni. Nie żeby miała zamiar użyć swojego nowoczesnego, projektowanego dla amerykańskiej armii noża, po prostu świadomość posiadania uspokajała.

 

Leżała i myślała. O przeszłości, teraźniejszości i o sobie. Zagadka tożsamości chłopaka ze zdjęcia stała się jeszcze ciekawsza i jeszcze bardziej ponura. Dawno do niej nie wracała, od spotkania z chłopakiem, który znał Olafa, minęły cztery miesiące. Była sesja, nie miała czasu na nic poza nauką. Dostała trzy piątki i naciąganą trójkę z wyczynów Wielkiego Megalomana – co prawda wykład miał zupełnie inny temat, ale profesor nie umiał opowiadać o niczym poza Napoleonem.

 

Cztery miesiące…

 

Spotkali się w pubie, Gwinneth postawiła piwo i zaczęli rozmawiać. Chłopak opowiedział o Olafie, o tym, dlaczego „już go nie ma", jak to określił Tolek. Okazało się, że Olaf pożyczył samochód od rodziców, chciał zaimponować kolegom. Dopiero co zdobył prawo jazdy. Zawsze był odważny, a podpici koledzy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Jedna chwila nieuwagi, skomplikowana ewolucja skończyła się tragicznie. Historia okazała się mało romantyczna i mało tajemnicza. Poczuła, że coś tu jest nie tak. Przeczucie… Nie, nie do końca chciała w to wszystko uwierzyć.

 

Gwinneth pokazała na koniec zdjęcie, gwoli wyjaśnienia, dlaczego tak naprawdę chciała się spotkać. Chłopak pokręcił głową i gwałtownie wciągnął powietrze.

 

– Kojarzę tę twarz – powiedział cicho – ale to nie jest Olaf. Jak ten chłopak miał na imię…? Dawno go nie widziałem, przeprowadził się gdzieś, albo co… Zniknął zupełnie nagle…

 

– To nie jest Olaf?! – zdziwiła się Gwinneth. Poczuła jednak ulgę. Słowa rozmówcy wzbudziły nadzieję. – Skoro nie on, to kto? Przecież z tyłu jest podpis.

 

– Może Olaf robił to zdjęcie. Interesował się trochę fotografią – zastanowił się. – Ale to z całą pewnością nie jest on. Poczekaj chwilę, niech pomyślę… Przypominam sobie tego chłopaka ze zdjęcia, jeśli tak bardzo jesteś zainteresowana, dam ci kontakt do dziewczyny, która powinna go pamiętać. Da ci namiary na niego, jeżeli sama wie, co się z nim dzieje.

 

Wzięła telefon i adres e-mailowy, ale nie próbowała się kontaktować. Wydarzenia, które mimowolnie zaczęły jej dotyczyć, wydawały się bardzo ponure, zbyt ciężkie, zbyt przytłaczające. Przestała je rozważać, jednakże gdzieś na skraju świadomości umysł przetwarzał myśli. Nie czuła już przygnębienia, jakie ogarnęło ją po spotkaniu ze znajomym Olafa. Teraz wiedziała, że może odsuwać myśli, ale one będą wracały i tak czy inaczej, wcześniej czy później, musi odkryć tożsamość bohatera zdjęcia. Po raz pierwszy w życiu zdała sobie sprawę, że są cele, których osiągnięcie jest ważniejsze od wszystkiego innego; że nie zawaha się i nie cofnie. „Nie będę się bała" – pomyślała. „Udaję nieśmiałą, ale to tylko usprawiedliwienie własnej bierności. Zbyt długo milczałam." Pomodliła się cicho i zgasiła światło.

 

 

 

 

 

 

Uciekał trzeci dzień. Od czterdziestu ośmiu godzin nie miał nic w ustach. Padał deszcz i chłopak marzł w swoich cienkich, w wielu miejscach podartych szatach. Prawie nie czuł głodu; był przyzwyczajony do ciągłego niedojadania. Przeważało uczucie zimna. W myślach majaczył obraz ogniska na przemian z ciepłym, pachnącym, a raczej cuchnącym ziołami szałasem. „Wszystko jedno – myślał – byle było ciepło."

 

Kierował się od początku na południowy wschód, szedł lasem, nie drogami. Taki rodzaj wędrówki był dosyć uciążliwy; łydki i ramiona poranił o ostre gałęzie, raz potknął się na przewróconym pniu i zwichnął nogę w kostce. Bardzo spuchła i bolała przy każdym kroku.

 

„Jeszcze tylko trochę, kilkaset metrów, schowam się pod jakimś krzakiem i prześpię."

 

Mogła być szósta wieczorem, ale wstał bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem. Obudziły go zwierzęta zdążające do wodopoju. Zatrzymał się na chwilę na małej polance. Oddychał głośno i szybko, przez usta. Powietrze było wilgotne, oddech parował. Na chwilę przestał oddychać. W ciszy, jaka zapanowała, usłyszał dźwięk łamanej gałązki. „Zwierzę?" – zastanowił się. Trzask powtórzył się kilka razy. Teraz usłyszał wyraźnie i zaniepokoił się. Odwrócił głowę. Przez polankę, mierząc do niego z łuku, maszerował młodzieniec. Był wysoki, poruszał się zwinnie i szybko.

 

Podniósł ręce, w rozpaczliwym geście znanym z amerykańskich filmów. Uklęknął przed młodzieńcem i czekał. „Poddałem się…" Instynkt samozachowawczy przeważył nad własną dumą i honorem. Wiedział, że nie jest w stanie się bronić, wycieńczony i głodny nie ma szans przy gibkim, zręcznym i dobrze odżywionym wrogu. „Niech się dzieje, co chce" – pomyślał. „Tak czy inaczej, uciekłem. Nie jestem już niewolnikiem tych do połowy jedynie schrystianizowanych Celtów." Młodzieniec powiedział coś w języku, który mógł być gaelickim, ale brzmiał zbyt szorstko, gardłowo. Nie miał wobec wroga złych zamiarów. Gestem pokazał, by uciekinier wstał i poszedł za nim.

 

 

 

 

Gwinneth wysłała maila do koleżanki chłopaka ze zdjęcia. Na odpowiedź czekała tydzień. Dziewczyna napisała, że jest teraz w Niemczech, na praktyce i nie może się spotkać. Za to Gwinneth poznała wreszcie imię bohatera zdjęcia – Alek. Dziewczyna radziła, żeby porozmawiać z chłopakiem, który uczył Alka greki. Podała numer komórki.

 

„Po co fizyk uczył się greki" – zdziwiła się Gwinneth.

Dawniej taka odpowiedź i świadomość, że żeby osiągnąć cel trzeba będzie jeszcze wiele zrobić, przeraziłaby ją. Teraz, o dziwo, nie. Zrozumiała, że bezczynność jest o wiele bardziej męcząca, że lepiej działać, niezależnie od wszystkiego. Jak silna będzie ta determinacja, tego jeszcze nie wiedziała. Chciała, żeby coś się zmieniło, niezależnie, czy będzie to z korzyścią czy nie.

 

Poczuła, że coś w niej umarło, i jednocześnie – coś dojrzało.

