- Opowiadanie: szklany10 - Nathaniel. Czas zemsty cz. 5

Nathaniel. Czas zemsty cz. 5

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nathaniel. Czas zemsty cz. 5

Rozdział 5

Iskra nadziei, która nigdy nie gaśnie

 

Kiedy cała trójka wjeżdżała na leśny trakt prowadzący do Merlonu, coś przykuło ich uwagę. Część lasu, w której się obecnie znajdowali wyglądała tak, jakby horda orków idących na wojnę przechodziła tędy przed chwilą.

– Myślicie, że Merlon też zajęli? – zapytał Jack z nutą niedowierzania w głosie.

– Mam nadzieję że nie, jednak mogłoby się tak zdarzyć. Mimo, że paladyni dysponują ogromną mocą, to jednak walka z oddziałem przynajmniej sześć razy liczebniejszym byłaby dla nich nie lada wyzwaniem.

– To wy o niczym nie wiecie? – zapytał z niedowierzaniem kapitan Whinsley.

– Co masz na myśli? – zapytali równocześnie Jack i Maria.

– Orkowie próbowali już odbić Merlon, jednak zostali starci z powierzchni ziemi dzięki magom ognia. Kiedy byłem w niewoli, słyszałem jak zwiadowcy mówili coś o drugim ataku.

– Co?! A my idziemy prosto do centrum wojny?! Jeszcze nie jestem gotowy!

– Cicho bądź! Whinsley, co mówili dokładnie?

– Ur-Korsch, gdy tylko dowiedział się o klęsce, osobiście ruszył na pustynię po posiłki z tamtejszych miast. Tym razem wokół Merlonu rozpęta się prawdziwe piekło, a ludzie nie przetrwają go bez pomocy sojuszniczych ras.

– No tak… Bez pomocy pozostałych czterech ras będziemy zgubieni.

– Zaraz, zaraz… Jak to czterech? Zawsze czytałem o trzech sojuszniczych rasach… Elfach, krasnoludach,

i jaszczuroludziach. – powiedział ze zdumieniem Jack.

– Tak było do niedawna. Istniało 7 ras. Jednak teraz tworzy się ósma gdzieś w podziemiach Mrocznych Gór.

– Czy to te na zachód od Skaleronu? – zapytała Maria.

– Tak. Orkowie mówili coś o buncie czarnych magów. Coś się stało między nimi, a orkami i teraz są po naszej stronie. Co lepsze, ogłosili się osobną rasą i zbierają armię na ostateczne rozbicie orków. Może nawet podbicie Południowych Wysp… – powiedział kapitan, po czym cała trójka zatrzymała się.

– To by było fantastyczne! – głośno ucieszył się Jack, a jego głos odbił się echem od drzew. Maria uciszyła go gestem palca, po czym dodała:

– Być może taki atak zakończyłby wojny między ludźmi a orkami przynajmniej na jakiś czas.

– Tak. Jednakże póki co ludzie muszą się jakoś bronić. Ruszajmy dalej. Nie ma czasu do stracenia – przerwał rozważania kapitan, jednak w tym momencie, tuż obok jego głowy przeleciała dziwna strzała. Wbiła się w drzewo, a dokoła jej grotu kora jakby poczerniała.

– Trująca strzała… Mroczni Jeźdźcy! WIEJEMY!!! – wrzasnęła Maria, po czym szarpiąc za lejce pogalopowała do przodu. Zaraz potem to samo zrobili dwaj mężczyźni. Mimo szybkiego tempa i zwinnej ucieczki, napastnicy byli coraz bliżej, a strzały świstały raz po raz tuż obok uciekinierów.

– Doganiają nas! – wrzeszczał co chwilę będący na końcu kapitan. Nagle jakby spod ziemi wyrasta przed nimi trzech Mrocznych Jeźdźców. Siedzą na dużych, czarnych koniach, ubrani w ciemne szaty. Głowy nakryte mają czarnymi kapturami, które uniemożliwiają zobaczenie twarzy. W rękach dzierżą długie miecze. Ze sposobu ich trzymania wynika, że muszą być bardzo lekkie, ponieważ jeźdźcy świetnie nimi władają i to jedną ręką! Maria odruchowo sięga po miecz. Pozostali idą w jej ślady. Cała trójka zatacza koło nad głowami, aby nabrać większej siły uderzenia i z pełną mocą uderza w ciała przeciwników. Jednak miecze przechodzą przez wnętrzności jak przez mgłę, nie czyniąc napastnikom żadnych obrażeń.

– Zjawy! Odwrót! – krzyczy Maria galopując do przodu. Jack nie słyszy polecenia, jednak widząc że pozostali pędzą przed siebie, rusza za nimi. Teraz to on jest na końcu. Czuje oddech Mrocznych Jeźdźców na plecach. Nagle przed nimi pojawia się nowe zagrożenie. Grupa orkowych zwiadowców wyskakuje zza drzew, odcinając tym samym drogę trójce uciekinierów.

– BRAĆ ICH!!! – woła jeden z nich i sześciu orków rusza w kierunku podróżnych. Maria bez strachu galopuje w ich kierunku, i tratuje trójkę. Jack i Whinsley celnymi uderzeniami powalają następnych trzech. Dopiero teraz widzą, że wokół nich aż roi się od postaci w kapturach i orków. Nagle gdzieś z tyłu daje się słyszeć świst strzały.

