- Opowiadanie: Katy - University life 1/2

University life 1/2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

University life 1/2

University Life

 

Całość dedykuję panu Tomaszowi i panu Wojciechowi a także Konradowi, bo to właśnie oni – pośrednio i bezpośrednio – byli moją inspiracją.

 

 

W starej, zniszczonej sali gimnastycznej skakali przez materac. Dwóch trzymało materac na sztorc, a trzeci skakał przez niego tygrysem. Zawiązywali temu trzeciemu oczy i kazali biec i skoczyć w absolutnej ciszy. Skaczący nie wiedział jak daleko jest materac ani jak bardzo może się rozpędzić. Nie miał pojęcia, czy nie wpadnie przypadkiem na ścianę ani czy nie uderzy się o sam materac. Wykonywali to ćwiczenie wiele razy: nie była to jednorazowa próba odwagi.

 

Pea stał się w nim dobry.

 

Zanim to nastąpiło, zdążył zwichnąć oba nadgarstki, pościerać skórę na goleniach i poważnie poobijać żebra. Przyzwyczaił się również do siniaków. Jednak każdego dnia, choćby i z obandażowymi rękami, Pea przychodził do sali gimnastycznej by ćwiczyć skakanie przez materac. Nie odwagę, nie sprawność czy pokonywanie siebie, lecz skakanie przez materac.

 

Gdy Pea został mistrzem skakania przez materac i prawie zawsze lądował miękko i bezpiecznie, trener zaproponował, by zajął się jakąś prawdziwą dyscypliną sportu, taką, w której nie zawiązuje się oczu. Lecz Pea odmówił i nigdy więcej nie przyszedł do sali gimnastycznej. Na Pea czekała ważniejsza misja.

 

Gra komputerowa „Pea'a challenge", entrance text przed levelem 76

 

 

Kiedyś

 

Wychowałam się w prowincjonalnym mieście, gdzie ludzie skoszarowani w blokach wiedli serialowe życie. Chodziłam do żelbetonowej szkoły i razem z tysiącem innych dzieci, ubranych w takie same bluzy z Królem Lwem zgłębiałam coś, co panie z kuratorium nazywały wiedzą.

 

Każdego dnia około piętnastej opuszczaliśmy szare i duszne sale i szliśmy do szarych i dusznych mieszkań z wielkiej płyty. Szliśmy, by włączyć telewizor albo nasze amigi, commodore lub atari zanim ktoś przymusi nas do lekcji. Potem robiliśmy lekcje, uzupełnialiśmy durne ćwiczenia, z których nie wynikało nic, poza tym, że coraz bardziej rosło nasze rozczarowanie faktem, że tego, co naprawdę interesujące nie nauczą nas w szkole. Nauczyciele twierdzili, że nasza wiedza rośnie z roku na rok, lecz my nie wierzyliśmy im za grosz.

 

Byliśmy dziećmi dusznych sal i supertrwałych sklejkowych krzesełek, dziećmi popisanych ławek, brudnych firanek i zwiędłych roślin kończących żywot na granitowych parapetach, dziećmi świetlówkowego światła. To te sale nas stworzyły i nawet piękno teorii, jakie czasem zgłębialiśmy na lekcjach nie było nam w stanie wynagrodzić brzydoty i rozpaczy, które widzieliśmy wokół.

 

Lecz istniał także inny aspekt: z dusznych sal mogły wyjść jedynie dwa rodzaje absolwentów. Duszne sale produkowały geniuszy i frustratów. Ja – wyjątkowo – nie stałam się ani jednym ani drugim.

 

Życie na osiedlu z wielkiej płyty, na osiedlu, jakich setki powstało na wielkim obszarze od Uralu aż po Berlin Wschodni, mieszkanie w tym żywym pomniku ludowego dobrobytu na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy stare się nie skończyło a nowe nie zaczęło, działało na nas bardzo przygnębiająco. Myślę, że mogę powiedzieć, iż byliśmy dziećmi transformacji, a przynajmniej ja byłam, zniesmaczona tandetnością reklamowanej chińskiej zabawki i zachwycona mądrościami ze starej książki bez obrazków wydanej na szarym papierze.

 

Kiedy odkryłam, czym są gry komputerowe miałam może 10 lat. Nie powstały jeszcze wtedy specjalne gry dla dzieci, gdzie księżniczka albo fioletowy krokodylek tłumaczy zawiłości tabliczki mnożenia. Zresztą, co to za idiotyczna gra gdzie najważniejsza jest tak naprawdę tabliczka mnożenia lub ortografia. Nie ma czegoś takiego jak nauka przez zabawę. Albo człowiek dobrze się bawi i wtedy nie ma świadomości, że się uczy: robi to z własnej woli, z ochotą, z radością. Jeśli natomiast ma świadomość, że to niby gra, ale przecież nie o grę chodzi, tylko zapamiętanie kilku durnych regułek, to jest to najzwyklejsze oszustwo. Zresztą, coś tak algorytmicznego jak ortografia albo działania arytmetyczne łatwiej przyswoić bez opakowania złożonego z księżniczki i krokodylka.

 

Gry byłam mała, gry nie miały służyć celom edukacyjnym, gdy służyły przede wszystkim rozrywce. Oczywiście, rozrywkę można rozumieć na różne sposoby. Poza rozrywką typu „rozwal wszystko, co się rusza" istniały też gry, gdzie rozrywka miała czysto intelektualny charakter. Nie zdawałam sobie sprawy, że wymyślanie strategii jest trudne. Nie miałam jednak wątpliwości, że jest to dużo bardziej pasjonujące niż szkoła.

 

Lecz duszne sale w żelbetonowym budynku mocno się z nami związały. Żelbetonowa szkoła była najlepszą szkołą w województwie. Nie wiem, dlaczego spośród wszystkich tysiąclatek, przygnębiająco identycznych, takich samych w każdym większym mieście, ta właśnie otrzymała status wyróżnionej. Być może przyswajaliśmy wiedzę lepiej niż inne dzieci.

 

Po książki chodziłam do publicznej biblioteki. Czytałam wszystko, co wpadło mi w ręce i szybko znudziły mi się książki dla dzieci. Wypożyczałam więc książki dla dorosłych: klasykę, powieści, czytadła. Publiczna biblioteka na osiedlu okazała się wielka i raczej dobrze zaopatrzona. Poza wątłą grupką książkowych moli i kilkunastoma miłośniczkami harlekinów mało kto do niej uczęszczał.

 

W tamtym czasie większość mych potrzeb intelektualnych zaspokajały książki. Czytałam bez wyboru, co popadnie, w przerwach między jednym a drugim sprawdzianem, bo w żelbetonowej szkole nikt nie żałował nam wiedzy. Lecz w szkole trudno odnaleźć mądrość, za wielkim zbiorem chaotycznych faktów nie kryło się nic głębszego. Może czasem, gdy uczyłam się czegoś ósmą lub dziewiątą godzinę i zaczynałam rozumieć istotę rzeczy – niewykluczone, że zdarzyło się parę razy bym poskładała te fakty razem i wyciągnęła wnioski, i zaczęła rozumieć. Może to była mądrość, a może nie. Nie wiem.

 

Po jakimś czasie zmieniłam żelbetonową szkołę na liceum. Na inną żelbetonową placówkę edukacyjną, która mieściła się na przeciwnym końcu osiedla, i również uchodziła za dobrą.

 

W sumie nie wiem, czy tej szkoły nienawidziłam. Całkiem możliwe, że tak. Czasem wydawało mi się, że jestem już zbyt dorosła by tam chodzić, by odrabiać zadania domowe i uczyć się regularnie, z lekcji na lekcję, od kartkówki do kartkówki, powtarzać linijki bezsensownego teksu w niezrozumiałym języku.

 

Tęskniłam za innym życiem, za studiami, a przede wszystkim: za zmianą. Ale liczyła się tylko nauka, liczyło się to, co teraz, i to od nas egzekwowano. Byliśmy dość samotni, zostawiani samym sobie w niełatwym okresie życia, jakim jest dojrzewanie intelektualne. Dokądkolwiek szliśmy, cokolwiek odkrywaliśmy – z reguły nikt tego nie zauważał. Nie byliśmy ani dorosłymi ani dziećmi, byliśmy tak zwaną młodzieżą i naprawdę nie znoszę tego określenia. Kiedyś słyszałam faceta, który opowiadał, że „pracował z młodzieżą" i włosy zjeżyły mi się na głowie. Nie da się pracować z młodzieżą. Młodzież jest sama, jest zostawiona sobie i to wcale nie dlatego, że składa się z domorosłych emo, których nikt nie rozumie, ale dlatego, że prawdopodobnie tak właśnie ma być, bo taka jest kolej rzeczy, porządek świata czy jak to nazwać.

 

Szczerze nienawidziłam chodzenia do liceum.

 

Na swoim pierwszym własnym PC, komputerze z romantycznej epoki, gdy pojemność ramu liczyło się jednocyfrowej ilości megabajtów, założyłam dwa katalogi. Jeden nazywał się „programy". Programowania uczyłam się długo i boleśnie i naturalnie – nie w szkole. Drugi nazywał się „wiersze" i do niego hasło znałam tylko ja. Nie wiem szczerze mówiąc, co wychodziło mi gorzej.

 

Myślałam, że studia przyniosą upragnioną zmianę, ale tak się nie stało. Wyprowadziłam się z mego prowincjonalnego miasta. Lecz na studiach nie żądano od nas niczego poza tym, byśmy uczyli się w odpowiednim tempie. Forsowana przez panie z kuratorium „wychowawcza misja szkoły" tu została całkowicie zapomniana. Można było zostać kimś nieskończenie prymitywnym, jednak, jeśli wiedza wchodziła do głowy w odpowiednim tempie, to nikt nie miał szans tego dostrzec. W zasadzie ci, którzy lansowali się na prymitywnych, wygrywali: tak jak gorszy pieniądz wypiera lepszy, tak tutaj minimum wysiłku wypierało spory wysiłek, jaki trzeba włożyć by zasłużyć sobie na miano elity.