Wracając z kawiarenki internetowej weszła na chwilę do kościoła. W niedziele zawsze chodziła na msze, ale bardziej z poczucia chrześcijańskiego obowiązku niż z rzeczywistej potrzeby serca. Obrzędy różniły się od tych, do których przyzwyczajono ją w dzieciństwie. Inaczej odbiera się religię jako dziecko a inaczej, kiedy się już nim nie jest; usiłowała to zaakceptować, ale nadal nie potrafiła przyzwyczaić się do takiego sposobu celebracji. Prawie nie zdarzało jej się odwiedzać Domu Bożego w pozostałe dni tygodnia.

 

Uklękła i szeptała słowa modlitwy różańcowej, po łacinie. Tym razem naprawdę chciała być w kościele. Zrozumiała, że jeśli jest coś, co może dać człowiekowi siłę do przezwyciężania siebie, może znaleźć to właśnie tutaj, że nie ma innej drogi, jak przez modlitwę.

 

„Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum… Łacińskie słowa, tysiące wiernych szeptało je przede mną i tysiące będzie szeptać, kiedy mnie już nie będzie. Jeśli im wszystkim niosły otuchę, nadzieję i moc, jeśli oni wszyscy umierali z nimi na ustach… więc to jest prawda…" Palce powoli przesuwały się po paciorkach. „Jeśli chcę coś zmienić, muszę zmienić to od środka. Boże, daj mi siłę, siłę, siłę…"

 

 

 

Spał długo, bardzo długo. Kiedy się obudził, było późne popołudnie, powietrze wydawało się wilgotne i lepkie. Leżał w jakiejś dziwnej, niskiej chatce, na twardym posłaniu. Czuł się wypoczęty i wyspany, a mimo to miał świadomość, jak bardzo jest wycieńczony. Koło posłania siedział starszy człowiek w ciemnobrązowej szacie. Pachniało ziołami. Starszy człowiek otworzył półprzymknięte oczy i pochylił się.

 

– Dormitaveris longum tempus – powiedział płynnie, ale z dziwnym akcentem i przeciągając słowa. Mimo to leżący uciekinier zrozumiał.

 

– Quam longum? – zapytał. Jego głos brzmiał chropowato i nieswojo.

 

– Tres dies. Pota! – i podał uciekinierowi kubek. Chłopak pił łapczywie, szybko.

 

O nic więcej nie pytał. Lekarstwo miało wstrętny smak, ale było przyjemnie ciepłe i gęste. Spał dalej.

 

 

– Miał na imię Aleksander. Alek. Bardzo się złościł, kiedy nazywano go Olkiem. Była chyba jakaś osobistą przyczyna, zresztą nie mam pojęcia, jaka. Uczyłem go greki. Zadzwonił do mnie, przedstawił się i powiedział, że chce uczyć się greki starożytnej. Tak zwyczajnie. Nie wyjaśnił, po co mu znajomość tego antycznego języka. Zaczynał trzeci rok fizyki z informatyką. Uważałem go za mało rozgarniętego dziwaka. Przychodził na początku dwa razy w tygodniu. Najpierw nie mógł nauczyć się czytać. Dukał proste czytanki litera po literze, nic mu się nie chciało składać. Mylił „być" z „mieć", infinitivus z indicativusem. Myślałem o nim: fizyk – informatyk, procesor zamiast mózgu, żywy komputer, to normalne, że brakuje mu zdolności językowych. Spotkania z nim były męczące, ale płacił mi całkiem przyzwoicie, więc jakoś je znosiłem. A potem… Jednego dnia zrozumiał wszystko. Wymowę, gramatykę, nawet zasady akcentowania. Jakbym uczył kogoś zupełnie innego… Mówił tak płynnie, jak mało który z profesorów, zresztą bardzo nalegał, żeby nauczyć go właśnie mówienia i rozumienia ze słuchu. Nie był ani sumienny ani dokładny, jak szkolni kujoni, on po prostu rozumiał. Czasem wytykał mi błędy. Uczenie go stanowiło w jakimś stopniu fascynującą przygodę. Nigdy wcześniej, a właściwie mogę stwierdzić, że także nigdy potem, nie spotkałem nikogo o takim typie umysłu.

 

– Informatykę pojmował tak samo jak grekę? – zapytała Gwinneth. Siedzieli w salonie, w mieszkaniu filologa klasycznego. Przy wszystkich ścianach stały półki z książkami. Pokój wydawał się przez to mały, zaciszny i przytulny. Wypiła z kubka łyk jaśminowej herbaty. „Jeśli będę miała kiedyś własne mieszkanie – pomyślała – chciałabym, żeby było właśnie takie."

 

– Wydaje mi się, że tak. Raz przyszedł, kiedy popsuł mi się komputer. Skończyliśmy zajęcia i spytałem niby od niechcenia, niezobowiązująco, czy, jeśli zna się na komputerach, nie mógłby mi pomóc. Obejrzał komputer, pomyślał, coś tam poprzełączał, wpisał z klawiatury i uruchomił. Pozmieniał jakieś parametry, pogrzebał w rejestrze plików i nagle wszystko zaczęło działać. Zachowywał się zupełnie inaczej niż ci z serwisu, których zawsze zaskakuje to, co pojawi się na ekranie. On chyba rozumiał jak działa komputer, ale rozumiał tak do końca. Umiał wczuć się we wszystkie procesy, prawie na poziomie kodu binarnego. Programował w asemblerze i nie widział w tym nic trudnego. Dla niego wszystkie te narzędzia były dziecinnymi zabawkami, programowanie frajdą, ale nie wyzwaniem. Fizykę traktował zresztą tak samo. Kiedyś zapytałem go, czy umiałby mi ustawić coś w Wordzie, a on przyznał, że nigdy nie używał Worda, bo to za trudne… Może ci to coś wyjaśni.

 

Michał Nowaczyński, filolog klasyczny, spojrzał na Gwinneth i uśmiechnął się. Od momentu, kiedy zapukała do drzwi jego mieszkania i zobaczyła go po raz pierwszy, wiedziała, że go polubi. Mądre spojrzenie zamyślonych oczu, spokojny, lekko niedbały głos, sposób bycia uprzejmy, ale bez wymuszenia i sztuczności, wszystko to wzbudziło w niej zaufanie i sympatię. I jeszcze to mieszkanie, bardziej biblioteka, niż mieszkanie. Chyba też poczuł sympatię do niej. Poprosił, żeby zwracała się do niego po imieniu.

 

– Dobrze – powiedziała spokojnie, ni to do siebie, ni to do rozmówcy, po czym wypiła z kubka kolejny łyk herbaty.– Co jeszcze o nim wiesz? Jakieś charakterystyczne cechy, czy był towarzyski, czy miał poczucie humoru…

 

– Czy ja wiem…. Towarzyski nie był na pewno. Miał poczucie humoru, ale rzadko je ujawniał. Zresztą, było ono dość specyficzne. Zamknięty w sobie i mocno zdystansowany. Umysł ścisły z gatunku tych, którzy przedkładają komputer i rachunki nad przyjaciół i nawet nad dziewczyny… – przerwał na chwilę i także napił się herbaty. – Gwinneth – powiedział poważnie i spojrzał na nią – właściwie dlaczego on cię tak interesuje? Możesz mi to zdradzić, jeśli nie jest to sekret?