– KAPITANIE PADNIJ!!! – Wrzeszczy Jack i zeskakuje z konia na ziemię. Chwilę później na ziemię spada również Whinsley. Pada, trzymając się za lewe ramię, które szaleńczo krwawi.

– KAPITANIE!!! – krzyczy ponownie Jack.

– To tylko draśnięcie… – sapie mężczyzna, chociaż wie, że strzała, którą dostał, jest zatruta. Z każdą sekundą sytuacja staje się coraz groźniejsza. Okrąg wrogów ściska trójkę coraz bardziej. Kapitan czuje, że jego ręka odmawia posłuszeństwa… Maria pogrążona w myślach, rozgląda się za drogą ucieczki, jednak nie potrafi jej znaleźć… Jack wstaje z ziemi i podchodzi do pozostałych. Nagle czuje pod nogami chrzęst gałązki. Patrzy pod nogi i widzi zatrutą strzałę jeźdźców. Nerwy biorą górę. Bez zastanowienia podnosi ją i ciska w najbliżej stojącą zjawę. Trafia w miejsce, gdzie człowiek ma brzuch. Zjawa rozpływa się w powietrzu dając wyraźnie do zrozumienia, że nie jest odporna na działanie własnej trucizny.

– JEST!!! – woła, odkrywając sekret i jednocześnie szansę na zwycięstwo. – PODNOŚCIE I ODRZUCAJCIE ICH STRZAŁY!!! – krzyczy miotając kolejne. Maria zaczyna robić to samo. Najbliżej stojące zjawy rozpływają się jedna po drugiej, natomiast te, które stoją dalej, przestają się ruszać i jakby ze zdumieniem przyglądają się poczynaniom swoich przeciwników. Orkowie również stanęli osłupieni, gapiąc się ze zdumieniem na wyczyn ludzi. Sądząc po wyrazach ich twarzy, sami pewnie nie znali sekretu zjaw. Kapitan spojrzał na tyły przeciwników.

– UWAŻAJCIE!!! KOLEJNA PORCJA STRZAŁ!!! – ryknął, kiedy kolejne pociski wystrzeliły z napiętych łuków. Jack pada na ziemię. Maria robi zgrabny unik przed kilkoma, a niektóre zatrzymuje celnym odbiciem mieczem. Whinsley również ma szczęście, ponieważ strzały wbijają się w ziemię kawałek od niego. Wtem, kiedy cała trójka wątpiła już w jakiekolwiek szanse na przeżycie, i kolejna porcja zatrutych strzał wylądowała tuż obok nich, zza drzew dało się słyszeć spokojny głos.

– Na mój znak! OGNIA!!! – Głos wyraźnie kobiecy wykrzyknął to z pewnością godną dowódcy największego oddziału na świecie. Kolejny grad strzał zasypał okolicę. Tym razem jednak pociski kierowane były w orków!

– ELFY!!! LONGAURISH!!! RECEGHACK!!! – wrzeszczeli ci, którym udało się uchronić przed atakiem, po czym rozbiegli się w głąb lasu.

– OGNIA!!! – Ten sam głos powtórzył komendę, i kolejna fala zasypała Mrocznych Jeźdźców! Kilkanaście zjaw zniknęło, reszta poszła w ślady orków.

Zapanowała cisza. Jack i Maria podbiegli do kapitana. Oprócz rany na ramieniu, teraz krwawiła także jego noga.

– Kapitanie! Kiedy…

– Gdy orkowie zaczęli uciekać. To był Asasyn! – wysapał, trzymając się za pociemniałe już od trucizny ramię.

– Asasyn?! – wykrzyknęli jednocześnie Maria i Jack.

– Tak. To on dowodził tą grupą.

– Co w takiej puszczy robił płatny morderca?! – krzyczał z niedowierzaniem marynarz.

– Polował na elfy… – wszyscy obrócili się słysząc łagodny, nieznany do tej pory, kobiecy głos. Przed nimi stała elficka kobieta ubrana w zieloną szatę. Za nią murem stała cała armia strzelców.

– Elfy?! – popatrzył z niedowierzaniem Jack. – Przecież odwróciłyście się od ludzi! Zerwaliście sojusz! – zawołał. – Więc co tu robicie?! – kobieta nie odpowiedziała. Podeszła do nadal leżącego na ziemi Whinsleya i podniosła jego rękę. Mężczyzna zasyczał z bólu. Jej jasnobrązowe włosy opadły mu na czoło, a w ranę na ramieniu wpatrywały się niebieskie oczy.

– Trzeba go jak najszybciej odwieźć do klasztoru. Tylko magia może go utrzymać przy życiu – cała trójka wpatrywała się w kobietę z niedowierzaniem.

– To niemożliwe… – wysapał Jack.

– Posłuchajcie jej. Ona nigdy się nie myli… – powiedział kapitan uśmiechając się do elfki, po czym pozostała dwójka wytrzeszczyła na niego oczy. – To jest Dahlia. Moja elficka przyjaciółka jeszcze z czasów gdy byłem dzieckiem.

– Więc poznałeś. A już myślałam, że o mnie zapomnisz…

– Nie zapomina się tak wspaniałego dziecka – uśmiechnął się kapitan, jednak natychmiast tego pożałował, ponieważ jego ramię przeszył ostry ból. – Jeśli dane nam będzie, to później porozmawiamy. Na razie ruszajmy dalej – przerwał, po czym wstał i dzielnie wszedł na konia. To samo zrobili pozostali. Elfka powiedziała coś w nieznanym nikomu z obecnych języku do swoich towarzyszy, po czym tamci wrócili za krzaki, z których niedawno wyszli. Chwilę później wyłonił się stamtąd piękny, biały, lśniący rumak. Dahlia wsiadła na niego, po czym powiedziała:

– Jadę z wami – i ruszyła do przodu.