 

Nie, nie miałam złudzeń: studia nie wychowywały elity ani nawet półinteligentów. Studia w ogóle nie wychowywały. I również nie przygotowywały ani do życia ani do pracy naukowej. Ceniłam za to i pewnie będę cenić wolność, jaką mi dały: to, że mogę iść na wykład lub nie, że pewne rzeczy zależą ode mnie i tylko ode mnie.

 

 

Takie suche wargi, nigdy więcej cię nie zobaczę"

 

Piękne słowa, pomyślał Pea, i natychmiast je zapomniał.

 

Gra komputerowa „Pea'a challenge", entrance text przed levelem 42

 

 

Lewitujące Laboratorium

 

Był jakby efemeryczny, raczej szczupły, miał świecące promienne oczy, i kiedy zaczynał mówić, skupiał na sobie uwagę słuchaczy w taki sposób, że nie dało się już skupić na czymś innym. Był młody, źle ubrany, niespecjalnie piękny, ale przepełniał go jakiś specjalny rodzaj energii. Kiedy mówił, miałam wrażenie, że to, o czym mówi, właśnie się staje, właśnie jest tworzone. Był czarodziejem, tkaczem iluzji, tworzył obrazy, miraże i marzenia, delikatne niczym pajęcza sieć rozpięta pomiędzy palcami. Roztaczał wizje. Obiecywał. Robił to z jakąś niespożytą energią, silny, ale też słaby, dziecinny i kruchy, ze zdumieniem patrzył na to, co z tego mimowolnego tworzenia wyszło.

 

Widywałam go codziennie na korytarzach, lecz nigdy nie byłam do końca pewna, czy istnieje naprawdę czy też jest jedynie ułudą.

 

Tak naprawdę miał stopień doktora. Uczył nas różnych inżynierskich rzeczy, na przykład budowy procesorów. Wzbudzał we mnie i czułość i grozę. Czułość, bo jako kobieta pragnęłam mniej lub bardziej świadomie ubrać go lepiej, może przytulić a nade wszystko porządnie nakarmić. Istoty grozy jeszcze wtedy nie rozumiałam.

 

Studenci go także lubili, garnęli się do niego. Słyszałam różne plotki, o tym, że zostaje długo po zajęciach i siedzi po nocach w swym podziemnym laboratorium, którego istnienie tez nie było takie pewne. W piwnicy stały stare komputery, lecz nikt z moich znajomych nigdy tam zajrzał. Kiedyś wracaliśmy z imprezy w nocy, około trzeciej, a światło paliło się zarówno w piwnicy jak i w jego pokoju. Może zostawił przez zapominalstwo, a może tam tkwił. Żadne z nas nie było na tyle trzeźwe, aby to stwierdzić ze stuprocentową pewnością.

 

W sumie nie wiem czy istniał czy nie, wydawał mi się czasem nieskończenie efemeryczny, te jego czerwone jak po prochach oczy i wykłady, wygłaszane przy okazji, na korytarzu, mimochodem, z miną spłoszonego proroka, z dziecinnych faktów tkający wielkie hipotezy – to wszystko powodowało, że raczej był zjawiskiem niż osobą, raczej czymś nierzeczywistym niż rzeczywistym.

 

Miałam z nim zajęcia, więc znałam go – tak czy inaczej. Znałam jego histeryczne wybuchy, ni to złości na coś pozornie obojętnego, ni to jego dziwnych, niepojętych uczuć. Niekiedy bardzo się go bałam.

 

 

 

Człowiek rośnie w grze o wielkie cele.

 

Oczywiście, zgodził się Pea, i grał nadal w Counter Strike'a

 

Gra komputerowa „Pea'a challenge", entrance text przed levelem 4 

 

 

University Life

 

O drugiej nad ranem obudził mnie telefon. Półprzytomna, trafiłam jakoś ręką do telefonu i nacisnęłam przycisk ze słuchawką – niestety, nie ten, co trzeba. Ale kolega zadzwonił raz jeszcze.

 

– Nie śpisz? – spytał. Głos drżał mu z przejęcia.

 

– Nie – skłamałam

 

– Napiszmy grę! – krzyczał do słuchawki – GRĘ! Słuchaj, mam świetny pomysł! Gra university life, takie coś jak second life ale o uniwersytecie! To będzie hit, zobaczysz, prawdziwy hit!

 

Mój introwertyczny, zamknięty w sobie kolega drący się do słuchawki o drugiej w nocy – wydało mi się to absurdalne, lecz trudno mi powiedzieć w sumie, jakie mi się to wydało, bo człowiek wyrwany ze snu miewa osobliwe myśli.

 

– Wchodzisz w to? Zgadzasz się? No powiedz, że się zgadzasz, POWIEDZ!

 

– Zgadzam się – wydusiłam półprzytomnie i wyłączyłam telefon.

 

Rano okazało się, że nie, to nie był sen. Ani trochę. I właściwie, chcąc nie chcąc, wzięłam udział w supertajnym i bardzo ambitnym projekcie, do którego długo nie mogłam się przekonać, lecz który stał się potem bardzo ważny.

 

Napisaliśmy grę, a właściwie wielki, skomplikowany sieciowy projekt. Drugi uniwersytet, najpierw kłóciliśmy się, czy nazywać się to będzie university life czy second university. Zostaliśmy przy pierwszej opcji. Stworzyliśmy wirtualną alternatywę uniwersytetu, sieciowy uniwersytet, kultową grę, w którą grali prawie wszyscy studenci i gros profesorów. Koledzy klepali kod, ja zajmowałam się pijarem. Na forach, a także tu i ówdzie, sposobami, które tylko ja znałam, reklamowałam university life. Nie trafiliśmy tak szybko na listę najpopularniejszych w Polsce stron – o nie, natomiast w pewnym środowisku nie mieć konta na university life oznaczało plus minus to samo co nie istnieć.

 

Gra odwzorowywała uniwersytet najlepiej, jak się dało, to znaczy najlepiej, jak potrafiliśmy go odwzorować. Semestr trwał miesiąc, celem było skończenie studiów a po drodze – zdanie wszystkich egzaminów. Można było wcielić się w rolę profesora lub studenta, choć profesorem mógł zostać tylko ktoś, kto już skończył studia w university life.

 

Grę postawiłam na serwerze wydziałowym. Bezpośredni dostęp do serwera miałam z całej brygady piszącej grę tylko ja. Oczywiście to, co zrobiłam nie było legalne. Lecz uniwersytet dysponował bardzo szybkim łączem, takim, na które nie byłoby nas w życiu stać, a do tego wiedzieliśmy doskonale jak serwer, który wykorzystywaliśmy do naszych niecnych celów jest oprogramowany i niczego nie musieliśmy konfigurować od zera, ponadto serwer był bardzo, bardzo wydajny, a nie było nas stać na własny.

 

Potem zaczęłam narzekać, że nasz serwer wydziałowy jest dużo za wolny jak na aktualne wymagania i że potrzebujemy jeszcze jednego. Dziekan się zgodził, i pozwolił nam – wszystkim adminom – wybrać co chcemy. Wzięliśmy najdroższy i najszybszy serwer na jaki mogliśmy go naciągnąć. Wszyscy podziwiali nowe superurządzenia, i na nie przeniesiona została większość funkcjonalności, takich jak na przykład poczta, natomiast o starym serwerze wszyscy szybko zapomięli. I tak miało być.

 

Pakiety wędrowały okrężną drogą – koledzy zadbali, by nie było tak łatwo zlokalizować miejsce, z którego sieciowa gra university life przedostaje się na studenckie laptopy.

 

Czytałam z rozbawieniem fora – pojawiały się tam najrozmaitsze teorie na temat twórców university life. Że to szaleni profesorowie grają ze studentami w kotka i myszkę po godzinach. Albo, że to albańscy hakerzy, albo zemsta pań z dziekanatu. Że to nawiedzeni absolwenci – bo nikt ze studentów nie poważył by się na tak wielki projekt. Uwielbiałam te fora. Niektóre teorie produkowałam sama, pod różnymi nickami, i czasem nawet podpisując się imieniem i nazwiskiem. Lubiłam mylić szlaki, poddawać w wątpliwość najbardziej bliskie prawdy teorie i bawić się w gonioną zwierzynę, która gra myśliwemu na nosie.

 

Jak nietrudno się domyślić, akademicka opinia publiczna podzieliła się na dwa obozy. Jedni mówili, że to zło, które odciąga studentów od nauki i od realnego świata, a inni, że w sumie, to nie takie najgorsze, ma walory edukacyjne i jest niezłą zabawą. Do university life dodaliśmy bowiem egzaminy wstępne. Gra pozwalała dostać się na 25 podstawowych kierunków. Egzaminy przerobiłam po prostu – czasem sama, czasem z pomocą znajomych – z różnych maturalnych broszurek, testów na studia i syllabusów rządowych. Oczywiście, o dostaniu się decydowała wiedza oraz pewien współczynnik losowości, tak, że ktoś, kto testy rozwiązał źle, dostawał się czasem tak czy siak. Zresztą, po sieci krążyły zestawy odpowiedzi do testów. Niektóre z nich produkowałam sama i umieszczałam na tajnych forach, jako rzekomo niedozwolony materiał. Atmosfera nielegalności okazała się świetnym pomysłem, bo te tajne testy posiadali prawie wszyscy.