 

– To zdjęcie, które pokazałam wcześniej… – powiedziała i zaczęła przeszukiwać torbę – znalazłam w podręczniku z biblioteki, to już słyszałeś. Od pół roku nie mogę pozbyć się przeczucia, że istnieje coś, co łączy mnie i mój los z tym zdjęciem. Wiem, to głupie. Mężczyźni pewnie nie mają przeczuć i nie odczuwają nastrojów. Chciałam wiedzieć, kim on był i jaki był. Przepraszam – powiedziała cicho. Czuła się niezręcznie, chociaż od momentu, kiedy tu przyszła, wiedziała, że będzie musiała to powiedzieć.

 

– To jest jakaś dziwna historia – Michał pokręcił głową. – Dobrze pamiętam nasze ostatnie spotkanie. Przyniósł sześciopak piwa, takiego lepszego piwa z importu, i powiedział, że więcej nie przyjdzie. Uśmiechał się zagadkowo, był wyraźnie zdenerwowany i rozkojarzony. O czymś myślał, coś przeczuwał. Mniej więcej tydzień potem kupiłem sobie „Głos Wielkopolski", bo wiedziałem, że będę musiał siedzieć w poczekalni u dentysty. Tę informację znalazłem już na drugiej stronie. Alek zaginął. W „Głosie" było zdjęcie i rysopis. Nie wrócił do domu z uczelni, jego komórka milczała… Nie sądzę, żeby popełnił samobójstwo, w żadnym razie nie nazwałbym go depresyjnym. Do dzisiaj nie wiadomo, co się stało.

 

Gwinneth popatrzyła w okno. Właśnie zaczął padać deszcz. Nic się nie zgadzało. Poczuła znowu narastające przygnębienie i zniechęcenie. Nabrzmiałe krople uderzały o szyby. Oboje milczeli i zaczęło jej to bardzo ciążyć.

 

– Ile lat temu zaginął? W którym to było roku? – zapytała, bo musiała o coś zapytać, jakoś zakończyć rozmowę.

 

– Czekaj… Muszę pomyśleć… Chyba siedem lat temu, o ile dobrze pamiętam, w październiku…

 

 

Zawsze uważał, że niedziela, to dzień niezwykły, ale teraz miał ku temu szczególne powody. Wcześniej, w domu, niedziela oznaczała, że może cały czas siedzieć przed komputerem albo nad książkami i nikt nie będzie mu przeszkadzał. Potem, w celtyckiej osadzie, w niedzielę nie musiał pracować tak ciężko jak w inne dni, bo nikt tego nie pilnował.

 

A teraz… Nagle to, czego istnienie zawsze przeczuwał, objawiło mu się w pełni. Lubił niedziele, bo wtedy pustelnik odprawiał mszę dla niego i dla Persevala. Wiedział, że coś się w nim zmienia, że spływa na niego jakaś niepojęta łaska. Nie musiał wiedzieć, jak to się stało, ani kiedy. Czuł, że powinien się modlić. Powinien dziękować. Do zdrowia wracał powoli. Zastanowił się. To chyba musiało zacząć się wtedy, jeszcze zanim zaczął wychodzić z dusznej chatki. Może wtedy, gdy rozmawiał po łacinie z pustelnikiem?

 

„Musiałem krzyczeć przez sen po łacinie i po grecku, inaczej próbowałby mówić do mnie w tym dziwnym języku przypominającym gaelicki, a ja niewiele bym pojął z tego bełkotu. A może wtedy, kiedy włóczyłem się po lasach z Persevalem? Dla niego wiara jest czymś tak bardzo oczywistym… Sam nie wiem."

 

 

Gwinneth obudziła się w środku nocy. Coś jej się śniło. Czegoś się bała. Odruchowo sprawdziła, czy nóż jest pod poduszką. Był, tak jak zawsze. Nie czuła się senna. Budzik pokazywał trzecią dwadzieścia trzy, spała więc ponad sześć godzin. Spróbowała przypomnieć sobie sen, ale bez skutku. Przychodziły jedynie urywki obrazów i silne uczucie lęku.

 

Wczoraj wróciła od filologa klasycznego bardzo przygnębiona. Nie miała nic do nauki na następny dzień, więc od razu, parę minut po dziewiątej, położyła się do łóżka. Przypomniała sobie rozmowę z Michałem. Jeden szczegół, którego nie brała przedtem pod uwagę. Październik. On zaginął w październiku.

 

„A jeżeli to była wymiana…?" – pojawiła nagle dziwna myśl. „Nie, to niemożliwe… Chociaż… Nie, nie, nie. To irracjonalne."

 

Umysł podążył jednak za tokiem myśli i nagle wszystko, nieco wbrew jej woli, zaczęło się składać w jedną spójną całość. W dowodzie osobistym miała wpisaną datę urodzenia: trzynastego października. Nie była to prawdziwa data – prawdziwej nie znała. trzynastego października, siedem lat temu, została przeniesiona z celtyckiej osady do czasów, w których żyje do teraz. „Ale to dziwnie brzmi" – pomyślała. „Gdyby ktoś usłyszał, nie uwierzyłby."

 

W urzędzie należało coś wpisać w rubryce „data urodzenia", cokolwiek, i tak nie było szans na zweryfikowanie czy to prawda.

 

„A jeśli to była wymiana? Jeśli był ktoś jeszcze, kto przeniósł się do celtyckiej wioski? I jeśli tym kimś był Alek – w końcu zaginął właśnie w październiku? Tylko po co uczył się greki? Właśnie. Z kolei ten szczegół nie pasował. Chociaż… A jeśli trafienie w moje czasy to zwyczajna pomyłka, błąd w obliczeniach? O dziesięć wieków w jedną lub drugą stronę? Czym jest jedno milenium, jeśli ziemia istnieje ileś tam milionów lat? Ale wtedy chyba próbowaliby to odwrócić… Alka ściągnąć tutaj, a mnie odesłać z powrotem, zamiast trzymać w szpitalu…"

 

Szpital. Do dzisiaj na samo wspomnienie przechodził ją dreszcz. Przybyła z innych czasów, z innego świata. Jej grupy krwi w ogóle nie udało się ustalić. Przeniesienie w czasie było bardzo gwałtowne i bardzo niemiłe, na lewym przedramieniu zostało bolesne oparzenie. Wiedziała, jakimi ziołami leczyć takie rany, przy umiejętnej pielęgnacji zniknęłoby w ciągu tygodnia, ale tutejsi lekarze stosowali inne metody i nim się zagoiło, minęły blisko dwa miesiące.

 

Ból – to właśnie kojarzyło jej się z pierwszymi dwoma miesiącami w dwudziestym wieku. Przewód pokarmowy nie tolerował niczego, co dawali jej do jedzenia. Przez miesiąc karmili kroplówkami, potem powoli zaczęła się przyzwyczajać. Zapalenie całej skóry, wiecznie piekące oczy, w końcu w jej czasach zanieczyszczenie środowiska było zdecydowanie mniejsze. I najgorsze: zapachy. Wszystko śmierdziało jakimiś dziwnymi mieszankami drażniącymi nozdrza. Kichała niemal bez przerwy, a taką reakcję wywoływało niemal wszystko – pościel, ludzie, mydło, ręczniki… Potem przenieśli ją do izolatki. Tu było mniej zapachów. Czasem odwiedzał ją profesor Władysław Nowak, przynosił słodycze, których i tak nie była w stanie jeść. Próbował rozmawiać, ale niewiele rozumiała z tego, co mówił.