– Zaczekaj! Co tutaj robią Elfy?! – krzyknęła za nią Maria.

– Wieziemy bardzo ważną wiadomość do Magów Ognia, więc widocznie mamy ten sam cel. Ruszajmy. On naprawdę zginie, jeśli zaraz nie dostanie odtrutki – odpowiedziała, po czym wszyscy czworo ruszyli przed siebie. Przez większość drogi panowała cisza. Nikt nie śmiał się odezwać po sytuacji sprzed kilku chwil. Dopiero kiedy im oczom ukazała się łąka, Dahlia powiedziała:

– Widzicie tamten pagórek? – wskazała palcem górę, tuż przed nimi.

– Za nią mieści się siedziba paladynów – dodała, po czym zwiększyła nieco tępo.

Kiedy wjechali na wzgórze, ich oczom ukazał się przepiękny widok! Ogromna twierdza, stojąca pomiędzy skrzyżowaniem dwóch rzek, wokół których na kilkadziesiąt stóp rozciągały się łąki, pastwiska i farmy! Olbrzymie mury przysłaniały wnętrze miasta, jednak nie wystarczyły, aby zasłonić jeszcze większe wieże zamkowe! Nieco dalej mieścił się najpotężniejszy magiczny klasztor. Świątynia Magów Ognia. Stąd wydawało się, jak gdyby zaledwie kilka kroków dzieliło Merlon od zakonu. Jednak w rzeczywistości była to dosyć duża odległość. Wszyscy wstrzymali oddech z wrażenia. Jako pierwszy odezwał się Whinsley:

– W życiu nie przypuszczałem, że dane mi będzie ujrzeć tą warownię z bliska!

– Jest wspaniała! – dodał Jack.

– Tak. Robi wrażenie nawet na kimś, kto już raz tutaj był… – uśmiechnęła się Maria.

Ruszyli w dół ścieżki. Kapitan czuł się coraz gorzej. Z każdą minutą, jego życie odpływało. Nie minęli jeszcze bram Merlonu, kiedy Jack musiał zabrać mężczyznę na swojego konia.

– Kapitanie wytrzymaj! Już niedaleko! Nie zostawiaj mnie! – rozpaczał podróżnik widząc, jak jego przyjaciel ledwie utrzymuje równowagę.

Jakiś czas później dotarli do bram klasztoru. Były to trzy ogromne wieże, otoczone wielkim murem z widniejącymi na nich feniksami, ułożonymi z czerwonej, krasnoludzkiej cegły. Owe ptaki symbolizowały potęgę ognia, oraz wieczny żywot. Główna Brama klasztoru stała otworem. Zamykano ją jedynie w przypadku zagrożenia świątyni. Podróżni wjechali do środka. Dziedziniec był pięknie wyłożony najdroższymi kamieniami. Gdzieniegdzie można było zauważyć mężczyzn ubranych w długie, sięgające ziemi, czerwone szaty, na których widniał ten sam symbol, który widzieli na murach. Wzdłuż głównej drogi prowadzącej do środkowej wieży rosły przeróżne zioła, rośliny i krzewy. Czwórka nowoprzybyłych ruszyła wzdłuż drogi. Przejechali kilka stóp, kiedy podbiegli do nich czterej chłopcy, mówiąc:

– Zaprowadzimy wasze konie do stajni. Wy udajcie się prosto do Ferukara. Mistrz zakonu osobiście wita wszystkich gości – Po czym ruszyli w stronę wielkiego, białego budynku tuż przy wschodnim murze, zabierając przy tym konie przybyłych. Zmuszeni do zejścia podróżnicy udali się dalej pieszo. Maria i Jack podtrzymywali Whinsleya, aby ten nie upadł. Dahlia szła przodem. Doszli do skrzyżowania dróg. Po lewej stronie widoczny był niemały kawałek wolnej przestrzeni. Stojący tam magowie handlowali z podróżującymi kupcami przeróżnymi eliksirami, ziołami oraz lekarstwami. Po prawej wznosił się wielki pomnik Boga ognia – Agaceriona. Obok pomnika stało piękne drzewo. Przez magów zwane Drzewem Przeznaczenia.

– Według legend, to drzewo jest zawsze zielone… – powiedziała Dahlia, kiedy wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. – Gubi liście tylko wtedy, gdy na świecie panuje totalny chaos i potrzebna jest interwencja Bogów – dodała, widząc zaciekawienie na twarzach słuchaczy. Pośrodku skrzyżowania stała fontanna, z której wesoło tryskały strumienie wody. Przypominały one kapitanowi małe dzieci tańczące na pokładzie statku Emilia dwadzieścia dwa lata temu. Wśród nich, był teraz trzymający go pod ramię Jack.