 

Tworzyliśmy jednak tę grę z można powiedzieć świętym poczuciem misji. Chcieliśmy, by była to nie tylko zabawa i rozrywka, ale i platforma wymiany doświadczeń, potrzeb, miejsce do dyskusji nad tym, czym jest i był uniwersytet w życiu publicznym i jak powinien wyglądać. Nie forsowaliśmy tego na siłę, choć przyznam, że zdarzało mi się celowo prowokować dyskusje na drażliwe tematy. Po jakimś czasie to, czego nikt nie chciał, nie odważył się bądź nie zdołał powiedzieć wypływało zawsze na forach związanych z University Life, albo też czytałam o tym w mailach do twórców. Pragnęłam, by z jednej strony University Life stało się utopijnym uniwersytetem, który nie ma prawa istnieć, w którym wiele zwyczajnych problemów rozwiązano zupełnie odmiennie, a z drugiej strony miał to być normalny, znany wszystkim polski uniwersytet z jego rozlicznymi wadami, niedociągnięciami, głupimi, kopiowanymi latami błędami.

 

Przedmioty, jaki studiowano na danych kierunkach wzięłam wprost z rządowych dokumentów dotyczących tego, co na danym kierunku powinno się studiować. Dodałam oczywiście na każdym kierunku parę absurdalnych przedmiotów o osobliwych nazwach, no cóż, samo życie.

 

Sesja następowała po każdym miesiącu i trwała dwa dni. Egzaminy można było zdać w dowolnym terminie w ciągu tych dwóch dni, ale ten, kto tego nie zrobił, wylatywał na podstawie dwójek per absentiam. Na egzaminach istniała opcja ściągania. Oczywiście, UL udostępniało różne rodzaje ściągania obarczone różnym ryzykiem. Podglądanie kartki kolegi wprost miało jakieś 70 % szans na wykrycie, ale już ściąga jakieś 30 %. Ocena też posiadała współczynnik losowości, przez który mnożyło się wynik. Zależało to od profesora. Część profesorów tworzyli „żywi" ludzie, a innych wykreowałam wirtualnych, biorąc za wzór różnych oryginałów, których spotkałam w trakcie studiów. Choć paru było istotnie wiernymi odwzorowaniami istniejących postaci, stworzyłam tez kilka postaci hybrydowych i lubiłam czytać fora, gdzie ludzie kłócili się, kto jest kim w university life.

 

Tak przeżyliśmy jedenaście miesięcy, udoskonalając nasz projekt i dobrze się bawiąc. Czytałam, co pisali użytkownicy, że brakuje takiej czy innej rzeczy i dodawałam swoje narzekania do ogólnej puli. Nieraz żaliłam się, że twórcy nie bardzo mają pojęcie jak się studiuje na uniwersytecie i tak dalej. Potem dyskutowałam to z kolegami i dorabialiśmy lub zmienialiśmy niektóre elementy. W sumie – kodowałam mało. Byłam dużo bardziej skuteczna jako agencja pijaru, czytałam w nieskończoność wynurzenia użytkowników, moderowałam, myliłam tropy, odpisywałam i tak dalej. Dyskutowałam każdą zmianę, znałam nastroje użytkowników, reagowałam na ich drgania i tłumaczyłam to kolegom.

 

Współpracowało nam się wyjątkowo dobrze, projekt nas zjednoczył, jego tajność, misja wyżycia się, radość z robienia nowych rzeczy. Na początku bywało ciężko, szczególnie, że nie bardzo rozumiałam, na czym ma polegać moja rola w projekcie. Mieliśmy już prawie cały kod, kiedy powiedziałam, że chcę zrezygnować, ale koledzy mi zabronili i mieli rację. Przez dwa tygodnie pozwolili mi nic nie robić, ale potem wróciłam sama.

 

Miesiące univerity life były zupełnie szalone. Wracałam do domu, kładłam się na materacu, odpalałam ekran i wiszącą w powietrzu holoklawiaturę i czytałam fora, grałam, aktualizowałam, wszystko szybko, w pędzie, bo użytkownicy nie powinni czekać. Dzwoniłam do kolegów i czytałam im co lepsze wątki z forów, na przykład o tym jak wyobrażają sobie użytkownicy twórcę albo na temat tego, kto jest kim w university life. Jeden wątek nazywał się wprost „znajdź swego profesora". Bywało, że śmiałam się serdecznie, do łez. Czasem łączyliśmy się w wideokonferencję i gadaliśmy wspólnie, wygłupiając się, rozwiązując problemy i kodując na czas. Szalony okres musiał oczywiście minąć, ale żadne z nas nie wiedziało, jak to się stanie, ani dlaczego stało się tak szybko.

 

 

 

„Symfonii nie wygrywa się na wierzbowych fujarkach"

 

I gry nie wygrywa się, nie angażując się w nią, zauważył analogię Pea

 

Gra komputerowa „Pea'a challenge", entrance text przed levelem 150 i ostatnim

 

 

Misja: mężczyzna

 

Zaraz się porzygam, zwymiotuję dobre jedzenie, kolację, kawę i wino. Jest mi bardzo niedobrze. Siedzimy w eleganckim lokalu, kolacja we dwoje, miły kelner, przytulny nastrój, ale jestem spięta i zdenerwowana, i być może to dlatego jest mi tak niedobrze. Najgorszą rzeczą, jaką mogę teraz robić, jest jedzenie, a przecież muszę jeść, musze, bo po to tutaj przyszliśmy.

 

Dobrze się prezentuję, i umiem ładnie jeść, nie ma powodu do paniki i doprawdy nie wiem, dlaczego gardło zacisnęło się tak, że ledwo przełykam, a żołądek zwinął się w mały, ciasny, pokurczony i bolesny kłębek. Picie kawy nie było chyba zbyt dobrym pomysłem.

 

Patrzę mu w oczy i uśmiecham się miło, ale nie wychodzi mi to chyba najlepiej, co za debil, myślę, wcale nie chcę, by był moim chłopakiem, ale no cóż, no cóż. Najchętniej zaraz bym uciekła, ale nie dlatego tu jestem, by uciekać.

 

Wtedy czuję, jak z nosa, na górną wargę płynie coś lepkiego i ciepłego, nie oblizuj, przypominam sobie, to obleśnie wygląda, szukam w torebce chusteczek, znajduję, walczę z opakowaniem i w końcu przykładam do nosa i tamuje trochę krwotok, ale krew płynie i płynie, i za nic nie zamierza przestać.

 

Mogłam się tego spodziewać, zawsze tak jest, gdy zbyt mało śpię, wystarczy jedna kawa za dużo, to normalna reakcja, czytałam w sieci, spałam może z 18 godzin w sumie w ciągu ostatniego tygodnia, głupie university life.

 

Sponad chusteczki patrzę w jego przerażone oczy i mam ochotę powiedzieć coś naprawdę paskudnego, co się tak gapisz jak cielę w malowane wrota, szmata z zimną woda na kark i samo przejdzie, no pomóż mi zamiast tak patrzeć jak pomylony. W końcu przybiega kelner, pyta, co się stało, tłumaczę mu sepleniąc, z nosem zatkanym krwią, że potrzebuję ścierki z zimną woda lub lodem, żeby przyłożyć do karku. W końcu dostaję serwetkę z lodem, pochylam głowę i przechodzi po kilkudziesięciu sekundach. Nie, nie mogę się przecież przyznać, ile sypiam i skąd się biorą te krwotoki, bo gotów pomyśleć, że coś ze mną nie tak.

 

– Tak bywa – mówię – przemęczenie, nic wielkiego.

 

– Okropnie to wyglądało, wiesz? – mówi on – Fontanna krwi…

 

Człowieku, fontanny nie widziałeś, myślę i nic nie odpowiadam.

 

Wyrzucam zapaprane krwią chusteczki, ale jakoś głupio mi siedzieć dłużej w tej restauracji. Ani świece, ani półmrok, ani łagodna, spokojna muzyka już nie działają. Pragnę wyjść na świeże powietrze. W końcu kelner przynosi nam rachunek.

 

Próbuję wyjąć portfel, i oświadczam:

 

– Mogę zapłacić za siebie, to dla mnie nie problem.

 

Oczywiście jest to dla mnie wielki problem, bo mam tylko złotą superkartę, którą dostałam od banku, i nie mam żadnej gotówki. Z tą kartą zawsze są jakieś problemy.

 

– Nie, nie – uspokaja mnie on – daj spokój.

 

Wracamy jego samochodem, zadbanym, choć raczej starym. Otwiera drzwi, przepuszcza mnie bym usiadła, zapina mi pasy i dopiero wtedy wsiada sam. Trzeba przyznać, to jest naprawdę niezłe. Włącza osobliwą, zmysłowa muzykę, dość cicho. Mieszkam daleko, więc jedziemy dobre 20 minut. Rozmawiamy o muzyce, o tym, czego lubimy słuchać, i nawet wychodzi mi ukrycie mej całkowitej ignorancji w tym względzie. Jest prawie dobrze, cel osiągnięty, myślę, od biedy mogę mu wybaczyć to, że nie wie, co zrobić, kiedy widzi krwotok, mogę wiele rzeczy wybaczyć, cholerna postpatrialchalna, matriarchalna kultura, gdzie kobieta musi być silniejsza od mężczyzny.