 

Polskiego nauczyła się dość szybko. Najpierw przychodził tłumacz, rozumiał mało z tego, co mówiła, ale coś jednak rozumiał. Gaelickim nazywano tutaj język, który tylko w pewnym stopniu przypominał język z jej ojczyzny. Każdego dnia uczyła się nowych słów. Nie potrafiła wymówić niektórych zgłosek, chociaż sporo ćwiczyła.

 

Trafiła do domu dziecka, bo do tej instytucji trafiają wszystkie dzieci, które nie mają rodziców. Według oficjalnej wersji znaleziono ją wycieńczoną, głodną i brudną w jakichś ruinach, nie wiadomo skąd się tam wzięła, bo miała amnezję i nic nie pamiętała.

 

Profesor Nowak postarał się o życzliwą wychowawczynię i nauczycielki. Gwinneth miała wtedy czternaście lat, albo, jak mówiono w jej kraju, zaczynała czternastą zimę, ale nigdy jeszcze nie chodziła do szkoły. Pochodziła z dobrego, zamożnego klanu, znała trochę łacinę, bo wędrowni mnisi usiłowali uczyć tego języka wszystkie dzieci, znała się na ręcznych robotach i na ziołach, umiała przechowywać żar, tak by nie wygasł, ale te umiejętności niewiele były tutaj warte. Okazało się jednak, że jest zdolna i pojętna, szybko nauczyła się czytać i pisać, nadrobiła w ciągu sześciu miesięcy szkolny program na tyle, że mogła uczyć się z rówieśnikami. Czuła się dziwnie w szkole, miała poczucie niższości, mimo, że ani oceny ani sposób, w jaki traktowali ją nauczyciele tego nie uzasadniały. Nie wiedziała na przykład do teraz, jak działają pralka czy komputer, nie zdając sobie sprawy, że większość użytkowników takich urządzeń nie ma o tym pojęcia.

 

„Jeżeli to była wymiana…?" – zastanowiła się jeszcze raz. „Muszę się skontaktować z Władkiem. On będzie wiedział. Jutro do niego zadzwonię… W sumie już teraz jest „jutro", poczekam z tym jednak do rana." Przyłożyła głowę do poduszki i zasnęła.

 

 

Tego dnia odeszli od pustelni tak daleko, że nie zdążyliby wrócić przed zmrokiem. Perseval dobrze widział w ciemności, ale bał się, że pomyli drogę. Obaj byli bardzo zmęczeni i głodni. Jak na wczesną wiosnę, pogoda dopisywała, chociaż wieczorami i w nocy temperatura nadal spadała do kilku stopni powyżej zera. Wybudowali niewielki szałas, układając w środku dość wygodne posłanie z zeszłorocznych liści i świerkowych gałęzi. Wyglądało na to, że nie będzie padać, potrzebowali jedynie ochrony przed chłodem. Perseval rozpalił ognisko i teraz siedzieli, grzejąc zziębnięte ręce i czekając, aż upieką się oblepione gliną ptaki.

 

Alek, jak wszyscy mali chłopcy, interesował się kiedyś Indianami. Raz nawet mama wysłała go w wakacje na obóz indiański. Nauczył się palić ogniska, budować szałasy i rzucać tomahawkiem, ale wszystko to było tylko zabawą. Mimo, że ogniska paliły się naprawdę, nigdy nie traktował takiej zabawy serio. Nie podejrzewał, ze od takich umiejętności będzie zależało jego życie, że dobrze rozpalony ogień stanie się gwarancją, że w nocy nie zamarznie ani nie nabawi się zapalenia płuc. Tutaj nie było szpitali i lekarzy. Zrozumiał to wówczas, kiedy leżał, po przeniesieniu ze swojego czasu, chory i wycieńczony w szałasie niewolników – banitów. Co jakiś czas przychodziła pachnąca oborą starsza kobieta, która poiła go ziołowymi wywarami.

 

Spojrzał na Persevala. Wąską, szczupłą twarz skrywał do połowy mrok. Oczy błyszczały jakoś niespokojnie. Lubił go. To od niego nauczył się wreszcie gaelickiego, jak nazywał język, którym posługiwała się tutaj większość ludzi. Zresztą nie tylko tego. Dumny, popędliwy Perseval okazał się wyjątkowo cierpliwym nauczycielem. Najpierw nie ufali sobie, chociaż nie było miedzy nimi otwartej wrogości. Dopiero uwaga ojca pustelnika, że nie będzie tolerował dwóch młodych chrześcijan, którzy zachowują się wobec siebie w taki sposób, sprawiła, że najpierw powoli, rzadko, zdawkowo i niechętnie, ale zaczęli ze sobą rozmawiać.

 

Perseval zaczął zabierać Alka ze sobą do lasu. Polowali, albo włóczyli się bez celu, odkrywając siedliska zwierząt i zbierając zioła. Denerwowały i męczyły go z początku te wędrówki. Z czasem wywiązała się jednak między nimi przyjaźń. Zaczęli rozmawiać. Okazało się, że są bardzo do siebie podobni. Nie lubili mówić o sobie, na obu ciążyła przeszłość, złe decyzje, żyli w cieniu własnych błędów. Dobrze to rozumieli, chociaż żaden nie powiedział tego wprost. Alek czuł, jak wraca mu fizyczna sprawność, wielokilometrowe wędrówki po lesie nie męczyły go tak bardzo jak kiedyś. Czuł, że wraca coś jeszcze, coś dawno zapomnianego i zaniedbanego. Modlili się razem z Persevalem rano i wieczorem, trzy proste modlitwy, Pater Noster, Ave Maria i Credo. Wiedział, że zmienia się jego myślenie i postępowanie. Którejś zimowej nocy wyspowiadał się przed pustelnikiem z niemal całego swojego życia, niektóre grzechy trudno było wytłumaczyć (na przykład komputer ma nazwę łacińską, ale ta nazwa przecież nic tu nie znaczyła) i potem czuwali aż do świtu by razem odśpiewać jutrznię. Wiele zrozumiał tamtej nocy.

 

Ptaki się upiekły, zjedli parujące mięso i zakopali resztki. Zrobiło się ciemno. Teraz siedzieli przy ognisku i grzali się.

 

– Będę musiał wrócić – powiedział Perseval cicho. Do wypowiedzenia tego krótkiego stwierdzenia musiał przygotowywać się już od dłuższego czasu.

 

– Będę musiał wrócić – powtórzył jeszcze raz, jakby chciał nadać tym słowom szczególne znaczenie. – Teraz się nie zawaham, nie stchórzę. Czuję, że jestem gotowy.

 

Alek zobaczył, jak zadrżały wąskie palce Persevala.

 

– Zatem będziemy się musieli rozstać – powiedział Alek smutno, patrząc w ogień.

 

– Ty też musisz wrócić.

 

Siedzieli przy ognisku dosyć długo. Alek zdawał sobie sprawę, że niewiele zostało im takich wieczorów, spędzonych razem na czuwaniu i wpatrywaniu się w ogień; czuł smutek i jednocześnie było mu dobrze. Pragnął, żeby ten wieczór mógł trwać w nieskończoność. Pragnął zostać na zawsze przy tym ognisku i w tym lesie.