Ruszyli dalej, mijając fontannę. Kilka stóp dalej, stanęli przed wieżą. Dahlia zastukała kołatką, a jej pukaniu odpowiedziało echo dochodzące z wnętrza. Dopiero po kilku chwilach, drzwi otworzyły się

i przywitał ich starszy mężczyzna w czerwonej szacie:

– Witamy w świątyni Agaceriona. Ferukar już na was czeka. Idźcie do niego jak najprędzej. Jest w sali na końcu tego korytarza – starzec wskazał palcem drzwi na wprost od wejścia. Prowadził do nich niekrótki, wąski korytarz. Elfka ruszyła w stronę wskazanego pomieszczenia. Za nią podążyła reszta. Wtem Whinsley zaczął kaszleć i krztusić się. Jego stan był już krytyczny, jednak tylko on wiedział, że nie ma już dla niego ratunku. Zimny pot spływał mu po twarzy. Dreszcze zawładnęły całym ciałem.

„ Robi się zimno”

Myślał, a przed oczami zaczęły migać mu czarne plamy.

– Kapitanie? Kapitanie! Niech pan otworzy oczy! Kapitanie! – krzyczał Jack, kiedy bezwładne ciało kompana ześlizgnęło się z jego ramienia.

– Whinsley, nie wygłupiaj się. Wstawaj! – mówiła Maria patrząc, jak jej przyjaciel pada na ziemię. Jednak on już niewiele słyszał. Resztkami sił podniósł rękę łapiąc Jacka za nogawkę. Ten kucnął słuchając uważnie tego, co powie mu kapitan.

– E-Eryk… Mam na imię… Eryk… – wysapał, po czym uśmiechnął się kątem ust, i padł na ziemię. Zapanowała cisza. Wszystko umilkło. Czas jakby się zatrzymał. Jakby wszystko, co ten człowiek zrobił dla kraju właśnie straciło sens. Cisza. Głucha, tępa cisza. Zbyt głośna dla obumarłych uszu kapitana. Nie słyszał głosów swoich towarzyszy właśnie przez nią. Zagłuszała je. Poczuł falę zimna, płynącą od nóg. Za nią, nie było już życia. Nie było nic. Spróbował ruszyć nogą. Daremnie. Zimno sięgnęło już żołądka. Spróbował ruszyć palcami dłoni. Daremnie. Chłód przeszył klatkę piersiową. Źrenice zwęziły się. Umierał. Dotarł tak daleko, aby spotkać się ze śmiercią. Jeszcze przed chwilą by się z niej śmiał. Teraz mróz dosięgnął warg. Już nic, nigdy nie powie, nie rozbawi, ani nie pocieszy nikogo. Stanął twarzą w twarz z kostuchą, jednak ona okazała się silniejsza. Uśmiechnął się…

Jack i Maria nadal wpatrywali się w nieruchome ciało swego przyjaciela, kiedy Arcymag Ognia wyszedł z sali i uklęknął przy ciele zmarłego.

– Czy był dobrym człowiekiem? – zapytał, jednak nie musiał o to pytać. Znał odpowiedź.

– Wyprawimy mu pogrzeb, godny słudze Bożemu – powiedział, po czym odszedł w stronę starca stojącego nadal przy wrotach. Szepnął mu kilka słów, a ten wyszedł na zewnątrz. Chwilę później powrócił, prowadząc ze sobą trzech dobrze zbudowanych mężczyzn.

– Jack… Jack… – powiedziała łagodnie Maria, kiedy mężczyźni podeszli bliżej. Chłopak klęczał nad ciałem kapitana, a łzy spływały mu po policzkach.

– Jack… zejdź z drogi. Pozwól magom zabrać jego ciało… – po tych słowach mężczyzna wstał i odszedł pod ścianę. Magowie wynieśli ciało, starszy kapłan zamknął za nimi wrota a Arcymag ruszył w kierunku pokoju, z którego wyszedł.

– Wejdźcie, proszę. Porozmawiamy – po czym zniknął za drzwiami. Dahlia ruszyła tuż za nim. Wydawała się niewzruszona, jednak jej policzki również błyszczały się od łez w świetle pochodni. Maria podeszła do Jacka, mówiąc:

– Chodź. Jeszcze będzie czas na żałobę – jednak nawet ona nie potrafiła powstrzymać łez.

Weszli do sali. Wszystko tutaj było w kolorze ognia. Na ścianach wisiały czerwone zasłony. Na podłodze leżał czerwony dywan, a na stoliku oraz fotelach rozłożone były czerwone nakrycia.

– Wiem, że strata przyjaciela chorobliwie boli. Jednak nie powinniście opłakiwać człowieka, który był wam bliski. W ten sposób mu nie pomożecie, a jego duch nie zazna spokoju, jeśli ktoś będzie przez niego rozpaczał. On udał się do lepszej krainy, z dala od trosk tego świata. Natomiast wy powinniście się wziąć w garść i skończyć to, co razem z nim zaczęliście. A więc? Co was do mnie sprowadza? – zapytał Ferukar, siedzący na tronie naprzeciw wejścia. Był to starszy mężczyzna, z siwą brodą wiszącą do klatki piersiowej. Na głowie miał stos siwych włosów. Ubrany w czarno-czerwoną szatę, trochę inną niż te, które nosili inni magowie patrzył na nich przenikliwym, spokojnym spojrzeniem doświadczonego człowieka.

– Spraw jest kilka mój panie. Jednak pozwolę wpierw mówić ludzkim przedstawicielom, których celu podróży nie znam – odpowiedziała Dahlia dworną mową. Maria chciała coś powiedzieć, jednak łzy nie pozwalały jej przemówić.

– Czy nie przybywacie wszyscy razem? – zapytał Arcymag.