 

Parkujemy przed moim blokiem, a perfect time just came, jest niemal romantycznie, pocałuj mnie, idioto, myślę, jeśli spróbujesz, to ci na to pozwolę. Siedzimy chwilę w ciemnym samochodzie, powoli, delikatnie dotykam jego ramienia, niby niewinnie. Obraca się w moją stronę, widzę to w jego oczach, chęć i gotowość, trochę rezerwy, ale generalnie jego oczy mówią wiele rzeczy. Zbliża się do mnie, chcę go przytulić na pożegnanie, i go przytulam, i czuję, i widzę, jak jego usta szukają moich, i wtedy znowu zaczyna mi z nosa lecieć krew. Tego jest za wiele, wyrywam się, szukam chusteczek i przykładam znów do nosa, krew płynie i płynie, kurde, żeby niczego nie wypaprać. Tym razem reaguje właściwie, pochylam się a on trzyma rękę na moich plecach i ponieważ nie mamy niczego lepszego, przykłada mi do karku metalowe etui na okulary i to pomaga. Nastrój trafił szlag i teraz gadamy o moim zdrowiu, oczywiście, nie mam pojęcia skąd te krwotoki i chyba powinnam pójść do lekarza i tak dalej, i tak dalej.

 

– Odprowadzić cię do mieszkania? – pyta on

 

– Nie, pójdę sama, naprawdę, dzięki. – Całuję go na pożegnanie w policzek, wychodzę z samochodu i wlekę się do klatki schodowej.

 

Jeszcze tego brakowało, żeby oglądał moje mieszkanie, mój pokój, te części robota, którego składam na konkurs, porozwalane na biurku, projekty loga university life, rozlepione na ścianach, jestem naprawdę ciekawa, co mógłby pomyśleć o mnie on – socjolog?

 

Perfekcyjna randka, nie ma co, po prostu świetna, świetna, romantyczna, że hej. Emocje opadają w windzie, jest mi teraz pięć razy bardziej niedobrze, ale wiem, że jutro sobota, jutro mogę się wreszcie wyspać. I ponieważ w university life są egzaminy, nie będę miała za wiele do roboty.

 

Perfekcyjna randka, powtarzam leżąc w łóżku, tuląc misia, i myśląc o układach scalonych, chyba nie nadaję się do pewnych rzeczy.

 

 

 

Lewitujące laboratorium

 

Trudno powiedzieć, kiedy się pojawiło. Wiem, że zauważyłam je późną jesienią, ale w ciemne wieczory i poranki mogłam je zwyczajnie przeoczyć. Ludzie mówili, że znajdowało się tam już wcześniej, że wisi tam od paru dni. Ale wielu moich znajomych dostrzegło Lewitujące Laboratorium na długo po tym, jak objawiło się ono mnie.

 

Nad dachem wydziału, nad płaską konstrukcja pokrytą papą i trudno-powiedzieć-czym czyli tworzywami nowych technologii, unosiło się małe laboratium, niewielka salka z rzędem okien. Wieczorem i rano okna świeciły mocnym światłem żarówek.

 

Na początku nie zauważyłam, że Laboratorium jest niczym nie podparte, że salka unosi się w powietrzu. Pomyślałam, że może w ekspresowym tempie dobudowali po prostu nowe pomieszczenia dla doktorantów. Lecz któregoś dnia pogoda była ładna, a ja zaczynałam zajęcia koło południa. Wędrowałam na wydział i przyjrzałam się dobrze. Zdziwił mnie brak łączności laboratorium z dachem. Stanęłam na ławce, wyjęłam komórkę i wyzumowałam Lewitujące Laboratium i zrozumiałam, że ono się unosi, jakieś półtora metra ponad powierzchnią dachu i o mało z wrażenia nie spadłam z ławki.

 

Nie chciałam uwierzyć. Za nic w świecie, nie jestem przecież ani łatwowierna ani naiwna.

 

Admiński klucz otwiera wiele zamków. Także takie, o których otwieranie nikt by admińskiego klucza nie podejrzewał. To, że można nim otworzyć piwnice, wiedziałam od dawna. Raz zwiewałam przed promotorem do piwnicy, i okazało się, że mogę się schować nie tylko przed drzwiami, ale i za nimi.

 

Któregoś wieczoru namówiłam kolegę – admina, byśmy tam poszli, zobaczyć, jak się w ogóle można dostać do Lewitującego Laboratorium. Kolega nie wydawał się zachwycony. Była 21 i padało.

 

Zamknęliśmy laboratoria studenckie, wzięliśmy drabinę z magazynu i poszliśmy otworzyć klapę w dachu. Pora wydawała się odpowiednia, bo w budynku nie było już nawet sprzątaczek, a portier wierzył w każdy kit, jaki mu wciskaliśmy, zresztą jako stary i doświadczony człowiek wiele w życiu widział i nie zwykł zadawać pytań.

 

Weszliśmy na dach w strugach deszczu.

 

Stanęliśmy, rozejrzeliśmy się, kolega wyjął latarkę, lecz tam, gdzie powinno znajdować laboratorium zdecydowanie świeciła absolutna, mokra, zapadana pustka. Rozejrzeliśmy się dobrze, przeszliśmy cały dach, wzdłuż i wszerz, wszędzie świecąc latarką i patrząc uważnie, w górę i rozglądając się na boki, lecz nigdzie nie było laboratorium.

 

– Hmmm, ciekawe – mruknął kolega.

 

Zeszliśmy na dół. Nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy.

 

Jakiś starszy student powiedział mi potem, kto i co stoi za Lewitującym Laboratorium. Nie pamiętam za bardzo, kim był ten student.

 

– Kojarzysz tego gościa, tego od procesorów, za którym sznurem idą studenci? Tego szalonego gościa? – zapytał mnie w stołówce, gdy jedliśmy obiad

 

– Kojarzę, oczywiście. To jego sprawka, hę??

 

– No pewnie, że jego. Napisał parę prac o antygrawitacji. I zresztą, czasem jak wieczorem wracam, to widzę, że tam siedzi.

 

– Jesteś pewien, że to on? Przecież do dachu jest strasznie daleko! Ja ledwo widzę samo laboratorium!

 

– Mam dobry wzrok. On jest charakterystyczny, chudy, rudowłosy, nooo, i te jego koszule – cóż, trudno go pomylić. – powiedział i uśmiechnął się złośliwie

 

– I myślisz, że jak on tam niby wchodzi, co?

 

– Nie wiem jak tam wchodzi i średnio mnie to interesuje, ja wiem, że on tam jest.

 

 

„Możesz się dowiedzieć więcej o danej osobie podczas godzinnej gry niż po rocznej z nią konwersacji"

 

Słowa Platona, jakie stare, a jakie życiowe, myślał Pea.

 

Gra komputerowa „Pea'a challenge", entrance text przed levelem 16

 

 

University Life

 

Pamiętam to dobrze, klęczałam w adminowni na podłodze i naprawiałam komputer. W ręce miałam śrubokręt – taki długi śrubokręt z magnesem na końcu i przykręcałam napęd płyt blueray do obudowy. Wszedł starszy admin, etatowy pracownik.

 

– Dziekan cię prosi – powiedział cicho.

 

– Dzie… Dziekan? – zdziwiłam się i odłożyłam śrubokręt.

 

Rozmowa nie była miła. Dziekan kazał mi usiąść. I mówił, długo i nudno, jak prokurator. Że wykryli, a raczej, jeden z pracowników, nie wiem kto, zauważył, że sieć wydziałowa ma teoretycznie bardzo wydajną strukturę, ale łącze wydziałowe jest bez przerwy zajęte, i zresztą niekiedy tak zajęte, że cała sieć uniwersytecka ledwo działa. Że w ogóle ruch pakietów jest bardzo zagadkowy. Stwierdził też, że prawdopodobnie bierze się to stąd, że któryś serwer spełnia jakieś mało standardowe zadania. Przejrzał różne oficjalne dokumentacje. Nic się nie zgadzało. Potem ktoś – ale już kto inny – doniósł temu pracownikowi, że z jego obserwacji wynika, iż university life rozprzestrzenia się właśnie z uniwersytetu, co oznaczało, że serwer musi stać gdzieś w uniwersyteckiej sieci. Wystarczyło namierzyć, co jest generatorem zaburzeń. Okazało się, że mimo kilku blokad i pułapek, jakie zastawili moi koledzy, nie jest to trudne.

 

Dostęp do serwera – zarówno hasła dostępu jak i klucz do serwerowi – miałam tylko ja, a inni admini, którzy zajmowali się tym serwerem byli etatowymi pracownikami i po pierwsze, z tego względu znajdowali się poza podejrzeniami, a po drugie, niczego nie wiedzieli. Więc raczej nie było innych podejrzanych.

 

– Pani jest autorką university life, prawda? A zreszta, co ja będę mówił, nie napisała pani tego sama, bo to za duży projekt. No, niech no mi pani powie: ilu was było?

 

Wszystko się we mnie gotowało, krzyczało, skłam, skłam, powiedz coś głupiego, a może to nieprawda, a może przysnęłam naprawiając komputer, a może nadal siedzę w adminowni ze śrubokrętem w ręce. Było mi na przemian gorąco i zimno, słabo i niedobrze.

 

– Czworo razem ze mną. Ale nikt z aminów. – mówię i patrzę mu prosto w oczy, chamsko, wyzywająco. Spuszczam po chwili wzrok i bawię się końcówkami włosów.

 

– A kto to był, jeśli wolno zapytać?

 

– Nie powiem.

 

Nie mam zamiaru wsypywać kolegów. Może wyleją mnie z uczelni, może nie pozwolą już grzebać w wydziałowych komputerach, może ukarzą w inny sposób, na pewno ukarzą, ale kolegów nie wsypię, nie wolno mi. Choć lata spędzone w żelbetonowej szkole powinny wyzuć mnie z podobnych odruchów, zaciskam zęby i postanawiam z całej siły, że choćby miała mnie za to spotkać naprawdę paskudna kara, nie nakabluję.

 

– Dobrze. W takim razie CAŁA odpowiedzialność spadnie na panią.

 

Pierdolony szantażysto, myślę, zagrywki rodem ze szkoły podstawowej zostaw dla dzieci.