 

***

 

Tej nocy Alek nie mógł spać. Pojął nagle, jakby w przypływie świadomości, dlaczego się pomylił i dlaczego zawiodła jego teoria. Wydało mu się to teraz takie jasne i oczywiste – dlaczego nie wiedział tego wcześniej? „Nie mogę spać, ale to nic, to nieważne, teraz wiem, jak wrócić…" Czuł, jak Perseval, że nadeszła właściwa pora. Że jest gotowy i nie będzie się wahał. Myśli te, zamiast radości, przynosiły jednak ból.

 

 

Gwinneth wiedziała, że to będzie najtrudniejsze ze wszystkich spotkań. Dłonie drżały już wtedy, gdy wsiadała do tramwaju. Miała ochotę wymiotować i pewnie by to zrobiła, gdyby zjadła śniadanie. Nie mogła na niczym skupić myśli. Kontrolerowi zamiast biletu pokazała dowód osobisty i bardzo zdziwiła się, kiedy zwrócił jej uwagę.

 

Dotarła w końcu do zielono-ceglanego budynku Wydziału Fizyki, spytała kobiety w portierni o gabinet profesora Nowaka i po długim błądzeniu wreszcie trafiła. Drżącą ręką zapukała do drzwi.

 

– Witaj, Gwinneth – Władek uśmiechnął się niezdecydowanie. – Co cię sprowadza? Czy mogę wiedzieć, dlaczego chciałaś się spotkać już dzisiaj, natychmiast? – w jego głosie było trochę źle maskowanego sarkazmu. Nie miała pojęcia, jak zacząć.

 

– Oczywiście, że może pan wiedzieć. To była wymiana, prawda?! – wypaliła od razu.

 

– Gwinneth, nie wiem, o czym mówisz. Powieś kurtkę, usiądź na krześle i uspokój się trochę.

 

Machinalnie wykonała, to, co jej polecił. „Dobrze – pomyślała – że usiadłam, teraz mogę wreszcie zebrać myśli."

 

– To była wymiana – powtórzyła spokojnie. – Ja przeniosłam się tutaj, do dwudziestego wieku, a on, już wiem, że miał na imię Alek, w moje czasy…

Na twarzy profesora nie było zaskoczenia. Właściwie, na twarzy profesora nie malowało się żadne uczucie i tylko rozbiegane oczy błyszczały zagadkowo.

 

– Masz rację, istotnie była to wymiana. Tylko, że nie wszystko wyszło dokładnie tak, jak miało wyjść… – profesor przeciągał słowa.

 

– Chcę znać prawdę – zażądała kategorycznie.

 

– No dobrze. Nie wiem tylko, czy poznanie prawdy cokolwiek ci ułatwi. Nie będę dociekał, jak się dowiedziałaś, ale jeśli już to wiesz… – głos Władka zdradzał irytację i zniecierpliwienie. – Dobrze. Opowiem ci od początku, ale pamiętaj, że sama tego chciałaś. Miałem bardzo zdolnego studenta, jak już wiesz, miał na imię Alek. Bystry chłopak, tylko, że myślał bardzo niestandardowo i to nieraz powodowało problemy… Zresztą nieważne. Alek, obserwując międzynarodowe programy wymiany studentów, wpadł na pomysł, że jeśli można wymieniać się w przestrzeni, można także wymieniać się w czasie. Dziwnie to brzmi, sam na początku myślałem, że słucham szaleńca, on to jednak bardzo dokładnie przemyślał i przekalkulował. Gdyby można było przenieść się na przykład na renesansowy uniwersytet… Albo poobserwować przez rok, jak rozwija się dziewiętnastowieczna matematyka… Alek wierzył, że przenosząc się w czasie powołujemy równoległy świat, taki sam jak nasz na tym etapie rozwoju, jedyną różnicę w jego dziejach jest to właśnie przeniesienie. A ile mógłby się u nas nauczyć przez rok średniowieczny student… Pozwoliłem mu korzystać z laboratorium i wkrótce opracował urządzenie do przemieszczania się w czasie. Mówił, że zasada działania jest bardzo prosta, ale muszę przyznać, niezbyt ją pojąłem. Zresztą i tak nie wierzyłem, że mu się uda. Po analizie historycznej stwierdził, że chce zrobić wymianę z piętnastowiecznym Oxfordem. Uczył się przez rok łaciny i greki, podstawowych języków wykładowych… Chciał najpierw przenieść się sam.

 

„A więc dobrze myślałam, to była pomyłka w czasie."

 

– Spotkaliśmy się w październiku w laboratorium, Alek zmontował te swoje tajemnicze maszyny i czekał, gotowy. Do tego momentu nie wierzyłem, że mu się uda. A potem zniknął i zamiast niego pojawiłaś się ty… Muszę przyznać, że nie wyglądałaś na studenta z piętnastego wieku… – Władek uśmiechnął się.

 

– Nie próbowaliście mnie odesłać z powrotem? -zapytała Gwinneth.

 

– Oczywiście, że próbowaliśmy. Tylko, że urządzenie po zniknięciu Alka przestało działać. Gorzej. Nie przepływał przez nie prąd, a ty straciłaś przytomność… Nie wiem, co się stało wtedy. Moim zdaniem takie coś w ogóle nie miało prawa się powieść. Postanowiłem przeszukać komputer Alka, bo podejrzewałem, że tam zapisał, jak to działa. Miałem nadzieję, że uda mi się jakoś ściągnąć go z powrotem. Dotarłem do jego domu, uświadomiłem przerażoną matkę i zabrałem dyski. Zagadka okazała się jednak nie do rozwiązania. Zaszyfrował pliki. Wszystkie. Skryptem PGP, o ile wiesz, co to jest. Najszybsze komputery świata musiałyby pracować ze sto lat, żeby to rozgryźć… Co miałem zrobić? Opiekowałem się tobą, kiedy leżałaś w szpitalu i czekałem – może Alek sam będzie potrafił wrócić? Od tego czasu minie w tym roku siedem lat… Matka uważa go za zmarłego, nawet zapala za niego świeczkę 11 listopada…

 

– Dlaczego nie powiedzieliście mi o nim wcześniej? – zapytała Gwinneth.

 

Chciało jej się płakać, ale przygryzła z całej siły wargi i powstrzymała łzy.

 

– Myślisz, że miło jest żyć ze świadomością, że trafiło się tu przez pomyłkę? – powiedział cierpko. – Utrzymywanie cię w nieświadomości wydało mi się z wielu względów lepsze…

 

– Muszę wyjść – wyszeptała Gwinneth nagle – do łazienki.

 

– Damska jest w prawo, na końcu korytarza.

 

Biegła, a łzy zalewały jej twarz. Zamknęła się w kabinie, usiadła na zamkniętym sedesie i pozwoliła łzom płynąć swobodnie.

 

 

Dzień wstał późno, wietrzny, zimny i mglisty. Perseval, po całej nocy czuwania miał fioletowe kręgi pod oczami. Na konia wskoczył jednak zwinnie, szybko. Zwierzę parsknęło niespokojnie. Wiatr rozwiewał półdługie, bardzo jasne włosy mężczyzny, szarpał jego nowymi, grubymi podróżnymi szatami.