– Owszem, aczkolwiek nie do końca. Nasze drogi połączyły się dopiero w lesie na wschód od Merlonu. Tych troje zaatakowanych zostało przez Mrocznych Jeźdźców, więc postanowiliśmy im pomóc. Właśnie wtedy jeden z nich został postrzelony zatrutą strzałą…

– I zmarł – dokończył za nią Jack. – Ja i kapitan jesteśmy… byliśmy marynarzami. Kiedy wróciliśmy z bardzo długiej podróży dowiedzieliśmy się, że państwem rządzą orkowie a mój ojciec nie żyje. Zabił go Ur-Korsch. Herszt orkowych legionów. Przybywam prosić o pomoc w pomszczeniu śmierci tych dwóch dla mnie bliskich osób. W zamian oferuję swoje usługi dla państwa, oraz dla przyszłego króla, który podobno jest tutaj, lub w Merlonie – po ostatnich słowach Ferukar wpadł w zakłopotanie.

– Skąd wiesz o potomku? Przecież…

– To jest temat tajny tak? – dokończył za maga Jack. Kapłan oburzył się trochę tym, że ktoś mu przerywa, jednak nie miał żalu do mężczyzny, ponieważ zdawał sobie sprawę, co może w tej chwili czuć.

– Jednak w całym kraju żyją ludzie, którzy tylko czekają, aż ten jeden wyjdzie z ukrycia i stanie do walki. Wierzą, że tylko on może przepędzić orków z naszych miast! Dlatego musisz nam go przedstawić! On musi jechać z nami do Merlonu i walczyć w nadchodzącej bitwie! – Jack już nie powstrzymywał łez, które przez chwilę starał się pokonać. Teraz płynęły mu po policzkach obfitym strumieniem.

– Bitwie? O czym ty mówisz? – powtórzył Ferukar.

– Nasz przed chwilą zmarły przyjaciel był przez jakiś czas więziony przez orków. Słyszał jak rozmawiają o ponownym ataku na Merlon. Podejrzewamy, że zostało niewiele czasu. Ur-Korsch wyruszył na pustynię po posiłki – odpowiedziała Maria wycierając łzy w rękaw szaty. Arcymag zaczął gładzić swoją siwą brodę, po czym powiedział:

– Nawet, jeśli to prawda, to znając orków będą kryć się w lasach wysyłając mniejsze oddziały, żeby nas pojedynczo eliminowały. Jednak szlachetne są wasze czyny, jeżeli naprawdę w takiej intencji przybywacie tutaj, gnając przez całe państwo i tracąc przyjaciela – Jack znów zalał się łzami. Nie potrafił pogodzić się z myślą, że wszystko co najgorsze podczas tej ścieżki spotkało właśnie kapitana Whinsleya. Ferukar widząc to, podszedł do niego, klepnął w ramię, po czym powiedział:

– Wiem, że wasz cel podróży jest dokładnie taki, o jakim mówicie. Wiem także, iż jest ci bardzo ciężko. Jednak powinieneś być dumny z tego człowieka. Można śmiało powiedzieć, że oddał życie za ojczyznę. A niewielu ludzi to potrafi… – urwał na chwilę, po czym dodał:

– Czy jest coś jeszcze, o czym chcielibyście mi powiedzieć, przyjaciele? – przez moment zapanowała cisza. Nagle Jack wybuchnął:

– Chcę ich pomścić! Chcę pomścić śmierć mojego ojca, kapitana, i wszystkich, którzy zginęli podczas tej wojny. Ur-Korsch będzie zgładzony z mojej ręki! Zapłaci za wszystko, co zrobił ludziom własną krwią! Przysięgam! – krzyknął, po czym wybiegł na zewnątrz, zostawiając za sobą tylko łzy, opadające na posadzkę.

– Bardzo przepraszam, Panie – uśmiechnęła się Maria przez łzy, ukłoniła się, po czym wybiegła za przyjacielem.

– Więc. O czym chciałaś porozmawiać, Elfko? – zapytał Ferukar przyglądającej się temu wszystkiemu Dahlii. Jego twarz nadal miała kamienny wyraz.

***

 

– Jack! Jack! Zaczekaj! – krzyczała Maria biegnąc za kompanem. – Jejku! Masz tyle lat, a zachowujesz się jak dziecko! Dlaczego?! Co jest z tobą nie tak?! – mężczyzna zatrzymał się dopiero przy fontannie pośrodku klasztornego dziedzińca.

– Dlaczego to on musiał zginąć?! Dlaczego to nie ja?! Człowiek, który był dla mnie najważniejszy. Wychował mnie! Był przy mnie, odkąd skończyłem osiem lat! A teraz? Pozostawił mi płacz, ból i smutek… Gdzie tu są bogowie?! – mówił mężczyzna, siadając na krawędzi fontanny. Łzy spływały mu po policzkach, wpadając do wody.

– Pozostawił nie tylko smutek, czy płacz… – zaczęła Maria – Znam go dłużej niż ty i uwierz mi, że w głębi serca cieszę się, że znajdzie się w lepszym świecie. Zasłużył sobie na to…

– Kiedy zabierał mnie z domu, obiecałem ojcu, że jak wrócę, będziemy razem już na zawsze. Nie wiedziałem, że wrócę dopiero po tylu latach… dwadzieścia dwie zimy na morzu… Tyle się zmieniło… A ja nie mogłem nawet być przy nim, gdy umierał… – powiedział Jack.