 

– Trudno – mówię.

 

Trwa chwila napiętego milczenia, a wszystko we mnie krzyczy, krzyczy, chciałabym drzeć się na całe gardło, wywrzeszczeć i złość i upokorzenie i ból, i nienawiść do niego i siebie, złość na tego idiotę, co radosnym odkryciem podzielił się z dziekanem, zamiast pogadać z adminami najpierw, na to wszystko, co jest tak porąbane, że nie ma na to nawet nazwy, nie ma określeń innych niż przekleństwa.

 

– Zastanawiam się, co z panią zrobić. To precedens. Oczywiście od dzisiaj nie ma pani wstępu do adminowni i jest pani ZAWIESZONA w prawach studenta. Poza tym zwalniam panią dyscyplinarnie z funkcji administratora. Proszę przyjść o 14, porozmawiamy jutro. Naradzę się z innymi dziekanami. To wszystko, dziękuję.

 

– Mam… mam iść? – pytam zdumiona, że koszmar skończył się tak szybko.

 

– Jest pani WOLNA, do widzenia.

 

Wyciągam komórkę zaraz po wyjściu z gabinetu, łączę się z kolega i wybiegam z wydziału. Tłumaczę, co zaszło, tym razem nie oszczędzając przekleństw, i biegnę, biegnę, jest mi aż niedobrze od tego biegu, ale mam dość tak strasznie dość, chcę biec, aż nie zapomnę. Weź taksówkę i przyjedź do mnie, mówi kolega, co robię. Kiedy docieram do niego do mieszkania, płaczę już w windzie, potem płaczę czekając pod drzwiami i płaczę, kiedy otwiera jego współlokator. Kolega przytula mnie, klepie po plecach i uspokaja. Opowiadam o dziekanie, o szantażu, o całej rozmowie, kolega słucha ze zrozumieniem, i powoli, bardzo powoli, uspokajam się. Dzwoni do reszty brygady, do braci Tomka i Wojtka, i po pół godzinie siedzimy wszyscy razem i myślimy, co dalej.

 

– Pójdziemy tam razem – mówi Wojtek – i pogadamy z dziekanem. To w końcu wspólny projekt. Jesteśmy za to RAZEM odpowiedzialni.

 

Przenosimy się do pubu, i pijemy, pijemy, oni piwo, ja drinka za drinkiem, kolorowy alkohol miesza się w pustym żołądku i szybko uderza do głowy, jestem pijana, i nie jest mi ani trochę lepiej. Chcę płakać, ale w pubie pełnym ludzi wstyd mi to robić, chciałabym nauczyciela i mistrza, który powie mi, co mam czynić, jak się zachować, jak żyć, gdy university life jest już pieśnią przeszłości.

 

Wracam do domu nad ranem. Głowa pęka od wrażeń, od alkoholu i od wspomnień. Jadę taksówką na portiernię wydziału i zabieram swoje rzeczy – kurtkę i plecak, gdzie znajdują się klucze do mieszkania, bo przecież wszystko zostawiłam na wydziale, uciekając z gabinetu dziekana. Zasypiam od razu, lecz budzę się po kilku godzinach, skacowana, półprzytomna i odrętwiała. Stoję pod wrzącym prysznicem tak długo, że wreszcie poczuję, że zmyłam choć część brudu i zmęczenia z dnia poprzedniego.

 

Nie pamiętam, co powiedział nam dziekan. A raczej pamiętam to, ale jakby przez mgłę, jak coś tak nierzeczywistego i strasznego, że nie mogło się przydarzyć. Odebrano mi klucz do adminowni i do serwerowni i wszystkich nas zawieszono w prawach studenta. Dostaliśmy też naganę z wpisem do indeksu. Mało brakowało, a wylecielibyśmy z uczelni z wilczym biletem, ale wstawił się za nami opiekun roku. Jednak dziekan przysiągł nam, ze jeszcze jedna wpadka albo wątpliwa sytuacja a wilczy bilet nas nie ominie.

 

Nie liczyliśmy już na nic. Admini wymontowali nasz dysk. Dostaliśmy go z powrotem – nie wiedzieć czemu, był sformatowany i to bardzo porządnie, ktoś, kto to zrobił wiedział dobrze jak pozbyć się wszystkich danych w sposób niemożliwy do odzyskania. Ale komu chciało się robić 7 formatów pod linuxa? Wydawało mi się to tajemnicze.

 

Nie wiem skąd o sprawie dowiedzieli się dziennikarze. Dzwonili do mnie i w dzień i w nocy, rano i wieczorem, w niedziele, ignorując zasady dobrego wychowania. Umówiliśmy się, że skoro odpowiedzialność jest grupowa, to na wywiady będziemy się zawsze umawiać razem i tak robiliśmy. Przez tydzień wywiadom nie było końca. Włóczyliśmy się od jednej sesji foto do drugiej, od jednej nawiedzonej kobiety z dyktafonem do następnej, a wszyscy z odkrywczymi minami zadawali te same pytania.

 

Dzwonili też ludzie z propozycjami. Jedna firma bardzo pragnęła przejąć university life i dać nam za to pieniądze, to znaczy zatrudnić jako programistów. Poszliśmy nawet na spotkanie. Propozycja firmy: skomercjalizować grę, wprowadzić reklamy, może nie agresywne, ale REKLAMY.

 

– Ta gra… Nie robiliśmy i nie będziemy tego robić dla pieniędzy.. – usiłował odmówić Wojtek

 

– Po prostu nie zgadzamy się – powiedziałam stanowczo.

 

Za drzwiami biura firmy wybuchnęłam płaczem.

 

Jednak po dwóch dniach zadzwonili do mnie koledzy, że się namyślili, i że w sumie chcą dalej ciągnąc grę jako komercyjny projekt, że to ostatecznie nie jest taka zła propozycja i tak dalej. „Beze mnie" – wycedziłam przez zęby i przeklęłam w duchu ten dzień, gdy pierwszej z moich klas nadałam licencję BSD. Wyłączyłam telefon a łzy mimowolnie, wredne łzy, pociekły po policzkach. „Beze mnie", kurde, beze mnie, beze mnie, beze mnie…

 

Idiotyczna mantra pijackich wieczorów.

 

Przez następne tygodnie głównie płakałam, tylko płakałam, wyłącznie płakałam, bo miałam powód i bo go nie miałam. Nie bywałam trzeźwa. Na uczelni pojawiałam się tylko na zajęciach, na których musiałam się pojawić, to znaczy na tych nielicznych ćwiczeniach, na których sprawdzano obecność.

 

Piłam: czasem sama, czasem ze współlokatorami, rano i wieczorem, mieszając wino komandos z wódką i piwem, żubrówkę z whisky i redbulem, piłam, i nie było mi lepiej tylko gorzej, piłam i płakałam, na przemian.

 

Nie wiedziałam, nie zreflektowałam się dotąd, że university life stanowiło tak ważny element mojego życia, że było takie istotne, że bez niego czułam się obco i nieswojo, jak przesadzone drzewo.

 

Nie chciałam już dzwonić do kolegów, zresztą po decyzji o komercjalizacji dzwonienie nie miało już sensu. Chciałam być sama i żeby to minęło, ale piłam tak wiele, że tylko pogrążałam się w takim stanie, alkohol rozluźniał na chwile i powodował potem kaca, ale kac wydawał mi się dobry, bo przytępiał zmysły na długo. Piłam, aż w żyłach nie zaczął krążyć płynny alkohol, procenty, czułam, że mój zatruty organizm nie chce już więcej, ale wmuszałam kolejne dawki, żeby zagłuszyć ślady poprzednich i to trwało, trwało w nieskończoność.

 

Sypiałam dobrze, ale krótko i niespokojnie, wybudzałam się z koszmarów, w których dziekan z miłym uśmiechem skreślał mnie z listy studentów i musiałam pić znów, by się uspokoić.

 

Potem przestałam płakać, ale piłam jeszcze więcej, bo poprzednie ilości już nie wystarczały, musiałam pić jeszcze więcej i mocniejsze rzeczy. Nie wiem czy byłam smutna, bo nie wiem, czy w tamtym czasie w ogóle byłam, czy może była tylko moja złość, agresja i bezsilność. To trwało trzy tygodnie. W niedziele wlokłam się do kościoła, siadałam w tylnej ławce i złościłam się na Boga i ludzi, ze świat jest taki – pozostawiony samemu sobie.

 

Kolega zadzwonił do mnie, żeby mi przypomnieć, że muszę oddać projekt na jedne z tych laboratoriów, na które nie trzeba było chodzić, ale na które trzeba było przygotować po kilka skomplikowanych projektów.

 

Miałam tylko noc. Nie kodowałam od dawna, zresztą to, co należało zrobić zdecydowanie nie nadawało się na dzieło jednej nocy. Przejrzałam dysk w poszukiwaniu jakiś starych kodów, nigdy jeszcze tak nie robiłam, ale teraz to tylko przychodziło mi do głowy.

 

Znalazłam mą starą grę, Pea's Challenge, popularną prawie jak university life, lecz dobrze ukrywałam, że ją napisałam i trochę się tego wstydziłam, wszyscy myśleli, że autorem jest jakiś stary uniksowy administrator, znający środowisko i slang, a nie studentka, a do tego dziewczyna.

 

Pea's challenge nie wnosiło niczego nowego. Gra platformówka, napisana do bólu poprawnie, główny bohater dostawał zadania, które wymagały i myślenia i sprawności. Taka gra-przerywnik, z mnóstwem złośliwych cytatów i entrance tekstem przed każdym poziomem. Gra zręczności, zagadek, ale przede wszystkim skojarzeń, napiętrzonych, dziwacznych i niebanalnych.