Alek stał przy pustelni i obserwował przyjaciela. Siedzący na koniu Perseval prezentował się bardzo dobrze. Wydawał się nawet nieco wyższy niż w rzeczywistości, chociaż w stosunku do większości swoich rodaków i tak był bardzo rosły, równy wzrostem Alkowi. Ubrania z grubego płótna czyniły go bardziej postawnym, ale nie ukrywały chudości.

 

„Z tym sajdakiem przerzuconym przez plecy wygląda jak jadący na polowanie królewicz z obrazków w dziecinnych książkach" – myślał Alek.

 

Perseval był smutny. Był pewny, był zdecydowany, był silny, był odważny, był dumny i był smutny. Wiedział, dokąd jedzie, wiedział, co go czeka i był gotowy. Nie czuł lęku, ale w jego spojrzeniu i ruchach można było zauważyć coś nienaturalnego. Ślady męki, ale nie wahania.

 

Alek to rozumiał. Perseval bardzo dużo o tym myślał i bardzo mało mówił. Kiedyś po nocnym czuwaniu i pewnie dłuższym zastanowieniu opowiedział Alkowi.

 

– Tamten zamek – mówił przejęty – zamek Króla Rybaka, wiem, że tam jest odpowiedź na wszystkie moje pytania. Poznanie. Klucz. Alek, czy można żyć normalnie, kiedy się widziało…? Ty nie rozumiesz, ja widziałem, patrzyłem na najświętsze relikwie chrześcijaństwa, włócznię i kielich… Ilu ludziom mogło to być dane? Widziałem, widziałem i nie zadałem tego jednego pytania, tego najważniejszego pytania… Alek, to nie jest takie proste, tak bardzo chciałbym móc to zobaczyć jeszcze raz, teraz nie popełnię już błędu… Nie potrafię przestać o tym myśleć, to wraca tak strasznie często, tak natarczywie, śnię o tym niemal każdej nocy…

 

Perseval zsiadł z konia i uklęknął na mokrej trawie, a pustelnik udzielił mu błogosławieństwa.

 

– Żegnaj, Alek – powiedział cicho. Po roku znajomości nauczył się wymawiać „Alek" prawie poprawnie. – Już nigdy się nie zobaczymy – w głosie zabrzmiała zwykła u niego prostoduszna pewność. – Będę się za ciebie modlił i ty módl się za mnie… – obiecał i zwinnie wskoczył na konia.

 

Perseval był smutny. Odjeżdżał powoli, stępa, powoli znikał na leśnej drodze. Alek zapamiętał go właśnie takiego, odjeżdżającego, męskiego, z rozwianymi włosami, targanym wiatrem ubraniem i podniesioną głową.

 

 

Ludzie z niedalekiej wioski przynosili czasem pustelnikowi dary. Zboże, mąkę, suszone mięso, niekiedy dzbany piwa czy żelazne narzędzia. W czasie, kiedy mieszkali u niego Alek i Perseval, jedzenia nie brakowało i pustelnik rzadko musiał prosić ludzi o konkretne produkty. Jak co roku, przed wiosennymi świętami Wielkiej Nocy zjawili się dwaj wysłannicy z pytaniem, czy nie potrzebuje niczego szczególnego. Pytanie zadawali zawsze, ale tylko pro forma, bo zwykł na nie odpowiadać, że przecież nie może żądać niczego od ubogich ludzi, chyba, że mają czegoś w nadmiarze, albo naprawdę pragną się podzielić. Tym razem pustelnik wymienił całą listę rzeczy, głównie narzędzi, a także poprosił, by przysłano na kilka dni kogoś biegłego w wytapianiu metali.

 

W tydzień po Wielkiej Nocy Alek był już gotów. W szopie, która służyła mu za kuźnię, stało urządzenie do przenoszenia się w czasie, wyglądające na pierwszy rzut oka jak duża drewniana brama, opleciona metalowymi zwojami. Teraz rozumiał, jak precyzyjnie nastawić czas i miejsce, i jak przenieść się nie powodując wymiany. Pustelnik pobłogosławił go na drogę.

 

„Będzie mi tego brakowało" – pomyślał Alek. „Tej niskiej chatki, gdzie dojrzewałem. Wędrówek po lasach, nocy spędzonych na czuwaniu i modlitwie, ognisk i samotności. Będzie mi brakowało tego ojca – pustelnika i jego dziwacznej łaciny i naszych rozmów."

 

Uruchomił urządzenie i przeszedł przez bramę.

 

 

Gwinneth spała niespokojnie. W ciągu nocy budziła się kilka razy. Czuła, że coś się zdarzy, albo, że coś już się wydarzyło. Wstała trochę wcześniej niż zwykle i wcześniej wyszła z domu. Zatrzymała się przed kioskiem. Do rozpoczęcia zajęć zostało jej piętnaście minut, a do przejścia może ze dwieście metrów. Postanowiła kupić gazety. Nie było kolejki, przywitała się więc ze sprzedawczynią i wymieniła tytuły. Ponieważ gazety, które zwykle kupowała nie należały do najpopularniejszych, kobieta schowała się pod ladą i zaczęła ich szukać. Gwinneth przyglądała się wystawie kiosku. Tuż przy ścianie budki została przymocowana ramka, w którą zazwyczaj wkładano reklamę najświeższego „Faktu" lub „Super Expresu", z sensacyjnymi tytułami artykułów, mającą zachęcić ludzi do kupna.

 

„Odnaleziony po siedmiu latach" – głosił tytuł. Gwinneth machinalnie czytała dalej. Na reklamie było zdjęcie, podeszła bliżej, zdjęła okulary i wspięła się na palce, żeby dokładnie przyjrzeć się fotografii. Na ławce siedział młody, szczupły chłopak owinięty w koc… Z okienka kiosku zamachała wyciągnięta ręka z gazetami.

 

– Halo! Płaci pani czternaście dwadzieścia!

 

– Już płacę – Gwinneth wróciła do rzeczywistości.

 

– To wszystko, czy może podać coś jeszcze?

 

– Niech pani dołoży „Super Express"…

 

Gwinneth zapłaciła, odeszła od kiosku, oparła się plecami o najbliższe drzewo i drżącymi rękami zaczęła przeglądać gazetę.

 

Poznaniacy, którzy wczoraj robili zakupy w godzinach popołudniowych w popularnym centrum handlowym M1, mogli obserwować dziwne zjawisko. Około godziny 17 w głównym holu pojawił się młody mężczyzna ubrany jedynie w strój, który można określić jako „przepaskę biodrową". Świadkowie twierdzą, że szedł niepewnie z wyciągniętymi przed siebie rękami i mrużył oczy przed światłem, jakby przed chwilą zdjął bardzo mocne okulary.

 

Po chwili przybyli zaniepokojeni ochroniarze. Zabrali mężczyznę do swojej bazy, dali mu koc i zastanawiali się, co mają z nim zrobić. Mężczyzna odpowiadał na pytania zupełnie przytomnie. Zdążył podać imię i nazwisko, a potem zemdlał. Wezwano karetkę.

 

Jeden z ochroniarzy, Ryszard W., skojarzył dane mężczyzny z zaginionym siedem lat temu w niewyjaśnionych okolicznościach Aleksandrem N., studentem fizyki. Zawiadomiono policję, okazało się, że rzeczywiście odnaleziony mężczyzna to Aleksander N.

 

„Mężczyzna jest w szoku" – mówi rzecznik komendy policji w Poznaniu.