– Wszystko się kiedyś kończy. A jedyne co jest w życiu nieuniknione to… śmierć. Dlatego nie możemy teraz przestać. Udowodnijmy, że twój ojciec oraz Whinsley nie zginęli za próżno…

– Chcę tego bardziej, niż czegokolwiek innego – przerwał kobiecie Jack. – Jednak boję się, że nie starczy mi sił. Nie potrafię nawet władać mieczem tak biegle jak ty. Bez dalszego treningu polegnę przy pierwszym starciu z orkiem….

– Dlatego postaram się namówić Ferukara, aby pomógł nam w treningu… – Maria mówiła teraz tonem pełnym nadziei i zaangażowania.

– Ja też chcę coś przyrzec przed Whinsleyem. Przysięgam, że zrobię z ciebie takiego wojownika, jakim był on – dodała. – Zostaniemy w klasztorze przez jakiś czas, ponieważ Rada Magiczna nie da nam pozwolenia na spotkanie z księciem zbyt szybko. Oprócz tego zastanawia mnie, co tutaj robią Elfy. To jest bardzo podejrzane. Przez te kilka dni będziemy ciężko trenować, więc się przygotuj… – zakończyła swoją wypowiedź.

***

 

Po kilku dniach, wszyscy otrząsnęli się nieco, godząc się ze śmiercią przyjaciela. Ostre treningi pod okiem Marii, nie pozwalały Jackowi nawet przez moment myśleć o kapitanie.

Dahlia nie wyszła z klasztoru od czasu przybycia. Dlatego nie było okazji wypytać, dlaczego tu jest.

Pojawiła się dopiero pewnego ciepłego wieczoru, kiedy Maria i Jack, siedząc na trawie koło muru i oglądając gwiazdy, wspominali dawne czasy.

– Przepraszam, że się nie odzywałam, lecz chciałam dać wam kilka dni na odpoczynek. Jeszcze dużo przed nami…

– Co masz na myśli? – zapytał Jack.

– Za trzydzieści dni od dzisiaj, wyruszamy do Merlonu z ważną wiadomością dla przywódcy paladynów – Garetha. Jest to wiadomość tajna, dlatego nawet ja nie znam jej treści.

– Ale dlaczego dopiero za trzydzieści dni? – dopytywał się mężczyzna.

– Ponieważ wcześniej muszę wrócić do Farth i opowiedzieć druidom o obecnej sytuacji w królestwie ludzi. Elfom wbrew pozorom także zależy na tym, aby orkowie wrócili do swoich nor.

– Jednak nadal nie rozumiem, dlaczego elfy pojawiły się tutaj… Przecież zamknęliście przed nami bramy! – rzucił niedbale Jack nadal patrząc w wieczorne niebo.

– Zamknęły je zwierzęta zamieszkujące las. Enty, jednorożce, rusałki… Wszystkie stworzenia bały się, że orkowie będą chcieli przekroczyć i naszą granicę. Zamknęły ją więc z nadzieją, że ludzie sami sobie poradzą. Przecież mieliście paladynów.

– Jednak przewaga orków jest ogromna… Nie poradzimy sobie nawet, gdyby elfy również przyłączyły się do wojny – podsumowała Maria.

– Powiem wam coś w tajemnicy… – zaczęła Dahlia, a pozostała dwójka spojrzała na nią z nadzieją. Jakby za chwilę miała im powiedzieć, gdzie znaleźć księcia.

– My, elfy również jesteśmy na granicy wojny… Wojny z jaszczurami… Jeśli król szybko czegoś nie wymyśli, te potwory wejdą do Farth i zniszczą wszystko, co żywe. Kto nam pomoże? Wy, krasnoludy? Nie! Wy walczycie z orkami i w dodatku przegrywacie. Nie ma szans, żebyście mogli walczyć na drugim froncie. Natomiast krasnoludy za bardzo boją się o swoje bogactwa, dlatego też nie wyjdą ze swoich nor dotąd, aż wróg nie zaatakuje ich samych. Będziemy zdani tylko na siebie… – powiedziała Elfka, po czym zamilkła na chwilę. – A pierwszym miastem, jakie zdobędą po wstąpieniu do Farth będzie Forest! Mój rodzinny dom! – dokończyła wypowiedź, po czym spojrzała w niebo.

„ Tak samo jak ze mną”

Pomyślał Jack. Pierwszym miastem, które zajęli orkowie po przejściu przez pustynię, było Gateway. Miasto, w którym mieszkał niegdyś z ojcem. Przypomniał sobie ojca… zaraz potem kapitana Whinsleya… następnie innych z załogi, którzy zginęli, walcząc z Krakenem o jego życie na morzu. Nigdy nikomu o tym nie mówił, ponieważ kapitan wyraźnie zabronił rozpowiadać, że ktokolwiek walczył z tym morskim gigantem. Zachciało mu się płakać. Oczy błysnęły od łez. Jednak dzień wcześniej przysiągł sobie, że już nigdy więcej nie będzie opłakiwał śmierci tak wspaniałych ludzi jak Whinsley, czy jego ojciec. Otarł oczy płaszczem, podarowanym przez magów. Dahlia, która w trakcie rozmowy usiadła na trawie obok Marii, teraz wstała i odwróciła się w kierunku wieży klasztornych.