 

Wkurzona, nagrałam na płytę kod źródłowy i poszłam spać.

 

 

Lewitujące Laboratorium

 

Przekonaliśmy się, że Lewitujące Laboratorium nie jest bytem ciągłym.

 

Raczej bywało niż było, pojawiało się raz po raz, niekiedy znajdowało się na swoim miejscu a czasem ziała na tym miejscu pustka, choć może Lewitujące Laboratorium tylko przyśniło mi się to którejś późnojesiennej nocy? Zdawało się takie jak jego twórca, bardzo efemeryczne, lecz czy laboratoria – te przytułki eksperymentów, faktycznej wiedzy – mogą być efemeryczne?

 

Dotarłam z łatwością do prac o antygrawitacji, lecz nie było w nich żadnej wzmianki o lewitujących budynkach. Był krótki kawałek o helikopterku – takim małym, dziecinnym – który hipotetycznie, przy użyciu jądrowego mininapędu mógłby pokonać grawitację. Nie wiem jak zamierzał to skonstruować, bo wydawało się to niewykonalne. I podnieść taką metodą cały budynek? Jądrowy napęd? Jądrowy napęd na uniwersytecie, gdzie brakowało pieniędzy na głupie zworki i mazaki do tablic?

 

Praca napisana była dziwacznym i w pewnym sensie mało naukowym językiem, bo czytało się ją jak dobre opowiadanie science-fiction. Wciągała, opowiadała bzdurną historię i poruszała wyobraźnię. Czytałam z zapartym tchem i dopiero po dwóch dniach zorientowałam się, że są to bajania fantasty. Że czytam o rzeczach, których nie ma i których być nie może, bo przeczą prawom fizyki i zdrowemu rozsądkowi. Recenzenta chyba też zaczarował tą pracę, bo opublikowało ją przyzwoite czasopismo.

 

W tamtym okresie nie widywałam prawie wcale pana od procesorów. Faktem jest, że i ja nie należałam do częstych gości na wydziale. Ale z obserwacji własnych i z obserwacji znajomych wiem, że pojawiał się na uczelni rzadko, miał podkrążone oczy i wymiętą koszulę. Wyglądał na zmęczonego, studenci chodzili za nim jak psy, lecz on nie odpowiadał na ich pytania, pojawiał się i szybko znikał.

 

Jako adminka miałam sporo tupetu i chciałam nawet iść do niego i spytać o to Laboratorium, i o pracę, lecz starsi studenci to odradzili. Mówili, że im mniej kontaktu z nim tym dla mnie lepiej. Że on nie jest normalny i jeśli nie chcę doznać pomieszania zmysłów powinnam trzymać się z daleka, szczególnie teraz. Nie wierzyłam, ale posłuchałam.

 

Nie wiem, co stało się tamtej nocy i pewnie nikt nie wie. Kiedy podążałam rano na zajęcia, półprzytomna po nocy z univerity life, dostrzegłam jak siedzi na dachu w ruinach Lewitującego Laboratorium. Po dachu walały się kawałki muru, ceglane fragmenty spojone zaprawą i resztki potłuczonych szyb, i wyglądały na jak najbardziej materialne, realne, namacalne. On sam siedział wśród gruzów i dumał z twarzą ukrytą w dłoniach.

 

W środku zajęć poszłam na dach, żeby przekonać się, że te ruiny istotnie się tam znajdują. I o dziwo, okazało się, że tak. I on też tam stał, miał brudną koszulę i cały pokryty był pyłem

 

– Och, to pani – powitał mnie, a w głosie zabrzmiał smutek

 

– Tak, to ja. Co się stało? – spytałam z troską.

 

– Prąd wyłączyli, jakieś nieplanowane konserwacje w elektrowni, odłączyli na 30 sekund i … – myślałam, że się rozpłacze – … i skończyło się, a myślałem, myślałem, że się uda, że zdarzę napisać tamtą pracę, że może antygrawitacja ma przyszłość. No nic, było minęło. Może zbuduję nowe laboratorium…

 

Wydawał się zły i zmęczony, i w jego głosie przebijała rozpacz, czyli to jego dzieło, czyli to istniało, czyli nie przyśniło mi się, przerażał mnie ten domorosły prorok postawiony przed ruinami czegoś, czego zawalenia się nie przewidział.

 

– Zbuduje pan – powiedziałam ze spokojem – Odtworzy pan to, co pan stworzył. To w końcu tylko budynek.

 

– Gdyby to dało się zrobić tak łatwo…– mruknął – Przepraszam, nie jestem dziś w nastroju do rozmów.

 

Kiedy wracałam z zajęć, zrobiło się już ciemno, ale na niebie rozprzestrzeniły się gwiazdy i wyszedł księżyc, bo noc była jasna i zimna.

 

Zobaczyłam, że stoi tam nadal, i patrzy na gwiazdy, efemeryczny i daleki, trochę naukowiec i trochę marzyciel, w sumie ani jedno, ani drugie, i zrozumiałam, co zawsze budziło we mnie grozę: jego determinacja, cel silniejszy od niego samego, cel, który pomiata dążącym do niego człowiekiem, jego chory upór i jego dusza wynalazcy. I pomyślałam, że pewnie znajdzie swoją własną gwiazdę i szczerze, najszczerszej jak potrafiłam tego mu życzyłam.

 

 

 

Misja: mężczyzna

 

Ubieram się starannie: w końcu to bal. Byłam u fryzjera. Wysoko upięte włosy wyglądają dobrze i szykownie, a przynamniej tak mi się wydaje. Maluję oczy.

 

Zapinam haftki gorsetu, dopinam podwiązki i pończochy, przez sukienkę z halką będzie trochę widać paski do pończoch – ale w sumie o to mi chodzi. Zakładam szpilki i patrzę krytycznie w lustro, nogi mam teraz długie, mięśnie napięte, wąskie, sztywne fiszbiny ciasnego gorsetu korygują postawę, nie jestem już wygięta od półleżenia na materacu i stukania w holoklawiaturę. Robię parę kroków i patrzę z politowaniem, no nie chodź jak krowa, szpilki to nie tenisówki. Ćwiczę chodzenie z pełną świadomością, że jeśli się wywalę nie podniosę się tak łatwo, w gorsecie i szpilkach nie jest to proste.

 

Nakładam żeglarską kurtkę, która dobrze zakrywa sukienkę, będzie większy efekt, gdy ją zdejmę. Zresztą po prostu nie mam innej kurtki. Dzwoni domofon, więc schodzę na dół.

 

Ma na sobie płaszcz, długi, do ziemi. Jedziemy pół godziny samochodem i nie odzywamy się. Jestem podniecona, atmosfera tajemniczości rośnie. Zatrzymujemy pojazd na parkingu na obrzeżach centrum. Wychodzę z samochodu. Do miejsca, gdzie odbywa się bal, jest daleko, a szpilki to nienajlepszy wynalazek na dłuższe przechadzki.

 

Patrzy krytycznie na moje stopy.

 

– I na co ci te szpilki?

 

Biorę to za typowe dla faceta sarkanie, na torebki, buty, na uwagi o tym, że brudno i tak dalej, wyraz nie tyle autentycznej troski o kondycję intelektualną, ile za wyraz fascynacji płcią przeciwną. Naiwna jestem.

 

Idziemy dobre 20 minut, powstrzymuję się od przytrzymywania się jego ramienia, w końcu nie jestem jego dziewczyną, i nie wiem, czy chcę być, choć może chcę, nocny spacer po mieście, szpilki wbijające się między kocie łby, jest prawie romantycznie.

 

Dochodzimy do miejsca balu, do starej nieużywanej sali gimnastycznej zamienionej na salę balową. Wita nas ponury ochroniarz.

 

Zdejmuję kurtkę i ukazuje się moja wydekoltowana, elegancka sukienka.

 

– Ale się wystroiłaś… – ocenia z przekąsem.

 

Zdejmuje swój płaszcz. Pod spodem ma normalną bluzę i wąskie dżinsy rurki.

 

Wchodzimy na salę. Najpierw w półmroku nic nie widzę, ale potem dostrzegam: półrozebrane dziewczyny w dżinsach, faceci w spodniach z krokiem do kolan tańczą w rytmie techno. W sukience, w gorsecie i w szpilkach pasuję tu niczym kwiatek do kożucha, to znaczy – wcale. Czuję się głupio i źle, czuję się oszukana.

 

– Mówiłeś, że idziemy na bal – mówię memu towarzyszowi rzeczowo

 

– No bal, balety, noo, dyskoteka… Co to, polskiego nie znasz?

 

Tańczę jeden taniec, a potem idę niby do toalety, zabieram kurtkę, wychodzę na zewnątrz, wyjmuję komórkę i wzywam taxi.

 

Kiedy otwieram drzwi samochodu, makijaż mam już rozmazany, bo płaczę ze złości i upokorzenia, wiem, że wyglądam pięknie i że płaczę, i że muszę płakać, i czuję się podle.

 

– Niech się pani nie martwi – mówi taksówkarz – I nie płacze. Dla mężczyzn nie warto płakać

 

Nie rozumiem, skąd wie tyle rzeczy o mnie, ale potem dociera, po chwili, jaka głupia jestem, jaka naiwna, jakie dziecko, przecież tyle dziewczyn powtórzyło tę historię, kogo ja widziałam w tym idiocie, no kogo? Nawet, jak się okazuje, nie mówiliśmy tym samym językiem.