 

„Nie byliśmy w stanie ustalić, dlaczego zniknął, gdzie przebywał przez te 7 lat ani w jaki sposób pojawił się w M1. Za wcześnie jeszcze na takie ustalenia, ale wyżej wymienione sprawy powinny się wyjaśnić w ciągu najbliższych dni."

 

Aleksander N. przebywa w tej chwili w szpitalu na ul. Lutyckiej.

 

Gwinneth wrzuciła gazetę do torby i skierowała się w stronę przystanku tramwajowego. „Po co mam dzisiaj iść na zajęcia?"

 

Po dłuższym zastanowieniu zawróciła i udała się do apteki, gdzie kupiła mieszankę ziół z Herbapolu, tą samą, którą leczyła swoją swędzącą skórę, a w sklepie spożywczym – gorzką czekoladę. Wróciła na przystanek, gdy nadjechał tramwaj numer dziewięć.

 

Nie miała problemu ze znalezieniem właściwej sali. Zapukała. Na łóżku siedział młody mężczyzna w okularach, z przedramionami owiniętymi bandażami. Miał na sobie koszulkę z krótkimi rękawami i spodnie od piżamy. Był bardzo chudy. Wyglądał o wiele doroślej niż na zdjęciu.

 

– Mam na imię Gwinneth. Jestem twoją „zmienniczką" – powiedziała po gaelicku.

 

Mężczyzna wstał i podał jej rękę.

 

– Bałem się o ciebie, Gwinneth – odparł także w tym języku. – Tak bardzo się bałem… – i przytulił ją mocno do siebie

 

– Też się o ciebie bałam, Alek – przyznała.

 

Czuła jak dwie strugi mimowolnie płyną po jej twarzy. Nie chciała tych łez, ale nie próbowała hamować płaczu.

 

Poznań – Pobiedziska, październik 2003-październik 2004

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Katy, nigdy nie czytam przy obiedzie, a już Boże broń nie korzystam z laptopa, ale Twoje opowiadanie tak właśnie czytałem. Na tej stronie natrafiłem na mało tekstów napisanych równie sprawnie (a nad użyciem przez Ciebie czasu zaprzeszłego mało się nie rozpłynąłem;)), warsztat masz wyjątkowo dobry, co najmniej tak dobry, jak wiele spośród tekstów drukownych w "papierowej" fantastyce.
Po prostu, lubię JAK piszesz (bo czyta się Twoje teksty nieodmiennie przyjemnie), i trafia do mnie Twój przekaz, także waga, jaką przywiązujesz do spraw religii (a tego w fantastyce, polskiej czy zagranicznej, wyjątkowo brakuje...). Fabularnie może trochę przewidywalne, ale tego nie czepiam się - moje ulubione książki często zupełnie pozbawione są fabuły;)
Tak trzymaj (albo lepiej), pozdrawiam!

Trafiłam na to opowiadanie rano, a teraz skusiło mnie, żeby jeszcze do niego wrócić. Przyciąga mnie, jak budujesz nastrój. Podoba mi się, że piszesz dla myślącego czytelnika. I nie żeby było zabawnie, ale żeby było o czymś.
A teraz marudzenie ;)
- imię bohaterki; mało prawdopodobne, żeby w polskim domu dziecka dziewczynka otrzymała imię tak egzotyczne.

- „które określają ładność przeciętnej dziewczyny." - sugeruję słowo „urodę".

- opinia, jaką o Alku wyrobił sobie nauczyciel greki - moim zdaniem trochę zbyt dogłębna jak na powierzchowną raczej relację uczeń- korepetytor, do tego nauczyciel wykazuje się sporym, jak na laika, zrozumieniem komputera, a ma problemy z ustawieniami w wordzie.


@szara
ad 1: Gwinneth juz miala takie imie wczesniej... Takie nadali jej rodzice... Co za roznica co miala w dowodzie osobistym (np mogla miec swojska Grazyne) jesli sama siebie nazywala Gwinneth i jesli inni nazywali ja Gwinneth?
ad 2: Dalam "ladnosc" bo uroda mi nie pasowa. "Uroda" to cos glebszego, ladnosc jest powierzchowna, no i o kims kto ma urode mowi sie "piekny" a nie "ladny" :P
ad 3: Roznie bywa z indywidualnymi relacjami uczen-mistrz. Pamietaj, ze Alek byl szczegolnym uczniem, o szczegolnym typie umyslu, i uczenie go bylo pewnie niezlym wyzwaniem. Poza tym greka starozytna stanowczo nie jest tym przedmiotem, z ktorego wiele osob ma korepetycje, wiec filolog klasyczny mial pewnie jednego jedynego ucznia: Alka. Sila rzeczy przejmowal sie tym bardziej niz gdyby mial tych uczniow 10. Alek przychodzil 2 razy w tygodniu, czyli czesto. Co wiecej z opisu wynika, ze filolog jest w ogole czlowiekiem refleksyjnym (ksiazki w mieszkaniu!) i uwaznym obserwatorem.
A co do worda, to ja sama, po 5 latach studiow informatycznych czasem za cholere nie wiem co do czego (szczegolnie te office'y od 2007 w gore potrafia niezle dac w kosc) :D Excela to chyba sie uczylam pol roku...  Akurat tutaj uwzam,, ze to jest uprawiedliwione.

@Ajwenhol
Dziekuje:) Generalnie publikuje tutaj dlatego, ze mam nadzieje, ze moje teksty ujrza w koncu swiatlo dzienne (a nie tylko swiatlo w swiatlowodzie) :)
Religia to istotny element zycia (nawet dla ateistow, jest to po prostu element swiata, zycia spolecznego) wiec zawsze mnie dziwilo, czemu pisarze ignoruja jego istnienie. W ogole poza Kantyczka dla Laibowitza (czytalam to glownie wtedy, gdy nie moglam zasnac, bylo naprawde nudne) tematu religii nie poruszono chyba nigdzie.
@Ajwenhol && szara:
Umiem pisac tak, by bylo zabawnie, ale to nie jest jakas wielka sztuka. Chyba bardziej zalezy mi na tym, by przekazac jakas refleksje nad swiatem, opowiedziec spojna historie w nieoklepany sposob. Lubie tworzyc bohaterow, przez tygodnie i miesiace myslec jak oni, czuc jak oni. Swiaty sa w glowach bohaterow, wiec najpierw trzeba dobrze zrozumiec co i jak czuja i widza sami bohaterowie.