– Jack. Ferukar chce z tobą rozmawiać. Prosił, abyś przyszedł do niego jutro przed poranną modlitwą… – dodała odchodząc. – Aha… Ciebie, Mario też – po czym zniknęła za rogiem drewnianej chaty. Nadal siedzący na trawie przybysze spojrzeli po sobie z wyraźnym zdziwieniem, po czym i oni udali się do chat, które wyznaczyli im magowie.

***

 

Następnego ranka Jack i Maria spotkali się przed wrotami klasztoru. Oboje byli zdziwieni tym, że najwyższy kapłan chce ich widzieć o tak wczesnej porze. Mężczyzna zastukał kołatką, odpowiedziało im echo, po czym wrota się otworzyły i oboje weszli do środka. Kiedy tylko drzwi za ich plecami zamknęły się z hukiem, podszedł do nich starszy kapłan, mówiąc:

– Ferukar oczekuje was w swoim gabinecie – po czym wskazał drzwi stojące przed nimi. Ruszyli we wskazanym kierunku. Droga prowadząca przez wąski korytarz przypomniała Jackowi o przyjacielu, który stracił życie właśnie tutaj…

Kiedy doszli do drzwi, te same się otworzyły. Weszli do gabinetu. Mimo wschodzącego słońca, panował tutaj półmrok, ponieważ czerwone zasłony nadal wisiały na oknach. Ferukar siedział w tym samym fotelu, w którym widzieli go po raz pierwszy wchodząc do tego gabinetu.

– Oh, już jesteście? Czekałem na was. Proszę usiądźcie. Mam dla was kilka ważnych wiadomości – Jack i Maria nie ukrywali zdziwienia, jakie zafundował im kapłan.

– Najwyższy mag ma sprawy do prostych ludzi, takich jak my? – spytała kobieta, jednak jej pytanie pozostało bez odpowiedzi.

– Po pierwsze, chodzi o pogrzeb waszego przyjaciela… – zaczął Ferukar. Jack poczuł, jak jego serce wypełnia fala gorąca. Od tamtego dnia, kiedy ktoś wspomniał o kapitanie w jego obecności, zawsze towarzyszyło myślom takie samo uczucie.

– Rada zadecydowała, że Eryk Whinsley zostanie pochowany na cmentarzu za klasztorem za trzy dni od dzisiaj – Te słowa wprawiły obojga słuchających w osłupienie.

– Jak to? Przecież ten cmentarz… – zaczęła Maria, ale reszta słów nie chciała przejść jej przez gardło.

– Ten cmentarz jest tylko dla, magów i ludzi, którzy poświęcili życie broniąc ojczyzny, oraz dla wielkich bohaterów – dokończył Jack.

Arcymag uśmiechnął się kącikiem ust. Wyraz twarzy wyraźnie sugerował, iż myśli właśnie o bohaterach. Jednak ani Maria, ani Jack nie mogli wiedzieć, że jego rozmyślania kierują się

w stronę przyszłości.

– Jednak Rada zadecydowała, że Wasz kompan zasłużył sobie na taki tytuł – przyjaciele spojrzeli po sobie. Nie wiedzieli za bardzo, czym sobie na to zasłużył zwykły kapitan okrętowy, jednak oboje postanowili być wdzięczni magom, że pozwolą spocząć ich przyjacielowi w takim miejscu.

– Jednak to nie koniec dobrych wieści, jakie dla was przygotowałem.

– Co masz na myśli? – niecierpliwił się, nieco podniesiony na duchu decyzją magów, Jack. Kapłan lekko oburzony faktem, że zwrócono się do niego, jak do starego znajomego, odpowiedział:

– To, że tuż po ceremonii odbędzie się narada przy Drzewie Przeznaczenia. Jeśli wypadnie ona pomyślnie, otrzymacie test zaufania…

– Co to za test? I po co nam on? – spytała Maria.

– Otóż, jeśli przejdziecie owy test, zostaniecie dopuszczeni do księcia i wyruszycie z nim do Merlonu – na twarzach dwójki ukazał się uśmiech.

„ A więc nie myliłeś się, kapitanie!”

Pomyślał ucieszony Jack.

– Chwileczkę… Na czym ma polegać taki test? – zapytała Maria, przemieniając chwilę radości, w chwilę rozważań.

– Zazwyczaj robi się takowe dla ludzi pragnących wstąpić do zakonu i daje się jakieś proste zadania do wykonania. Jednak w tym wypadku, może to być nawet coś zagrażające waszemu życiu… – Jack przełknął ślinę. – Jednak o tym, czy w ogóle dostaniecie jakiekolwiek zadanie, zadecyduje Rada oraz Święte Drzewo – po tych ostatnich słowach zapadła chwila ciszy. Jack myślami już był przy pogrzebie kapitana, który nagle „pokazał mu się przed oczami”, Maria myślała nad ewentualnym zadaniem, jakie mogą dostać, a kapłan zastanawiał się nad rozpoczęciem przemowy w najbardziej tajnej sprawie. Po chwili zastanowienia, zaczął:

– Teraz, jeśli mógłbym prosić o chwilkę rozmowy z panem… – po czym spojrzał pytająco na kobietę. Maria zrozumiała od razu słowa kapłana, kiwnęła głową i skierowała się w ku wyjściu. Przy drzwiach odwróciła się i powiedziała w kierunku Jacka:

– Czekam w mojej chacie – po czym zniknęła za zamykającymi się drzwiami.

Arcymag zwrócił się do mężczyzny:

– Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz. Dotyczy ona tylko ciebie i nikt, nawet twoja przyjaciółka nie może o tym wiedzieć… – Jack spojrzał pytająco na poważny wyraz twarzy kapłana.