 

Płaczę nadal, tym razem ze złości na siebie, na świat, na to, że takie jak ja będą miały zawsze problem ze znalezieniem chłopaka, i postanawiam, że nie będę już szukać, że nie pójdę więcej na bal ani do restauracji ani nigdzie z durną nadzieją, że to może być moja szansa i moja wielka miłość, że może to coś zmieni w mym życiu, nie pójdę więcej z taką myślą, najlepiej w ogóle daruję sobie to chodzenie, skoro jedyne jego skutki to me rozbicie emocjonalne i płacz, i złość, i postanawiam to sobie, i postanowienia dotrzymuję.

 

 

Miłość jest wtedy wielka, kiedy gra nie na jednej, ale na wszystkich strunach serca"

 

Co za pierdoły, myślał Pea, jak dobrze, że postacie z gier się nie zakochują. I że grać na strunie to jednak co innego niż grać na komputerze.

 

Gra komputerowa „Pea'a challenge", entrance text przed levelem 16

 

 

Teraz

 

– Co to niby jest? – spytał pan od ćwiczeń. Był młody, względnie przystojny i pierwszy raz widziałam go na oczy.

 

– Kod gry Pea's challenge. – powiedziałam ze spokojem.

 

– Sama to pani napisała czy jak? Widziałem już studentów pokazujących nieswoje projekty, ale naprawdę, proszę nie przeginać.

 

– Czyżby wątpił pan, że sama to napisałam? Bo jestem dziewczyną, tak?

 

– A napisała to pani sama? – patrzy kpiarsko, ironicznie, oczy mu się śmieją, ja robię się czerwona i wściekła.

 

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć… – policz do dziesięciu, zanim wybuchniesz.

 

– Tak, sama to napisałam.

 

Nadal nie wierzy, widzę to w jego oczach, stoimy za blisko, a potem siedzimy komputer w komputer, czuję ciepło jego ciała, zapach dezodorantu i przepoconej koszuli i denerwuje mnie i nienawidzę go.

 

Pokazuję mu mapki, obrazy postaci, bazę cytatów, i tłumaczę kod źródłowy, i rozdziawia usta, może nawet nie wierzy, ale tez nie wątpi już tak bardzo. Pokazuję mu nowe moduły, które zamierzałam wprowadzić do gry, moje plany na przyszłość, jedyne chyba, jakie mam. Po piętnastu minutach czuję, jaka jestem skacowana i zmęczona, że koszulkę mam mokrą z przejęcia i że jest mi niedobrze.

 

Patrzy na mnie ironicznie, złośliwie, śmieje się, a potem obraca się do mnie, zaląda w oczy, głęboko, jakby chciał wiedzieć coś jeszcze, czego nie powiedziałam i czego powiedzieć nie mogę ani nie chcę. Jest przystojny, ma rudawe, jasne włosy, niebieskie oczy, regularne rysy i dwudniowy zarost, który tak lubię u mężczyzn. I jest młody, młody i zapalony, młody i może nawet nawiedzony, może dziwny, ale za to zna się na tym, co robi.

 

– Niech pani idzie. I niech pani przyjdzie raz jeszcze, z przyzwoitą dokumentacją. – mówi w końcu i uśmiecha się tajemniczo.

 

Wybiegam z jego gabinetu, z dusznej, małej salki, gdzie na ogół siedzi on i jego trzech kolegów. Czy w takich dusznych salkach może w ogóle powstawać nauka, czy duszne salki sprzyjają ideom? Szczerze wątpię.

 

Biegnę do domu, przejęta i zdenerwowana, myśląc szybko i chaotycznie, o nim i o sobie, o Pea's challenge, i o tym, że musze się napić, bo inaczej nie poradzę sobie z emocjami.

 

Docieram i patrzę na rozpoczęta butelkę wina, i wiem, że jeden kieliszek to za mało, musiałabym wypić przynajmniej połowę zawartości, i zdaję sobie sprawę, jak bardzo będzie mi potem niedobrze i że głowa z pewnością będzie mnie boleć na potęgę. Patrzę ze złością na butelkę, walić to, myślę, i odstawiam ją z powrotem do barku.

 

Zatrzymuję się. Może jednak?

 

Piję jeden kieliszek, potem drugi, i potem wiele, wiele następnych.

 

 

 

Rano miałam oczywiście kaca. Bolała mnie głowa a suchość w gardle nie ustąpiła nawet po wypiciu półtoralitrowej butelki wody. Popatrzyłam w lustro. Schudłam w ostatnim czasie i wyglądałam naprawdę źle. Zapadnięte oczy, czerwone i z okropnymi, szaro-sinymi cieniami, matowe włosy, suche wargi, łuszcząca się skóra. Na sobie miałam niewyprasowanego znoszonego thirta, poplamionego farbami i tawotem. Wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy. Wyglądałam źle.

 

Więc wypiłam na pocieszenie i żeby się uspokoić. I tak piłam przez cały następny tydzień, coraz więcej, bo każdego ranka oglądałam w lustrze swoją twarz, a ona, nie wiedzieć czemu, wyglądała coraz gorzej. Z oddawaniem dokumentacji nie spieszyło mi się specjalnie. Im bardziej byłam pijana, tym bardziej stawałam się zła na pana od ćwiczeń i tym gorzej o nim myślałam. Raz nawet – pamiętam to jak przez mgłę – bardzo pijana przysięgałam sobie, że do tego idioty więcej nie pójdę.

 

W niedzielę dowlokłam się na msze akademicką, z kacem jak sto pięćdziesiąt, półprzytomna od bólu głowy. Msza ciągnęła się w nieskończoność, chór jęczał i zawodził, psalmistka wyła potwornie wysoko, jak pies do księżyca. Celebrans tańczył na ołtarzu, a spod przykrótkiego ornatu wystawały adidasy dla biegaczy. Ludzie wiercili się w ławkach, jakby mieli ADHD, ruszali się, nie mogli spokojnie usiedzieć, może ich też denerwowała ta przydługa liturgia. Jedna lampa nie działała i irytowało mnie również nierównomierne światło. Jedyna modlitwa, którą byłam w stanie przytomnie zmówić, i która była najzupełniej szczera, była to modlitwa, by to się już skończyło, by ta niekończąca się eucharystia dobiegła kresu i bym mogła pójść do domu, wziąć środki przeciwbólowe albo zwyczajnie się napić. Byle nie siedzieć już tu, gdzie siedzę teraz.

 

Po końcowej pieśni wyszłam w końcu z kościoła. A tu co za niespodzianka! Przy wyjściu, przy kratce dziedzińca stał pan od ćwiczeń i wlepiał we mnie swe krótkowzroczne oczy w drucianych okularkach. No nie, tylko jego tu brakowało! No way, nie powiem mu dzień dobry, udam, że jestem tak przejęta mszą, że go nie widzę, biedna, rozmodlona studentka…

 

– Ooo, kogo to widza moje oczy, DZIEŃ DOBRY – przywitał mnie on. Wydarł się tak głośno, że połowa tłumu obróciła się w jego stronę.

 

– Dzień dobry – powiedziałam cicho, speszona i zatrzymałam się i mimowolnie – nienawidzę tego, nienawidzę mojego dobrego wychowania, tych wszystkich durnych, wdrukowywanych od dzieciństwa odruchów silniejszych ode mnie – podeszłam do niego.

 

– To kiedy zobaczę panią z dokumentacją?

 

– Nawet w kościele musi mnie pan prześladować? Nawet w niedzielę? – Wyrzuciłam ze wściekłością.

 

– Uspokój się – powiedział on, powiedział takim głosem, że nawet nie zorientowałam się, że „pani" zapodziała się gdzieś po drodze.

 

– Jak pan śmie? To nie w porządku. Przyszłam tu się MODLIĆ. Stoi mi pan na drodze.

 

– Uspokój się – powtórzył powoli, z naciskiem, jakby chciał się upewnić, że go dobrze rozumiem – I jeśli nie zobaczę cię w przyszłym tygodniu z dokumentacją, możesz pożegnać się z zaliczeniem. DO WIDZENIA.

 

Uśmiechał się jakoś tajemniczo. Rzuciłam mu spojrzenie pełne pogardy i nienawiści, podniosłam głowę i poszłam na około na przystanek autobusu.

 

 

 

W domu włączyłam komputer i zabrałam się za klepanie dokumentacji. Ale nie szło mi jakoś. Po czwartej godzinie patrzenia we własny kod nie miałam pojęcia, dlaczego klasa Main w ogóle działa. Wypiłam więc wódkę z redbulem, ale po chwili udałam się do łazienki by zwrócić zarówno drinka, jak i wszystko co tego dnia jadłam. Mój organizm chyba wyraźnie chciał mi powiedzieć, że nie pragnie więcej alkoholu.

 

Była północ, a ja zdołałam udokumentować jedną klasę z chyba 50. I to wcale nie tą najważniejszą. Źle mi szło, głowa bolała, myślenie sprawiało fizyczny ból, a co robi ta metoda, a nie mam pojęcia, po co mi ten atrybut, a dlaczego zmienna bezsensownaTablicaKluczy jest taka ważna, a po cholerę jakaś dokumentacja, skoro to nie ma licencji gnu gpl, skoro to jest całkowicie komercyjne, całkowicie moje i nikomu nie pozwolę w tym grzebać? No po cholerę? Myślałam z nienawiścią o panu ćwiczeniowcu i jego idiotycznych okularkach. Nienawidziłam go szczerze, boleśnie i ślepo, jakkolwiek nikt mi, kurde, nie będzie groził, że nie zaliczę ćwiczeń, jeszcze tego brakowało! Dostaniesz idioto swoją dokumentację, swoje walnięte opisy klas, metod i bibliotek, dostaniesz to, choćbym miała do końca tygodnia sterczeć przy tym biurku i klepać, klepać, klepać pierdoły w nieskończoność. Położę ci wydruk na biurku, a wal się, nadgorliwy szpiegu! Dostaniesz to i popamiętasz mnie!