I bardzo dobrze!:)

A co do książek fantastycznych poruszających tematy religii ("Kantyczkę..." miałem w rękach, była tak przerażająco nudna, że wysiadłem po pierwszej części i nie doczytałem) to był oczywiście C.S. Lewis - "Opowieści z Narnii" (target na młodszego czytelnika, ale przesłanie niesmowite i jest to moja ulubiona książka w ogóle) i "Trylogia kosmiczna". Z polskich autorów - Wit Szostak, choć tutaj analogie są mocno zawoalowane i w filozoficznym ujęciu (Szostak jest uczniem Tischnera). Warto powgryzać się, ale tak naprawdę głęboko, w twórczość Tolkiena, poodczytywać go na różne sposoby (zwłaszcza w "Silmarillion" i mit o Earendilu, możesz to jednak uznać za niestrawną lekturę). Pomaga nieco książeczka "Tolkien - mit i łaska", autor: Paolo Gulisano, wyd. "W drodze". Warto zwrócić uwagę na Szczepana Twardocha ("Epifania wikarego Trzaski"), a także udany, choć nieco tendencyjny tekst pt. "Glina i krew" w sierpniowym numerze NF (nazwisko autora uciekło mi z głowy...).
Oczywiście jest mnóstwo książek fantastycznych traktujących religię chrześcijańską z przymrużeniem oka (vide Lem - ale sam się uśmiałem, czytając "Dzienniki gwiazdowe", gdzie Bann i Pugg smarkają w zupę białkową, aby tchnąć w nią sakramenckiego ducha) albo jako demoniczne narzędzie zniewolenia człowieka (vide "Diuna", Sapkowskiego "Trylogia husycka"), żadna z nich nie jest jednak rzetelnym i bezstronnym studium religii.
Szkoda.

Szostaka i Twardocha czytałam (Epifania jest dobra). Myślę, że religia to nie tylko Tischner (i chwała Bogu). A co do opowieści z Narni, to pełna zgoda - to jest cudowna, magiczna książka z mojego dzieciństwa.
Akurat problem z Tolkienem jest taki, że masz tam Boga dobra i Boga zła (Saurona), co kłóci się z katechizmem i w ogóle z chrześcijanska tradycja (zlo jest brakiem dobra, jak twierdzil sw. Augustyn). Szczerze mowiac dorastalam w czasie ogolnej fascynacji Tolkienem podsycanej ekranizacja. I mimo mych szczerych checi i wielu prob (pierwszej w wieku 10 lat, kiedy jeszcze o Tolkienie sie nie mowilo, ostatniej w szpitalu gdy nie mialam nic do roboty i bylam przykuta do lozka) nie udało mi się dojsc dalej niz do polowy trzeciego tomu... :) Wydaje mi się, że co niektorzy katolicy (srodowisko Christianitas i zdaje sie tez Fronda) dorabiaja do Tolkiena ideologię.  Fakt faktem, świat Tolkiena jest bardziej przemyślany niż świat Sapkowskiego (przeczytałam wszystko o Wiedźminie by powiedzieć z czystym sumieniem, że tego nie trawię) i autor nie pomija spraw moralnych, ale jako taka książka nie jest katolicka czy chrześcijańska.
A Lem to inna półka :)

EJ!!!! SAURON TO NIE BÓG ZŁA!

Sauron jest zbuntowanym aniołem niższej rangi, podobnej rangą do rangi Gandalfa i Sarumana.
Angelologia Tolkiena jest wyjątkowo rozbudowana!;)

PS. Tolkien sam pisał, że lembasy są Eucharystią - kim jest Galadriela? Czym/Kim jest światło, które Frodo od niej dostaje? To nie dorabianie ideologii (Tolkien nienawidził alegorii), to rzeczy, które sam umyślnie w swym dziele zawarł i o których niekiedy mówił jawnie. Szerzej opisane jest to w eseju "O baśniach" i niektórych listach. No i jeszcze Silmarillion, który można odczytywać i odczytywać. Jeden z krytyków książki napisał "Toż to jak Stary Testament"! I miał sporo racji. Czytany jako powieść jest przeraźliwie nudny, odczytywany - jest fascynujący!

No dobra, przyznaje Ci racje, moze nie dosc dokladnie czytalam (a do Silmarillionu to sie balam zajrzec).... Nie znam sie, i nie bede sie wiecej klocic.

Jeśli chodzi o Lewisa, to polecam "Póki mamy twarze", lektura ze znacznie wyższej półki niż "Opowieści z Narni".

A poza tym też mam ochotę zobaczyć Twoje teksty w druku, to by była bardzo pozytywna odmiana po tym, co często widuję.

O , "Póki/dopóki mamy twarze" to była rewelacyjna książka, tylko tytuł polski niefortunny (powinno być "Dopóki nie mamy twarzy"), angielskie "Till we have faces" jest wieloznaczne.
Tylko czemu chrześcijańska fantastyka zawsze jest tak mocno zawoalowana?

Bo ta, która nie jest, trąci indoktrynacją i jest raczej naiwna? Może to kwestia odwoływania się raczej do chrześcijańskiego mitu, niż wkręcania czytelnikowi dogamatów.

Bardzo podobało mi się to opowiadanie. I oczywiście nawet łacina jest...
Zapewne zabrzmi to niemiło, po komplementach, ale odebrałam Gwinneth jako nieprawdziwą. Sztuczny twór, byle pasował.
Trochę mogłabym jeszcze narzekać (nawet po siedmiu latach nauki języka zostają w człowieku ślady jego języka macierzystego - czego u bohaterki nie było "widać" - prócz "akcentu") itd, ale nie chcę, bo moim zdaniem opowiadanie jest bardzo dobre.

@niezgoda.b
Gwinneth jest w jakimś stopniu mną z okresu kiedy to pisałam. Nie jest sztucznym tworem, a polskiego można się nauczyć dobrze nawet w dwa lata (moja Mama miała takich studentów z bodajże Syrii, słyszałam to na własne uszy!) byle mieć z nim częsty i codzienny kontakt - to nie tak, jak uczyć sie angielskiego w szkole. Pomyśl, że biedna Gwinneth musiała być w naprawde ogromnym szoku - może dlatego chciała za wszelką cenę dostosować się do środowiska w którym się znalazła. Może powinnam była dodac coś więcej na temat jakichś pomyłek językowych... Ale Gwinneth niewiwle mówi w całym tekście. Gwinneth ma poza tym kupę odruchów "stamtąd" - jak spanie z nożem albo nadwrażliwość na zapachy. Jeśli ktoś jest sztuczny to raczej Alek niż Gwinneth.

I w ogóle dzięki za komentarz.

Oj, to nawet nie o pomyłki chodzi, bo ja wierzę, że jesli była tak pojętna, zapewne ich nie robiła. Trudno to przekazać na piśmie - chodzi o specyfikę składni i intonacji danego języka.
Nadwrażliwość widziałam opisaną tylko po przeniesieniu, później jakoś nie zwróciłam uwagi, żeby Gwin cierpiała z powodu np. zapachu spalin etc. Ale może to być moja nieuwaga.
Alek nie wydał mi się sztuczny, może za mało przykładałam uwagi do jego postaci.
Pełno tych "może" bo nie mam czasu przeczytać opowiadania po raz kolejny, nim odpiszę.

Jakimś cudem trafiłam na to opowiadanie :-) A że lubię czytać wszystko co traktuje o czasie (zresztą na tej stronie sama debiutowałam opowiadaniem o przenoszeniu się w czasie ;)), to przeczytałam z rosnącym zainteresowaniem. Fajnie zarysowane postaci, pomysłowe rozwiązania fabularne. Czepiłabym się tylko tego, że chociaż opowiadanie jest długie, to wszystko dzieje się trochę zbyt łatwo - bohaterka przypadkiem w barze spotyka ludzi, którzy znali Olafa, a jedyne przeszkody, na jakie napotyka, to egzaminy i konieczność dłuższego poczekania na maila. Ta informacja o wymianie też podana zostaje na tacy, szkoda że nie pozwoliłaś czytelnikowi bardziej pogłówkować. Ale poza tym - klasa.

Nowa Fantastyka