– O co chodzi? – zapytał.

– O twoją zemstę. Rada twierdzi, że zemsta nie jest najlepszym rozwiązaniem. Jednak uważamy też, że na świecie nie powinno być rasy, która nie potrafi żyć bez wojny.

A zwłaszcza przywódcy, który najchętniej zabiłby wszystko, co nie jest orkiem. Dlatego też postanowiliśmy ci pomóc w realizacji twojego planu…

***

 

Przez następne trzy dni, Jack widywał Marię dość rzadko, bowiem zaczęła ona pomagać przy tworzeniu mikstur miejscowemu alchemikowi imieniem Medicar. Byli wiekiem równi sobie, więc świetnie się razem dogadywali. Marynarz również nie miał zbyt dużo czasu, ponieważ magowie znaleźli także dla niego szczególne zajęcie. Jednak była to ciężka, niebezpieczna i tajna praca, którą wykonywać mógł tylko o zmierzchu i świcie. Za dnia przeważnie pracował

w bibliotece.

Jednak tego dnia oboje mieli wolne od zajęć. Razem z Dahlią ruszali właśnie na cmentarz za bramami klasztoru, gdzie po raz ostatni mieli pożegnać przyjaciela. W drodze na miejsce ceremonii nikt nie odezwał się ani słowem. Podobnie z resztą, kiedy już tam dotarli. Wśród ludzi zgromadzonych, Jack ujrzał kilka znajomych twarzy. Kilku marynarzy, z którymi podróżował. Nawet Kulawy Tom jakimś cudem dotarł tutaj, mimo iż wszystkie szlaki obstawione były przez orków.

– Zebraliśmy się tutaj… – zaczął Ferukar, występując spośród grona magów. Mówił wolnym, spokojnym i doświadczonym głosem. – Aby pożegnać Eryka Whinsleya… Wspaniałego kapitana, marynarza, przyjaciela, ale przede wszystkim człowieka, który przeżył wiele, aby dotrzeć do klasztoru… Człowieka, który poświęcił najcenniejszy dar od Bogów – własne życie, dla dobra swoich kompanów i całego Skaleronu… Będziemy go pamiętać jako wesołego i pomocnego przyjaciela… – Jack przypomniał sobie ostatnią rozmowę o kapitanie z Arcymagiem. Wypytywał go wtedy o to, jakim był człowiekiem. Teraz już wiedział, do czego było to potrzebne.

– Magowie postanowili pochować jego ciało tutaj, ponieważ uważamy, że na to absolutnie zasłużył. Swoimi czynami udowodnił, jak powinien zachowywać się prawdziwy mieszkaniec naszej ojczyzny… Był patriotą, jakich coraz mniej… Nie tylko w czasie wojny, ale także przed nią. Był mądrym człowiekiem, który nawet w obliczu śmierci, potrafił się uśmiechać. Zmarł z uśmiechem na ustach… Ale przede wszystkim zrobił coś, za co powinniśmy mu się odwdzięczyć, wypędzając orków na ich wyspy… Rozpalił w nas iskierkę nadziei, która nigdy nie powinna zgasnąć… – zakończył przemowę kapłan, po czym czterech magów złożyło ciało kapitana, zamknięte w dębowej trumnie, do wcześniej wykopanego dołu…

„ Kapitanie. We mnie, ta iskra nigdy nie zgaśnie… Przysięgam…”

Pomyślał Jack, po czym podniósł głowę ku niebu. Krople deszczu spadły na jego twarz…

„ Whinsley… Ty płaczesz?”

Spytała w myślach Maria a na jej twarz mimowolnie wstąpił lekki uśmiech, w ogóle nie pasujący do łez.

„ Alavas maeven Saen Geu… Żegnaj na zawsze, drogi przyjacielu…”

Dahlia nie po raz pierwszy poczuła, że Whinsley był i dla niej ważną osobą. Jednak pierwszy raz nie kryła, że będzie jej go brakowało. Mimo iż poznała go trzydzieści lat temu, nadal pamiętała jak wiele dla niej zrobił…

Magowie poczęli śpiewać pożegnalną pieśń… Pieśń w języku elfów, którym tak biegle władał kapitan Whinsley…

CDN

Koniec

Komentarze

Przy czytaniu tej części bardzo prosiłbym o zwrócenie szczególnej uwagi na otoczkę związaną ze śmiercią Whinsleya. Mianowicie potrzebuję wskazówek, czy to co zrobiłem jest wystarczające czy jeszcze powinienem coś dodać. Jeśli tak to co. Miało to wzbudzić emocje u czytelnika i nie wiem czy mi wyszło, gdyż we mnie nie wzbydza emocji coś, co samemu napisałem... 

(…)gdyż we mnie nie wzbudza emocji coś, co samemu napisałem. Ciekawe spostrzeżenie. Jeśli nie wzbudza w Tobie, to jak ma wzbudzić w innych?

...always look on the bright side of life ; )

Przypuszczam, że szklanemu10 chodziło raczej o to, że autorowi trudno jest obiektywnie ocenić własne dzieło. Całkiem inaczej patrzy się na tekst cudzy.

Ściślej mówiąc to ten tekst był już tyle razy przeze mnie zmieniany, że już naprawdę jest dla mnie zbyt nudny żeby go ocenić. A w dodatku nadal mam wrażenie, że mógłby być lepszy.

Nowa Fantastyka