 

Kiedy szłam spać, koło piątej rano, świt wstawał nad blokami, czerwona kula słońca i różowe, blade zorze, pobudka, piąta rano w poniedziałek, romantyczna pora, kiedy czuje się, jak normalne życie za chwilę wróci na miejskie ulice, kiedy czuje się ten specyficzny oddech, jakby biegacza przed długim biegiem. Położyłam się spać, tak jak stałam, w ciuchach, w brudnym tiszercie i dresowych spodniach. Myślałam o panu od ćwiczeń nadal źle, nadal z nienawiścią i wściekłość była także w moim śnie, gdzie ze złością prezentowałam mu moją dokumentację a on uśmiechał się tajemniczo i bardzo złośliwie.

 

Po dwóch dniach pisania miałam dosyć. Alkohol wychodził ze mnie wszystkimi porami ciała. Piłam obłędne ilości mineralnej wody z wysoką zawartością wszystkich możliwych pierwiastków. Pociłam się niemiłosiernie, mimo, że była zima a ja siedziałam przy otwartym oknie.

 

Trzeciego dnia poczułam, że myślę już w miarę trzeźwo, i zaczęło iść mi trochę szybciej, klasa za klasą, raz za razem, pisałam też nieco bardziej składnie i mniej chaotycznie. Na myśl o drinku żołądek się kurczył, a całym organizmem wstrząsał skurcz, który identyfikowałam jako odruch wymiotny.

 

Po prostu zrozumiałam, że aby skończyć to zadanie, muszę na dobre wytrzeźwieć. I choć czasem ciągnęło mnie do butelki, zwłaszcza, że zadzwonił Wojtek, żeby jeszcze raz zachęcić mnie do udziału w komercyjnym university life, i bardzo mnie zdenerwował. Wieczorami, kiedy było ciemno i kiedy siedziałam sama, ósmą godzinę gapiąc się w ekran, miałam ogromną ochotę napić się, uspokoić, wyciszyć – i ani razu tego nie zrobiłam.

 

Kiedy patrzyłam w lustro, wyglądałam cały czas źle, ale moja twarz powoli zaczęła nabierać kolorów, cera przestawała być szara, a oczy opuchnięte. Skończyłam ostatecznie w środę wieczorem, wyszedł mi wielki plik na 45 stron, bardzo dokładny i porządny. Sprawdziłam ortografię i interpunkcję, przeczytałam go jeszcze raz i wydrukowałam.

 

Spróbowałam napisać maila do pana od ćwiczeń. I zrozumiałam, że część złości już ze mnie wyszła, i została zaklęta w dokumencie, że część złości po prostu jest już poza mną. Ale maila napisałam oschłego i lakonicznego, biedziłam się chyba ze 40 minut zanim skleciłam 3 proste zdania, przeanalizowane pod względem podtekstów i ukrytych znaczeń. A jako autorce gry Pea's challenge, wszystko mi się z czymś kojarzyło, jak w numerologii lub matematyce serafitycznej liczba, tak dla mnie każde pojedyncze słowo niosło jedną informację jawną i parę setek skojarzeń i informacji ukrytych. A wiedziałam przecież, że odbiorca jest bystry i wrażliwy, może nawet istotnie bardziej ode mnie i że będzie próbował to analizować, o ile ja nie zrobię tego wcześniej. Może mój pobudzony złością i pisaniem bez przerwy umysł pracował dziwnie, nie wiem. Nacisnęłam wyślij i poszłam spać.

 

Odpowiedź przyszła po dwóch godzinach, ale nie mogłam jej przecież wtedy przeczytać, bo spałam. Obudził mnie telefon, że mam nowego maila, ale otworzyłam jedno oko, przeczytałam wiadomość, i spałam dalej.

 

Pocztę sprawdziłam dopiero rano.

 

P an od ćwiczeń pragnął widzieć mnie o 17.00.

 

Ubrałam się starannie, odprasowałam spódnicę i koszulę, zrobiłam makijaż, rozczesałam włosy. Intuicja a może rozsądek, niewykluczone, że oba naraz, mówiły, że jeśli będę ładniej wyglądać, pan od ćwiczeń nie będzie potrafił na mnie nakrzyczeć, albo, jeśli nakrzyczy, to niekoniecznie serio.

 

Nasmarowałam ciemne cienie pod oczami kremem z drobinkami złota i przestałam wyglądać jak wyżęty królik. Jednak wszystkie te skomplikowane operacje – nakładanie makijażu, prasowanie i tak dalej zajęły mi mnóstwo czasu, bo przez cztery tygodnie nietrzeźwości i nie opuszczania domu odwykłam od nich na dobre. Była 16.30, kiedy zreflektowałam się, że mogę nie zdążyć. Ubierałam się w pośpiechu, w panice, i cóż z moich odświętnie wyprasowanych ciuchów, skoro jedyne rajstopy bez dziury, jakie posiadałam właśnie podarłam przy nakładaniu?

 

Rzuciłam brzydkim słowem i w podartych rajstopach, z rozwianymi włosami, pobiegłam na przystanek. Bałam się, że jeśli się spóźnię, on nie poczeka. Nie miałam tez pojęcia na ile jego groźba jest groźbą serio. Był przecież nieobliczalny.

 

Spanikowana, spocona i zła, biegłam na wydział czując, jak precyzyjny makijaż powoli rozmazuje się na twarzy. Plany brały w łeb, idiota, czekał na mnie, a jedyne, co mogłam teraz zrobić to ZŁE WRAŻENIE. Wygrałeś, myślałam, a może nie wygrałeś, a może jeszcze mam szanse, przekonamy się. Zaciskałam szczęki i pięści ze złości i z przejęcia.

 

Koniec

Komentarze

Literówki, jakieś dziwaczne dłużyzny... Coś w sobie ma, ale trzeba się do tego dokopywać. Taka Izabela Sowa robiona pod Gibsona trochę, prawda? ;D

Jako opowiadanie obyczajowe - naprawdę super. Kontekst społeczny – jak najbardziej ok. Styl – fajnie się czyta, nie zgodzę się odnośnie dłużyzn – jeśli służą zbudowaniu „atmosfery opowiadania” to są ok. Kwestia cierpliwości czytelnika;)

Jest kilka świetnych sformułowań i spostrzeżeń.
Jest też kilka literówek. W jednym miejscu to samo powiedziane dwa razy, o ile dobrze pamiętam.

I z pewnością sporo pracy kosztowało napisanie tego opowiadania.

Jeden jednak mankament – brak, albo znikoma zawartość elementów fantastyki. Przynajmniej jak na mój gustJ

Literówki naprawdę trudno poprawić bez worda z polskim słownikiem (a ja takiego nie mam). To ma jakieś 40 stron a ja do tego nie widzę po prostu literówek (kwestia tego jak funkcjonuje mój mózg). Tak naprawdę jeszcze wczoraj zanim to wrzuciłam sprawdziłam wszystko jeszcze raz.
Większość powtórzeń jest celowa. W ogóle w tym opowiadaniu wszystko jest celowe. Jeśli cos pojawia się dwa razy to prawdopodobnie chciałam to podkreślić, albo przynajmniej podkreslić jak bardzo to dręczy bohaterkę.
Fantastyki w tym nie miało być za wiele... może poza skojarzeniami (takimi jak gra Pea's Challenge) i Lewitującym Laboratorium.

A dla mnie opowiadanie jest naprawdę super. Pomimo długości wciągło mnie bardzo. Fakt, że fantastyki w tym niewiele, ale jakaś jednak jest. I przy początku aż mi się łezka w oku zakręciła, jak sobie przypomniałem mojego pierwszego commodore, jak się na nim po całych dniach ciupało... Te gry, te pixele... Te kasety magnetofonowe na których były zapiane gry... :P Potem amiga i znów masa starych hitów...
Co do powtórzeń, to znalazłem parę, ale według mnie były zastosowane celowo, tak jak pisze autorka. Wogóle nie przeszkadzały. Na literówki uwagi nie zwróciłem. Jesli tekst jest dobry, to wogóle ich nie widać, nie rażą. Już drugą szóstkę w krótkim odstepie czasu stawiam, ale według mnie w pełni zasłużoną. Tekst wzbudził we mnie pewne emocje, a nieczęsto się to zdarza.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

ktos kto dal mi 3 moglby laskawie napisac jakis komentarz...

@Fasoletti:
Dziekuje za takie mile slowa:-)
Sama pamietam chyba tylko commoddore (u kuzyna), bo amiga wyladowala szybko na strychu. W sumie od kiedy pamietam, gralam na pc.  Moja ukochana gra z dziecinstwa to Chips challenge (Windows Entartainment Pack 2, gra chodzila zdaje sie nawet pod win 3.11). Chyba nie ja jedna uwazam, ze ta gra jest boska, bo ktos zrobil linuxowego remake'a o nazwie Tile World i dodal mnostwo nowych poziomow. Hehe, skojarzenia nie sa przypadkowe.
Akurat nie o sama fantastyke tu chodzi, zreszta fantastyka to szerokie pojecie.  Powtorzenia czesto sa celowe (ale nie zawsze), kwestia stylu. 

Cóż mogę powiedzieć, Katy, piszesz świetnie. Mimo różnic światopoglądowych, do tej pory każde z Twoich opowiadań czytało się z mniejszą lub większą, ale zawsze przyjemnością. Czekam na więcej :)

@a.k.j.
Dziękuję :) I nic się nie martw, mój dysk ma jakieś 160 gb z czeg tylko 9 gb wolne :P Będzie więcej.

Czyta się z przyjemnością. Wyraziści bohaterowie są głównym atutem, ponadto dobra akcja i język. Studium alkoholizmu również bardzo realistyczne.

Nowa Fantastyka